E-book
33.81
drukowana A5
95.4
Pogarda i miłość

Bezpłatny fragment - Pogarda i miłość

CZĘŚĆ PIERWSZA, TOM PIERWSZY


4
Objętość:
710 str.
ISBN:
978-83-8104-596-4
E-book
za 33.81
drukowana A5
za 95.4

Słowem wstępu

„Pogarda i miłość” to historia niezwykła. Z całą pewnością nie twierdzę tak dlatego, iż uważam, że jest lepsza od innych, jej podobnych. Jej wartość oceni sam Czytelnik. Niezwykłe jest jednak to, jak mocno wrosła mi w serce; od tworzenia pierwszych rozdziałów minęło już przecież prawie 10 lat! Przez ten okres opowieść ewoluowała, pewnymi rozwiązaniami zaskakując nawet mnie. Prawdą jest stare powiedzenie, że bohaterowie książek tak naprawdę żyją własnym życiem, a nam po prostu pozwalają je opisywać i podglądać.


Zajrzymy więc do świata, gdzie ludzie losy splatają się ze sobą, jednych otaczając ciepłem i radością, a drugim przynosząc jedynie smutek i zagładę. Gdzie czasem zemsta jest ważniejsza od rodziny, a przyjaźń to jedyne, co trzyma nas przy życiu…

Część pierwsza - Tom 1

Rozdział 1

Dom. Jednopiętrowy budynek, dosyć szeroki i zdobiony, sprawiający całkiem miłe wrażenie z zewnątrz. Białe ściany, pośrodku wejście oznaczone zdobionymi drzwiami. Od drzwi prowadzą krótkie schody, a wokoło domu znajduje się kilka drzew, tak dobrze widocznych z jego okna. Już tak dawno nie przebywał na zewnątrz…


Jednak w środku, w jego pokoju na piętrze, było równie pięknie. Pomieszczenie nie było może zbyt rozległe, ale odpowiednie dla jego potrzeb. Wygodne łóżko, przy nim stolik z lampką, kilka innych mebli. I książki, które tak lubił. Jedną z nich wręcz pochłaniał, wczoraj musiał przerwać lekturę, bo oczy mu się kleiły. Teraz, jakiś czas po śniadaniu, mógł wrócić do czytania.


— Gdzie ja ją położyłem? — zastanawiał się głośno. Rozejrzał się po pokoju i spostrzegł, że poszukiwany przedmiot znajduje się na nocnym stoliku, tym przy łóżku. Westchnął, ale bez zniecierpliwienia. To w końcu nie tak daleko od okna, przez które przed chwilą wyglądał. Położył ręce na znajdujących się po jego obu stronach kółkach i mocno popchnął. Wózek, na którym siedział, potoczył się powoli we właściwym kierunku. Niedługo miał już książkę w rękach. Otworzył tam, gdzie wczoraj skończył i…


…drzwi do pokoju otworzyły się również. Do środka weszła młoda kobieta o bujnych, długich i lekko zakręconych na końcach długich włosach. Uśmiechała się promiennie do człowieka z książką.


— Witaj, kochanie! Jak się dziś czujesz? — mówiąc to podeszła do niego i musnęła wargami jego policzek w czymś, co mogło przypominać pocałunek. Potem, słuchając jego odpowiedzi, przestawiła wózek z powrotem w stronę okna.


— Całkiem dobrze, skarbie. Czy Sonya jest w domu? — odłożył lekturę na półkę w pobliżu.


— Tutaj będzie ci dużo lepiej — powiedziała kobieta. — Widok na świat i w ogóle. Nie, Sonya już wyszła, spotyka się ze swoim przyjacielem.


— Powiedz jej, żeby do mnie przyszła, jak wróci, dobrze?


— Oczywiście, Carlosie. Jak tylko wróci, przekażę jej. Teraz muszę cię zostawić samego, odkryłam pewien cudowny sklepik w mieście i mam ochotę na małe zakupy.


Za chwilę już jej nie było. Nie miał do niej pretensji o tak krótką wizytę, chciał, by cieszyła się życiem. Była przecież taka młoda i taka piękna! I była jego żoną, żoną Carlosa Santa Maria, od dwóch lat mającego niesprawne nogi. Boże, jak on ją kochał! Ją i ich córkę, Sonyę. Dwa światła w jego życiu. To dla nich się nie poddał, nie załamał po wypadku, to dzięki nim potrafił się jeszcze uśmiechać.


Viviana Santa Maria zeszła po schodach na parter, robiąc to tak wdzięcznie, że siedzący na fotelu młody człowiek o krótkich, ciemnych włosach odstawił kawę na stolik i aż gwizdnął z podziwu.


— Jesteś dziś taka pociągająca, Viviano. Czy coś się stało? Mam nadzieję, że mój braciszek Carlos nie za bardzo cię znudził tym razem?


— Ależ nie, Felipe. Był zadowolony, że w ogóle przyszłam. Cieszy się jak dziecko, kiedy do niego wchodzę.


Felipe Santa Maria wstał i stanął przed bratową. Na jego wargach błąkał się uśmiech.


— Naprawdę dobrze wyglądasz, aż krew się burzy. Może zamiast zakupów masz ochotę na coś innego? — położył dłonie na jej ramionach i lekko się przysunął.


— Nie tym razem, Felipe, mam zamiar dziś poszaleć w sklepie. Spotkamy się wieczorem, dobrze? — odsunęła się ze śmiechem.


— Jak chcesz — nie był zbyt zadowolony z niepowodzenia. — Będę czekał.


Viviana stała już przy drzwiach, kiedy nagle coś jej się przypomniało.


— Mój małżonek prosił, żeby Sonya przyszła do niego, jak wróci. Mógłbyś jej to przekazać?


— Nie będzie zadowolona.


— Wiem i rozumiem ją dobrze. Ale zdajesz sobie sprawę, że od czasu do czasu…


— Niestety — westchnął Felipe. — Dobrze, powiem jej.


Kiedy kobieta wyszła, mężczyzna usiadł znów przy stoliku i pokręcił głową.


— Fascynująca kobieta. I taka gorąca…


Sonya Santa Maria wróciła do domu dwie godziny później, jej matki jeszcze nie było. Już od wejścia otrzymała przykrą wiadomość od wujka:


— Twój ojciec cię prosił.


— Ojciec? — skrzywiła się Sonya. — Ten nudziarz? Wujku, czy naprawdę muszę…


— Zajrzyj do niego na chwilę, twoje kieszonkowe warte jest chyba tych kilku minut poświęcenia, prawda? — powiedział ciepło Felipe. Lubił tą dziewczynę, była tak bardzo podobna w charakterze do niego i do swojej matki. I wszyscy troje mieli wspólną cechę — uważali Carlosa za kogoś, kogo się odwiedza — tak, to dobre słowo — z konieczności… i z pewnych materialnych przyczyn.


— Oj, już dobrze, załatwię to od razu — Sonya chciała to mieć już za sobą. Wyszła na górę i zniknęła z oczu wujka.


Carlos bardzo się ucieszył z odwiedzin córki.


— Jak dobrze, że przyszłaś! Usiądź, opowiedz mi o swoim przyjacielu. Czy to coś poważnego? — w jego głosie brzmiała duma z córki i miłość do niej.


— Naprawdę, nie ma o czym. To tylko zwykły znajomy. A ty jak sobie radzisz? — Sonya nadal stała. W końcu nie spędzi tu za dużo czasu.


— Kiedy jesteście przy mnie, zapominam o chorobie. Ależ, kochanie… Wychodzisz już? — na jego twarzy odbiło się przykre zaskoczenie.


— Tak, ktoś na mnie czeka. Zajrzę później! — wybiegła, byle jak najdalej od tego...nudnego kaleki.


Carlos zamknął oczy. Jak bardzo chciałby wyjść, towarzyszyć swoim bliskim w ich życiu, być z nimi...Ale nie mógł i wiedział, że nigdy to nie będzie możliwe. Dwa lata temu, kiedy wychodził z pewnego budynku, rozpędzony samochód wjechał prosto w niego. Długo walczył o życie, ale dzięki miłości, jaką czuł do Viviany i Sonyi, udało mu się wyzdrowieć. Wyzdrowieć… Poza nogami. Lekarz powiedział mu wprost — „Panie Santa Maria, uszkodzenia są tak rozległe, że nie będzie pan chodził… już do końca życia.”. Nie płakał wtedy, nie rozpaczał. Zamknął się w sobie i rozmyślał, starał się pogodzić z wyrokiem. Teraz już nie cierpiał tak bardzo, odzyskał choć trochę radości życia i tylko czasami w samotne dni tęsknił za dawnymi dniami, kiedy jeszcze był sprawny. Gdyby nie jego rodzina, na pewno by się poddał. Póki miał ich, chciał żyć, chciał istnieć — nawet na wózku.


Rozmyślania przerwał mu dzwonek do drzwi. Ciekawe, kto to przyszedł? Miał nadzieję, że któryś z domowników potem mu wszystko opowie — często ludzie wchodzili i wychodzili z jego domu, a on nawet nie wiedział, kim byli.


Felipe odłożył gazetę na stolik i poszedł otworzyć drzwi. Widok Viviany w czerwonej sukni i obietnica wspólnego wieczoru tak poprawiła mu humor, że nawet nie zaczekał na służbę.


W drzwiach stała młoda dziewczyna. Sądząc po spojrzeniu, bardzo nieśmiała i niepewna. Dojrzał przez ułamek sekundy podziw dla jego sylwetki, jaki odbił się w jej oczach.


— Czy to dom pana Carlosa Santa Maria? — wykrztusiła w końcu.

Rozdział 2

Długie, brązowe i kaskadami spadające na ramiona włosy. A do tego te oczy, ogromne, patrzące zielono prosto na Felipe. Tak ufne, lekko przestraszone, ukazujące to, co w duszy. Lekko rozchylone nieświadomie usta, zapraszające do pocałunku. I ten głos, drżący, wywołujący od razu chęć zaopiekowania się właścicielką:


— Ja...przychodzę z ogłoszenia. Nie wiem, czy dobrze trafiłam…


Felipe otrząsnął się z wrażenia, jakie go ogarnęło i odezwał się uprzejmie:


— Tak, zgadza się, to my daliśmy ogłoszenie. Proszę, wejdź, usiądź, zaraz ci opowiem szczegóły.


Dziewczyna weszła, rozglądając się z podziwem po parterze.


— Jaki piękny dom — szepnęła. Potem ostrożnie usiadła naprzeciwko mężczyzny, który zdążył już zająć miejsce przy stoliku.


Gospodarz rozpoczął wprowadzenie:


— Mam na imię Felipe i jestem bratem Carlosa Santa Maria. Jak zapewne wiesz, mój brat, Carlos właśnie, jest niepełnosprawny od dwóch lat. Na zawsze został przykuty do wózka. Opiekujemy się nim, ale on potrzebuje kogoś, kto będzie przy nim wtedy, kiedy my nie będziemy mogli. Stąd nasza oferta w gazecie. Czy masz jakieś doświadczenie w opiece nad chorymi?


— Przez pewien czas pracowałam jako pielęgniarka — wydusiła przybyła. Była wyraźnie onieśmielona człowiekiem, który ją przyjął. Nie spodziewała się takiego domu, takiego bogactwa… i takiego przystojniaka!


— W takim razie świetnie się nadajesz! — Felipe niezauważalnie odetchnął z ulgą. Spadła mu jak z nieba — jednocześnie rozwiąże się problem opieki nad tym idiotą z wózka i on, Felipe, będzie mógł posmakować pocałunków tego zjawiska. Już on wiedział, jak sprawić, by mu uległa. Tym bardziej, że od razu zauważył jej fascynację. — O, dobrze, że jesteś, Viviano — zwrócił się do właśnie wracającej z zakupów żony Carlosa. — Ta pani zgłosiła się z naszego ogłoszenia.


— Tak szybko? — Viviana była przyjemnie zaskoczona. Miała zły humor — w sklepie nie znalazła niczego ciekawego — ale na taką wiadomość nastrój się jej poprawił. Nareszcie ktoś przyszedł w tej sprawie! Wreszcie będzie miała więcej czasu dla siebie! — Pytałeś o referencje?


— Była pielęgniarką, więc świetnie się nadaje.


— Doskonale. Zostałaś przyjęta — powiedziała do dziewczyny wpatrzonej w nią jak w gwiazdę. — Jak masz na imię?


— Andrea...Andrea Orta — odrzekła zapytana.


— Dobrze. Zaprowadzę cię na górę, przedstawię cię mojemu mężowi, a potem zejdziesz na dół, do Clary, ona da ci odpowiednie ubranie i udzieli reszty wskazówek. Zrozumiałaś?


— Tak, proszę pani.


— Chodź ze mną — skinęła łaskawie Viviana.


Obie weszły na górę — dwie kobiety tak od siebie różne — jedna pewna siebie i piękna, druga będąca jednym wielkim strachem, ale posiadająca jakiś cichy urok.


Viviana weszła pierwsza, za nią dreptała Andrea. Carlos coś pisał w notesie, ale na widok żony natychmiast go odłożył. Jego przystojną twarz rozjaśnił ciepły uśmiech.


— Jak się udały zakupy, najdroższa? Widzisz, właśnie zamierzałem stworzyć początek własnej historii, ale nie mam takiego talentu, jak choćby José Camilo Cela. A kim jest ta nieśmiała istota za tobą? — spojrzał na Andreę z uśmiechem.


Zignorowała wypowiedź o próbie napisania własnej powieści przez męża. Cóż ją obchodziła jego pisanina! Niech pisze, co chce, byleby tylko nie nowy testament!


— Kochanie, to jest Andrea. Od dzisiaj dotrzyma ci towarzystwa i będzie się tobą opiekować. Pamiętaj, masz wypełniać każde polecenie Carlosa! — zwróciła się do Andrei. — A teraz idź do Clary i jak skończysz, od razu tutaj wróć!


— Tak, proszę pani — odpowiedziała posłusznie dziewczyna. Zanim wyszła, usłyszała jeszcze zdziwioną wypowiedź człowieka, którym miała się zajmować:


— Dotrzyma mi towarzystwa? Ale...przecież mam was.


— Rozumiesz jednak, skarbie, że nie możemy być przy tobie cały czas. Musisz mieć kogoś, kto będzie przez całą dobę na twoje skinienie. Będzie ci podawał książki i takie tam.


— Nie jestem przecież całkowicie unieruchomiony, mam wózek, a wy doskonale się mną opiekujecie. Naprawdę, nie trzeba było…


— Już dobrze, dobrze, kochanie, nie protestuj — znów to muśnięcie policzka miast pocałunku. — Przyda ci się ktoś do opieki. Wpadnę później — i wyszła.


Clara kończyła instruować dziewczynę.


— Pan Carlos jest bardzo wymagający, jego żona, Viviana, ciągle musiała się nim zajmować. Teraz ty przejmiesz te obowiązki, będziesz spać w pokoju obok, na piętrze. W razie, gdyby pan musiał cię wezwać, w twoim pokoju zainstalowaliśmy odpowiedni dzwonek, ale i tak masz sama sprawdzać, czy nie jesteś potrzebna! Poznasz jeszcze córkę pana, Sonyę. Dla niej też musisz być uprzejma i ją szanować! A teraz idź do siebie i się w to przebierz — rzuciła jej uniform służącej.


Andrea wykonała polecenie, chociaż miała mały kłopot z zawiązaniem fartucha — tak bardzo się bała, że trzęsły się jej ręce. Co prawda Carlos tak miło się do niej uśmiechnął, ale z tego, co już słyszała, wiedziała, że będzie miała ciężką pracę. Owszem, w szpitalu też nie było łatwo, ale teraz czuła, że trafiła na kogoś, kto zauważy każdy jej błąd, kto będzie cały czas ją obserwował, tym bardziej, że — jak usłyszała przed przypadek — w ogóle nie wiedział, że ma przybyć! Pewnie będzie szukał powodu, by ją odprawić! Ale Andrea musi wytrzymać — tak bardzo potrzebowała tej pracy, tak bardzo!


Już przebrana wróciła na piętro i zapukała do drzwi pokoju. Kiedy usłyszała zaproszenie, weszła do środka.


— Pańska żona...pani Viviana prosiła, żebym przyszła jak tylko się przygotuję.


— Dobrze, że już jesteś. Zejdź, proszę, na dół i przynieś mi soku pomarańczowego. Taki dzisiaj gorący dzień.


— Tak, proszę pana.


Po jej wyjściu Carlos pokręcił głową, z uśmiechem myśląc o postępowaniu swojej żony. Tak o niego dbała! Ale też i niepotrzebnie kazała tej dziewczynie przebierać się w strój służącej. Skoro jednak Viviana tak zdecydowała, tak zostanie. Wrócił do pisania.


Viviana zadowolona przeglądała się w lustrze w swoim pokoju, kiedy przyszedł Felipe. Objął ją od tyłu i pocałował w szyję.


— Mmm, cudownie pachniesz. A wydawałaś się taka zdenerwowana, kiedy wróciłaś.


— Bo byłam — poddawała się jego pieszczotom, mrucząc jak kotka. — Ale ta dziewucha poprawiła mi humor. Nareszcie nie będę musiała tak często chodzić na górę. — obróciła się do niego przodem.


— I będziemy mieć więcej czasu dla siebie, tak? — powiedział między jednym pocałunkiem, a drugim.


— Owszem — odrzekła namiętnie. — Więcej czasu tylko dla nas. Zamknij drzwi, Felipe.


Odsunął się od niej tylko na moment, by uczynić to, o co poprosiła, a potem znów wrócił do niej, do jej ciała. Powoli zdjął z niej sukienkę i położył Vivianę na łóżku. Zaczął ją pieścić, a jego podniecenie rosło z każdym jej jękiem.


Andrea Orta przygotowała już sok i mijała pierwszy pokój na piętrze, idąc z powrotem do Carlosa, kiedy wydawało jej się, że coś usłyszała. Zatrzymała się na moment, wydawało jej się, że ktoś jęczał, ale nie był to jęk bólu, a czegoś innego...Jakby...rozkoszy? Potrząsnęła głową. Nie, to niemożliwe. Z tego, co wiedziała, tutaj był pokój pani Viviany, a przecież jej mąż jest u siebie, zresztą w jego stanie chyba…


Dźwięk powtórzył się. Był przytłumiony, dużo cichszy od poprzedniego, ale nadal słyszalny. A jeśli tam coś się stało? Może jednak pani Viviana potrzebuje pomocy? Może powinna tam zajrzeć?

Rozdział 3

— Ależ, Felipe! — Viviana niechętnie przerwała pieszczoty. — Ktoś może nas usłyszeć, na przykład ta nowa dziewczyna się pewnie kręci koło Carlosa i…


— Przecież drzwi są zamknięte, nikt się nie zorientuje, że to my — tłumaczył mężczyzna, ale posłusznie położył się obok, zniechęcony.


— Lepiej uważajmy, skarbie. Pieniądze twojego brata są warte ostrożności. Jeszcze brakuje nam, by nas wyrzucił z domu.


— Ech, Viviano, Viviano… Powiedz mi, dlaczego — kiedy to mówił, gładził ją po nagim ramieniu — nasz ojciec przed śmiercią był taki głupi i to jemu zapisał dom i większą część majątku.


— Wiesz, jaki miał do ciebie stosunek. Gdyby Carlos się tobą nie zaopiekował, gdyby nie pozwolił ci tu mieszkać…


— Cii, moja królowo — położył jej palec na wargach. — Cii, nie mówmy o tym. Spotkamy się, jak wszyscy zasną?


— Oczywiście, Felipe. A teraz już idź — odprawiła go gestem godnym księżniczki, ale w oczach migotał żart. — Tylko pilnuj, żeby nikt cię nie widział, jak będziesz stąd wychodził.


— Jak każesz, pani — odwdzięczył się jej tym samym tonem. Nacisnął klamkę i wyszedł na korytarz.


W międzyczasie Andrea stoczyła krótką walką z samą sobą. Nie, na pewno wszystko jest w porządku, zresztą nie będzie pierwszego dnia wtrącać się w nieswoje sprawy. Przyjechała tu do opieki nad panem Carlosem i tylko tym się zajmie. Zanim Felipe skończył rozmowę z Vivianą, Andrea już była w pokoju swojego podopiecznego i stawiała sok na stoliku.


— Tutaj będzie dobrze. Czy jeszcze coś panu przynieść?


— Dziękuję, to wszystko. Ale mam prośbę, Andrea. Czy mogłabyś na chwilkę zostać ze mną? Chciałbym trochę z tobą porozmawiać, w końcu masz ze mną wytrzymywać przez większą część dnia — zażartował. — Usiądź na tym krześle — wskazał jej.


— Porozmawiać? Ale ja… — jednak usiadła, spłoszona. Pamiętała, że ma wypełniać każde jego polecenie. — Ja nie jestem interesująca…


— Pozwól mnie się o tym przekonać — przekonywał ją. — Opowiedz mi, dlaczego przyjęłaś tą pracę, skąd pochodzisz.


— Z małej wioski pod Acapulco. Wychowałam się razem z mamą i z bratem, Juanem. Po jej śmierci Juan i ja zdecydowaliśmy, że poszukamy pracy. Przyjechałam do Acapulco i znalazłam ją w szpitalu, z którego musiałam odejść po pewnym czasie. Bardzo się ucieszyłam, gdy zobaczyłam pańskie ogłoszenie… — umilkła. Przecież to nie on je umieścił, on o niczym nie wiedział!


Zauważył to. Zrozumiał, o czym myśli i spostrzegł też, że na wspomnienie pracy w szpitalu posmutniała.


— Moja rodzina zrobiła mi niespodziankę, to prawda, ale całkiem miłą, muszę przyznać. Wspominałaś o szpitalu — dlaczego musiałaś stamtąd odejść? Czy...coś się stało?


— Ja… wolałabym o tym nie mówić. Proszę mi wybaczyć — serce jej waliło. A miała mu się nie sprzeciwiać!


— Rozumiem — zamyślił się. — W porządku, zachowaj to dla siebie. A twój brat? Jak mu się powiodło?


— Juan? On został szoferem u jakiejś rodziny o trudnym nazwisku.


— Ach, czyli też mu się udało, to dobrze. Andrea...mam dziwne wrażenie, że ty się mnie boisz. Ja naprawdę nie gryzę, nie musisz się niczego obawiać. Tylko czasem chciałbym z kimś porozmawiać, kiedy czuję się najbardziej samotny.


— Samotny? Pan? — prawie wykrzyknęła. — Przecież ma pan kochającą żonę, córkę i brata!


Człowiek, który większość czasu spędza na wózku inwalidzkim, bardzo szybko nauczy się zauważać pewne rzeczy. Jest dużo bardziej wrażliwy i spostrzegawczy. W przypadku Carlosa nie sprawdzało się to w temacie jego rodziny, ale od razu dostrzegł zauroczenie dziewczyny.


— Chyba ich wszystkich bardzo polubiłaś, prawda? A szczególnie Felipe?


Nie odpowiedziała. Bała się nawet na niego spojrzeć, tak bardzo się zawstydziła. Owszem, Felipe jej się podobał, ale tylko jako ktoś w rodzaju aktora z telewizji, nawet przez myśl jej nie przeszło cokolwiek więcej.


— Mój braciszek niejednej potrafi zawrócić w głowie. Na szczęście moja żona mu się oparła i wybrała mnie. To taka cudowna kobieta — rozmarzył się, na chwilę zapomniał o istnieniu Andrei. Za moment jednak wrócił do rzeczywistości.


— Przepraszam, ale kiedy mówię o Vivianie...Możesz odejść, jeśli chcesz, zamierzam teraz zająć się pisaniem — sięgnął po notes leżący na pobliskiej półce. Przedmiot był blisko, ale tak nieszczęśliwie ułożony, że Carlos nie dosięgnął go dłonią do końca i zamiast podnieść, zrzucił na podłogę.


— Co za niezdara ze mnie… — zaczął, by po chwili mieć już notes w rękach. To Andrea błyskawicznie mu go podała.


— Bardzo dziękuję — kolejny uśmiech właściciela domu.


Ich palce zetknęły się na ułamek sekundy. Dosłownie chwilę, ale zdążył poczuć ciepło skóry Andrei. Jak dawno nikt nie dotykał jego rąk, nie rozmawiał z nim tak długo! Owszem, pomagano mu przy pewnych czynnościach, jak choćby ułożenie się do łóżka, kiedy czuł się słabiej, ale to było zupełnie co innego. Viviana ledwo dotykała wargami policzka Carlosa, kiedy się witali, Sonya nie robiła nawet tego. Ze zdumieniem zauważył, że brakuje mu bliskości drugiego człowieka — nie takiej, jak w miłości fizycznej, ale zwyczajnej — uścisku dłoni, serdeczności, poczucia, że kogoś interesują jego słowa...Viviana nawet nie mieszkała z nim w jednym pokoju od czasu wypadku, podobno po to, by było mu wygodniej…


Otrząsnął się szybko. O czym on myśli? Ma przecież tak wspaniałą rodzinę, dbają o niego i kochają!


Andrea zrozumiała, że coś się wydarzyło, ale nie wiedziała, co dokładnie. Wpatrywała się tylko w nagle posmutniałe oblicze Carlosa. Jednak za parę sekund znów widniał na nim uśmiech.


— Mam pomysł — nieświadomie starał się zatrzymać tą dziewczynę przy sobie jak najdłużej. — Może chcesz rzucić okiem na moje nędzne dziełka i powiedzieć, co o nich myślisz?


— Ja...nie znam się na literaturze.


— Literaturze? — roześmiał się. — To przesada nazywać to coś literaturą. Możesz śmiało czytać, tylko proszę, bądź szczera!


Zrobiła, co jej kazał. Usiadła z powrotem na krześle naprzeciwko Carlosa i zatopiła się w lekturze. Pismo było wyraźne, eleganckie, bardzo jej się spodobało. A sama treść! Po prostu zapomniała, gdzie się znajduje i nie przerywała, aż nie zobaczyła ze zdumieniem, że świat, w jakim była przez te kilka minut, istnieje tylko na papierze, a ona właśnie przeczytała ostatnią z zapisanych stron.


— Ma pan prawdziwy talent — powiedziała z zapałem. — Ale...to nie jest dokończone.


— Wiem. Obiecuję ci, że doprowadzę wszystko do końca. Jeśli chcesz, możesz przychodzić do mnie czytać kolejne rozdziały.


— Oczywiście, że chcę! — wyrzekła impulsywnie. — To było… takie piękne.


Cisnęło mu się na usta „Jak ty”, ale ugryzł się w język. Polubił tą dziewczynę, bez dwóch zdań!


Kiedy wyszła, z większym, niż do tej pory zapałem zabrał się do pisania. Ktoś w ogóle przeczytał jego twórczość i stwierdził, że jest wspaniała! Postukał długopisem w notes ze słowami:


— Hm, to może wątek Paula rozwinąć, a Manueli zakończyć…


Viviana rozmawiała z Felipe i Sonyą w salonie, kiedy służąca podała jej telefon.


— Do pani. Jakiś mężczyzna.


Kobieta spojrzała zdumiona na Clarę, ale chwyciła słuchawkę.


— Słucham?


Po drugiej stronie odezwał się męski, głęboki głos.


— Witaj, Viviano Santa Maria. Chcę ci powiedzieć, że właśnie wróciłem do Acapulco..i do twojego życia. Nie uważasz, że czas powiedzieć jej prawdę?

Rozdział 4

Zbladła, ale tylko na chwilę, nie mogła przecież zdradzić się przed rodziną, że coś było nie tak. Felipe zmrużył oczy, ale o nic nie pytał, słuchał uważnie.


— Milczysz, Viviano, czyżbyś nie była zadowolona z mojego telefonu? A może nie jesteś sama i nie możesz teraz rozmawiać? — głos drążył jej serce i duszę.


— Tak, zgadza się, jestem zajęta — spróbowała dać mu znać, co się dzieje.


— Rozumiem, czyli jednak ktoś jest w pobliżu. Zadzwonię później, musimy się spotkać. Pamiętaj, że dla mnie czas już nadszedł, nie chcę dłużej czekać!


Odłożył słuchawkę. Kobieta jeszcze chwilę patrzyła tępo przed siebie, dopiero głos szwagra wyrwał ją z zamyślenia.


— Niepomyślne wieści?


— Nie, nie, wszystko w porządku. To… znajomy.


— Rozumiem — Felipe sięgnął po orzeszka. — Sonya, idź do ojca, sprawdź, jak się sprawuje ta dziewczyna do opieki nad nim.


— Ale wujku...Myślałam, że skoro ona tu jest, to ja nie będę już musiała…


— Idź, córeczko — Viviana zrozumiała intencje Felipe. — Zobacz, co się dzieje i wróć do nas.


Sonya westchnęła z rozpaczą, ale udała się na górę.


— A teraz opowiadaj — brat Carlosa nie chciał dłużej czekać. — Póki ona nie wróci. Kto to był?


— Gregorio — szepnęła Viviana.


— Ten Gregorio? — Felipe przypomniał sobie człowieka, o którym bratowa mu kiedyś opowiadała. — Gregorio Monteverde, z którym ty…


— Ciszej, na miłość boską! Bo jeszcze Sonya usłyszy!


— Nie sądzę, by była tym zmartwiona — sucho odparł Felipe. — Ale jak chcesz. Czego chciał?


— Prawdy. Felipe, boję się! Co będzie, jeśli on coś powie?


— Nie martw się — objął ją ramieniem, widział, że Viviana jest bliska płaczu. — Zadbam o to, by milczał. Na szczęście ma taki stosunek do Carlosa, co i my.


— I właśnie tego się obawiam! Może chcieć mu dopiec, a wtedy…


— Będzie trzymał język za zębami, obiecuję ci. Carlos o niczym się nie dowie. A jeśli tak, to będzie ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu.


Spojrzała na niego zaskoczona.


— Ostatnia rzecz? O czym ty mówisz? Czyżbyś…?


— Droga Viviano. Gregorio, ty i ja znamy prawdę. Nikt więcej jej nie pozna, gdyż to bardzo by nam zaszkodziło. A dla utrzymania przy sobie majątku… i ciebie — pocałował ją w usta — jestem gotów zabić nawet własnego brata. I wiem, że ty tylko byś mi w tym pomogła.


— Nie mylisz się, skarbie — odszepnęła. — Dla ciebie wszystko.


— I dla majątku.


— I dla majątku — zgodziła się.


Gregorio Monteverde z zadowoleniem przyjął reakcję Viviany. Była zdenerwowana, a to świadczyło o tym, że nikomu nic o nim nie powiedziała. A przynajmniej nie Carlosowi, temu kalece — o tak, Monteverde zdążył po powrocie wywiedzieć się o losy Viviany i wiedział już, że jej mąż dwa lata temu uległ wypadkowi. Szczerze mówiąc, był trochę zaskoczony, że taka kobieta została z człowiekiem do końca życia skazanym na łaskę innych, ale kiedy przeliczył majątek Santa Maria, zrozumiał.


— Moja przebiegła lisico, jesteś sprytniejsza, niż myślałem. Trzymasz się tego tępaka po to, by nie stracić dostępu do jego fortuny. Teraz pewnie martwisz się, czy nie zdradzę naszej wspólnej tajemnicy, bo wtedy Santa Maria na pewno nie chciałby cię więcej znać. Ale nie martw się, Viviano — nie zamierzam tego zrobić. Jeżeli dobrze oceniłem naszą wspólną znajomą, możemy jej bezpiecznie zdradzić ten sekret. Chętnie ją poznam po tylu latach.


Sonya cicho zapukała do pokoju ojca. Miała nadzieję, że zasnął — albo zemdlał, umarł, czy co tam innego mógł zrobić taki kretyn — i nie usłyszy jej pukania. Na próżno jednak — Carlos nie spał i żył w w miarę dobrym — jak na jego stan — zdrowiu i zaprosił ją do środka.


— Moja córeczka! — rozpromienił się od razu. — Wejdź, wejdź, może znajdziesz chwilkę dla swojego starego ojca?


Ani trochę nie bawiły ją jego żarty, ale musiała uśmiechnąć się z przymusem.


— Nie jesteś stary, tato. Mama pyta, jak się sprawuje Andrea.


— Bardzo dobrze, kochanie. Dba o twojego ojca, jak tylko może. Uwierzysz, że nawet przeczytała mój fragment powieści?


— Piszesz powieść? — zapytała niechętnie. Boże, co za nuda, o czym ona ma z nim rozmawiać?


— Masz rację, nie miałem ci kiedy powiedzieć, jakoś ostatnio mało rozmawialiśmy. Zajrzyj do tamtego notesu, powiedz, jak ci się podoba.


— Może kiedy indziej, tato. Wychodzę do kina po obiedzie. Tobie posiłek poda Clara, jak zwykle.


— Ciągle gdzieś wychodzisz. Ale nie, to nie był wyrzut — tym razem zauważył jej minę. — Dobrze, że się bawisz. Wiesz co? Powiedz Clarze, żeby obiad przyniosła mi Andrea, dobrze?


— Andrea? To ta nowa służąca?


— Ona nie jest służącą. Twoja mama sprowadziła ją tu, by się mną opiekowała.


— Bronisz jej? — zdziwiła się córka. — Przecież to zwykła… — zmitygowała się. Nie może dać poznać, co naprawdę myśli!


— Zwykła co? Dokończ, proszę. — głos Carlosa nagle stwardniał. Nigdy w życiu nie krzyczał na córkę, był dla niej wręcz za dobry, ale wyczuł, że chciała powiedzieć coś bardzo nieprzyjemnego.


— Zwykła...dziewczyna — wymyśliła naprędce. — Naprawdę, nie miałam nic złego na myśli. Zdziwiłam się, że stajesz po stronie kogoś, kogo znasz zaledwie parę godzin.


— Każdemu należy się szacunek, Sonya. Ale nie bądź na mnie zła. Wiesz, jak bardzo cię kocham.


— Tak, tato, wiem. Wybacz, muszę już naprawdę iść, bo się spóźnię. Julio będzie na mnie czekał.


— Julio? To ten, z którym spotkałaś się już rano? Może kiedyś mi go przedstawisz?


— Dobrze, tato.


Odwróciła się w stronę drzwi, by wyjść — ile już tu czasu zmarnowała! — ale drogę zatarasowała jej młoda kobieta.


— Chciałam sprawdzić, czy pan czegoś nie… o, przepraszam!


Na widok Sonyi Andrea uczyniła ruch, jakby pragnęła wyjść, ale Carlos ją powstrzymał.


— Chyba czytasz w moich myślach, Andreo! Przed chwilą prosiłem moją córkę, żeby powiedziała Clarze, że to ty masz mi dzisiaj przynieść obiad na górę. A ty się zjawiasz! Przekażesz moją prośbę Clarze? A przy okazji — Sonyu, to jest Andrea, o której ci mówiłem.


— Dzień dobry panience! Tak, oczywiście, panie Santa Maria — udało się wypowiedzieć Andrei. Instynktownie oceniła Sonyę jako pustą lalkę, było w jej postaci coś odpychającego. Zawstydziła się własnych rozważań, ale wrażenie nie zniknęło.


— Przynajmniej jesteś dobrze wychowana! — mruknęła córka Carlosa i pospiesznie opuściła pokój. To samo zrobiła Andrea, by przekazać polecenie służbie.


Carlos został sam. Jak zwykle. Sam — ze swoją rozpoczętą powieścią. I — chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy — tylko to dzieło było jego jedynym prawdziwym przyjacielem. Tam się spełniał, zapominał o chorobie, o wszystkim, tam dzielił, stwarzał, nawet niszczył — kształtował wyimaginowany świat dokładnie według własnego pomysłu. I nawet fakt, że od wypadku każdy posiłek jadał sam, w tym pokoju, nie mącił jego szczęścia, kiedy mógł znów ująć długopis w rękę.


— Słucham? — Viviana przez przypadek usłyszała, co Andrea mówi do Clary i weszła jej w słowo. — Mój mąż kazał ci przynieść sobie obiad? Masz zastąpić Clarę? A cóż to za nowe porządki?


— To pan Carlos… — próbowała się bronić dziewczyna.


— Pan Santa Maria, moja droga! Pan Santa Maria! Sama mu to zaniosę! — chwyciła talerz z takim rozmachem, że mało nie wyrzuciła posiłku na podłogę. Była zdenerwowana podwójnie — przyszłym spotkaniem z Gregorio i tym, co właśnie usłyszała. Niech ta idiotka nie zbliża się za bardzo do jej męża, bo jeszcze kiedyś otworzy mu oczy na to, co się dzieje w jego domu, a wtedy będą przegrani — ona, Sonya i Felipe.


Carlos był zaskoczony widokiem żony z jedzeniem — sam nie wiedział, czy go to ucieszyło — bo do niego przyszła — czy zasmucony, że to jednak nie Andrea. Ale coś go jednak rozbawiło:


— Nigdy bym nie przypuszczał, że przyniesiesz mi danie! Słodko wyglądasz z tym talerzem!


— Och, daj spokój. Ta nowa dziewczyna, kretynka, nie potrafiła nawet przynieść ci obiadu i ja musiałam to zrobić — kłamała w żywe oczy. — Inaczej cały sos by rozlała.


— Andrea? Nie wierzę. Na pewno była po prostu zdenerwowana.


— Mam nadzieję, bo inaczej ją wyrzucę — Viviana kontynuowała przemowę. Postawiła talerz na stoliku, po czym przysunęła wózek z mężem tak, aby mógł zacząć jeść. Zrobiła to jednak bardzo nieudolnie — telefon od Monteverde naprawdę wytrącił ją z równowagi — i mocno uderzyła wózkiem w stolik, aż talerz się zatrząsł. Prawa łydka męża też ucierpiała. Na szczęście w nieszczęściu Carlos nie miał czucia w nogach, bo inaczej zwinąłby się z bólu.


— Boże, przepraszam! Mam nadzieję, że nic ci nie zrobiłam? To przez tą idiotkę, wybacz mi, proszę! — w oczach miała autentyczne łzy.


— Nic się nie stało, kochanie. Ale nie przejmuj się tak, to tylko obiad, nie warto. Na pewno Andrea się poprawi. Nie chciałbym, żebyś się tak denerwowała.


— Masz rację. Ale przez nią bym cię skrzywdziła! Zapłaci mi za to!


— Nie, nie zaczekaj. Daj jej szansę. Przecież to jej pierwszy dzień.


Naprawdę nie chciał, żeby Andrea odeszła. Czuł się przy niej taki… potrzebny!


— Dobrze, kochanie, dla ciebie wszystko. Jak zjesz, zadzwoń po nią, niech odniesie talerz.


Po wyjściu żony Carlos zabrał się w końcu za stygnący obiad. Przy okazji rozmyślał nad kolejnym rozdziałem swojej powieści. Nagle wpadł na pomysł, który bardzo przypadł mu do gustu.


— Już wiem! — powiedział głośno. — Tak, tak właśnie napiszę! Andrei na pewno się spodoba.


Zamarł z widelcem w ręku. Andrei? Dlaczego o niej mówi? Chciał powiedzieć „Sonyi”, jego córce, to przecież jej miał niedługo pokazać swoje dzieło. Wrócił do przerwanego posiłku.

Rozdział 5

Viviana wściekła zeszła na dół. Felipe czekał już na nią przy zastawionym stole. Obok niego siedziała Sonya. Randka z Julio była tylko wymówką.


— Widzę, że tym razem mój braciszek zaszedł ci za skórę — odezwał się Felipe. — Co zrobił?


— To nie on. To Andrea. Wyobraź sobie, że Carlos wymyślił, iż to ona ma zanieść mu obiad. Musiałam ją utemperować. Nie życzę sobie, żeby się zaprzyjaźniali! — zajęła miejsce przy nim.


Szwagier popatrzył na nią ze zdziwieniem.


— Przecież po to ją zatrudniłaś. Miała mu usługiwać.


— Zgadza się! Ale zauważyłam, że bardzo ją polubił i to już pierwszego dnia.


— Mamo? — odezwała się córka. — Czy ty jesteś zazdrosna o ojca?


— Zazdrosna? O tego nieudacznika, który nie zrobi kroku bez pomocy? Oboje wiemy, dlaczego jeszcze z nim wytrzymujemy — bo jest właścicielem domu i majątku. Musi zostać pod naszym wpływem do końca życia!


— Skoro musimy go znosić póki żyje, to dlaczego nie skrócić tego okresu? — Sonya wykazała się zimną logiką. — Chyba spisał testament?


Felipe popatrzył na Vivianę. Potem powiedział powoli:


— Droga bratowa, twoja córka podsunęła nam bardzo interesujący pomysł, nie sądzisz? Ułatwiłoby to nam tak wiele rzeczy. Dostęp do pieniędzy i czegoś jeszcze — uśmiechnął się porozumiewawczo.


— Chcecie… zabić Carlosa?


— Zabić? Cóż za mocne słowo — Felipe ujął jej dłoń. — Nikogo nie zabijemy. Tylko upewnimy się, czy spisał odpowiedni testament, a jeśli nie, to go do tego nakłonimy. A potem, kiedy już to zrobi, wtedy...niepełnosprawni są tacy bezradni… ulegają tylu wypadkom… Znajdziemy też winnego, a raczej winną — bo kto ma się nim opiekować?


— Andrea Orta — szepnęła bez tchu Viviana.


— Właśnie. Pozbędziemy się ciężaru w postaci mojego braciszka i od razu mamy kogoś, na kogo zrzucimy winę. Co ty na to?


— Ale… jak sprawdzimy, czy nie zmienił testamentu?


— Któreś z nas musi się tego dowiedzieć. Raczej nie ty, bo mógłby zacząć coś podejrzewać. Sonyu?


— Zrobię wszystko, jeśli tylko dzięki temu będę miała spokój od tego kaleki. Dziś wypytywał mnie o Julio, nie chcę, by mieszał się w moje życie!


— Zatem załatwione — powiedział Felipe.


— Jak zamierzasz to zrobić? — Viviana chciała znać szczegóły.


— Jeszcze nie jestem całkowicie pewien, ale powiedzmy, że mam już pewien pomysł. Będziemy oboje bezpieczni, kiedy Carlos umrze.


Zrozumiała. Dawał jej do zrozumienia, że wtedy Gregorio nie będzie miał szans wygadać się przed jej mężem z ich wspólnej tajemnicy. Zresztą czemu miałby to robić? Kiedy Viviana ostatnio go widziała, był przecież taki miły… i czuły.


— Pamiętaj tylko, by zrobić to dobrze. Ma zginąć, ma zdechnąć. Nie chcę opiekować się jeszcze większym kaleką, niż jest do tej pory — co by było, gdybym na przykład musiała zmieniać mu pościel, boby się zmoczył!


Felipe się skrzywił, zresztą Sonya również.


— A czy ja cię kiedykolwiek zawiodłem? Sam też nie wyobrażam sobie ciebie w roli pielęgniarki zajmującej się żywym trupem. Nie martw się, jego dni są już policzone.


Na twarze żony i córki Carlosa Santa Maria wypłynęły uśmiechy triumfu. Nareszcie, nareszcie pozbędą się tego kaleki!


Po scenie, jaką urządziła jej Viviana, Andrea z płaczem pobiegła do swojego pokoju. Tam rzuciła się na łóżko i wybuchnęła głośnym, już nie powstrzymywanym szlochem. Przecież to sam pan Carlos — znów pomyślała o nim po imieniu, musi z tym skończyć! — prosił, by przyniosła mu obiad! Najpierw niemiła uwaga Sonyi o wychowaniu, potem wrzaski Viviany, którą tak podziwiała! A przecież Andrea nie zrobiła im nic złego!


Te smutne rozmyślania przerwał jej dzwonek. Wiedziała, że pan domu ją wzywa, zapewne po to, by odniosła talerz do kuchni. Tak bardzo potrzebowała teraz spokoju i samotności, ale nie mogła przecież nie wypełnić swoich obowiązków. Otarła łzy i udając, że nic się nie stało, poszła do pokoju pana Santa Maria.


Carlos faktycznie już zjadł i czekał na Andreę. Już od wejścia zauważył, że coś jest nie tak.


— Czy mi się wydaje, czy płakałaś? Masz całe czerwone oczy. Chodzi o tą sprawę z moją żoną?


— To...to była moja wina — nie chciała kłamać, skoro i tak zauważył ślady łez. — Pańska żona pewnie mnie wyrzuci.


— Nie mów tak! Po prostu się denerwujesz, ale wszystko będzie dobrze, zobaczysz. A nawet, gdybyś rozlała ten sos, nic by się nie stało, Clara by to wytarła, albo nawet ty. To tylko zwykła plama.


— Sos? Jaki sos? — zdziwiła się Andrea. — Pani Viviana była zła, że to ja mam zanieść panu posiłek, a nie Clara.


Carlos zmarszczył brwi.


— Nie rozumiem. Mnie powiedziała co innego. Podobno bała się, że rozlejesz sos i zniszczysz danie, czy coś takiego. Ponieważ prosiłem, by się tak nie denerwowała, bo na pewno się poprawisz, pozwoliła, byś to ty odniosła talerz z powrotem do kuchni. I oto jesteś — zakończył z uśmiechem.


— Ale...to nieprawda! — Andrea nie nauczyła się jeszcze, że mieszka w domu pełnym kłamstw i obłudy i ufnie zaprzeczyła. Pan Carlos — znów to samo! Kiedy ona w końcu się nauczy nazywać go panem Santa Maria? — na pewno jej uwierzy, wydaje się być taki...sympatyczny! — Nakrzyczała na mnie, że to Clara powinna pójść, a nie ja.


— Chwileczkę. To, co mówisz, jest bardzo dziwne. Zdajesz sobie sprawę, że zarzucasz mojej żonie kłamstwo? — w jego głosie wibrowały zalążki gniewu. Nikt, nawet ta dziewczyna, nie będzie oskarżać jego Viviany!


— Nie wiem, czemu tak powiedziała, ale…


Nagle przerwała. W drzwiach stała Sonya. Szła właśnie do ojca, by rozpocząć plan matki i wujka polegający na dowiedzeniu się, czy aby na pewno testament pozostał w niezmienionej formie. Zauważyła, że Andrea znów zaczyna płakać, ojciec jest niezadowolony, a atmosfera zgęstniała.


— Co tu się dzieje? Czemu ta dziewczyna płacze? Czy czymś ci się naraziła, tato?


— Nic takiego, Sonyu. Drobne nieporozumienie — zaczynał się uspokajać. Przecież w sumie nic się nie dzieje, może to faktycznie jakieś nieporozumienie?


— Przecież widzę, że to nieprawda, ona zaraz się rozryczy! Gadaj, co zrobiłaś mojemu ojcu? — podskoczyła do Andrei i zaczęła ją szarpać. — I nawet nie odniosłaś jego talerza, na co ty sobie pozwalasz?!


Andrea całkowicie się roztrzęsła, zaczęła szlochać coraz bardziej, Carlos patrzył na tą scenę zdziwiony postępowaniem córki, aż uznał, że musi wkroczyć.


— Sonya! Natychmiast przestań! Co w ciebie wstąpiło? Ona nic nie zrobiła!


Opanowała się w sekundzie. Ojciec nie może stracić do niej zaufania! Ale tak dobrze było wyszarpać tą dziewczynę!


— Masz rację, tato. Przepraszam. Po prostu nie zniosłabym, gdyby ktoś cię skrzywdził. Wybacz mi i ty — zwróciła się do Andrei, która starała się powstrzymać łzy.


— Panienko, to panienka miała rację. To moja wina. Nie nadaję się do tej pracy. Nikt nie jest ze mnie zadowolony. Będzie lepiej, jak odejdę.


Podeszła do wózka i powiedziała do Carlosa:


— Błagam o wybaczenie. Zawiodłam pana i pańską rodzinę. A pan jest taki dobry! Przeproszę jeszcze panią Vivianę i opuszczę ten dom na zawsze.


Santa Maria zaniemówił. Nie spodziewał się, że z tak drobnej sprawy wyniknie taka awantura. Przypomniał sobie, jak dziewczyna potrafiła o niego zadbać przez te kilka godzin, jakie tu spędziła i nagle zrozumiał, że potrzebuje jej towarzystwa. Nie miał nic złego na myśli, chciał mieć po prostu przy sobie kogoś, z kim mógłby rozmawiać, dzielić się swoim dziełem, opowiadać o tym, co czuje...Przyjaciela. Przy niej odczuwał jakieś dziwne ciepło w sercu, od dawna już nie czuł niczego takiego…


— Andrea, zostań. Proszę.


Spojrzała na niego, potem na jego córkę, patrzącą na nią dziwnie, jakby… z pogardą? Nie potrafiła wykrztusić ani słowa.


— Zostań — powtórzył. — Potrzebuję cię.

Rozdział 6

„Potrzebuję cię”. Dwa słowa, a wyrażały wszystko. Ona nie mogła odejść. A już na pewno nie w ten sposób. Czekał. Patrzył na nią z tym swoim uśmiechem i czekał na odpowiedź.


— Sonya bardzo mnie kocha — przerwał milczenie Carlos. — Zdenerwowała się, wybacz jej, proszę. Nie wiedziała, co się dzieje. Chyba nie porzucisz swego biednego ofermy, który nawet nie umie chwycić notesu? — przypomniał jej żartobliwie tamtą sytuację.


Nie potrafiła oprzeć się urokowi tej prośby. Może przed chwilą miała wrażenie, że zaczyna być na nią zły, ale to dawno minęło, teraz znów było jak zwykle. Kąciki warg zaczynały niebezpiecznie układać się w radość.


— Nie jest pan żadnym ofermą — zaprotestowała. — I ma pan rację, nie zostawię pana, nie mogłabym odmówić sobie czytania tej wspaniałej powieści — sama zaczynała mieć ochotę na żarty. Na pewno się domyślił, że nie chodziło jej tylko o powieść!


— To mi się podoba — ucieszył się Carlos. Widać było, że zrozumiał. — W takim razie opowiem ci…


Sonya ledwo powstrzymywała złość. Jak szybko przeszli z powrotem do miłych słówek, jak szybko zaczęli normalnie rozmawiać! Spojrzała na stolik, po prostu nie mogąc się powstrzymać, mimo, iż w jej głowie ciągle ostrzegawczo dzwoniły dzwonki „Nie zdradź mamy i wujka!”.


— Wybaczcie, że wam przeszkadzam, tak miło wam się dyskutuje, ale mam wrażenie, że Andrea o czymś zapomniała — Sonya przerwała ojcu i wskazała wymownie na porzucony talerz. — To, że mój ojciec cię chroni — wymówiła te słowa z niechęcią — i nie mam pojęcia, z jakiego powodu, nie znaczy, że możesz lekceważyć nasze polecenia. Zaniesiesz to do kuchni dopiero, jak zacznie śmierdzieć?


Tego było już za wiele. Dwie minuty temu Andrea ledwo się opanowała, uspokoiła nerwy, a już córka Carlosa znalazła sposób, żeby jej dokuczyć. Zdradziecki słony płyn znów zakręcił się w oczach opiekunki pana Santa Maria. Wybiegła z pokoju, nie chcąc dać satysfakcji ten podłej dziewczynie. Nie patrzyła, dokąd biegnie, kolejne łzy zasłaniały jej widok.


Zatrzymała się dość gwałtownie, bo wpadła na coś miękkiego. Dopiero, gdy poczuła obejmujące ją czyjeś ramiona, zorientowała się, że zderzyła się z Felipe. Podniosła głowę i popatrzyła w jego zatroskane oczy.


— Co się stało? Czemu płaczesz? Czy ktoś skrzywdził cię w jakikolwiek sposób? — kiedy ją dotykał, czuł, że niedługo będzie musiał zanieść ją do łóżka — i to niezależnie od tego, co na to powie Viviana. Poza tym to tylko jedna noc, jedna krótka chwila namiętności. Miał nadzieję, że po tym Andrea nie będzie liczyć na coś więcej, że nie będzie sobie wyobrażać nie wiadomo czego!


— Panienka Sonya, ona...najpierw pani Viviana, a teraz jej córka...to takie trudne…


— Zaraz, zaraz — Felipe zaprowadził ją do krzesła i wskazał, by usiadła. — Nic nie rozumiem. Możesz mi to opowiedzieć nieco składniej?


Uspokoiła się trochę, dziękując mu za chusteczkę, jaką dostała i streściła ostatnie wydarzenia. Felipe westchnął i zaczął tłumaczyć bratanicę:


— Carlos ma rację, powinnaś tu zostać. Sonya jest jeszcze niedoświadczona, nie rozumie pewnych rzeczy. Mój brat naprawdę cię potrzebuje, zresztą my wszyscy też. Spełnij jego prośbę i porzuć myśli o odejściu, proszę.


On ją namawiał, on prosił! Felipe Santa Maria, człowiek, o którym zaczynała śnić na jawie! Mówił tak delikatnie, tak miło, tak...ciepło. Jak mogła mu odmówić?


Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale zamknęła je na widok żony Carlosa, która pojawiła się w salonie. Felipe porozumiał się spojrzeniem ze szwagierką, a ta w lot zrozumiała, co ma robić.


— Dobrze, że cię widzę, Andreo. Nie, nie wstawaj. Szłam właśnie cię przeprosić. Potraktowałam cię zbyt ostro i teraz bardzo tego żałuję. Czy możesz mi wybaczyć? — przepraszający uśmiech wypłynął na twarz Viviany.


— Ja — pani? Ależ...to była moja wina.


— Nie przejmuj się moim wybuchem i zostań z nami, proszę.


Nie mogła tego pojąć. Najpierw Felipe, a teraz żona pana Carlosa! Oni wszyscy chcą, by nadal opiekowała się chorym! Są tacy mili! Zresztą sama też chciała zostać w tym domu. Nie będzie przejmować się Sonyą, dziewczyna na pewno kiedyś też ją zaakceptuje. Może jest zazdrosna o względy ojca?


— Powiem panu Santa Maria, że nadal ma we mnie opiekunkę.


— I to mi się podoba! — powiedziała zadowolona kobieta. — Idź do niego, pewnie się denerwuje.


Kiedy Andrea przeprosiła i udała się z powrotem na górę, Viviana pogratulowała szwagrowi:


— Masz siłę przekonywania, drogi Felipe. Ta mała jest nam bardzo potrzebna do wykonania planu, dobrze, że zgodziła się nadal pełnić swoją funkcję.


— Mówiłem, że wszystko się uda? Carlos praktycznie już nie żyje. Masz czarną sukienkę na pogrzeb? I jakąś osłonkę na twarz, żeby nie było widać uśmiechu triumfu?


— Coś na pewno znajdę — zaśmiała się.


Carlos rzeczywiście nie mógł znaleźć sobie miejsca. Po raz pierwszy w życiu był wściekły na córkę.


— Przeklęte nogi! Gdybym był zdrowy, już dawno zszedłbym na dół i osobiście poprosił, by nie odchodziła! Możesz mi powiedzieć, dlaczego byłaś taka okrutna?


— Ona nie może zapominać, po co tu jest! Ma się tobą opiekować, a nie pozwalać, byś siedział w towarzystwie brudnych naczyń!


— To ja ją zająłem! Nie miałaś prawa tak do niej mówić! Natychmiast zejdź na dół i…


Umilkł. W drzwiach pokoju stała Andrea.


— Wróciłaś! — ucieszył się Carlos.


— Pańska rodzina jest cudowna. Zarówno pan Felipe, jak i pańska żona prosili mnie, bym została. Nie mogłam im odmówić. Zresztą naprawdę nic się nie stało. Pan się na mnie gniewa? — zauważyła jego niezadowoloną minę.


— I to jeszcze jak! Uległaś ich prośbom, a kiedy ten nędzny pisarzyna prosił cię o to samo, uciekłaś! O nie, Andreo, nic nie mów! Masz tylko słuchać! Bo wiesz, ja… wcale się nie gniewam! To wszystko tylko żarty z mojej strony, bardzo się cieszę, że znów jesteś. A skoro cała afera odbyła się przez ten niepozorny talerz, to mam propozycję. Sonyu, podejdź tutaj.


— Tak, tato? — zbliżyła się z niechęcią.


— Mam do omówienia z Andreą pewne ważne sprawy dotyczące mojego wiekopomnego dzieła — jakiż cudowny humor miał teraz Carlos! Nie potrafił powstrzymać się od żartów. — Ona musi mnie wysłuchać, dlatego to ty, Sonyu, odniesiesz ten talerz do kuchni! I nie chcę widzieć żadnych sprzeciwów, księżniczko!


Gdybyż wzrok mógł zabijać! Lecz niestety, córka musiała ustąpić. Jedyną pociechą był plan matki i wujka — już niedługo pozbędą się znienawidzonego Carlosa!


Kiedy Sonya wyszła, Santa Maria kontynuował:


— Teraz, kiedy wreszcie jesteśmy sami, mogę przedstawić ci mój pomysł na dalszą fabułę — oczywiście tak, by nie odebrać ci przyjemności z późniejszego czytania.


— Słucham, panie Carlosie.


Za moment dyskusja o treści dzieła całkowicie ich pochłonęła.


Minęło kilka dni, Andrea coraz więcej czasu spędzała w pokoju właściciela domu. Aż nadszedł ten, który miał być przełomem. Skończyli właśnie dyskusję nad nowym rozdziałem i Andrea powiedziała:


— Taki piękny mamy dzień. Dlaczego spędza go pan w pokoju? Może wyjdziemy do ogrodu? Zaczerpnie pan świeżego powietrza, odetchnie i nabierze sił.


— Opuścić ten pokój? Nie robiłem tego od tak dawna…


— Od dawna? Jak to? Przecież pańska żona na pewno pamięta, że potrzeba panu jak najwięcej przebywać na dworze, na słońcu, a poza tym kiedyś trzeba zacząć ćwiczenia nóg, może uda się…


— Nie, Andreo — przerwał jej ze smutkiem. — Ja już nigdy nie będę chodził. To przesądzone. Dziękuję ci z całego serca za entuzjazm, ale to na nic. Chociaż powiem ci, że reszta twojej propozycji jest bardzo kusząca — uśmiechnął się, ale jakoś tak słabiej, niż zwykle. Już dawno pogodził się, że nie odzyska władzy w nogach, ale Andrea aż promieniała życiem, zaczynał marzyć, by kiedyś jeszcze choć raz stanąć o własnych siłach. Wiedział jednak, że to niemożliwe.


— Proszę nigdy nie mówić nigdy — odkąd zaakceptowała ją cała rodzina, stała się śmielsza. — Ale na początek tylko ogród, w porządku, Gdzie jest zjazd na parter?


— Zjazd? O mój Boże, chyba w lewo z korytarza. Nie pamiętam, kiedy go ostatnio używałem, chyba tylko raz, po powrocie ze szpitala, jak musiałem wjechać na górę.


— Tylko raz? Nigdy więcej nie opuszczał pan piętra? To niemożliwe! Przez dwa lata cały czas na górze? A goście, czy nigdy nie chciał pan spotkać ludzi, którzy tu przychodzą, albo oni pana? Naprawdę nigdy nie był pan na dworze od czasu wypadku?


— Nigdy, Andreo. Viviana uznała, że nie powinno się mi przeszkadzać w dochodzeniu do siebie po wypadku, a ja nie chciałem się nikomu narzucać. Tak było dobrze, po co miałem komukolwiek zawadzać? — jakie dziwne myśli nachodziły Carlosa! „Nie chciałem nikomu zawadzać!”. Bo tak w istocie było — pozwolił swojej żonie całkowicie decydować o życiu nie tylko jej samej, ale i jego.


— Ale przecież...to okrutne! — nie wytrzymała Andrea. — Jak można tak mówić, to pańska rodzina i na pewno nikomu by pan nie zawadzał! W ogóle o pana nie dbali! — wyrwało jej się.


— Andreo! Bardzo cię lubię, ale tak nie wolno ci mówić! Kocham swoją żonę i wiem, że zrobiłaby dla mnie wszystko, brat i córka też! Rozumiem jednak, że mówisz tak z sympatii do mnie, więc się nie gniewam. Jedziemy do ogrodu? Nie mogę się doczekać!


Viviana i Felipe ze zdumieniem obserwowali poczynania Andrei. Z niemałym trudem zwiozła Carlosa nieuczęszczanym zjazdem z piętra na dół, a potem z triumfującą miną zawiozła do ogrodu.


— Widziałaś to? — Felipe opadła szczęka. — Ale go omotała. Od lat nie wychodził z pokoju.


— Wiem przecież! Sama go przekonałam, żeby tam siedział! Po co miał brać udział w życiu normalnych ludzi? Ale wiem, że ta wycieczka pomoże nam w realizacji naszego planu, prawda?


— Tak, Viviano. Carlos Santa Maria jutro umrze.


Wrócili za trzy godziny, zaczynało się już robić chłodno i Andrea zadecydowała, że jest za zimno dla Carlosa. Sama wjechała z nim na górę i pomogła zdjąć buty.


— Wycieczka była wspaniała. Powtórzymy ją jutro? — zapytał on.


— Jeśli tylko pan zechce. A teraz proszę grzecznie zjeść kolację i spać! Musi pan mieć siły na jutrzejszą wyprawę.


— Zgoda, zgoda — podniósł ręce Carlos — poddaję się. Zrobię wszystko, co każesz, tylko zabierz mnie tam jutro znowu!


Na drugi dzień ponowili wycieczkę. Santa Maria był jeszcze bardziej zadowolony, niż dzień wcześniej i żywo rozprawiał o czymś z Andreą, gdy zbliżali się do bramy domu. Nagle przerwał w pół zdania.


— Czy coś się stało, panie Santa Maria?


— Owszem.


Podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła, że do domu zbliża się jakiś starszy, posiwiały mężczyzna, ale nadal trzymający się bardzo prosto i godnie. Podszedł do nich i rzekł:


— Witaj, Carlosie. Sprawiłeś sobie pielęgniarkę, jak widzę. Dobry wybór — młoda i piękna. Ach, wybacz, przecież w twoim stanie nie jesteś zdolny do…


— Zamilcz, Gregorio! Czego tu szukasz, Monteverde? — Carlos nie zareagował na docinki.


Andrea aż drgnęła na dźwięk głosu podopiecznego. Jeszcze nigdy nie słyszała w nim takiej wściekłości! Zawsze dobry, łagodny Carlos Santa Maria musiał aż płonąć z nienawiści!


— Powtarzam — co tu robisz, Monteverde?!

Rozdział 7

— Przyjechałem do twojej żony, Santa Maria — odpowiedział mu w tym samym tonie Gregorio.


— Do mojej żony? Czego chcesz od Viviany? Zresztą ona na pewno cię nie przyjmie, gardzi tobą tak samo, jak ja.


— Nie bądź taki pewien, Carlosie. Zaraz się przekonamy.


Andrea pomogła wjechać podopiecznemu na wózku, Monteverde wszedł obok, wyraźnie krokiem dając do zrozumienia, że on może chodzić, a Carlos już nigdy nie wstanie sam z wózka. Wewnątrz natknęli się na Vivianę.


— Kochanie — w głosie właściciela domu wibrował gniew — Monteverde twierdzi, że przyszedł do ciebie, a ty go przyjmiesz. Mam nadzieję, że po tym, co mi zrobił…


— Muszę z nim porozmawiać — uśmiechnęła się czarująco Viviana. — Gregorio, usiądź, zaraz służba poda ci kawę.


— Zapraszasz go? Czy ja dobrze słyszę? A moje zdanie? Jestem twoim mężem, a ten imbecyl…


— Nie unoś się, Santa Maria — wtrącił się Gregorio. — Powiedziała już, że ma do mnie sprawę.


— To mój dom i ja decyduję, kto zostanie, a kto wyjdzie! Wynoś się, Monteverde! — Carlos oparł się dłońmi na poręczach wózka, jakby chciał wstać i dać przybyszowi w twarz.


— Carlos, proszę cię. To potrwa tylko chwilkę — odezwała się Viviana.


Gregorio zdążył już usiąść i popijał kawę, patrząc z politowaniem na Carlosa.


— Nie próbuj wstać, bo jeszcze zrobisz sobie większą krzywdę — rzucił Monteverde, nie dbając o rozpaczliwe znaki dawane mu przez Vivianę. Nie chciała tak od razu kłócić się z mężem, chciała spokojnie porozmawiać z Gregorio.


— Zaraz się dowiesz, kto komu zrobi… — Na moment zapomniał o paraliżu, chciał się podnieść, ale opadł na wózek.


— Widzisz? Umiesz tylko krzyczeć, a pies, który szczeka, nie gryzie — Gregorio świetnie się bawił.


— Viviano! Dlaczego na to pozwalasz, dlaczego ten typek może… — Nie dokończył. Nagły ból, tak silny i niespodziewany przeszył mu klatkę piersiową, że aż brakło mu tchu. Andrea z przerażeniem zobaczyła, że zbladł.


— Andreo… zawieź mnie...na górę… — wyszeptał.


Za moment byli już w pokoju. Dziewczyna wszystkimi siłami starała się pomóc Carlosowi położyć się na łóżku — było to trudne, w końcu ważył trochę jako mężczyzna — ale jakoś jej się udało, na pewno pomógł jej w tym strach o niego.


— Wezwę lekarza — zaproponowała.


— Nie, naprawdę nie trzeba...Ale...nie pojmuję…


— Proszę nic nie mówić, tylko odpoczywać. Zostanę przy panu.


— Andrea… Wytłumacz mi… dlaczego Viviana… dlaczego moja żona...nie rozumiem…


— Na pewno wszystko potem panu wyjaśni. Proszę teraz o tym nie myśleć, wszystko będzie dobrze — chwyciła koc leżący obok i przykryła nim Carlosa. — Jestem tutaj.


Z przerażeniem patrzyła na twarz Santa Marii. Oddychał nadal ciężko, co prawda był już mniej blady, ale wciąż nie mógł się uspokoić.


— Pozwalała… żeby mnie tak obrażał...moja Viviana… a on tak mnie skrzywdził…


Andrea impulsywnie chwyciła Carlosa za rękę. Jako służąca, opiekunka, w zasadzie nie powinna tego robić, ale chciała mu pomóc, tak rozpaczliwie pomóc! Nie cofnął swojej, czuł jej dłoń otulająca jego, ściskającą go mocno, by dodać odwagi. Miała dobre serce, poza tym pragnęła go wesprzeć, chociaż sama nie rozumiała postępowania Viviany.


— Viviana na pewno cię kocha — zaczęła szeptać. — Jak Monteverde wyjdzie, twoja żona przyjdzie do ciebie i opowie, co się stało. Sam mówiłeś, że zrobiłaby dla ciebie wszystko, więc nie wątp w nią teraz — nieświadomie przeszła na „ty”. Carlos nie zwrócił na to uwagi, powoli, bardzo powoli jego oddech się wyrównywał.


Felipe Santa Maria wrócił do domu i z zaskoczeniem ujrzał Vivianę rozprawiającą w najlepsze z Monteverde.


— Nie spodziewałem się ciebie tak szybko, Gregorio.


— Nie mogłem już dłużej czekać. Witaj, Felipe. Ominął cię niezły spektakl.


— Co się stało? — Felipe już siedział i pił herbatę.


— Viviano, opowiedz mu — odparł Gregorio.


Co też uczyniła. Brat Carlosa szczerze się śmiał, usłyszawszy historię przybycia Monteverde i awantury, jaką potem wybuchła.


— Szkoda, że tego nie widziałem! Mój drogi braciszek mało nie dostał zawału! Szkoda, że nie padł na serce.


— Ależ kochanie — odezwała się niby karcąco Viviana — to konie padają. Ludzie umierają.


— W takim razie Carlos nie jest człowiekiem — dołączył się do drwin Monteverde. — W sumie racja, ludzie mogą chodzić, on — nie.


Teraz roześmiali się wszyscy.


— A gdzie jest Sonya? — zapytał w końcu Gregorio.


— Oto idzie — przedstawiła ją matka. — Sonyu, to dobry znajomy twojej mamy, Gregorio Monteverde.


Przywitali się uprzejmie. Gregorio nie spuszczał z oczu córki Viviany. A więc to jest Sonya! Piękna, trzeba przyznać. Sonya Santa Maria...Najpiękniejsza dziewczyna, jaką widział.


Rozmawiali chwilę, kiedy Viviana powiedziała:


— Córeczko, coś podejrzanie cicho zachowuje się Andrea — to ta dziewczyna do opieki nad Carlosem — poinformowała przy okazji Monteverde. — Zobacz, co oni tam robią — może jednak twój ojciec zmądrzał i umarł?


— Oczywiście, mamusiu — już biegła na górę. Może mama ma rację i cud się wydarzył?


W międzyczasie Carlos całkowicie odzyskał spokój i mówił do Andrei:


— Mam nadzieję, że masz rację i że Viviana wyjaśni mi sytuację. Monteverde wiele lat temu zrobił coś podłego, nie ma prawa przychodzić do tego domu, a już tym bardziej do mojej żony. Tobie za to chciałbym podziękować za opiekę. Gdyby nie ty, już bym nie żył.


Nie przyznał się, że słyszał, kiedy mówiła do niego po imieniu. W duszy zachował to wspomnienie jako jedno z najczulszych, kiedy czuł, że ktoś naprawdę się o niego boi.


— Moja rodzina jest dla mnie całym życiem — kontynuował Carlos. — Po mojej śmierci dostaną wszystko, cały majątek razem z domem zapisałem Vivianie, mojej córce i bratu. Ojciec uważał, że brat powinien dostać tylko małą część i tak też zrobił w swoim testamencie, ale ja nie widzę tego zła w Felipe, o którym mówił tata. Widocznie nie mogli się porozumieć. Ja swojej rodzinie po śmierci oddam wszystko.


— Proszę nie mówić o śmierci — zaprotestowała Andrea. — Musi pan żyć długo, jest pan jak… jak słońce w deszczowy dzień, potrafi się pan tak pięknie uśmiechnąć…


Ich spokój na pewno zburzyłby fakt, że całą rozmowę podsłuchała Sonya. Nie weszła do pokoju ojca, to jej wystarczyło. Więc jednak! Więc jednak nie zmienił testamentu! Musi jak najszybciej powiadomić o tym wujka i matkę!


Prawie zbiegła na dół. Gregorio właśnie się żegnał, zdążył tylko usłyszeć, że Santa Maria w pokoju rozmawia z Andreą.


— Znalazły się dwa gołąbki — zakpił Monteverde. — Ale na mnie już czas. Viviano, przyjdę jeszcze i ty wiesz, po co.


— Tak, Gregorio. Przyjdzie pora na ta rozmowę.


Tego dnia Viviana nie przyszła na górę, Carlos nie dowiedział się niczego o wizycie Monteverde. Nazajutrz był zły, nie miał humoru, traktował Andreę nadal bardzo miło, ale widać było, że cierpi. Dziewczyna starała się być jeszcze bardziej troskliwa, niż zwykle, chciała nawet porozmawiać z jego żoną, ale Carlos odmówił. Viviana musi sama przyjść i wszystko wyjaśnić.


— Mam pomysł — to Andrei przyszła do głowy ta myśl. — Może znów zrobimy sobie wycieczkę, ale tym razem pojedziemy nad basen przy domu? Odetchnie pan trochę powietrzem znad wody, co prawda tylko basenowej, ale zawsze.


— Jesteś genialna, Andreo. Dawniej tak bardzo lubiłem wodę. Teraz sobie chociaż popatrzę! — Ile smutku było w tym żarcie…


Jednak słońce, spokój i atmosfera poprawiły mu humor. Było tak cicho. Tak cicho...dopóki z głębi domu nie wyszła Sonya.


— Andreo, mam do ciebie sprawę, musisz mi pomóc przy układaniu ubrań w szafie. Chcę się ciebie też poradzić co do wyboru sukienki, idę na spotkanie z Julio, moim chłopakiem.


— Ja? Mam pomóc panience? — zawahała się. — Ale pan Santa Maria… — Tym razem pamiętała, jak ma go nazywać.


— Idź, Andreo — namawiał ją Carlos. — Ja tu jestem bezpieczny, posiedzę sobie spokojnie i obiecuję nigdzie nie uciec. Jak wrócisz, będę tu siedział i czekał na ciebie — ewentualnie spał i chłonął ten cudowny dzień.


— A więc zaraz wrócę — zgodziła się dziewczyna.


Nie dane jej było czytać cudzych myśli, inaczej nigdy by nie zostawiła Carlosa samego tego dnia. Szła obok Sonyi nie wiedząc, że tamta uśmiecha się w duszy, powtarzając sobie „O tak, tato, zaśniesz dzisiaj, ale na wieki!”.


Felipe i Viviana byli szczęśliwi. Patrzyli przez okno na Sonyę i Andreę. Czas spiskowców nadszedł, zaraz dopełni się to, o czym marzyli.


— Twoja córka jest świetna. Bez problemów zwabiła Andreę z powrotem do domu. — powiedział Felipe. — Teraz twoja kolej. Wiesz, co masz robić?


— Oczywiście, skarbie — mruknęła, ocierając się lekko o jego ciało. — Nikt mnie nie zauważy.


Swobodnym krokiem wyszła na zewnątrz. Bez szmeru dotarła do miejsca, gdzie siedział Carlos Santa Maria. Miał zamknięte oczy, odpoczywał. Viviana podeszła od tyłu i spojrzała na niego ostatni raz. „Żegnaj!” — szepnęła w duchu, a potem z całej siły, potęgowanej jeszcze przez nienawiść i pogardę, popchnęła wózek w wodę, w sam środek basenu.


Carlos oprzytomniał od razu, ale był tak zaskoczony, że na moment stracił poczucie, gdzie się właściwie znajduje. A kiedy już zdał sobie sprawę, było za późno. Basen był pełen wody, niedawno go napełniano. Wózek dodatkowo ciągnął go w dół jak zwykły kamień, mężczyzna sam nie mógł się uwolnić. Razem z wózkiem znalazł się na dnie. W pobliżu nie było nikogo — Sonya zajmowała Andreę wyborem sukienki, Viviana wróciła do środka, by nic nie łączyło jej z wypadkiem i teraz razem z Felipe rozmawiała w salonie. Żadne z nich nie wspomniało słowem o tym, co się przed chwilą stało. Pozbyli się Carlosa na zawsze i nie zamierzali poświęcić mu choć jednego słowa — zrobią to tylko jeszcze jeden jedyny raz w życiu — na jego pogrzebie. Potem odczytanie testamentu i wreszcie zamkną rozdział zwany Carlosem Santa Maria.

Rozdział 8

Andrea dziwiła się trochę niezdecydowaniu Sonyi, ale cierpliwie pomagała jej w wyborze ubrania. Kiedy wydawało się, że doszły do jakiegoś porozumienia, szczęśliwe złożenie losu kazało dziewczynie spojrzeć w kierunku okna. Wydawało jej się, że okolica basenu jest pusta. Nie bacząc na protesty Sonyi wybiegła na dwór, gorączkowo się rozglądając.


— Panie Santa Maria! — krzyknęła, natychmiast zdając sobie sprawę z bezsensu swojego postępowania. Przecież nie mógł nigdzie odejść!


Kilka sekund później dojrzała go w końcu. Kiedy w końcu ciało Carlosa uwolniło się od ciężaru wózka, było już za późno, by wzywał pomocy — jego świadomość odpłynęła bardzo szybko. Teraz był tylko ciemnym kształtem leżącym na wodzie.


— Na pomoc! Ratunku! — zaczęła krzyczeć. — Na pomoc!


Dziwne. Nikt się nie zjawiał, a przecież musieli ją słyszeć! Wbiegła do domu i bez tchu powiedziała do Felipe i Viviany:


— Pan Santa Maria...wypadek...basen!


Felipe zerwał się z miejsca. Ani jednym gestem nie dał poznać, że nie jest zadowolony, ponieważ Carlosa powinien ktoś znaleźć dużo później, kiedy już na pewno będzie martwy. Sonya nie wypełniła dobrze swego zadania. Być może jednak i teraz było już po wszystkim?


— Chodźmy! — Razem z Andreą i Vivianą popędził nad basen.


Zorientował się w sytuacji i skoczył do wody. Boże, co on robi, ratuje brata, którego miał zabić! Nawet nie może spowolnić swoich ruchów, żeby nie wyglądało to podejrzanie! Ale miał już kolejny pomysł.


Ociekając wodą wydobył bezwładne ciało Carlosa z wody i ostrożnie ułożył obok. W tym samym czasie wybiegła Sonya, doskonale udając przerażenie, Viviana też wpadła w przepisową histerię. Felipe nadziwić się nie mógł, jak obie potrafią cudownie udawać. Andrea stała jak skamieniała, szepcząc chyba jakieś modlitwy, bo poruszały jej się usta.


— Nie stój tak! Idź do domu, tylko przeszkadzasz! — wrzasnął na nią, chcąc odesłać do środka, by nie widziała, jak przestaje udzielać pomocy bratu i pozwala mu umrzeć. — Sonya, zabierz ją stąd! — zwrócił się do bratanicy.


— Nigdzie się nie ruszę! — zaprotestowała. — Póki pan Carlos nie odzyska przytomności!


Felipe właśnie robił bratu sztuczne oddychanie i usiłował sprawić, by ten wykrztusił wodę — przynajmniej tak się miało wydawać Andrei. W rzeczywistości zaklął między jednym oddechem, a drugim — miał nadzieję, że Carlos nigdy już się nie obudzi.


Na przekór przekleństwom brata niedoszły topielec wrócił jednak do świata żywych i wypluł wodę z płuc, kaszląc przy tym niemiłosiernie. Podniósł się powoli, a potem jeszcze mało przytomnym wzrokiem potoczył po zebranych.


— Co...się stało?


— Wpadłeś do basenu, Felipe uratował ci życie — odezwała się szlochająca Viviana, która natychmiast znalazła się przy mężu, obejmując go z udawaną miłością.


— Teraz trzeba go zaprowadzić do pokoju, żeby się rozgrzał — Felipe prawie zgrzytał zębami, kiedy musiał opiekować się tym… śmieciem!


Viviana, starając się uspokoić, pomagała Carlosowi dotrzeć do wózka, który Felipe w międzyczasie wyjął z basenu. Przetransportowali swoją niedoszłą ofiarę do pokoju i tam ułożyli na łóżku, uprzednio przebierając w suche ubranie. Felipe surowo zabronił wchodzić komukolwiek poza Vivianą, mimo, że Andrea za wszelką cenę chciała dowiedzieć się czegoś więcej o stanie Carlosa Santa Maria.


— Przestań ryczeć! On musi odpocząć!


Minęło dobre pół godziny, kiedy Viviana poszła po nią do jej pokoju i powiedziała:


— Mój mąż chce cię widzieć. Zresztą nas wszystkich.


Zjawili się więc wszyscy — Sonya, Viviana — po żadnej z nich nie było już widać śladów łez znad basenu, Felipe i nadal roztrzęsiona Andrea. Carlos zmęczonym wzrokiem powiódł po zebranych.


— Dziękuję ci za pomoc — zwrócił się do brata. Udaremniłeś próbę zabójstwa, Felipe.


— Co ty mówisz? Któż chciałby cię zabić w twoim własnym domu? — zaprotestował wymieniony. — To na pewno przypadek, wózek musiał się ześlizgnąć i…


— Nieprawda, bracie. Może ledwo co pamiętam, ale wiem jedno — ktoś popchnął wózek! Poczułem wyraźnie, że jakaś siła spycha mnie w objęcia śmierci, ale nie zdążyłem zareagować.


— Jak możesz tak mówić? Tutaj wszyscy cię kochają. Cała twoja rodzina dba o ciebie i nie skrzywdziłaby cię za nic w świecie — wtrąciła się Viviana.


Andrea jeszcze nie do końca przyszła do siebie po tym okropnym strachu — naprawdę myślała, że Santa Maria nie żyje — i wypowiedziała brzemienne w skutkach słowa:


— Dlaczego więc przez dwa lata nikt nie zajął się panem Santa Maria i pozwolił mu siedzieć samotnie w pokoju, podczas, gdy inni cieszyli się życiem? — Była tak przerażona tym wypadkiem, że nie zważała, co mówi. W tych tragicznych chwilach nad basenem dotarło do niej, że stał się jej dobrym przyjacielem i za nic nie chciała go stracić, obiecała sobie, że jeśli tylko właściciel domu przeżyje, to ona będzie dbała o niego z całych sił.


— Słucham? — zimny głos Viviany zwrócił się do niej. — Oskarżasz mnie, że niewłaściwie opiekowałam się swoim mężem?


Odwaga nie opuszczała Andrei, czuła, że Carlos na nią patrzy, to dodawało jej sił — na pewno potem będzie jej wdzięczny, że tak o niego walczyła!


— O nic nikogo nie oskarżam. Ale było mi przykro, kiedy widziałam, jak pan Santa Maria po raz pierwszy od dwóch lat opuszcza swój pokój, by po tak długim czasie zobaczyć słońce nie tylko przez szyby! Powinien wychodzić codziennie! A teraz ten wypadek! On mógł umrzeć! Panią interesowało inne życie, tak wiele razy czekał na panią, na pani przyjście, szczególnie wczoraj, kiedy mało nie dostał ataku serca, podczas, gdy pani przyjmowała jego wroga, Gregorio Monteverde!


I potem nagle słowa, jakie same przyszły Andrei na wargi:


— Może nawet cieszyłaby się pani z jego śmierci!


Zapadła śmiertelna cisza. Dopiero po kilkunastu sekundach Carlos Santa Maria powiedział:


— Andreo, natychmiast opuścisz mój dom i zapomnisz, że kiedykolwiek tu pracowałaś.


— Słucham? Ale przecież… — To było jak cios obuchem w głowę. Nawet nie zaczęła płakać.


— Owszem. Mam dosyć słuchać, jak obrażasz moją żonę. Tyle razy cię ostrzegałem, żebyś zostawiła ją w spokoju. Najpierw ta sprawa z obiadem, potem dzisiaj...Dobrze wiesz, jak kocham Vivianę i nie pozwolę na takie oskarżenia. Nie chcę cię więcej widzieć w moim domu!


— Carlos, uspokój się — Felipe zrozumiał, że w ten sposób stracą kozła ofiarnego, który przyda im się przy następnej próbie zabójstwa i starał się przekonać brata, by ten nieco zwolnił. — Ona jest po prostu zdenerwowana. Świetnie się tobą opiekuje i na pewno się przywiązała. Ciebie nie da się nie kochać — uśmiechnął się.


— Właśnie — potwierdziła Viviana. — Na pewno nie wie, co mówi.


— A może to ona mnie popchnęła? — powiedział cicho Carlos. — Może to ona wróciła niepostrzeżenie i wymyśliła sobie, że mnie zabije, bo dzień wcześniej dowiedziała się, że wszystko zapisałem wam? Może dlatego była dla mnie wcześniej taka dobra, bo liczyła, że coś dostanie, a kiedy okazało się inaczej, z wściekłości chciała się mnie pozbyć?


Każde słowo było jak nóż. Jak wbijający się jej prosto w serce nóż. Nie pomogły nawet słowa Sonyi, która zrozumiała, co czyni matka i wujek i również wstawiła się za Andreą:


— Tato, ona była cały czas ze mną, kiedy to się stało.


— Nie obchodzi mnie to. Nie powinna mnie zostawiać samego — jestem przecież kaleką, prawda? — Specjalnie użył tego słowa, patrząc Andrei prosto w oczy. — Zaniedbałaś swoje obowiązki, panno Orta! A z tego, co wiem, ze szpitala też musiałaś odejść, może kogoś w nim uśmierciłaś, ale z jakichś przyczyn nie umieszczono tego w twoich aktach? — Carlos nigdy nie był podły, ale nie pozwoli, by ktoś oskarżał jego Vivianę! A skoro ta dziewczyna się na to poważyła, odpowie za to!


— Nie zrobiłam nic złego! Ani teraz, ani wtedy! Wczoraj to moją rękę pan ściskał, kiedy bał się śmierci, nie pańskiej uwielbianej Viviany! — Przemawiał przez nią tak straszny żal, że krzyczała, że nieświadomie chciała go zranić, choć w głębi duszy marzyła, by pozwolił jej zostać i znów był jej przyjacielem. Tak bardzo go przecież lubiła!


Wypomniała mu to. Był wściekły, ale teraz doszła do tego jeszcze przykrość. Wypomniała mu to, że nie cofnął ręki, kiedy tak bardzo potrzebował opieki i ciepła…


— Byłem bezbronnym idiotą, wykorzystałaś moją słabość! Wynoś się! Wynoś się, Andrea Orta, wynoś się!


Gdyby zajrzał we własne serce, zrozumiałby, że czuje podobnie, jak ona — jest rozgoryczony, ale tak naprawdę wcale nie chce jej krzywdzić, chce powrotu dawnych dni, przyjaźni i porozumienia. Ale złość przesłoniła mu wszystko.


— Udawałaś zainteresowaną moją powieścią, sądząc, że cokolwiek po mnie dostaniesz! Prawda, przecież tacy jak ja żyją krócej, prawda? A może któregoś dnia podsunęłabyś mi myśl o samobójstwie?! Jak już wiedziałabyś, że uwzględniłem cię w zapisie, prawda?! Wiesz, co z tym zrobię? Felipe, podaj mi notes z półki! Nie, nie protestuj, podaj mi go natychmiast! A ty nigdzie nie wychodź, póki ci czegoś nie pokażę! Sonyu, nie pozwól jej wyjść!


Sonya, jako oficjalnie posłuszna ojcu córka, przytrzymała Andreę za ramię. Carlos z furią chwycił notes podany mu przez brata i dopowiedział:


— Zapewne wiesz, co to jest, prawda? Tak, zgadza się, to jest dzieło, nad którym się rzekomo tak zachwycałaś. Ponieważ chcę zniszczyć wszystko, co kojarzy mi się z tobą, oto, co zrobię! — Szybkimi ruchami wyrywał kartki i targał je na miliony kawałeczków.


— Wezwijcie potem Clarę, niech pozbiera te śmieci i spali. A teraz wszyscy wyjdźcie, wszyscy! Dopilnujcie, żeby ta dziewczyna jak najszybciej stąd zniknęła! Nie, Viviano, wszyscy, ty również masz wyjść! Chcę być sam, wróć za kilka godzin. Proszę… — Ostatnie zdanie powiedział cicho.


— Dobrze, kochanie. Będzie, jak każesz.


Pokój opustoszał. Sonya, Felipe i Viviana starali się zatrzymać Andreę i przekonywać ją, że Carlos niedługo się uspokoi, ale ich próby spełzły na niczym. Niecałą godzinę później Andrea Orta opuściła dom Carlosa Santa Maria, by nigdy więcej tu już nie wrócić.

Rozdział 9

„Chcę być sam!”. Wykrzyczał te słowa kilka godzin temu i faktycznie był sam przez ten czas. Nikt go nie nachodził, miał spokój i mógł w samotności pomyśleć nad tym, co zrobił. Wyrzucił Andreę, dziewczynę, która tak bardzo go zawiodła! Przecież tyle razy prosił, by nie oskarżała jego żony! Czyż ona nie widzi, jaka Viviana jest dobra? Mogła od niego odejść, mogła związać się z innym mężczyzną, ale wybrała jego, została, mimo, iż Carlos już nigdy nie odzyska władzy w nogach. Cóż z tego, że siedział dwa lata w tym pokoju, skoro powinien być wdzięczny, że nadal ma ją za żonę? Owszem, przyjemnie, bardzo przyjemnie było, kiedy Andrea umilała mu czas, ale nie miała prawa tak traktować najcudowniejszej istoty na ziemi!


Łzy? Otarł policzek. On płacze? Czy aż tak bardzo go zraniła? Aż tak przywiązał się do tej kobiety, że teraz cierpi, gdy okazała się zwykłą łowczynią fortun? Że jej uśmiech był oszustwem, a ciepłe słowa nic nie warte? Dotyk ręki dotykiem zła? A on, Carlos Santa Maria, czy zasługuje tylko na pogardę i towarzystwo takich, jak Andrea Orta?


Zupełnie zapomniał o zachowaniu żony w dniu, kiedy przyszedł Gregorio Monteverde. Miał ją potem o to zapytać, ale teraz nie przestawał myśleć o swojej byłej opiekunce i zadawać sobie pytanie „Dlaczego?”. Bardzo bolesne i smutne pytanie. Był taki zawiedziony! A wydawało mu się, że znalazł kogoś bliskiego, że odszukał bratnią duszę, że…


Andrea w międzyczasie ściskała słuchawkę automatu na rogu ulicy. Już wykręciła numer i czekała na połączenie. Nie miała innego wyjścia, musiała porozumieć się z bratem. W końcu ktoś odebrał telefon.


— Słucham, dom pana Monteverde.


Dziewczyna o mało nie wypuściła z ręki słuchawki. Jak to? Przecież Juan miał pracować jako szofer u państwa Bisbal de La Bisbal, czy jakoś tak! Brnęła jednak dalej:


— Czy pracuje u państwa Juan Orta? Jestem jego siostrą i potrzebuję z nim porozmawiać.


— Owszem, zaraz poproszę naszego szofera do telefonu.


A więc jednak! To nie pomyłka!


Juan na wieść o tym, kto do niego dzwoni, zjawił się w ciągu niespełna minuty:


— Andrea? Czy coś się stało? Znalazłaś już pracę?


— Tak, wszystko ci opowiem, ale musimy się spotkać. Stało się...coś strasznego — Miała na myśli potraktowanie jej przez Carlosa. — Ale powiedz mi, dlaczego pracujesz tutaj, skoro miałeś pracować u państwa Bisbal de La Bisbal?


Juan westchnął głośno.


— Kiedy ostatnio dzwoniłem do ciebie do wioski, jeszcze przed twoim wyjazdem, powiedziałem ci, że państwo Bisbal de La Bisbal nie mają już miejsca dla szofera, ale polecili mnie znajomym jakichś swoich znajomych i tak dalej, więc trafiłem tutaj. Musiałaś coś pokręcić. Przyjedź do mnie, porozmawiamy, tutaj jest całkiem przyjemnie, nikt nie będzie robił trudności, pan Gregorio na pewno to zrozumie.


Pan Gregorio! Więc już na pewno jej brat jest szoferem w domu śmiertelnego wroga Carlosa Santa Maria!


— Podaj mi adres — powiedziała zrezygnowana.


Kiedy zbliżała się do domu Monteverde, nie czuła wyrzutów sumienia. W jej duszy zaczęło się rodzić coś bardzo dziwnego. Nie było to pragnienie zemsty, broń Boże, ale skoro Carlos zachował się tak podle, to może...może i wina Gregorio Monteverde była wyimaginowana, albo jeszcze gorzej — może Carlos sobie na zachowanie Gregorio — cokolwiek on zrobił — zasłużył?


Juan przyjął ją bardzo serdecznie i zaprowadził do pokoju, gdzie mieszkał. Od dziecka bardzo się kochali, Juan wyjechał pierwszy, miał „przetrzeć szlaki”, po jego telefonie, że znalazł pracę, przyszła kolej na wyjazd Andrei. Teraz właśnie opowiadała mu, jak skończyła się jej przygoda w roli opiekunki dla chorego.


Młody chłopak o czarnych, średniej długości włosach i przystojnej, łagodnej twarzy, skorej do śmiechu, tym razem zacisnął zęby.


— Jak ten bydlak cię potraktował! Jak śmiecia! Może ma jakieś porachunki, albo coś i ktoś chciał go zabić, a on zwalił na ciebie! Albo wózek faktycznie się ześlizgnął, ewentualnie był jeszcze inny powód, kto go tam wie! I wiesz, co jest najlepsze? Że to ja przywiozłem pana Monteverde do domu Santa Marii, tylko nie wiedziałem, że ty tam pracujesz!


— Gdybyś wiedział… — Nie była pewna, co akurat by się zdarzyło, ale świadomość, że jej brat był tak blisko...Interesowało ją też coś innego w tej wypowiedzi:


— Naprawdę tak sądzisz? Uważasz, że pan Santa Maria to zły człowiek?


— A jaki ma być? Zobacz, jak cię potraktował! Jak nędznik! Byłaś przy nim, w przeciwieństwie do jego żony, która życzy mu chyba jak najgorzej! Ta parka nieźle się dobrała!


— Ty też zauważyłeś?


— Co znowu? — Juan był wściekły na Carlosa.


— Jak to co? Że Viviana wcale nie jest taka, za jaką on ją bierze.


— Siostrzyczko, przecież to od razu widać! Ona coś kombinuje, zresztą mam wrażenie, że jego brat i córeczka też są intrygujący! Najważniejsze, żebyś już nigdy tam nie wróciła, poproszę pana Monteverde, żebyś zaczęła tu pracę, może jako pokojówka, co ty na to?


— Muszę ci wpierw o czymś powiedzieć. Twój pan jest wrogiem pana Santa Maria i ja go znam osobiście.


— Co? Ile masz dla mnie jeszcze niespodzianek?


Usłyszał historię o wizycie Monteverde w rezydencji.


— Wiesz, co ja myślę? Że to Santa Maria w jakiś sposób skrzywdził mojego pana i ten teraz ma do niego uraz. Z tego, co widzę, to ten Carlos jest podły, a Monteverde tylko się bronił. Ja też bym nienawidził, jakby ktoś mnie skrzywdził, jeśli mam rację, to nie dziwię się mojemu panu!


— Carlos Santa Maria podły? Nie mogę w to uwierzyć. Widziałam w jego oczach takie ciepło…


— A gdzie było to ciepło, kiedy cię wyrzucał? Idziemy do pana Monteverde, niech on coś poradzi.


Za kilka minut stali już przed właścicielem domu. Gregorio poznał Andreę bez trudu, dobrze się bawił słuchając opowieści Juana, jak to Carlos Santa Maria skrzywdził jego siostrę.


— Przekonałaś się, że jest on złym człowiekiem! Na szczęście nie nastawał na twoją cześć, skończyło się tylko na wielkiej awanturze.


— Nastawał na moją cześć? On nigdy by tego nie zrobił…


— Nigdy nic nie wiadomo. On jest do wszystkiego zdolny. Ale proszę się nie martwić, Juan to dobry pracownik, a skoro to on cię poleca, to nie ma problemu — jeśli chcesz, możesz zacząć pracować od zaraz.


Zgodziła się, bo przecież nie miała innego wyjścia. Znów wprowadzono ją w tajniki domu, tym razem wystąpi w charakterze pokojówki. Przynajmniej będzie blisko brata.


Minęło kilka dni. Andrei było dobrze, nie miała zbyt dużo pracy, nikt jej nie poniżał i nie poganiał, Monteverde był z niej zadowolony. Powoli odzyskiwała spokój, zapominając o złych zdarzeniach z przeszłości.


Któregoś dnia czyściła fotografię młodego mężczyzny o miłym uśmiechu i jasnych blond włosach. Później zapytała o nią Juana:


— Kim jest człowiek z fotografii stojącej na biurku w gabinecie pana Monteverde?


— Ten młody, tak? To jego syn, Raul. Wyjechał w podróż, ale wróci niedługo, wtedy go poznasz.


— Wygląda bardzo sympatycznie.


— Tylko się w nim nie zakochaj — żartował Juan. Cieszył się, że siostra wraca do równowagi.


„Nie zakochaj”. O nie, po opuszczeniu domu Santa Marii nie zamierzała się w nikim zakochiwać. Jej rodzącego się uczucia do Felipe nie można było jeszcze nazwać miłością, poza tym zauroczenie już dawno zgasło, razem z wyjściem z tamtego domu. Nie chciała mieć już nic wspólnego z mieszkańcami tego strasznego miejsca!


Książki. Często je czyściła, Gregorio lubił je ustawiać na półkach. Inna sprawa, czy równie często je czytał, sądząc po ilości kurzu, jaki je pokrywał, robił to dość rzadko, ale Andrea zajmowała się nimi z przyjemnością. Dziś kończyła odkurzać jedną z bardziej brudnych półek i ustawiać pozycje na właściwych miejscach, kiedy zorientowała się, że trzyma w rękach pozycję autorstwa José Camilo Cela. Zamarła w jednej chwili. Kiedyż to pierwszy raz usłyszała to nazwisko i w czyich ustach?


„Widzisz, właśnie zamierzałem stworzyć początek własnej historii, ale nie mam takiego talentu, jak choćby José Camilo Cela.”


To były pierwsze słowa, jakie usłyszała od Carlosa Santa Maria. Zwracał się do Viviany, ale Andrea przy tym była, tuż po tym zauważył ją i zapytał o nią żonę. I pierwszy raz się uśmiechnął do Andrei… Pierwszy z tak wielu, tak często to robił w jej obecności. Nieświadomie zaczęła gładzić okładkę książki.


— Dlaczego to zrobiłeś, Carlosie? Dlaczego oceniłeś tak nisko, przecież wiesz, że nigdy nie zrobiłabym ci nic złego, że dbałam o ciebie, jak o kogoś bliskiego? Bo i byłeś mi bliski, bo miałam w tobie przyjaciela, bo tak bardzo lubiłam twoje towarzystwo...ciebie…


Przed oczami stanęła jej jego twarz, kiedy cieszył się z ich pierwszej wyprawy do ogrodu. A potem scena, kiedy zajmowała się nim podczas wizyty Monteverde i jej własne słowa:


„Musi pan żyć długo, jest pan jak… jak słońce w deszczowy dzień, potrafi się pan tak pięknie uśmiechnąć…”.


Słońce w deszczowy dzień. Wspomnienia zaczęły przepływać przez umysł jak obrazki jakiegoś filmu. Kiedyś zetknęły się ich palce, wiedziała, że coś poczuł, jakąś nić porozumienia. Nie przywiązała wtedy do tego uwagi, ale teraz przeszedł ją dreszcz. Carlos...Jej Carlos, oddany jej pod opiekę...Jej Carlos Santa Maria. Zamknęła oczy. Cicho wyszeptała jego imię. A potem przyszło olśnienie, przerażające, a zarazem takie słodkie:


— Kocham cię. Niezależnie od tego, co mi zrobiłeś i tego, że już nigdy się nie spotkamy, kocham cię, Carlosie Santa Maria. Kocham cię.

Rozdział 10

Kilka dni. Kilka dni, które miały być początkiem nowego życia, spokoju i powrotu do normalności po tym nieszczęsnym epizodzie, jakim była obecność Andrei w jego życiu. Czemuż więc były dniem koszmarów?


Pierwszego dnia nic nie zapowiadało rozpaczy, kolejnego też nic się nie zdarzyło, ale już trzeciego po prostu nie mógł znieść. W sumie było jak dawniej, siedział w swoim pokoju i czasem ktoś do niego wpadał, ale o ile wcześniej Carlos Santa Maria cieszył się z tych wizyt i ich wypatrywał, to teraz marzył, aby jak najszybciej się kończyły. Męczyli go i nudzili ci wszyscy ludzie, a oni skrzętnie korzystali ze złego humoru właściciela domu. Nie wiedział, co mu dolega, w nocy nie sypiał, leżał tylko z otwartymi oczami, wpatrując się w sufit. Po tym, jak potargał notes, zarzucił pisanie, nie miał na nic ochoty, stracił apetyt i nic go nie cieszyło.


— Co się ze mną stało? — rozmyślał, patrząc przez okno. — Dlaczego nie mogę być taki, jaki byłem dawniej? Tak bardzo chciałbym...Sam nie wiem, co...Czegoś mi brakuje, ale czego? Chciałbym...chciałbym pójść do ogrodu, spojrzeć na słońce, porozmawiać o czymś interesującym, podzielić się uczuciami, dniem...Usłyszeć… O Boże...Usłyszeć twój głos, Andreo…


Ona go broniła. Dbała. Troszczyła się z takim ciepłem w oczach! Jak błyskawica przemknęły mu w mózgu zdarzenia tego feralnego dnia, gdy ją wyrzucił. Postawiła się jego żonie, pytała, dlaczego porzucili go samotnego w pokoju, zamiast nadal traktować jak normalnego człowieka, którym w końcu był! A jego oskarżenia? Dlaczego tak zareagował? Czy nieco nie przesadził? Czy czasem się po prostu nie pomylił? Czy nie skrzywdził niewinnej dziewczyny?


Nagle zrozumiał. Czuł się wtedy taki oszukany, bo mu na niej zależało! Jego reakcja była tak gwałtowna, bo tak bardzo się z nią związał, tak bardzo...co? Nie umiał — i może jeszcze nie chciał — nazwać tego uczucia, ale wiedział, że być może popełnił najstraszliwszy błąd w życiu.


— Viviana! Felipe! Sonya! Clara! Ktokolwiek! — jego krzyk rozniósł się po całym domu. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, wołać, by jak najszybciej ktoś przyszedł i pomógł mu naprawić to zło.


Viviana wbiegła pierwsza, za nią Felipe i Sonya, wszyscy liczyli, że Carlos umiera. On jednak był w dobrym zdrowiu, ale po prostu zrozpaczony, znów płakał, ale tym razem nad Andreą i nad swoją głupotą.


— Znajdźcie ją! Znajdźcie ją natychmiast i przyprowadźcie! Muszę z nią porozmawiać, muszę!


— Ale kogo? — Felipe patrzył zdegustowany na zdenerwowanego brata.


— Andreę! Ona musi tu wrócić! Po prostu musi!


— Musi? — odezwała się Viviana. — Czemu ci na tym tak zależy?


— Bo wszyscy mieliście rację! Ona jest niewinna! Muszę ją przeprosić, muszę!


— Zachowujesz się nieco dziwnie, tato — wtrąciła się Sonya. — Przecież to tylko służąca. Podejrzewałeś ją o próbę zabójstwa, a teraz chcesz ją tu z powrotem?


— Byłem idiotą! Felipe, ty ją przyjąłeś, na pewno wiesz, gdzie można ją znaleźć. Pomóż mi, bracie.


— Niestety, nie zostawiła adresu. Nie chciała mieć z nami nic wspólnego.


— Znajdź ją. Znajdź i przyprowadź, powiedz, że Carlos Santa Maria prosi ją, by przybyła. Nie, błaga!


— Wybacz, ale zachowujesz się, jakbyś się w niej zakochał — zauważyła Viviana. — A to chyba ja jestem twoją żoną, nie zapominaj o tym!


„Zakochał”? Na ułamek sekundy umilkł, ale potem odparł:


— Nie, nie zakochałem, wiesz, że kocham tylko ciebie, ale nigdy w życiu nie postąpiłem tak podle, jak w stosunku do niej i chcę to naprawić. Obiecajcie, że ją znajdziecie.


— Dobrze, już dobrze, poszukamy jej. Tylko się tak nie unoś.


Mogli mu to obiecać bez problemów. Nie przeszkadzał im ewentualny powrót Andrei na stanowisko, mogliby znów knuć, jak zabić Carlosa. Tylko jedna rzecz zmąciła spokój Viviany, czym podzieliła się potem z Felipe na osobności:


— Czy też odniosłeś wrażenie, że mój głupi mąż zakochał się w tej idiotce?


— Bardzo możliwe. Ale to niczego nie zmienia. Po pierwsze, wątpię, by naprawdę to zrobił, po prostu ma wyrzuty sumienia, a po drugie nawet, jeśli zacząłby coś do niej czuć, to po prostu przyspieszymy nasz plan, żeby nie zdążył zmienić testamentu. Nie martw się.


Tej nocy Viviana znów tonęła w ramionach szwagra. Był dla niej taką opoką!


Andrei coraz częściej zdarzały się okresy zamyślenia, musiała bardziej uważać na to, co robi, żeby przez przypadek nie narobić jakichś szkód. Pewnego dnia wazon uratowały tylko zręczne ręce Juana, który dopiero co wszedł do pokoju.


— Co się z tobą dzieje, siostrzyczko? Zachowujesz się jak zakochana — zażartował, ale widać było, że się martwi.


— Może jestem, Juanie. Może jestem.


— Słucham? Kto zawrócił w głowie mojej siostrzyczce? Czy to dobry człowiek? Przedstaw mi go, ocenię, czy możesz się z nim spotykać — przyjął żartobliwą rolę ojca.


— Nie spodoba ci się to, co powiem, bracie — mogła wszystko ukryć, ale przed Juanem nigdy nie miała tajemnic, a rodzące się uczucie do Carlosa rozsadzało ją od środka. — Tym człowiekiem, człowiekiem, którego wizerunek widzę w snach i o którym nie potrafię zapomnieć, choć staram się z całych sił, jest Carlos Santa Maria.


— Coś ty powiedziała? — z wrażenia aż podniósł głos. — Zakochałaś się w tym chłystku, który tak cię skrzywdził?


— Tak, Juanie. On nic nie wie i nigdy się nie dowie, ale kocham go, kocham go z całych sił. Dokąd idziesz?! Juanie, dokąd idziesz?!


Nie zatrzymała go ani na chwilę. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Juan wybiegł z domu i pobiegł co sił do znienawidzonej rezydencji. Wpadł do środka nie zważając, że mało nie przewrócił służącej i krzyknął:


— Gdzie jesteś, Carlosie Santa Maria, pokaż się, śmieciu!


Clara, bo to ona otworzyła mu drzwi, próbowała go uciszyć i odrzekła:


— Nie wiem, kim pan jest, ale proszę się uciszyć, pan jest chory, musi mieć spokój! Wezwę policję, jeśli nie…


Juana już tu nie było. Przypomniał sobie, jak Andrea opowiadała mu o pokoju na piętrze i popędził na górę schodów. Otworzył drzwi, które kojarzyły mu się z tymi opisywanymi przez siostrę i znalazł się oko w oko z Carlosem.


— Czy to pan jest Carlos Santa Maria?!


— Owszem. A kim pan jest i jakim prawem wpada do mojego domu z wrzaskiem?


— To nie pana sprawa! Zapłacisz, zapłacisz za to, co jej zrobiłeś! Ty nędzniku! Ty uwodzicielu niewinnych kobiet! Podobno masz żonę, a zabawiasz się z innymi! Ty bydlaku, ty draniu! — Juan nie zważał, że Carlos siedzi na wózku i zaczął go szarpać za koszulę. — Zniszczyłeś jej życie, zniszczyłeś życie mojej siostrze!


— Niby jak miałem to zrobić, kiedy jestem kaleką? I kim jest twoja siostra? — Santa Maria nic nie rozumiał.


— Kim ona jest? Kim ona jest? Mówi ci coś nazwisko Andrea Orta?!


Carlos zastygł w jednej chwili.


— Jesteś jej bratem Juanem, o którym mi tyle opowiadała, prawda? — szepnął.


— Może i tak — odparł Juan, nareszcie puszczając chorego, bo zdał sobie sprawę z różnicy pozycji, choć jego gniew wcale się przez to nie zmniejszył. — Zabiję cię, zabiję cię!


— Ty wiesz, gdzie ona jest, prawda? Powiedz mi, proszę.


— Nic ci nie powiem! — brat Andrei nie zważał na zgnębiony głos Carlosa Santa Maria. — Po co miałbyś to wiedzieć? Żeby jeszcze bardziej ją skrzywdzić? Żeby jeszcze bardziej zawrócić jej w głowie?


— O czym ty mówisz? — serce Carlosa strasznie przyspieszyło. Mógł tylko szeptać, na nic więcej nie miał sił po tym, co usłyszał. — Jak to zawrócić?


— Ona się w tobie zakochała, gnojku! Właśnie mi to wyznała — kocha cię, a ty wyrzuciłeś ją jak ostatniego śmiecia! A ona tak cię kocha — Juan otarł rękawem łzy nie chcąc, by Carlos zauważył tą chwilę słabości.


— Jesteś pewien? Jesteś pewien, że Andrea… — tak wiele myśli, tak wiele uczuć… taka fala czułości zalała serce Carlosa…


— Jestem, niestety! Ale nie licz, że pozwolę, byście się spotkali! Sprawię by o tobie zapomniała, a wcześniej cię zabiję!


— Juanie...na miłość boską, Juanie! Błagam cię na kolanach, powiedz mi, gdzie ona jest! Pozwól mi się z nią zobaczyć chociaż raz, proszę!


— Nigdy w życiu, przeklęty! Nigdy w życiu, a zresztą po co ci to?!


— Chcę ją przeprosić. Chcę powiedzieć jej coś bardzo ważnego. Juanie, błagam cię jeszcze raz, tylko ty mi możesz pomóc — gdzie jest Andrea, gdzie jest ta dziewczyna, powiedz mi, błagam cię! Powiedz mi, natychmiast!

Rozdział 11

— Nic ci nie powiem! — powtórzył rozwścieczony Juan. — Przyszedłem dać ci w gębę i więcej mnie nie ujrzysz!


Brat Andrei wyszedł, trzaskając drzwiami. Miał zamiar szybko opuścić ten dom upiorów, jak go w myślach nazywał, zbiegł na dół, ale prawie wpadł na wracających z rodzinnej wycieczki Felipe, Vivianę i Sonyę. Zagrodzili mu drogę, a Felipe zapytał:


— Kim pan jest, u diabła?


— Cała zgraja potworów się zebrała, jak widzę! Proszę mnie wypuścić, Carlos Santa Maria już otrzymał to, na co zasłużył.


— To, na co zasłużył? A na cóż takiego zasłużył mój brat? — Felipe powinien zacząć się bać o Carlosa, w końcu obcy człowiek właśnie krzyczy, że coś zrobił z Carlosem Santa Maria, ale starszy z braci wcale się młodszym nie przejmował.


— Na pogardę! Wykrzyczałem mu w twarz całą krzywdę, jaką wyrządził mojej siostrze!


— Zaraz, zaraz! — Felipe złapał Juana za ramię. — Kim jest pańska siostra?


— Następny niedomyślny! Pański braciszek wyrzucił Andreę, która na domiar złego szaleńczo się w nim zakochała — tu akurat Juan trochę przesadził, ale prawdą było to, że miłość do Carlosa rosła w Andrei z każdą chwilą.


— Już rozumiem… Mówiła mi kiedyś o panu. Niech pan siada, porozmawiamy.


— Nie będę z nikim rozmawiał! Wychodzę i…


Viviana wreszcie odzyskała głos:


— Wtargnął pan do naszego domu i mogłabym wezwać policję, ale zamiast tego coś panu zaproponuję. Opowie nam pan wszystko o tym, o czym przed chwilą pan wspomniał. Mój mąż zachował się podle i ma teraz wyrzuty sumienia. Proszę dać mu szansę.


— Żadnej szansy mu nie dam! To bydlę!


— Ejże, chłopcze, panuj nad nerwami — Felipe prawie zmusił go do usiądnięcia na krześle, rękę miał mocną. — O co chodzi z tą miłością i gdzie jest Andrea?


— Przy mnie, gdzie nic jej nie grozi! Załatwiłem jej posadę pokojówki w domu, gdzie i ja pracuję. Wyznała mi, że zakochała się w tym idiocie, ale ja nie pozwolę, by znów się z nim spotkała. Powiedziałem właśnie pańskiemu bratu o wszystkim, niech wie, jak ją skrzywdził, ale ona jest szczęśliwa w rezydencji Monteverde i…


— Czekaj! Nie pędź tak! Chcesz powiedzieć, że Andrea kocha Carlosa, on już o tym wie i wie też, że ona pracuje jako pokojówka u jego śmiertelnego wroga? — Felipe starał się ogarnąć nadmiar informacji.


— Nie, to nie tak. Nie wie, gdzie ona pracuje. Nie powiedziałem mu, choć mnie błagał. Reszta się zgadza.


— Błagał? — Viviana prawie wypluła to słowo. — A czy mówił, że też ją kocha?


— Nie. Tylko, że chce jej powiedzieć coś ważnego. Gdyby powiedział, że ją kocha, zabiłbym go za to kłamstwo! Jest żonaty z panią, poza tym wyrzucił moją siostrę na bruk i to niewinnie!


— Monteverde...Proszę, proszę — Felipe miał zamiar parsknąć śmiechem, ale się opanował. — Mam prośbę — przyprowadź ją tutaj, niech porozmawia z Carlosem.


— Nigdy w życiu! Żeby znowu ją skrzywdził?!


~ Kombinuj, Felipe, myśl, czy opłaca ci się doprowadzić do ich spotkania, myśl, Felipe, myśl — takie rozważania przebiegły teraz przez umysł starszego brata. Głośno zaś powiedział:


— Daj mu szansę. Jeśli kochasz siostrę, pozwól jej spotkać się z ukochanym jeszcze raz. Potem będzie żałować, że tego nie zrobiła, a tak będzie miała spokojne sumienie. Będzie ci za to wdzięczna. Upewni się, że Carlos jej nie chce, że przecież ma żonę, którą kocha i dzięki temu łatwiej będzie Andrei i o nim zapomnieć.


Juan jeszcze się wahał.


— Chyba ma pan rację...Ale co będzie, jeśli znowu ją zrani?


— Możesz przyjść razem z nią — rozłożył ręce Felipe. — Ale uwierz mi, tak będzie lepiej.


— Dobrze, przyprowadzę ją — zgodził się wreszcie Juan.


Kiedy brat Andrei wyszedł, Sonya zapytała:


— Wujku, nie rozumiem. Dlaczego tak ci zależało na przyjściu tej kobiety?


— Jeśli Carlos znów ją przyjmie, spróbujemy ponownie go zabić i potem będzie doskonały motyw — powiemy, że zorientowała się, że on nigdy nie zostawi twojej mamy i dlatego go zabiła.


— A jeśli ojciec zakocha się w tej...dziwce?


— A kto się o tym dowie? Wtedy zrobimy tak samo, jak powiedziałem wcześniej — że to ona go uśmierciła z zazdrości o Vivianę. Carlos nie będzie już żył, nie zaprzeczy.


— Andrea może nie chcieć tu wrócić, tym bardziej nie wiem, co zrobi ojciec, jak dowie się, gdzie ona pracuje. Będzie mówił o zdradzie i takie tam.


— To jeszcze lepiej. Jeśli się pokłócą i tak wykonamy nasz plan, a policji powiemy, że Andrea przeszła na stronę wroga i dlatego zabiła mojego brata. Uwierz mi, Sonyu, twój ojciec już nie żyje.


— Dzięki Bogu — westchnęła dziewczyna i udała się do swojego pokoju. Viviana poszła na górę, poinformować męża o porozumieniu z Juanem. Zastała Carlosa bardzo wzburzonego, wyglądał podobnie, jak w dniu odwiedzin Gregorio Monteverde, ale jeszcze się nie dusił.


— Viviana! Był tu Juan, brat Andrei i…


— Cii, kochanie, tak, wiem. Spotkaliśmy się z nim na dole. Uspokój się, Felipe go przekonał, przyprowadzi tu siostrę.


Uspokoił się w jednej chwili.


— Naprawdę?


— Tak, skarbie. Pewnie jutro tu przyjdzie.


Wiadomość o miejscu pracy Andrei Orta skrzętnie ukryła. Chętnie zobaczy minę męża, gdy on się o tym dowie!


— Podziękuj mu ode mnie. Oboje jesteście wspaniali. A...Sonya? Przyjdzie dziś do mnie?


— Na pewno, ale teraz musi coś zrobić w swoim pokoju. Chyba rozmawia z Julio. Obiecała, że kiedyś go poznasz, to miły chłopak.


— Powiedz jej, że ją kocham. Zresztą ciebie też. Was wszystkich. Nigdy nie zapomnę tego, co dziś dla mnie zrobiliście.


Stała chwilę bez ruchu, a potem przyszła jej do głowy dziwna myśl. Carlos Santa Maria. Jej mąż. Zawsze wierny, jak pies. Kochający, uczciwy, dobry, czuły… i taki głupi! Pocałowała go w usta, udając namiętność. Ostatni pocałunek… Pogardliwy, nienawistny, nieszczery, fałszywy. Pocałunek diabła. Pocałunek samego zła. Potem wyszła.


Andrea z ulgą przyjęła powrót brata.


— Gdzie byłeś? Tak bardzo się martwiłam!


— U Santa Maria. Powiedziałem mu, co o nim myślę.


Zabrakło jej tchu.


— Widziałeś Carlosa? Jak on się czuje?


— Taak, widziałem twojego Carlosa — podkreślił „twojego” ze złością. — Dupek jeden. Myślał, że powiem mu, gdzie jesteś, bo on mnie o to błaga!


— Błagał cię…? Błagał, żebyś powiedział, gdzie jestem? — serce zaczęło jej walić. — Dlaczego?


— Bo podobno chce cię przeprosić. Ja mu nie ufam. Ma złe oczy. Jego rodzinka też. I rzekomo chce ci powiedzieć coś ważnego.


— Coś ważnego? — wyszeptała. Setki możliwości, setki przypuszczeń. Co on chce jej powiedzieć? Czyżby...nie, to niemożliwe, kocha żonę i…A jeśli? — Juan! Natychmiast opowiedz mi o wszystkim!


— Jeśli liczysz na to, że odwzajemnia twoje uczucie, to się rozczarujesz. Pewnie sumienie go gryzie, jeśli je w ogóle ma. W co wątpię. Ale jego brat mnie przekonał. Podobno będziesz mi wdzięczna za to, że pozwoliłem ci się przekonać na własne oczy, że Carlos ma żonę i kocha ją, a nie ciebie. Możesz do niego iść, jeśli chcesz.


Streścił jej wizytę w domu Santa Maria.


— Zrobiłeś to? Powiedziałeś mu, że go kocham? Jak mogłeś! Zaufałam ci, a ty… Teraz na pewno już nigdzie nie pójdę! Przecież mnie wyśmieje, ja — służąca, on — pan domu. Jak spojrzę mu w oczy?!


— Zrobisz, jak zechcesz. Według mnie powinnaś o nim zapomnieć. Inaczej będziesz cierpieć. Lepiej jednak szybciej zabić tą miłość, niż umierać z bólu. Idź, siostrzyczko. Niech powie ci, co ma do powiedzenia i zniknie z twojego życia na zawsze.


Tej nocy Carlos nie mógł zasnąć, ale z zupełnie innego powodu, niż dotychczas. Uśmiechał się szeroko i rozmyślał. Andrea! Jutro przyjdzie jego opiekunka i będzie mógł prosić ją o wybaczenie! Jego Andrea…


Godziny wlekły mu się niemiłosiernie, aż w końcu usłyszał upragnione pukanie do drzwi. Zdenerwowany i przejęty — nie miał pojęcia, co się z nim działo, ale było to miłe uczucie — powiedział „Proszę” i już za chwilę ją ujrzał. Była piękna. Ubrała jedną z najpiękniejszych sukienek, jakie miała — były skromne, ale dzięki jej krawieckim zdolnościom robiły wrażenie — a jej pewny krok dodawał tylko uroku i efektu.


— Chciał mnie pan widzieć, panie Santa Maria? — zapytała.


— Andrea...Moja najdroższa przyjaciółko… — wyciągnął do niej rękę.

Rozdział 12

Jej wzrok! Mój Boże! Jej oczy! To spojrzenie...Nie, na pewno się myli, być może to wina światła, albo jego oczy są pod wrażeniem i dają mu złe świadectwo — ale czemu ono nie znika, czemu wciąż wydaje mu się, że…


— Musiał mnie pan z kimś pomylić, panie Santa Maria — przerwała jego rozmyślania. — Istotnie, nazywam się Andrea, ale nie jestem pańską przyjaciółką i nigdy nią nie byłam. Poza tym pracuję jako pokojówka, nie mam prawa równać się z takim panem, jak Santa Maria. Tym bardziej więc wnoszę, że to pomyłka.


Przez moment stracił mowę, ale jeszcze łudził się, że to żart, ewentualnie krótkotrwała zemsta za złe traktowanie i zaraz będą rozmawiać tak, jak to czynili do tej pory. Spróbował więc jeszcze raz:


— Andreo, wiem, że źle zrobiłem i chciałbym cię przeprosić. Nie miałaś nic wspólnego z tym wypadkiem przy basenie, opiekowałaś się mną cały czas lepiej od… od wszystkich — jakoś wolał uniknąć stwierdzenia, że lepiej od własnej rodziny. — Obiecuję, że nigdy więcej tego nie zrobię, nigdy więcej cię nie skrzywdzę. Tak bardzo pragnę powrotu naszej przyjaźni, powrotu ciebie tutaj...Czy jesteś w stanie wybaczyć swojemu niedobremu przyjacielowi, który zbłądził? — nadal trzymał wyciągniętą rękę, w oczach miał prośbę.


Serce. Serce ciągnęło jej dłoń, by mu ją podała i zapomniała o wszystkim. Nie zrobiła tego. Za to mózg przypomniał oskarżenia, przypomniał wszystko, co złe. Dlatego usta wyrzekły:


— Nie mam panu nic do wybaczenia, panie Santa Maria.


Te słowa wywołały uśmiech nadziei w oczach Carlosa. A te ją zgasiły:


— Bardzo ceni pan swoją rodzinę i ma pan rację — ci ludzie na pewno chcą pana dobra, w końcu w swojej łaskawości pozwolili panu mieszkać na piętrze, by miał pan wgląd w ich życie, by brał pan udział we wszystkim, co dzieje się w pańskim domu — Andrea sama się sobie dziwiła, skąd biorą się te kpiny na jej wargach, nie podejrzewała samej siebie, że potrafi aż tak ranić...ale bardzo się jej to zaczynało podobać. Mówiła więc dalej:


— Przecież komuś, kto nie może chodzić, na pewno łatwo jest obserwować parter i świat, nigdy nie opuszczając pokoju, a to właśnie działo się dzięki pańskiej żonie przez dwa lata. Skoro tak bardzo ich pan kocha i nie widzi, co panu robią żona, córka i brat, dla mnie tutaj nie ma miejsca. Padło tutaj wiele słów o przyjaźni — czyż przyjaciel traktuje bliską sobie duszę tak okrutnie, mimo, że nigdy się na niej nie zawiódł, broniąc jednocześnie prawdziwie złych ludzi? Nie będę zajmować panu więcej czasu, panie Santa Maria, obowiązki mnie wzywają.


— Zaczekaj… Wiem, zachowałem się strasznie, masz rację w tych gorzkich słowach, ale chcę, byś wiedziała, że nigdy nie byłem tak szczęśliwy, jak przez te kilka dni, kiedy się mną opiekowałaś. Wiem, że w głębi duszy też za tym tęsknisz. Andreo...Twój brat, Juan, powiedział mi, co do mnie czujesz. Ja… Kocham Vivianę, wiesz o tym, ale nie mogę zapomnieć twojego uśmiechu, głosu, ciepła...Proszę...Proszę, nie opuszczaj mnie. Bez ciebie jestem taki samotny…


— Samotny? Z taką rodziną? Której pan tak bronił? Proszę opuścić rękę, bo w końcu pana zaboli. Juan musiał coś pokręcić, jedyne co do pana czuję, to szacunek jak do kogoś o wyższej pozycji, niż ja. Ale miłość? O, z całą pewnością nie. Moje serce bije dla kogoś, owszem, ale to dobry, choć ubogi człowiek. A teraz to mi proszę wybaczyć, pan Monteverde na pewno się niecierpliwi, muszę wracać do pracy.


— Pan Monteverde? A co on ma z tym wspólnego? — głos mu się łamał. Rękę opuścił, było w tym ruchu wiele smutku, jakby wiedział, że Andrea już nie wróci.


— Pan Gregorio Monteverde to mój pan, służę u niego w rezydencji.


— Służysz u Gregorio? U mojego wroga? Czy to jakiś podły żart? Andreo, czy ty wiesz, co on mi zrobił?


— Nie mam pojęcia i szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to.


— A powinno. Miałem siostrę, Felicię. Monteverde wiedział, że jest w nim zakochana, bawił się nią, a pewnego dnia po prostu ją zgwałcił. Broniła się, ale na próżno, był silniejszy. Felicia zaszła w ciążę, ale nie mogła znieść tego, co on jej zrobił i któregoś dnia się zabiła...Była w siódmym miesiącu...Jednocześnie straciłem siostrę i siostrzeńca, który nawet się nie urodził...Monteverde ma pieniądze, wykpił się od więzienia, uznano go za niewinnego. Stwierdzono, że to ona mu się narzucała! Parę miesięcy później zmarł mój ojciec, nie pogodził się z taką tragedią. Człowiek, u którego pracujesz, odebrał mi siostrę, jej nienarodzone dziecko i ojca.


Ból, ten okropny ból w oczach Carlosa! Tak bardzo pragnęła go przytulić, pocieszyć! Uczyniła nawet jeden krok w kierunku wózka, ale szybko się cofnęła. Santa Maria, pogrążony we wspomnieniach, nawet tego nie zauważył.


— To pańska wersja. Może prawda jest inna, może Felicia faktycznie była winna? — zdawała sobie sprawę, jak bardzo teraz krzywdzi ukochanego, ale ona też cierpiała, kiedy oskarżył ją, że chciała go zabić. I to tuż po tym, jak tak strasznie się o niego bała nad basenem!


— Jak bardzo się zmieniłaś, Andreo. Jak bardzo potrafisz zranić. I to w ciągu kilku dni. Monteverde dobrze cię nauczył.


— Jeśli umiem ranić, to uczyłam się od mistrza. Od pana, panie Santa Maria!


Wyszła. Powolnym, ale stanowczym krokiem zeszła na dół, mijając przyglądających się jej Vivianę i Felipe. To ten ostatni zapytał:


— Jak poszło? Pański brat mówił mi, że pani…


— Proszę się nie martwić — zwróciła się do niego Andrea. — Juan przekazał państwu błędne informacje. Owszem, jestem zakochana, ale obiektem moich westchnień nie jest z pewnością Carlos Santa Maria. Znam swoją pozycję i wiem, co dla mnie dobre, poza tym proszę wybaczyć, ale mój chłopak ma w sobie wiele ciepła — a tutaj go brak.


Zarówno Felipe, jak i Viviana byli tak zaskoczeni, że nie otworzyli ust. Dopiero po jej wyjściu mężczyzna odezwał się:


— Co za temperament. Jestem ciekaw, co powiedziała mojemu bratu.


— Na pewno nic miłego, sądząc po jej tonie. Pójdę na górę, trzeba pocieszyć załamanego mężulka.


Istotnie, stan, w jakim się znajdował, można nazwać czymś pomiędzy rezygnacją, a rozczarowaniem. Tak bardzo ważne było dla niego to spotkanie, a dowiedział się tak wielu niemiłych rzeczy! Zachowanie Andrei zrzucił na karb zdenerwowania, chociaż mocno go zraniła, ale fakt, że zatrudniła się akurat u Monteverde, pamiętając, co stało się podczas wizyty Gregorio w tym domu, nie był na pewno wynikiem stresu. Z jednej strony nie sądził, żeby Juan się pomylił, Carlos mu wierzył, jeśli chodzi o miłość Andrei, ale...Dziś dużo bardziej uwierzyłby, że dziewczyna go nienawidzi. A kiedy opowiedział jej o losie Felicii, nie dostrzegł nawet cienia współczucia, czy zrozumienia. Usłyszał tylko, że jego biedna siostra być może była sama sobie winna gwałtu! Siostra, młodsza od niego o dwa lata, od Felipe o trzy, Felicia, taka dobra i słodka, siostra, którą Carlos trzymał w ramionach, kiedy konała! Patrzyła mu w oczy i prosiła, by dbał o siebie, by nigdy nie pozwolił się nikomu skrzywdzić i by po prostu o niej nie zapomniał. Tak bardzo byli ze sobą związani, Felipe i Felicia dogadywali się mniej, ale z Carlosem zawsze doskonale się rozumieli. Pełno krwi, tak wiele krwi wypłynęło z jej żył, obok leżał nóż… Pogotowie nie zdążyło na czas.


Pamiętał też pogrzeb Felicii. Stał nad jej grobem milczący i smutny, Felipe trochę dalej, jakby chciał odsunąć się od tego, co niesie ze sobą trumna — odpowiedzialności, żałoby, tragedii...pamięci. Dla Felipe zmarła siostra przestała istnieć równocześnie ze zniknięciem w ziemi, Carlos do końca życia zachowa ją w sercu. A dziś usłyszał od kogoś, kogo uważał za przyjaciółkę, od Andrei Orta, że być może jego siostra sama sprowokowała Gregorio Monteverde! To piekło, piekło bardziej, niż mogłoby się wydawać. Mimowolnie zacisnął pięści, nie chcąc płakać jak baba — tak przynajmniej sam siebie określił, kiedy łzy napłynęły mu do oczu. Powziął pewne postanowienie — Felicia prosiła go, by nikomu nie dał się skrzywdzić, więc i tak będzie! Nikt, nikt, nawet Andrea Orta — a może w szczególności ona? — nie zrani już więcej Carlosa Santa Maria!


— O, Viviano, dobrze, że jesteś — rzekł na widok żony. Głos miał normalny, nie był w nim słychać ani grama rozważań, jakie przed chwilą zakończył. — Mam ci coś do zakomunikowania.


Zdziwił ją trochę oficjalny wydźwięk słów męża, ale robiła dobrą minę do złej gry.


— Zakomunikowania? Kochanie, co się stało? Czyżby wizyta tej kobiety tak bardzo cię zdenerwowała?


— Zdenerwowała? Nie. Raczej otworzyła mi oczy na pewne rzeczy. Pomóż mi zjechać na parter, Viviano. Chcę w końcu uczestniczyć w życiu mojej rodziny.


Nieświadomie wybrał idealny moment — nie wiedział, że jego żona umówiła właśnie dziś Gregorio na wizytę.


— Na parter? Skarbie, powinieneś odpocząć po tym niemiłym — jak sądzę z twojego tonu — spotkaniu. Prześpij się, pomogę ci się położyć, zajrzę za jakiś czas, jak już sobie…


— Viviano! Powiedziałem, że chcę znaleźć się na dole! — Carlos zaczynał być zły, usiłował sam wykręcić wózkiem w pokoju i dotrzeć nim do drzwi, by potem zjechać na parter. — Jeśli ty mi nie pomożesz, zrobię to sam!


— Wiesz, że nie dasz rady. Możesz sobie coś zrobić.


— Nie dam rady? Nie wiem! Skąd mam wiedzieć, skoro spędziłem dwa lata praktycznie w zamknięciu? Co by się stało, gdybym na przykład zemdlał, a któreś z was zajrzałoby do mnie po kilku godzinach?


Felipe, czekający na rozwój wypadków, zniecierpliwił się. Wiedział, że bratowa i tak mu wszystko opowie, ale wyczuwał, że dzieje się coś nieprzewidzianego i udał się do pokoju brata. Zastał dosyć nieoczekiwaną scenę.


— O, Felipe, jak miło, teraz cała rodzina mnie odwiedza, a dawniej całymi dniami patrzyłem przez okno z nudów! Może ty pomożesz mi dotrzeć na dół? Moja żona nie jest chętna, by mi pomóc.


— Braciszku? — twarz Felipe była jednym wielkim zdziwieniem, wiedział też o planowanym przybyciu Monteverde. — Przecież mówiłeś nam wszystkim, że jesteś szczęśliwy, że wolisz siedzieć tutaj, bo na dole jest tak gwarno i…


— Nie jestem zgrzybiałym starcem, żeby przeszkadzał mi hałas! Mam dopiero trzydzieści sześć lat! Odsuńcie się, poradzę sobie sam!


— Dosyć, Carlosie! — Felipe uznał, że tylko tak może załatwić sytuację. — Nie wiem, co ci powiedziała Andrea, ale uspokój się natychmiast! Zaszkodzisz sam sobie, jeśli będziesz próbował zjechać samodzielnie! Pomogę ci, pojedziemy do ogrodu, tam ochłoniesz i porozmawiamy, dobrze?


Ogród. Tyle wspomnień z Andreą.


— Dobrze, niech będzie — Carlos się zgodził, rzucając wiele mówiące spojrzenie Vivianie, kiedy ją mijali. Za kilka chwil gotujący się od wewnątrz z wściekłości Felipe był już w ogrodzie razem z bratem. Miał zamiar przetrzymać tu Carlosa tak długo, aż Viviana nie da mu znaku, że Monteverde był i poszedł.


Gregorio zawitał kilka minut później, gdyby Felipe nie działał zdecydowanie, na pewno doszłoby do spotkania Carlosa z Monteverde. Na szczęście dla Viviany Gregorio wszedł do środka niezauważony. Powitała go serdecznie i od razu poprosiła Sonyę. Ta przyszła, przywitała się z Monteverde i czekała, aby dowiedzieć się, po co ją wezwano.


— Córeczko — rozpoczęła Viviana. — Twój wujek i ojciec są w ogrodzie, Carlos po wizycie Andrei oszalał i nagle kazał zawieźć się na dół. Felipe zabrał go do ogrodu, żeby nam nie przeszkadzał.


— Andrea musiała mu nieźle zaleźć za skórę — skwitowała Sonya.


— Pewnie tak, być może się pokłócili, z tego, co wiem, wygarnęła mu co nieco. Ale nie o tym chcę mówić. Znasz już pana Monteverde, prawda?


— Owszem.


Gregorio podczas tej rozmowy cały czas się uśmiechał. Nie tylko do Sonyi, ale i słuchając wyjaśnień Viviany, jakich ta udzielała córce i wyczuwając pogardę dla własnego męża w głosie żony Carlosa.


— Przyszedł tutaj, by powiedzieć ci coś bardzo ważnego. Wiemy o tym tylko on, twój wujek i ja. Teraz dowiesz się ty.


— Chwileczkę — Gregorio zatrzymał na moment Vivianę. — Powiedziałaś Felipe?


— Tak, on jest godny zaufania. Wie o tym od lat i nie pisnął ani słówka.


— Stary dobry Felipe, zawsze był po naszej stronie. Sonyu — wstał i zwrócił się uroczyście do dziewczyny — nadszedł czas, byś usłyszała prawdę. To nie Carlos Santa Maria jest twoim ojcem. To ja nim jestem.


Oczekiwał zaskoczenia, zdziwienia, chociaż nie niechęci — wiedział, jak Sonya gardzi człowiekiem, którego do tej pory uważała za ojca. Na pewno nie będzie żałować, że jednak nim nie jest, że jej prawdziwym rodzicem jest Gregorio. Ale ta reakcja całkowicie go zaskoczyła:


— Pan — moim ojcem? Nie ten kaleka Santa Maria? Boże, to najszczęśliwszy dzień w moim życiu! — rzuciła się w ramiona Monteverde.


Ten objął ją, ale powiedział:


— Rozumiesz, że musisz utrzymać to w tajemnicy dla dobra twojego i twojej mamy, prawda?


— Oczywiście, tato, oczywiście, nie możemy stracić majątku. Usiądź, opowiedzcie mi dokładnie wszystko! Tak się cieszę, tak strasznie się cieszę!

Rozdział 13

W przeciwieństwie do Sonyi Andrea nie miała się z czego cieszyć. Owszem, powiedziała słowa, które chciała powiedzieć, wyrzuciła z siebie cały żal i ból. Wydawało się, że to pomoże, że kiedy się oczyści, łatwiej jej będzie pogodzić się z przyszłością...bez Carlosa. Wracała do domu, do posiadłości Monteverde, gdzie pracowała, ale robiła to automatycznie, jej umysł zajmowało tylko wspomnienie ostatniej rozmowy z ukochanym człowiekiem. Jego słowa, zawód w oczach, tak przez nią cenionych i kochanych! I ta ręka, długo wyciągnięta w jej stronę, tęskniąca, czekająca! Odrzuciła ją, odrzuciła wszystko, co mogło spotkać dziewczynę, gdyby została w domu Santa Maria. Nie łudziła się, że Carlos kiedykolwiek ją pokocha, ale mogłaby być blisko niego, dbać, opiekować się nim.


Nagle się zatrzymała. Tuż po wypadku nad basenem Santa Maria powiedział do brata, iż Felipe udaremnił próbę zabójstwa. Później starano się go przekonać, że się mylił, że wózek się ześlizgnął. Ale Carlos był taki pewien! Czuł, że ktoś go popchnął! W domu wtedy — poza nią — była tylko Viviana, Sonya, Felipe i służba. Nie podejrzewała służby o próbę morderstwa, gdyby ktoś z nich miał o coś żal do swojego pana, już dawno by coś zauważyli — przynajmniej Andrea miała taką nadzieję, a wszyscy z domowej ekipy odnosili się przecież do siebie tak miło! Ale rodzina Santa Maria...Czy to możliwe, że ktoś z jego bliskich usiłował go zabić? Nie, to niemożliwe...Chociaż...To, jak traktowała go Viviana...Czy jakiś obcy mógłby wtargnąć na teren domu? Wątpliwe. Dom jest doskonale przecież strzeżony.


Jej myśli wciąż krążyły wokół postaci Viviany. Zdecydowana, pewna siebie kobieta. Na pewno osiągała wszystko, o czym marzyła. Czy mogła marzyć o wcześniejszym zgonie męża? Z całą pewnością wiedziała, że wtedy cały majątek przypadnie jej, córce i Felipe — Carlos na pewno się z tym nie krył.


— Co mam zrobić? Nie mogę podzielić się z tobą moimi podejrzeniami, bo i tak mi nie uwierzysz. Tak bardzo się boję… tak bardzo się boję, że w końcu dopną swego, najdroższy. Czy powinnam wrócić do twojego domu i cię pilnować? Ale po naszej ostatniej rozmowie na pewno nie chcesz mnie widzieć…


Carlos Santa Maria jak na razie radził sobie bardzo dobrze.


— Felipe, zawieź mnie do domu. Robi się zimno.


— Zaczekajmy jeszcze trochę. Dzień jest taki piękny, a my tak dawno nie spędzaliśmy ze sobą czasu. Może porozmawiamy?


— O czym? Jesteśmy tu już godzinę, a ty nie wyrzekłeś ani słowa. Wracamy do domu, Felipe. Natychmiast!


Gregorio Monteverde jeszcze nie wyszedł, toteż Felipe starał się gorączkowo coś wymyśleć.


— Słuchaj, właśnie chciałem się zapytać o nasz samochód, czy mógłbym…


— Samochód? Zrób z nim, co zechcesz, ja i tak nigdzie nie jeżdżę. — przerwał mu Carlos. — A skoro nie chcesz zaprowadzić mnie do domu, sam to zrobię.


Ku zdumieniu brata chory całkiem sprawnie zakręcił na ścieżce i pojechał w kierunku domu. Felipe prawie pobiegł za nim, w myślach powtarzając: „Zhardziałeś, braciszku. Ale nie martw się, już niedługo się z tobą policzę”.


Młodszy Santa Maria był z siebie bardzo zadowolony. Nie rozumiał, jakim cudem dał się zamknąć na dwa lata w pokoju koszmarów. Przecież życie jest takie interesujące! Dobrze się bawił obserwując reakcje rodziny, zaczynał zauważać to, o czym mówiła Andrea. W duszy nawet był jej wdzięczny — to dzięki niej odrodził się na nowo, przestał być meblem we własnym domu. A miał jeszcze jeden plan w zanadrzu…


Te przyjemne myśli rozwiał widok mężczyzny wychodzącego z jego domu. Carlos przyspieszył, ramiona miał mocne, więc niedługo dogonił tamtego przy bramie.


— Gregorio Monteverde? Już drugi raz nachodzisz moją rodzinę! Czego tu szukasz, można zapytać?!


— Nie twoja sprawa, ułomny palancie. Nie przyszedłem do ciebie i nie mam zamiaru się tłumaczyć. A teraz wybacz, spieszę się do domu. Andrea parzy świetną kawę. — Monteverde z zaciekawieniem obserwował Carlosa, ale ten trzymał się dzielnie i odparł:


— Bacz tylko, aby nie wsypała ci czegoś do kawy, którą tak chwalisz! A jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę…


— Zamknij się, imbecylu — Monteverde znudził się tym dialogiem. — I przestań mi grozić, bo to ty możesz najbardziej ucierpieć. A i jeszcze jedno — masz przemiłą córkę. Sonya jest taka piękna…


Gregorio specjalnie użył dwuznacznych słów, chciał jak najbardziej zdenerwować swojego rozmówcę. I faktycznie, udało mu się to.


— Czego chcesz od mojej córki, gnido?! Zostaw ją w spokoju, bo…


— Bo co? Dasz mi kopniaka? — zadrwił Monteverde i odszedł.


Felipe słyszał całą wymianę zdań, ale nie reagował. Podszedł chwilę później i pomógł bratu dostać się do jego pokoju. Carlos nachmurzony odezwał się dopiero teraz:


— Widzę, że kiedy toczę bój z wrogiem rodziny Santa Maria, jestem sam. Wezwij Vivianę.


Kiedy żona weszła do pokoju, usłyszała jedno krótkie pytanie:


— Co ty knujesz z Monteverde?


— Knuję? Skarbie, zrobiłeś się ostatnio niemożliwy. Prawie na nas krzyczysz. Co zrobiła ci ta dziewczyna, Andrea? Czy to przez nią jesteś taki…


— Jaki? Nadal nie mam władzy w nogach, ale odzyskałem wzrok, Viviano. Dwa lata! Dwa lata pustki, gdzie towarzyszem był mi notes z historią, której nikt nie czytał.


Zakłuło go w sercu. Nieprawda. Był ktoś, kto przeczytał i nawet chwalił. Andrea Orta. Ktoś dobry, czuły, ktoś, kto czuwał przy nim, kiedy zawał czaił się przy drzwiach. Nie, dosyć! Nie będzie więcej o niej myślał!


— Dwa lata niczego, dwa lata śmierci za życia. Widzę, że ominęło mnie wiele rzeczy, jak na przykład twoja spółka z Monteverde. Czy dowiem się, o co wam chodzi?


Podeszła bliżej i próbowała go pocałować, Carlos zdecydowanie się odsunął. Niezrażona powiedziała:


— Gregorio chce naprawić dawne winy i zastanawia się, jak tego dokonać. Może czasem faktycznie jest nieprzyjemny, ale to również i twoja wina, on sam chciałby się w końcu pogodzić.


— Pogodzić? O czym ty mówisz? Mam podać rękę zabójcy mojej siostry? Czyś ty kompletnie oszalała? Wyjdź, Viviano. Muszę coś przemyśleć. I przyślij do mnie Clarę z telefonem. Muszę kiedyś zainstalować i tutaj aparat, to nie do pomyślenia, żeby chory człowiek nie miał dostępu do telefonu.


— Gdzie chcesz dzwonić? Jeśli musisz coś załatwić, powiedz mi, a ja…


— Ty masz swoje tajemnice, ja mam swoje. I nie próbuj podsłuchiwać, bo pożałujesz. Powiedziałem, wyjdź! — wizyta Monteverde jeszcze spotęgowała to, co zaczynało rosnąć w Carlosie Santa Maria — zrozumienie. Zrozumienie, z jakimi ludźmi przyszło mu żyć.


Za kilka chwil otrzymał telefon. Kiedy uzyskał połączenie, poprosił o rozmowę z Victorem Bolivaresem.


— Z tej strony Carlos Santa Maria. Mam do pana prośbę, doktorze. Czy mógłby pan odwiedzić mnie w domu jutro rano? Tak? Dziękuję, będę czekał.


Za moment wybrał drugi numer i znów powiedział krótko:


— Mecenas Oreiros? Proszę o spotkanie jutro po południu.


Na nieszczęście nie wiedział, że Viviana za wszelką cenę chciała dowiedzieć się, z kim i o czym jej mąż zamierza rozmawiać i wbrew zakazom Carlosa stanęła pod drzwiami. Słyszała oba telefony i teraz zeszła na dół, do Felipe, by ten coś poradził.


— Mój mąż dzwonił do doktora Bolivaresa i mecenasa Oreirosa. Boję się, że on chce zmienić testament, Felipe!


— Ale po co mu doktor? Musimy się wszystkiego jutro dowiedzieć. Nie martw się, mam już plan, jak nareszcie pozbyć się tego debila. Nie możemy tego zrobić tak, jak wcześniej zamierzaliśmy, nie ma tu Andrei, a kolejny wypadek wyglądałby bardzo podejrzanie. Ale znam kogoś, kto zajmuje się pewnymi niewykrywalnymi substancjami…


— Chcesz go otruć? A co z wizytą Oreirosa? Jeśli zdąży jutro zmienić testament, twój zamiar na nic.


— Wizytę można odwołać, zapobiec w jakikolwiek sposób. A po kilku dawkach tego, co mu zaaplikujemy, nie będzie miał siły na żadne wizyty.


— Felipe...Jeśli wszystko się uda, przysięgam, wyjdę za ciebie!


— Uda się kochana, zobaczysz. Majątek Santa Maria będzie nasz. I tylko nasz!

Rozdział 14

Andrea Orta dotarła jakoś do domu. Domu! Czy można nazwać domem miejsce, którego właścicielem jest wróg ukochanej osoby? Okazuje się, że tak, ze względu na mieszkającą tam jedyną bliską osobę, jaka pozostała dziewczynie — brata Juana. Potrzebowała wsparcia, kogoś, na czyim ramieniu może się wypłakać, wyrzucić z siebie wszystko, co gnębi i uzyskać pocieszenie i radę. Bez Juana...Bez Juana nie dałaby sobie rady w tym trudnym okresie. Tak przynajmniej sądziła otwierając tylne drzwi do rezydencji. Teraz też w jej oczach, choć mokrych od smutku, pojawił się cień uśmiechu na widok Juana.


— Już wróciłaś? Usiądź, napij się herbaty i opowiedz mi o rozmowie z tamtym człowiekiem — nawet w głosie brata Andrea czuła niechęć do Carlosa. — Jesteś jakaś przygnębiona. Znów cię skrzywdził?


— Nie mam wiele do opowiedzenia. Powiedziałam mu, co myślę o jego zachowaniu, a on starał się mnie przeprosić i przekonać do powrotu.


— Chyba się nie zgodziłaś? — Juan podał herbatę, potem usiadł obok i sam też się napił.


— Oczywiście, że nie. Kiedy dowiedział się, gdzie pracuję, bardzo go to zaskoczyło i opowiedział mi, co zrobił mu Gregorio Monteverde.


Streściła bratu całą historię Felicii. Ten podszedł sceptycznie do sprawy:


— Pan Monteverde gwałcicielem? Wygląda mi to na kłamstwo, żeby wzbudzić w tobie litość. Ciekawe, czego chce od ciebie ten Santa Maria, skoro posuwa się do wymyślenia takiej historii. Powiedział ci to coś ważnego, o czym tak bardzo chciał z tobą mówić?


— Nie, nic ważnego. Tylko prośby o wybaczenie, informacja, że kocha swoją żonę, ale brakuje mu mojego uśmiechu, głosu… — wyraźny smutek pojawił się w jej oczach przy tych słowach.


— Kocha żonę, ale brakuje mu ciebie! — parsknął Juan. — Dobre sobie! Może on szuka kochanki i stąd te starania? Siostrzyczko, jak najszybciej zapomnij o tym człowieku!


— Zapomnę… Obiecuję ci, braciszku, że zapomnę…


Objął ją mocno. Widział, że cierpi, ale marzył, że kiedyś obietnica stanie się prawdą i jego siostra znajdzie sobie kogoś godnego jej miłości. Tak bardzo chciałby jej w tym pomóc!


Doktor Victor Bolivares był młodym, wysokim blondynem o szczerym wyglądzie twarzy. Został przyjęty w salonie przez Felipe i Vivianę, Sonya była na randce z Julio. Ufny człowiek nie podejrzewał nawet, w jakie gniazdo os się wpakował i co przyniesie mu przyszłość…


Po krótkiej rozmowie z gospodarzami udał się na górę. Zarówno żona, jak i brat Carlosa pod pozorem gościnności poszli razem z nim, ale Santa Maria zdecydowanie ich odprawił.


— Viviano, Felipe, dziękuję za przyjęcie mojego gościa, ale teraz proszę was o opuszczenie mojego pokoju.


— Wezwałeś doktora — Viviana nie rezygnowała, udając zaskoczoną tak niespodziewaną wizytą. — Czy źle się czujesz?


— Nie na tyle, byś mogła dzielić mój majątek — odparł Carlos. — A teraz ponawiam prośbę — wyjdźcie oboje.


Kiedy został sam na sam z lekarzem, powiedział:


— Mam do pana prośbę. Niech pan mówi po cichu, chcę zachować w tajemnicy to, co teraz pan usłyszy.


— Ale… — nie rozumiał Victor. — Pańska żona martwi się o pana.


— Nie o mnie. O to, że za długo żyję. Proszę mi zaufać.


Bolivares na to przystał. Lubił tego człowieka, Santa Maria był zawsze dla niego miły, ilekroć się spotykali, Zdarzało się najpierw to rzadko, ale to właśnie Victor przeprowadzał operację po wypadku Carlosa, a potem badał go jeszcze kilka razy.


— Zna pan historię mojej choroby, prawda? Dwa lata temu jeden z pańskich kolegów powiedział mi wprost — nigdy już nie będę chodził. Pragnę, by zbadał mnie pan ponownie.


— Panie Santa Maria...Bardzo pana cenię, ale zna pan swój stan. Niestety, mój kolega miał rację.


— Panie Bolivares. Victorze...Niech pan się upewni. Przyznam się do czegoś — od czasu do czasu próbowałem poruszyć nogami, nie udało mi się to do tej pory, ale czuję, że może, że gdybym się wysilił…


Ile nadziei było w jego oczach! Bolivares westchnął. Nie chciał ranić dobrego człowieka, ale nie widział sensu w badaniu. Zgodził się jednak.


— Dobrze. Zbadam pana. Na razie tutaj, ale być może będą potrzebne dodatkowe badania w szpitalu.


— Na wszystko się zgodzę, tylko proszę spróbować.


Victor rozpoczął to, po co go wezwano. Badanie trwało jakiś czas, aż w końcu chirurg złożył swoje narzędzia i powiedział:


— Panie Santa Maria. Kiedy ostatnio próbował pan ćwiczeń nóg? Rozumiem, że nie odniosły rezultatu, ale kiedy to było ostatnio?


— Jakiś miesiąc temu. O co chodzi doktorze? Czy coś jest nie tak?


— Wykryłem coś dziwnego. Trudno mi w to uwierzyć. Nie rozumiem, jak mogło dojść do stanu, kiedy…


— Jest gorzej? Stracę nogi, prawda? — Carlos nawet się nie przestraszył. Od rozmowy z Andreą sądził, że już nic nie może go więcej zranić.


— Nie, to nie to. Będą potrzebne dodatkowe badania, jak już mówiłem. Powiem tak — jeśli moje przypuszczenia się potwierdzą, zostanie pan w szpitalu na dłużej. Zrobimy tak… — tu Bolivares jeszcze bardziej zniżył głos.


Carlos wysłuchał wiadomości i odrzekł:


— Rozumiem. Zgadzam się, doktorze. Proszę ustalić potrzebne terminy.


— Dam panu znać. Odezwę się niedługo.


Santa Maria podał mu rękę na pożegnanie.


— Dziękuję doktorze.


— Nie ma za co. Zobaczymy się za parę dni — powiedział Victor i wyszedł.


Na dole Viviana i Felipe starali się coś od niego dowiedzieć, ale lekarz zbył ich tylko krótkim:


— Pan Santa Maria nie czuł się najlepiej na serce i wezwał mnie, żebym go zbadał. Jego forma nie jest najlepsza. Proszę o niego dbać.


Po jego wyjściu żona Carlosa i Felipe uśmiechnęli sie do siebie.


— Serce? Czyżby mój mąż zamierzał zrobić nam miłą niespodziankę i umrzeć?


— Być może, Viviano, być może.


Żadne z nich nie przypuszczało, że lekarz ich okłamał, mówiąc o stanie Santa Marii. Słowa, które im powiedział, ustalił wcześniej z badanym, aby jego rodzina nie poznała prawdziwego celu wizyty.


Andrea wysunęła się z objęć brata i szepnęła:


— Juanie, mam do ciebie prośbę. Nie mogę wrócić do domu Carlosa, ale muszę mu coś przekazać. Zadzwoń do niego, podaj się za kogoś innego i powiedz mu, żeby na siebie uważał. Podejrzewam, że jego żona chce go zabić.


— Zwariowałaś? Nigdy tego nie zrobię. Raz, że nie wiem, czy masz rację, a dwa, że nie mam zamiaru pomagać temu draniowi. Jeśli chcą go zabić, to ja po nim płakał nie będę.


— Juanie, błagam cię. Nie wiem, czy mam rację, ale nie mogę tego tak zostawić. Pomóż mi, proszę. Pomóż Carlosowi!

Rozdział 15

Juan przeczesał ręką włosy. Nie potrafił oprzeć się błaganiom siostry, wiedział, że zaraz ulegnie, ale starał się jeszcze ją przekonać:


— Miałaś o nim zapomnieć. A jeśli odkryją, skąd dzwoniliśmy?


— Zrób to z budki na rogu. Braciszku, proszę, nie odmawiaj mi. Ja…


— Tak bardzo go kochasz? Mimo tego, jak cię potraktował, chcesz mu pomóc?


— Owszem, Juanie — szepnęła. — Carlos Santa Maria zostanie w moim sercu na zawsze. Tak, wiem, miałam o nim zapomnieć, ale wspomnienie chwil z nim spędzonych zachowam nawet będąc już daleko.


— Kilka dni. Kilka dni, a ty oddałaś mu całą duszę. Co on ma w sobie, Andreo?


— Dobroć w oczach. Ciepłe dłonie, uśmiech topiący lód, smutek w spojrzeniu, który chcesz uleczyć, sprawić, by przemienił się w radość…


— Andreo! — głos brata przywrócił jej łączność ze światem. — To nie najlepsza droga do wyleczenia się z miłości do niego! Daj mi ten numer, zadzwonię, ale to wszystko, co łączy nas z tym człowiekiem, dobrze?


— Dobrze, braciszku — czar nadal nie prysnął do końca, obraz Carlosa wciąż stał jej przed oczami.


Parę minut później Juan, czując się co najmniej idiotycznie, wybierał numer do rezydencji Santa Maria.


— Hm, dzień dobry, tu mecenas Antonio Redondo. Czy mogę mówić z panem Carlosem Santa Maria? — usiłował mówić grubszym głosem, niż miał w rzeczywistości.


Miał to nieszczęście, że odebrała Viviana, która dobrze pamiętała, iż jej mąż ma się dziś spotkać z adwokatem. Miał to być co prawda mecenas Oreiros, ale być może o czymś nie wiedziała. Stanowisko mecenasa było pierwszym, jakie przyszło Juanowi do głowy, nie miał pojęcia, jakiego złego dokonał wyboru.


— Mecenas Redondo? — usłyszał zdziwienie w tonie żony Santa Marii. — O ile wiem, to nie z panem...Ale nieważne. Mój mąż nie może w tej chwili odebrać telefonu. Czy coś mu przekazać?


— To sprawa...hm, osobista. Kiedy będzie można się z nim skontaktować? A może jednak można prosić, by… — plątał się brat Andrei.


— Już mówiłam, to niemożliwe. A właściwie z jakiej kancelarii pan dzwoni? W Acapulco nie ma kancelarii z nazwiskiem Redondo, o ile mi wiadomo.


— Jesteśmy nową kancelarią i pan Santa Maria właśnie zaczął korzystać z naszych usług. Muszę z nim ustalić pewne szczegóły.


— Przekażę mu, że pan dzwonił. Proszę podać numer zwrotny.


Juan błyskawicznie odłożył słuchawkę, bo i żadnego numeru podać nie mógł. Miał nadzieję, że kobieta uzna, iż coś przerwało połączenie.


— Antonio Redondo, Antonio Redondo… — powtarzała Viviana głośno. — Skąd ja znam ten głos? Mówił tak jakoś nieskładnie, jakby wcale nie był adwokatem. Kto to mógł być?


Niezadowolony z siebie brat Andrei wracał do posiadłości Monteverde. Już od wejścia było po nim widać, że niczego nie załatwił.


— Wybacz mi, siostro. Trafiłem na jego żonę i nie mogłem z nim rozmawiać. Nie każ mi dzwonić tam drugi raz, bo mam wrażenie, że prawie mnie rozpoznali.


— Ale jak inaczej ostrzeżemy Carlosa? Jest tam sam, zdany na łaskę i niełaskę zbrodniarzy! Jeśli mam rację, mogą go zabić w każdej chwili!


Sonya była w siódmym niebie. Pocałunki Julio był takie słodkie! Siedzieli teraz przytuleni w jej pokoju — Viviana nie miała nic przeciwko odwiedzinom chłopca w jej domu, uważała go za porządnego człowieka — i rozmawiali o wspólnej przyszłości.


— Julio?


— Tak, najdroższa? — piwne oczy chłopca znajdowały się nad głową Sonyi, bo ta tuliła mu się do piersi i nie widziała wyrazu jego twarzy.


— Zdradzę ci pewną tajemnicę. Jestem bogata, o tym wiesz, ale nie wiesz jednego — ten kaleka, mąż mojej matki, wcale nie jest moim ojcem. I bardzo się z tego cieszę!


— Nie jest twoim ojcem? W takim razie kto nim jest? — Julio widział Carlosa tylko na zdjęciu, jakie przez przypadek kiedyś zobaczył w koszu — Sonya dokładnie je przedtem potargała.


— Gregorio Monteverde. To wspaniały człowiek, pomógł mojej mamie, kiedy ta była najbardziej smutna, bo Carlos w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Powiedział mi o tym niedawno i prosił, bym utrzymała wszystko w tajemnicy, wiedzą tylko mama, on, wujek Felipe i ja. Dzięki temu odziedziczę oba majątki — kaleki i tatusia Gregorio.


— Będziesz wtedy multimilionerką. Tylko musisz poczekać, aż Santa Maria umrze, bo jeśli dobrze rozumiem, to Monteverde śmierci nie życzysz.


— Dobrze rozumiesz, kochanie. Ale nie sądzę, bym musiała długo czekać na to pierwsze. Widzisz, ten nieudacznik Santa Maria nie wie, że za kilkanaście dni…


Julio nie był głupi. Domyślał się, co czuje jego dziewczyna do właściciela domu. Jeżeli ona odziedziczy choć jedną fortunę, a on się z nią ożeni...Do tej pory traktował ich romans jako lekką znajomość i wiedział, że ona też, ale skoro tak się wspaniale rysuje ich przyszłość, to czemu nie korzystać z życia?


— Sonyu...Może...może pomóc ci w spełnieniu marzeń? Wiesz, może mógłbym się do czegoś przydać?


— Możliwe, Julio, możliwe. Jak tylko się przydasz, dam ci znać — oboje świetnie się rozumieli, nawet nie kończąc zdań. Chłopak nie zawahałby się w czynnej pomocy skrócenia ziemskich mąk Carlosa Santa Marii, jeśli miałby z tego jakieś korzyści.


Carlos Santa Maria oczekiwał na porę przybycia mecenasa Oreirosa i trzymał na kolanach nowy, czysty notes, o jaki poprosił brata. Ten uznał to za niegroźny kaprys i przyniósł go Carlosowi. Mimo wszystko chciał wrócić do pisania, zamierzał stworzyć coś nowego, nie romans, jak wcześniej zaczął, ale coś innego, coś bardziej odpowiadającego jego obecnemu nastrojowi. Otworzył zeszyt i zamyślił się nad pierwszymi słowami. Nie do końca jeszcze pewien, jaki powinien być początek, napisał parę słów i po chwili spojrzał na kartkę.


— Boże drogi… — wyrwało mu się. Te parę słów okazało się wstępem do listu. Do listu, którego adresatem miała być Andrea Orta… Zdążył nawet napisać:

„Nie wiem, kiedy to się stało

Nie wiem, kiedy przyniosłaś słońce.

Czy wtedy, kiedy mnie dotknęłaś?

Czy też przy pierwszym uśmiechu?

Czy w twych słowach, albo w szepcie,

w spojrzeniu czystym, jak niebo nocą bez gwiazd?”

— Boże — powtórzył. — Co ja piszę? Przecież powiedziała, że mnie nie kocha, ja kocham Vivianę, a Andrei już nigdy nie zobaczę. Nigdy nie zobaczę — nagły smutek ścisnął jego serce. — Czemu tak tęsknię? Tyle złych słów, tyle nienawiści, a ja dla niej piszę wiersze! Dla Viviany nigdy nie napisałem nic takiego! Nigdy też nie rozmawiałem z nią tak, jak z Andreą. Viviana nigdy nie zabrała mnie do ogrodu po wypadku, Viviana...Viviana namawiała mnie, żebym zrezygnował z ćwiczeń nóg po potrąceniu mnie przez samochód, bo i tak nic z tego nie będzie i jeszcze się rozczaruję! A gdybym… a gdybym wtedy jej nie posłuchał i jednak ćwiczył, to czy...czy wtedy… — te słowa nie chciały mu przejść przez gardło, ale umysł podsuwał pewne podejrzenie: „Czy gdybym wtedy nie posłuchał swojej żony, to dziś bym chodził?”.


Skupił się, tak mocno się skupił, jak jeszcze nigdy w życiu. Całą siłę woli przesłał do stóp. Oddałby część życia za choćby delikatne poruszenie palcem, ale one nawet nie drgnęły. Ani o milimetr, ani na sekundę. Próbował tak kilka minut, lecz na próżno.


Doktor Bolivares! On wspominał coś o operacji, o podjęciu leczenia, o szansie — minimalnej, ale zawsze szansie! — na powrót do zdrowia. Powiedział też, że może to być bardzo niebezpieczne, Santa Maria spędził dwa lata praktycznie w zamknięciu i miał bardzo osłabiony organizm, ale Carlos był gotów spróbować za wszelką cenę. Nawet, gdyby miał umrzeć na drugi dzień po tym, jak postawiłby pierwszy krok! A jeśli uda mu się zwalczyć kalectwo, to może wtedy zawalczy też o własne szczęście. I nie będzie w jego życiu miejsca dla Viviany!


Przeraził się tej myśli. Przecież przed chwilą sam sądził, że ją kocha. Sam tłumaczył sobie, że chce być ze swoją żoną, a za Andreą tęskni jak za dobrą przyjaciółką. Czemu więc Andrea jest ciągle obecna w jego myślach?


Felipe wcale nie zmartwił się tajemniczym telefonem od nieznajomego.


— Viviano, kochanie, kimkolwiek on był, to niczego nie zmienia. Dziś załatwimy sprawę wizyty mecenasa Oreirosa, a za kilka dni mój braciszek będzie leżał w trumnie z bardzo uduchowioną miną. A wszystko dzięki temu — pokazał jej małą buteleczkę. — Już dziś zanieś mu jedzenie. Pamiętaj dobrze je doprawić, skarbie.


Schowała ją głęboko, a potem poszła do kuchni. Pod byle pozorem wyprosiła pomoce kuchenne i kucharkę, a sama przygotowała sok dla męża. Dwie krople — tyle polecił jej Felipe. Krople wpadły do soku, zostały dobrze zmieszane z napojem i zaniesione w rękach żony do pokoju Carlosa. Zapukała do środka, mają przy sobie szklankę z sokiem i pierwszymi krokami do triumfu.

Rozdział 16

Felipe w międzyczasie rozmawiał z mecenasem Oreirosem przez telefon.


— Tak, zgadza się, mój brat nie czuje się dziś najlepiej i prosił o przekazanie informacji, że nie może się z panem spotkać. Tak, da znać, kiedy będzie mógł. Tak, dziękuję za zrozumienie, do widzenia.


Odwrócił się do Viviany, która właśnie wróciła z pokoju męża.


— I co, wypił soczek?


— Patrzył na mnie podejrzliwie, ale był tak pochłonięty pisaniem kolejnego idiotycznego dzieła, że nie zaprotestował i wypił. Kiedy to zacznie działać?


— Powoli — uśmiechnął się Felipe. — Być może pierwsze skutki będą już dzisiaj, ale nie możemy się spieszyć. Odwołałem wizytę Oreirosa.


— Jesteś kochany, wiesz? — w podzięce otrzymał namiętny pocałunek.


— Wiem. Wiesz co? Chodźmy do twojej sypialni…


Za chwilę tonęli w objęciach, marząc później razem w jednym łóżku o podziale majątku, jak już niedługo nastąpi.


Raul Monteverde nie uprzedził nikogo o swoim powrocie. Chciał zrobić ojcu niespodziankę, nie widzieli się parę miesięcy, nadzorował budowę kolejnego hotelu z sieci należącej do ojca. Hotele były jednym z przedsiębiorstw, jakim zarządzał Gregorio. Jego syn poprawił właśnie ubranie i zapukał do drzwi rezydencji Monteverde.


— Pan Raul! — ucieszyła się służąca, Juanita. — Zaraz zawiadomię pana Gregorio.


Starszy Monteverde uścisnął syna na powitanie i nakazał przynieść mu kawę i przygotować mu pokój.


— Witaj w domu! Jak sprawa z budową?


— Wszystko dobrze, ojcze — wysoki blondyn o niebieskich oczach i burzy włosów nad czołem uśmiechnął się szeroko. — Już niedługo powstanie nowy hotel.


— Cieszę się. Ochrzczę go twoim imieniem.


— Lepiej nie, tato. Jakby to brzmiało: „Gdzie śpisz dzisiaj? W „Raulu”.


Roześmieli się obaj. Gregorio kochał syna, dobrze się rozumieli.


Omawiali jeszcze przez chwilę sprawy służbowe, aż wreszcie starszy z nich powiedział:


— Ostatnio zatrudniłem rodzeństwo, Juana i Andreę. On jest szoferem, ona pokojówką. Wiąże się z nią ciekawa historia, związana też z Carlosem Santa Maria. Posłuchaj…


Raul nie dowiedział się tylko o uczuciu Andrei do Carlosa i o ostatniej jej u niego wizycie, bo jego ojciec po prostu o tym nie wiedział, dziewczyna miała wtedy wolne. Oraz, oczywiście, o telefonie Juana do rezydencji.


— Widzę, że twój odwieczny wróg znowu kogoś skrzywdził. Biedna dziewczyna. Jak sobie teraz radzi?


— Całkiem dobrze. Pracuje też nieźle, nie żałuję, że ją przyjąłem. Brat się nią opiekuje. O, właśnie idzie Andrea — Gregorio przedstawił ją synowi.


— Witaj — Raul nie zdołał ukryć wrażenia, jakie na nim wywarła. — Ojciec opowiedział mi twoją historię. Cieszę się, że otrząsnęłaś się po pracy w tamtym domu.


— Tak, proszę pana — odparła dziewczyna. — Pański pokój już jest gotowy.


— Dziękuję, zaraz się tam udam — odrzekł Raul. — Możesz odejść — dodał po chwili.


Chwila ta jednak trwała na tyle długo, że Gregorio Monteverde zmarszczył brwi. O czym myślał jego syn przez te kilka sekund? Irytowałby się zapewne jeszcze bardziej, gdyby poznał słowa syna, kiedy ten odpoczywał już w swoim łóżku. Raul bowiem powiedział sam do siebie:


— Jesteś piękna, Andreo. Tak piękna, że aż dech zapiera. Gdybyś tylko nie pochodziła z tak biednej rodziny…


Pora wizyty mecenasa Oreirosa już dawno minęła, Carlos zaczynał się niecierpliwić. Gdyby tu nadal była Andrea, mógłby ją poprosić o telefon i… Znowu! Znowu o niej myśli! Powinien z tym skończyć!


Westchnął głęboko. Przecież nie będzie krzyczał na cały dom! Zaczeka, aż ktoś przyjdzie i wtedy każe sobie podać aparat. Może zajrzy ktoś ze służby, albo ktoś z jego rodziny, żeby…


Chwileczkę. Zamrugał oczami, obraz przedstawiający jakiś nadmorski krajobraz wydawał mu się nieco krzywy. Zawsze wisiał prosto, może teraz z jakichś powodów się przekrzywił, razem z telefonem będzie musiał poprosić też o poprawienie obrazu. Ale zaraz...Może naprawdę się przekrzywił, ale przecież nigdy nie był tak niewyraźny! Jakby zamazany, za jakąś dziwną mgłą. Co się działo z jego oczami? Akurat wzrok miał sokoli, nigdy nie miał z nim żadnych problemów. Dlaczego więc dzisiaj...Może to z osłabienia, ciało przyzwyczaiło się do świeżego powietrza i teraz, gdy znów więcej czasu spędzał w domu…


Zrobiło się jakoś ciemniej i jakby chłodniej. Na łóżku leżał koc, używał go do przykrywania się przed snem, ale teraz bardzo by mu się przydał. Spróbował po niego sięgnąć, ale siedział za daleko. Brakowało zaledwie kilku centymetrów. Carlosowi było coraz zimniej, jakby sama śmierć go obejmowała i zabierała do swego królestwa. Postanowił jednak się bardziej wysunąć i złapać przykrycie, inaczej zamarznie tu całkowicie. A może to ogrzewanie się zepsuło?


W głowie kręciło mu się coraz bardziej. Prawie już nic nie widział, ale ostatkiem sił próbował popchnąć koła, by podjechać bliżej łóżka. Na próżno, czuł, jak nieubłaganie uchodzi z niego cała energia. Po raz ostatni wychylił się po koc, jednocześnie przez ułamek sekundy przeszło mu przez mózg, czy nie wezwać pomocy, bo czuł się naprawdę źle. Nie zdążył jednak podjąć tej decyzji. Trucizna zaczęła działać z całą mocą i w momencie, gdy prawie już dotknął palcami przykrycia, prawie równocześnie stracił przytomność. Ponieważ był przechylony w stronę łóżka, bezwładne ciało nie zdołało utrzymać równowagi i Carlos Santa Maria upadł nieprzytomny u stóp wózka.


W tej samej chwili Andrea poczuła, jak przenika ją jakiś dziwny chłód. Rozejrzała się, ale wszystkie okna były zamknięte. Przygotowywała właśnie herbatę dla młodszego pana Monteverde i trzymała w dłoni szklankę. Na szczęście pustą, bo kiedy dziewczynę ogarnął chłód, z zaskoczenia i przerażenia upuściła ją z brzękiem na stół. Filiżanka nie rozbiła się, zadzwoniła tylko ponuro, jakby wieszcząc tragedię.


— Carlos… — wyrwało się Andrei. — Carlosie, ukochany, mam nadzieję, że nic ci się nie stało.


Przeczyło temu przeczucie, jakie nagle ją ogarnęło. Przeczucie złe, tragiczne. Przeczucie, że Carlos Santa Maria nie żyje.


— Felipe? — odezwała się nagle Viviana, budząc śpiącego u jej boku szwagra. — Słyszałeś coś? Mam wrażenie, że coś upadło w pokoju Carlosa.


— Pewnie zeszyt mu spadł. Nie zamierzam go podnosić — Felipe był trochę zły, że go obudziła, ale spojrzał na nią, przypomniał sobie, co robili przed snem i humor mu się poprawił. — Daj spokój, później sprawdzimy. Pamiętaj też o zaniesieniu mu kolejnej porcji kropli w jakimś pokarmie.


— Felipe… — coś jej się przypomniało. — Jesteś pewien, że tego nie da się wykryć po czyjejś śmierci?


— Oczywiście, że nie. Czym się martwisz? Wlewaj mu po dwie krople i wszystko będzie dobrze. Umrze za kilka dni i…


— Dwie krople...Mam wrażenie, że kiedy je dodawałam do soku, drżała mi ręka. Boję się wykrycia, Felipe. Wydaję mi się, że przez przypadek dałam mu tych kropel dużo, dużo więcej.


Szwagier podniósł się natychmiast i oparł na łokciu.


— Dużo więcej? To znaczy ile?


— Nie wiem. Dziesięć? Dwadzieścia? Naprawdę nie wiem. Co się może stać, jeżeli mam rację?


— Jeśli masz rację, Viviano… — Felipe zawiesił głos. — Jeśli masz rację, to nie wiem, czy przy takim stężeniu trucizny nic nie wykryją, miejmy nadzieję, że nie. Ale jedno jest pewne — jeśli się nie mylisz, jeśli wlałaś mu chociaż dziesięć kropel, to… właśnie zostałaś wdową, Viviano Santa Maria.

Rozdział 17

— Wdową? — przez jej twarz przemknął uśmiech. — W takim razie obym się nie myliła!


— To niebezpieczne, Viviano. Mogą wtedy wykryć ślady w jego krwi i zaczną się kłopoty. Ale przy odrobinie szczęścia…


— Mieliśmy je tyle lat, być może i teraz nas nie zawiedzie.


— Miejmy nadzieję, Viviano, bo inaczej będę musiał znaleźć kozła ofiarnego, może Clarę i…


Nagły, potworny, przeraźliwy ludzki wrzask przerwał mu te rozmyślania. Oboje z Vivianą drgnęli, krzyk przeniknął ich ciała aż po same dusze — jeśli w ogóle je mieli. Za kilka sekund do pokoju ktoś zapukał.


— Schowaj się, szybko — szepnęła Viviana do Felipe. — Dowiem się, co się stało.


Szwagier błyskawicznie wykonał polecenie, zabierając ze sobą ubranie i kryjąc za szafą, po cichu starając się wciągnąć spodnie. Viviana doprowadziła się szybko do porządku i otworzyła drzwi. Na progu stała roztrzęsiona Clara.


— O co chodzi? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła upiora! — przywitała ją żona Carlosa.


— Pan Santa Maria… — wykrztusiła dziewczyna. — Pan Santa Maria, o Boże, takie nieszczęście...To straszne, jak to się mogło stać…


— Ale co? — Viviana prawie na nią wrzasnęła. Nadzieja zaczęła rosnąć jej w sercu — czyżby mieli z Felipe rację?


— Zaniosłam mu posiłek, a on… on leży na podłodze koło wózka… taki blady, bez czucia, taki… zimny! On… on chyba nie żyje, proszę pani! Taki dobry pan, taki dobry pan…


Felipe Santa Maria pozwolił sobie na ciche okazanie radości. Udało im się! Majątek jest ich!


— Co ty opowiadasz? — Viviana grała zdenerwowaną, ale i niedowierzająca żonę. — Muszę to sprawdzić, chodź ze mną!


Razem z Clarą udały się do pokoju Carlosa. Viviana zatrzymała się już na progu, chcąc choć przez kilka sekund nacieszyć się tą chwilą, własnym zwycięstwem. Istotnie, służąca miała rację, Carlos z wyglądu bardzo przypominał trupa. Leżał na brzuchu, upadł do przodu, co bardzo radowało Vivianę — nigdy nie lubiła patrzeć w twarze nieboszczyków, a już szczególnie gdyby miał być to ten kretyn.


Ułamek sekundy później zjawił się Felipe, udając, że dopiero się dowiedział i wpadł na górę. Rozeznał się błyskawicznie w sytuacji, ale jemu potrzebne było potwierdzenie, nie domysły. Odsunął coraz bardziej szlochającą Clarę i stojącą w miejscu Vivianę i klęknął przy bracie. Obrócił go na plecy i spojrzał na zamknięte oczy. Faktycznie, służąca chyba miała rację, nowe życie dla Felipe zacznie się dzisiaj. Na wszelki jednak wypadek dotknął — z niejakim obrzydzeniem, gdyby dotykał trupa — szyi brata.


~ O jasna cholera — zaklął w myślach. — Ten drań jeszcze żyje i wcale nie jest zimny. Nawet, gdyby skonał, to i tak nie zdążyłby jeszcze ostygnąć. Ale żyje, bydlak. Jeśli teraz skłamię, że umarł, to ta idiotka Clara wezwie lekarzy, którzy i tak odkryją, że on nie umarł. Czyli kłamstwo nic nie da, najwyżej padnie na nas podejrzenie.


— Clara, nie wyj — odezwał się w końcu głośno. — Carlos żyje. Wezwij karetkę.


— Bogu dzięki, Bogu dzięki — powiedziała służąca i pobiegła do telefonu.


Felipe z Vivianą zostali sami, jeśli nie liczyć Santa Marii, którego tylko bardzo płytki oddech świadczył, że jeszcze żyje.


— Ten bydlak ma wiele szczęścia — przeklął jego brat. — Znów się wywinął.


— Może umrze w szpitalu?


— Miejmy nadzieję — Felipe wstał, sama bliska obecność brata zaczynała go denerwować. — Boże, jak ja go nienawidzę — z rozmachem, ale tak, by nie zostawiać śladów, kopnął ciało Carlosa. — Na dodatek nie mogłem udać przed Clarą, że on umarł, bo i tak by się wydało z przyjazdem lekarzy.


Za kilka chwil zaroiło się od sanitariuszy i doktora. Przyjechał Bolivares, akurat on miał dyżur. Na twarzy odbił mu się szok, kiedy zobaczył stan Santa Marii. On również przyklęknął przy nieprzytomnym, ale zajął się nim z troską i pragnieniem uratowania mu życia. Szybko zbadał chorego i nakazał jak najszybciej przewieźć go do szpitala. Na pytanie Viviany, pokazowo zdenerwowanej stanem męża — oczywiście ona denerwowała się tym, że Carlos żyje, a nie jego losem — odparł stanowczo:


— Nie mamy miejsca w karetce. Proszę jechać za nami samochodem.


Żona Santa Marii zaniemówiła. Jak ten doktorzyna śmiał się do niej tak odezwać! Jest żoną Carlosa i powinna dopilnować, żeby jej mąż umarł teraz, czy też za kilka chwil! Nie wiedziała, że w ułamku sekundy, w którym doktor podejmował decyzję, Victor przypomniał sobie słowa, jakie Carlos wypowiedział rano: „Moja żona nie martwi się o mnie, tylko o to, że za długo żyję”. To zdanie utkwiło mu w pamięci, prośby Santa Marii o ukrycie prawdziwego celu wizyty Bolivaresa również i teraz Victor skłamał o miejscu w karetce przeczuwając, że powinien trzymać żonę jak najdalej od męża.


Wyszedł razem z sanitariuszami niosącymi nosze, na których leżał wciąż nieprzytomny Carlos i z dziwnym uczuciem ulgi odjechał w karetce, cały czas czuwając przy chorym. Wiedział, że brat i małżonka Santa Marii jadą za nimi, ale zyskał trochę czasu na zajęcie się Carlosem i podjęcie decyzji co do dalszego leczenia.


~ A chciałeś poddać się operacji, żeby odzyskać władzę w nogach — myślał Victor. — Teraz nie wiadomo, czy doczekasz jutrzejszego dnia…


Kiedy tylko dotarli do szpitala, rozpoczął się wyścig z czasem. Bolivares osobiście nadzorował wszystkie badania i analizował ich wyniki, równocześnie wydając polecenia pielęgniarkom. To dzięki niemu w kilka minut Carlos znalazł się w szpitalnym łóżku, podłączony do aparatury różnej maści i z maską tlenową na twarzy. Wyglądał tak źle, że nawet doktorowi zrobiło się go żal. Niestety, żadne z badań nie naprowadziło Victora na trop, co właściwie stało się choremu. Starał się podawać mu w kroplówce różnorakie płyny mające na celu poprawić gospodarkę organizmu, ale nie był pewien, czy przez przypadek mu nie szkodzi. Lepsza jednak taka próba, niż żadna. Santa Maria nadal nie odzyskał przytomności.


Niedługo po ulokowaniu Carlosa w szpitalnej sali dotarli Felipe i Viviana. Sonyi nie było w domu, kiedy wszystko się stało, wyszła razem z Julio do kina. Brat i żona Santa Marii natknęli się na wychodzącego z sali Victora i zasypali go gradem pytań, mając nadzieję na dobre — dla nich oczywiście — wieści.


— Nie, jeszcze nic nie wiem, poza jednym — stan pana Santa Maria jest krytyczny. Jeśli nie zorientujemy się szybko, co się stało, może umrzeć w każdej chwili.


Bolivares uważnie obserwował oblicze Viviany, ale widział na nim tylko rozpacz i strach o męża.


— W każdej chwili? O Boże...Czy możemy go zobaczyć?


~ Nie dopuść jej do niego, Carlos bał się swojej żony — błyskawiczna myśl pojawiła się w mózgu doktora.


— Nie, teraz jeszcze nie można, właśnie nadal go badamy — skłamał ją już po raz kolejny. — Ale jak tylko będzie można, poinformuję państwa — i udał się z powrotem do sali chorego, raz, że chcąc sprawdzić, co się z nim dzieje, a dwa, chcąc uciec od tych dwóch żmij na korytarzu.


Santa Maria powoli, bardzo ostrożnie otworzył oczy i zaraz je zamknął. Ujrzał nad sobą doktora, który przypatrywał mu się z zatroskaniem.


— Bogu dzięki, obudziłeś się — powiedział uspokajająco i z uśmiechem Victor. — Jesteś w szpitalu, zemdlałeś, ale nie martw się, zajmę się tobą i wszystko będzie dobrze — Bolivares miał zwyczaj mówić do wszystkich swoich pacjentów na „ty” i ten zwyczaj nie ominął też Carlosa. — Nie, nic nie mów, musisz odpoczywać — dodał doktor, kiedy Santa Maria próbował coś powiedzieć poprzez maskę. Zmarszczył brwi, gdy zauważył, że ten nadal stara się coś szeptać.


— Carlosie, natychmiast przestań, to cię osłabia. Znajdziesz jeszcze czas, żeby mi powiedzieć.


~ Najmniejszy wysiłek może go zabić, niech lepiej nic nie mówi — Bolivares bardzo się martwił. Ale to na nic, Santa Maria uparł się i w końcu doktor na kilka sekund odchylił mu maskę.


— Andrea… Wiedzieć… Pomóż… U Monteverde...Przyprowadź… — te wszystkie słowa Carlos wypowiedział z zamkniętymi oczami, głosem tak słabym, jak z tamtego świata. Wysiłek okazał się zbyt duży i znów stracił przytomność.


Bolivares pokręcił głową. Czuł, że to się źle skończy. Monteverde? Co może chcieć Santa Maria od kogoś, kto znajduje się w domu jego śmiertelnego wroga? — sprawa gwałtu była głośna w całym Acapulco. „Andrea”. Kobieta lub mężczyzna, to imię mogą nosić obie płci. Kimkolwiek ona — lub on — jest, Carlosowi bardzo zależało na wizycie tej osoby. Victor postara się zawiadomić tego kogoś jak najszybciej. Raz z sympatii do chorego, a dwa po to, by gość zdążył zobaczyć Santa Marię żywego…


Za moment przekazał opiekę nad chorym pielęgniarce, każąc dać mu znać w każdej chwili, gdyby coś się działo, a sam podszedł do telefonu.


— Dzień dobry, tu Victor Bolivares, chirurg ze szpitala Dobrego Serca Chrystusa. Czy można rozmawiać z Andreą? — specjalnie nie dodał „panem” lub panią”, bo po prostu nie był pewien.


Miał to szczęście, że akurat na nią trafił i dzięki temu usłyszał:


— Andrea Orta? Tak, to ja, o co chodzi?


Nie sądziła, że wiadomość, jaką zaraz dostanie, zetnie ją z nóg całkowicie. Lekarz starał się być delikatny, ale najważniejszego ukryć nie mógł — stanu Carlosa Santa Marii.


— Pani Andrea Orta...Przed kilkoma chwilami proszono mnie, bym powiadomił panią, iż Carlos Santa Maria chce panią widzieć. Leży w naszym szpitalu, proszę się pospieszyć.


— W szpitalu? — Andrea chwyciła się stolika, by nie upaść. — Carlos? Co mu się stało? — głos jej zadrżał od lęku.


— Nie mamy jeszcze pewności. Wiem tylko tyle, że zemdlał w swoim pokoju i nadal go badamy. Proszę pani...Jeśli chce pani go zobaczyć, proszę przyjść jak najszybciej, rozumie mnie pani? Halo? Jest pani tam? Halo? Pani Andreo!

Rozdział 18

Andrei tam nie było, przynajmniej duchem. Jej ciało nie wytrzymało takiego szoku i uczyniła to, co zrobił przed Carlos Santa Maria — po prostu zemdlała, wypuszczając z ręki słuchawkę. Victor jeszcze przez kilka chwil wzywał ją przez telefon, ale odwołała go pielęgniarka do jednego z poważniej chorych pacjentów. Rozumiał, że kobieta, do której dzwonił, musiała bardzo przejąć się informacją, ale na pewno nie jest sama w domu i ktoś się nią zajmie.


Faktycznie, nie mylił się, za kilka chwil do pomieszczenia wszedł Raul i od razu zobaczył leżącą Andreę. Skoczył ku niej i usiłował ocucić, co mu się dosyć szybko udało. Zauważył jednak, że nadal jest dość blada i nie może wykrztusić ani słowa, tylko cicho płacze. Przytulił ją spontanicznie, próbując uspokoić. Była taka krucha w jego ramionach!


— Co się tu dzieje? — donośny głos Gregorio wdarł się w ciszę. — Dlaczego mój syn tuli służącą?


— Ona zemdlała, tato. Nie wiem, co się stało, musiała dostać jakąś złą wiadomość. Zaniosę ją do jej pokoju, dobrze?


— Dobrze, skoro musisz — Monteverde nie ukrywał, że nie jest zadowolony z nagłej opieki jego syna nad Andreą.


Raul chwycił słaniającą się kobietę i na rękach zaniósł do łóżka. Okrył kocem i zawahał się, czy zostać z nią, czy udać się po coś do picia, ale z opieki wybawił go przerażony Juan:


— Co się stało mojej siostrze?


— Nic wielkiego, zemdlała w salonie, to na pewno nic poważnego. Juanie, przynieś jej coś do picia.


Brata Andrei zmiotło w jednej sekundzie, w drugiej był już ze szklanką wody. Podskoczył do siostry i z czułością przystawił szklankę do ust, pozwalając się napić. Upiła kilka łyków i przestała, toteż Juan odstawił szklankę. Znów zaczęła szlochać.


— Powiedz nam, co się stało — zainteresował się Raul.


Ona jednak nie mogła się odezwać, dopiero ciepły wzrok brata przywrócił ją do świadomości na tyle, że zdołała wyszeptać:


— Carlos… W szpitalu...Ciężko chory… Umiera.


Juan otworzył szeroko oczy, szczerze zaszokowany tą wiadomością. Od razu przypomniał sobie, jak siostra prosiła go, aby ostrzegł jej ukochanego przed jego rodziną i poczuł się trochę winien, że mu się to nie udało.


— Jesteś pewna? Może to jakaś pomyłka...albo głupi żart? — podejrzewał nawet rodzinę Santa Maria, iż Viviana lub Felipe, albo nawet Sonya po prostu zakpili z biednej dziewczyny.


— Jestem...Dzwonił doktor Victor Bolivares ze szpitala Dobrego Serca Chrystusa i powiedział, że mam się pośpieszyć, jeśli chcę jeszcze porozmawiać z Carlosem.


Niepowstrzymany płacz wylewał się z niej nieprzerwanie. Raul zaszokował się jeszcze bardziej, niż Juan, kiedy usłyszał, co następuje:


— Oni go zabili...Jego żona i brat… Oni go zabili, Juanie, oni go zabili!


— Chwileczkę! — młodszy Monteverde w końcu starał się coś zrozumieć. — Bolivares to lekarz Carlosa Santa Marii! Czy to o tego Carlosa chodzi? I to jego rodzina miała go niby zabić?


Brat Andrei pokiwał głową.


— Tak, moja siostra zakochała się w nim bez pamięci i podejrzewa, że jego rodzina życzy sobie jego śmierci ze względu na majątek. Rozumie pan, takie tam dziewczęce rojenia — Juan musiał coś wyjaśnić Raulowi, w końcu on był jego panem, niezależnie od tego, co sądziła Andrea. Jej jednak w tej chwili i tak było obojętne, czy brat zdradził jej tajemnicę, czy nie.


— Zakochała się w Carlosie Santa Maria? We wrogu mojego ojca? Przecież… — ugryzł się w język. Nie będzie teraz rozmawiał o różnicy klas, należy na razie zająć się Andreą. — Juanie, ona jest coraz bardziej blada i nie potrafi się opanować, wezwij lekarza, proszę. Ja z nią zostanę, bądź spokojny.


— Dobrze, zaraz to zrobię — brat Andrei już korzystał z telefonu w kuchni. W międzyczasie Raul próbował uspokoić dziewczynę, ale na próżno.


— Muszę...muszę do niego iść… — usiłowała wstać, ale zaraz zakręciło się jej w głowie i mało nie upadła.


— Nie, nigdzie pani nie pójdzie aż do przyjazdu lekarza — Raul delikatnie powstrzymał ją przed dalszymi próbami podniesienia się z łóżka. — Cokolwiek jest Carlosowi Santa Maria, nie pomoże mu pani w tym stanie. Jestem pewien, że doktor da pani coś ma wzmocnienie i będzie pani mogła iść, gdzie tylko zechce.


Doktor przybył kilka minut później. Raul Monteverde poszedł powiadomić ojca, co się stało i dlaczego wezwał lekarza. Gregorio był co najmniej niezadowolony, że jego syn spędził tyle czasu w pokoju służby, ale przyjął wyjaśnienia Raula.


— Teraz to sprawa jej brata, dowiem się tylko potem, ile będzie musiała mieć przerwy w pracy. Nie wiesz, jaką to wiadomość otrzymała i kto do niej dzwonił? Tego mi jeszcze nie powiedziałeś.


— Niestety, nie, ojcze — Raul nie zamierzał zdradzać tajemnicy Andrei. Zresztą i tak musiał najpierw sam to sobie poukładać.


Przybyły doktor rozwiał jednak nadzieje Andrei:


— Przykro mi, ale muszę dać pani bardzo mocny środek na uspokojenie, inaczej grozi pani naprawdę poważny kłopot z sercem. Jeszcze nie widziałem tak rozdygotanej osoby!


— Nie, nie, proszę mi nic nie dawać, Juan, błagam, przekonaj doktora, ja muszę zobaczyć Carlosa, ja muszę… — płacz urwał się w sekundzie, lekarz delikatnie przytrzymał jej ramię i nagle wstrzyknął do żył środek uspokajający. Zasnęła za kilka sekund.


— Będzie spała kilka godzin — powiedział lekarz. — Proszę jej pilnować i dbać, by nigdzie nie wychodziła co najmniej do jutra.


— Ale ktoś bardzo jej bliski znajduje się w szpitalu w poważnym stanie, będzie chciała wyjść i…


— Panie Juan! Jeśli chce pan stracić siostrę — odezwał się szorstko lekarz — to niech pan pozwoli jej wyjść. W jej stanie nie może opuścić tego pokoju, inaczej grozi jej naprawdę poważne powikłanie, rozumie pan?


— Dobrze, dopilnuję tego — zgodził się Juan.


Carlos Santa Maria budził się kilka razy, za każdym razem wzrokiem szukając Andrei. Nie było jej w pobliżu, nie było jej przy nim… A tak bardzo jej potrzebował, niezależnie od wszystkiego, co ich dzieliło, tak bardzo chciał teraz usłyszeć jej głos, mówiący jak wtedy, kiedy odwiedził ich Monteverde, a on prawie dostał ataku serca, że wszystko będzie dobrze, że jest przy nim, że czuwa, dotknąć jej ręki… I nagle zrozumiał to, co miał cały czas przed oczami, a czego nie dostrzegał, czego już dowodem było to, że nie chciał widzieć nikogo innego, że nie wzywał nikogo innego, tylko ją, Andreę! Mianowicie dostrzegł w końcu to, co jego serce wiedziało już od dawna — Carlos Santa Maria zakochał się w służącej, w zwykłej dziewczynie z prowincji — w Andrei Orta. Przysiągł sobie, że jeśli z tego wyjdzie, uklęknie przed nią — nie wiedział co prawda, jak to zrobi, ale runie przed nią na kolana — i przeprosi, by potem zapytać, czy mu wybaczy i czy… a, do diabła wszystkie konwenanse! — czy nie zostanie jego żoną! Jeśli tylko przyjdzie, jeśli tylko ją zobaczy, to obiecuje, że postara się, by wyczytała z jego oczu to, co właśnie w sobie odkrył — miłość, jaką ją obdarzył.


Andrea nie przyszła. Nie przyszła przez dobre kilka godzin, a on nie wiedział, dlaczego. Zdawał sobie sprawę z upływu czasu, za oknem robiło się coraz ciemniej, tak samo, jak w jego duszy. Porzuciła go, przecież na pewno Bolivares ją powiadomił, zresztą Victor sam powiedział, że to zrobił, kiedy tu był przed kilkoma minutami, a Carlos po raz setny szeptał pytająco „Andrea?”.


Ani Felipe, ani Viviana nie zostali wpuszczeni do środka, Bolivares zadbał o to, by nikt nie burzył spokoju pacjenta, zgodził się na wizytę dopiero, kiedy pod wieczór przyszła Sonya i zaczęła robić awanturę. Miała tak wiele do powiedzenia swojemu ojcu!


Kiedy dziewczyna weszła, Santa Maria przez chwilę miał nadzieję, że to Andrea, ale niemile się rozczarował. Sonya. Córka, której tak naprawdę nigdy nie miał — przyszła go dręczyć, czy pocieszyć? Carlos już sam nie wiedział, komu ma ufać.


Dziewczyna siadła przy łóżku i spojrzała w oczy Santa Marii. Był już coraz częściej przytomny, co prawda lekarz nadal nie miał pojęcia, co wywołało zapaść, ale starania przyniosły skutek o tyle, że chory był przytomny częściej, niż sekundę na godzinę. Jednak jego życie nadal było w wielkim niebezpieczeństwie.


— Witaj, tato — rozpoczęła. — Przyszłam ci powiedzieć, że niedługo zostaniesz dziadkiem. Julio będzie ojcem i mam nadzieję, że zaakceptujesz go jako przyszłego zięcia — nie obchodziło ją, czy Carlos go zaakceptuje, czy nie, ale tak przyjemnie było widzieć przerażoną twarz ojca, kiedy ten zdał sobie sprawę, że jego siedemnastoletnia córka właśnie mu obwieszcza, że jest w ciąży! — Na razie tylko ty o tym wiesz, więc mam nadzieję, że nie wygadasz się przed mamą. O, przepraszam, przecież ty prawie nic nie mówisz! — dodała z kpiną i uśmiechem w sercu. Boże, co oferma — nie dosyć, że nie umie chodzić, to jeszcze leży w łóżku jak jakiś flak i prawie kona na jej oczach! Matka sprawiła jej cudowną niespodziankę, Sonya nie sądziła, że wujek z Vivianą potrafią zadziałać tak szybko i doprowadzić jej ojca do takiego stan już za kilka godzin. Ojca! Jakiego ojca, jej prawdziwym ojcem jest Gregorio Monteverde i to do niego się przeprowadzi po śmierci tego… śmiecia!


Po swoim obwieszczeniu po prostu wyszła, zostawiając Carlosa samego. Samego bardziej, niż kiedykolwiek, bo z sercem wypełnionym miłością do kogoś, kogo nie było obok niego, kiedy tak bardzo tego potrzebował.


Zarówno Viviana, jak i Felipe doszli do wniosku, że nie ma sensu czuwać tu razem całą noc, obojgu chciało się już spać i nie zamierzali spędzić nocy w szpitalu. Viviana ziewnęła po cichu i podniosła się, by napić się kawy. Zamierzała pojechać do domu i wrócić, jak się wyśpi, najwyżej wróci tutaj później i powie Carlosowi, że lekarz jej wcześniej nie wpuszczał, zresztą zgodnie z prawdą.


Zatrzymała się jednak w pół kroku. Przed nią stała trzęsąca się wewnętrznie kobieta, na zewnątrz widać było tylko łzy oraz fakt, że musiał podtrzymywać ją brat, Juan, ale stała. Viviana miała przed oczami nie kogo innego, a Andreę Orta. Dziewczyna skłamała Gregorio Monteverde razem z bratem, że ich kuzyn jest w szpitalu. Raul przychylił się do ich prośby i przekonał ojca, toteż Gregorio zgodził się, by Andrea i Juan pojechali do szpitala. Starszy Monteverde nie wiedział jednak, kogo naprawdę odwiedzali. Brat Andrei był niezadowolony, wiedział, że ryzykuje pracą, ale gdy Andrea w końcu się obudziła i popatrzyła na niego tak błagalnie, nie miał prawa się jej oprzeć. A kiedy powiedziała, że nic ją nie obchodzi własne zdrowie, że może umrzeć, byleby tylko zobaczyć Carlosa żywego, musiał jej ulec.


— Jak się czuje Carlos Santa Maria? — zapytała cicho Orta.


— A co to ciebie obchodzi? — wrzasnęła na nią zirytowana brakiem snu i niedoczekaniem się śmierci męża Viviana. — Po co tu przyjechałaś, chyba twój brat nie mówił prawdy, kiedy twierdził, że zakochałaś się w moim mężu?


Felipe wstał i z zaciekawieniem przypatrywał się całej scenie. Ale zdumiał się bardzo, kiedy usłyszał głos brata Andrei:


— Z całym szacunkiem, ale moja siostra nie zasłużyła na takie traktowanie. Owszem, ona już dawno nie kocha Carlosa Santa Maria, ale przez pewien czas się nim opiekowała i ma prawo dowiedzieć się, jak on się czuje!


— Nie ma prawa! — podszedł Felipe. — Mój brat nie chce jej widzieć i my zresztą też nie. To przez nią to całe zamieszanie z basenem, a teraz jeszcze choroba biednego Carlosa.


— Przez nią? A może przez państwa, którzy bardzo chcieliście odsunąć go całkiem od życia? — Juan dobrze się bawił, miał w sobie gniew i złość na ludzi, z którymi przyszło jego Andrei mieszkać przez pewien czas.


Ich kłótnię przerwało przybycie Victora Bolivaresa. Miał jakaś smutną, poważną i uroczystą minę.


— Czy to pani jest Andrea Orta? — zapytał, patrząc na nią.


— Tak, to ja. Czy coś się stało Carlosowi? — w obecnej chwili nie baczyła nawet, że nazwała go po imieniu.


— Proszę wejść do sali, pani Orta. Nie, to nie panią wzywał Carlos Santa Maria — powstrzymał wściekłą Vivianę. Objął ramieniem płaczącą Andreę i powiedział:


— Pytał o panią od kilku godzin. Można rzec, że zdążyła pani w ostatniej chwili. Jeśli macie sobie cokolwiek ważnego do powiedzenia, to...To proszę zrobić to szybko, pani Orta. Carlos Santa Maria umiera.

Rozdział 19

Czasem jest tak, że brakuje już łez. Z jednej strony kiedy otrzymała wiadomość, czuła w głębi duszy, że to się źle skończy, z drugiej miała wciąż nadzieję, że lekarz się myli, że to nieprawda. Ale teraz, gdy powiedział jej wprost, tak w oczy, że człowiek, któremu oddała duszę w ciągu kilku dni, za parę minut zostanie tylko wspomnieniem — o którym ona nigdy nie zapomni — łzy przestały płynąć. Źródło wyschło, jakby w jej sercu nie zostało już ani kropli na opłakiwanie ukochanego, jakby więcej cierpień nie potrafiła znieść. Weszła spokojna, bez łez, usiadła przy łóżku i popatrzyła na bladą twarz Carlosa Santa Marii. Cicho, prawie bez dźwięku wysunęła swoją rękę i dotknęła chłodnej dłoni leżącej bezwładnie na pościeli.


— Jestem tutaj. Jestem przy tobie — szepnęła. — Nie wiem, czy mnie słyszysz, ale mam nadzieję, że w jakiś sposób czujesz moją miłość. Tak, bo kocham cię, Carlosie Santa Maria. Tamte słowa, to, co wtedy wykrzyczałam, nie były prawdą. Wcześniej oboje powiedzieliśmy tak wiele złych słów, dopiero teraz, kiedy jest już za późno dla nas obojga, dopiero teraz mówię ci jeszcze raz — kocham cię, kocham z całej duszy. Wiem, ty jesteś panem, właścicielem, ja zwykłą służącą, ale serce cię wybrało, śnię o tobie nocami, nie potrafię zapomnieć żadnej chwili, jakie ze sobą spędziliśmy — płacz zaczął dławić ją w gardle, jednak rozpacz nie dała się utrzymać w ryzach. — Wybacz mi, wybacz mi, proszę, tamte słowa, kiedy tak bardzo cię skrzywdziłam! Wybacz też, że przepraszam cię za nie teraz, kiedy jest już za późno…


Kiedy mówiła ostatnie zdania, nie patrzyła na twarz chorego, nie mogła znieść śmiertelnej bladości, jaką widziała. Dlatego nie spostrzegła, że Carlos otworzył oczy i patrzy na nią, słuchając wszystkiego, co mówi. Bolivares wyszedł, nie chciał przeszkadzać w rozmowie.


Andrea umilkła, brakło jej słów, choć tak wiele chciała mu jeszcze powiedzieć!


Leciutko, delikatnie, jak dotknięcie motyla, Santa Maria ścisnął jej rękę. Drgnęła, zaskoczona i trochę wystraszona, że jednak ją słyszał. Spojrzała na niego i zrozumiała, że pragnie, by odsunęła mu maskę tlenową z twarzy, bo chce jej coś powiedzieć. Uczyniła to, a potem dotarły do niej urywane, ciche słowa, jak muśnięcie wiatru:


— Nie jest… za późno...ukochana… ja… zrozumiałem… kocham cię, Andreo… Zawsze będę, przysięgam...Nie płacz, proszę...Byłem… taki głupi...Przyszłaś...jesteś przy mnie, kiedy umieram...przyszłaś…


Zamknął oczy. Przez moment przeraziła się, że odszedł, ale nadal oddychał, choć bardzo płytko. Tak mocno, tak trzymała go za rękę, jakby wiedziała, że w drodze, w jaką się udaje, najbardziej potrzebuje czyjejś bliskości, wsparcia, jakby przeczuwała, że boi się sam udać w to nieznane, które na niego czekało. Powiedział, że ją kocha. Nie potrafiła się teraz z tego cieszyć, choć jej duszę ogarnęło niespotykane ciepło i jeszcze większa czułość do niego.


Minuty mijały, a ona czuwała przy nim. Bolivares zajrzał kilka razy, był bardzo zaskoczony, że Carlos jeszcze żyje, ale w niego jakby spływała siła z dłoni Andrei, jakby kurczowo trzymał się życia chcąc spędzić z nią jak najwięcej czasu — czasu, którego mieli już tak mało!


Viviana i Felipe pieklili się w korytarzu, Sonya wyszła spotkać się ponownie z Julio, a potem wrócić do domu i tam czekać na śmierć ojca.


— Dlaczego my nie możemy tam wejść? Jesteśmy jego najbliższą rodziną, a ta kretynka siedzi tam już od dwóch godzin! To chore! — Viviana miała ochotę spoliczkować Victora.


— Pan Santa Maria potrzebuje teraz bliskiej osoby i spokoju, a skoro wybrał panią Orta, to tylko ona zostanie przy nim w tej dramatycznej godzinie! I proszę przestać się awanturować, bo wezwę ochronę!


Carlos obudził się ponownie ze stanu, w jakim się znajdował — czegoś pośredniego między życiem, a śmiercią. Spojrzał z czułością w oczy Andrei, siedzącej przy nim nieprzerwanie od przybycia. Na jego twarzy wykwitł ostrożny uśmiech, jakby bał się, że ją spłoszy, że jej obecność to tylko sen i zaraz zniknie, rozpłynie się jak jego kończące się właśnie życie. Znów przypomniały jej się słowa: „Musi pan żyć długo, jest pan jak… jak słońce w deszczowy dzień, potrafi się pan tak pięknie uśmiechnąć…". Słońce, które właśnie gasło na jej oczach. I nagle zrozumiała, co ma zrobić, czego on pragnie najbardziej w świecie. Ponownie odchyliła maskę i pocałowała Carlosa Santa Maria w usta, wkładając w to całą miłość, jaką do niego czuła. Wiedziała, że on nie ma sił, ale oddał pocałunek, tak cudowny, tak pełen uczuć, że prawie zakręciło jej się w głowie.


Viviana miała dosyć. Nie obchodzi ją stanowisko lekarza, jego zakazy, ona musi się upewnić, czy jej mąż naprawdę schodzi z tego świata. Wyminęła nie spodziewającego się niczego Victora i weszła do sali chorego.


Nie poczuła zazdrości, raczej wściekłość, że Carlos na łożu śmierci potrafi ją tak upokarzać. Na szczęście nie zdąży już zmienić testamentu. Nie odmówiła sobie jednak tej drobnej przyjemności i głośno powiedziała:


— Wybaczcie, że wam przeszkadzam, ale znudziło mi się czekanie od kilku godzin na pozwolenie zobaczenia mojego męża — podkreśliła ostatnie słowo, patrząc z radością, jak Andrea prawie odskakuje od Santa Marii. — Widzę, że nie traciliście czasu. Niestety, zmartwię was — w tej chwili Andrea wychodzi, a ja zostanę przy moim mężu. Wynoś się, dziwko!


Gdyby oczy Carlosa mogły mówić, na pewno obroniłby ukochaną, ale teraz mógł tylko bezsilnie patrzeć, jak jego żona wyrzuca kogoś, za kim tak długo tęsknił. Jedyne, co uczynił, to tylko mocniej ścisnął dłoń Andrei, jakby błagając ją, by mimo wszystko nie odchodziła. W nią jakby wstąpiła moc, przekazana przez najdroższą istotę na świecie — Carlosa Santa Maria.


— Nie. Nie wyjdę — powiedziała. — On mnie potrzebuje i nie zamierzam go zostawić. Domyślam się, że cieszy się pani ze stanu, w jakim się znalazł, ale niezależnie od wszystkiego nie opuszczę go ani na krok.


Blask w spojrzeniu chorego ukazał jej całą jego wdzięczność i dodał odwagi.


— Jak śmiesz? Zjawiłaś się tutaj i zachowujesz, jak jego żona, nawet się całowaliście, na dodatek potrafiłaś postawić się mnie, jego prawowitej małżonce, pani Santa Maria! Kimże ty jesteś, ty nędzna szmato?! — Viviana zaczęła krzyczeć.


— Może jestem skromną wieśniaczką, ale ta wieśniaczka będzie trwać przy Carlosie do końca. To mnie wezwał i to ja będę przy nim póki sam będzie tego chciał. Cokolwiek pani teraz zrobi, nie ruszę się stąd silna miłością Carlosa i moją.


— Miłością? A jakąż to miłość może czuć konający kaleka i jego uboga opiekunka? Czy wyście poszaleli?! Ale możecie się kochać, on i tak już długo nie pożyje, najważniejsze, że zostawi po sobie cały majątek!


Andrea popatrzyła przepraszająco na Santa Marię, ponieważ musiała na moment puścić jego rękę. Potem wstała, podeszła do Viviany i z całej siły ją spoliczkowała.


— To za wszystkie cierpienia, jakie od pani otrzymał.


Potem usiadła z powrotem na swoim miejscu i znów chwyciła go za dłoń. Viviana wyglądała przez moment jak ryba, ponieważ otwarła ze zdziwienia usta i zaczęła łapać nimi powietrze. Szybko się opanowała i miała zamiar również uderzyć Andreę, ale dziewczyna zdążyła złapać ją za rękę w ostatniej chwili i odepchnąć.


— Odejdź stąd, żmijo. Zniszczyłaś życie wspaniałego, cudownego człowieka. Nienawidzę cię i wierz, że zapłacisz mi za to.


Viviana po prostu się wściekła. Najpierw policzek, potem te słowa — co ta debilka sobie wyobraża?! Złapała ją za włosy, zaczęła szarpać i wrzasnęła:


— Zabiję cię! Ty szmato, zginiesz jak tylko Santa Maria zdechnie, rozszarpię cię na strzępy, Monteverde mi w tym pomoże, zobaczysz! Carlos nawet nie potrafił spłodzić dziecka, prawdziwie z niego cudowny człowiek — zakpiła. — Ty suko, ty…


Andrea broniła się jak mogła, cały czas trzymając Carlosa. Cała scena trwała góra kilka sekund i choć Viviana chętnie dalej znęcałaby się nad dziewczyną, nawet chciała ją pobić, to los zdecydował inaczej. Santa Maria usłyszał już dziś wiele rzeczy, dobrych i złych, szczególnym szokiem był dla niego fakt, że Viviana pragnie jego śmierci — od pewnego czasu już coś podejrzewał, ale tym razem miał pewność. Obawiał się też o Andreę, wiedział, że Viviana może być niebezpieczna. O ile to wszystko mógł jeszcze wytrzymać, to jedna rzecz dobiła go zupełnie: „Carlos nawet nie potrafił spłodzić dziecka”. Jak to? A Sonya? A jego córka, którą mimo wszystko kochał? Sonya...Ona...nie byłaby jego dzieckiem?


I nagle stan Santa Marii gwałtownie się pogorszył, wystąpiły duszności, mimo maski tlenowej ledwo chwytał powietrze. Andrea od razu zauważyła, że coś się dzieje, rzuciła tylko okiem na chorego i wybiegła z sali w poszukiwaniu doktora Bolivaresa. Niestety, musiała zostawić Vivianę sam na sam z Carlosem, a ta nie zamierzała nie wykorzystać takiej okazji. Zbliżyła się do łóżka i wysyczała:


— Umieraj, umieraj, kretynie! Tyle lat czekałam na twoją śmierć, bojąc się ją przyśpieszyć, ale był ktoś, kto dodał mi odwagi. Twój własny braciszek, spędzający ze mną każdą noc, kiedy ty nie mogłeś spełnić swoich małżeńskich obowiązków! — była to nieprawda, ludzie bez władzy w nogach nie są w tym względzie ograniczeni, ale Viviana chciała mu jak najbardziej dopiec. — Nareszcie, nareszcie po tak długim czasie majątek będzie nasz — Felipe, Sonyi i mój! Zdychaj, psie!


W tym momencie wpadł Victor z pielęgniarką i z Andreą. Doktor prawie odepchnął żonę Santa Marii, krzycząc:


— Wszyscy wyjść! Andreo, ty też! Wynocha! — to ostatnie dodał do Viviany, która miała zamiar patrzeć z satysfakcją na zgon męża. Andrea posłusznie wyszła, choć serce jej się rwało, by być z Carlosem, wiedziała, że on mimo tragicznego stanu szuka jej oczami. Nawet przez chwilę podniósł rękę, jakby chciał ją zatrzymać, ale zaraz mu opadła na pościel. Więcej nie widziała, bo zasłonili jej członkowie służby zdrowia, a i przecież musiała opuścić salę.


Juan od razu zorientował się, że coś się stało, podszedł do zrozpaczonej Andrei i mocno ją przytulił. Wyszlochała mu w ucho, co się dzieje, a on odszepnął:


— Módl się, siostro. To jedyne, co możesz dla niego zrobić. Ułatw mu drogę do nieba, bo jeśli prawdą jest to, co mówisz, to był naprawdę dobrym człowiekiem — ugryzł się poniewczasie w język, słysząc, że Andrea aż jęknęła na słowo „był”.


Felipe pytająco obserwował sytuację, wreszcie dowiedział się wszystkiego od zadowolonej Viviany. Jedna rzecz tylko go zmartwiła:


— Po co mu to wszystko wykrzyczałaś? Co będzie, jeśli jakimś cudem przeżyje i to zapamięta?


— Nie, szwagrze. Nie ma obaw. On już jest trupem.


Bolivares uwijał się jak w ukropie. Pielęgniarka podała zastrzyk ze środkiem ułatwiającym oddychanie, Victor też próbował różnych metod, ale w pewnej chwili medyczna aparatura zadźwięczała ostrzegawczo — serce odmówiło pracy. Zielona prosta kreska pojawiła się na monitorze. Lekarz miał przy sobie urządzenie do elektrowstrząsów, zastosował je kilka razy, ale na próżno. Pot ściekał mu z czoła, nie otarł go, teraz liczyła się każda sekunda.


— O, Boże, Carlos, nie umieraj, czy ty nie widzisz, jak Andrea cię kocha? Nie bądź idiotą, walcz, walcz, chłopie! — mruknął Victor.


Zawiodło. Wszystko zawiodło. Alarm urządzenia trwał nadal, linia straszyła na ekranie widmem śmierci. Serce nie odpowiadało. Bolivares wiedział, że przegrał. Nie uratował Carlosa Santa Marii.


— Jasna cholera, jak mogłeś nam to zrobić! — ze złością na człowieka, którego właśnie stracił, na los, na życie, na siebie samego — z okropną złością uderzył pięścią w pierś Santa Marii. Nie myślał, co robi, chciał tylko dać upust nagromadzonym emocjom.


I zdarzył się cud, cud z gatunku tych, które mogą być tylko wymodlone czyjąś ogromną miłością i oddaniem. Carlos chwycił oddech, serce znów podjęło pracę — wpierw dosyć powoli, by potem znów rozpędzić się do w miarę normalnego rytmu. Bolivares spojrzał zdumiony najpierw na monitor, który przestał pikać — doktor przez moment sądził, że sprzęt się zepsuł — a potem na chorego. Z zadowoleniem, ale i straszliwie wyczerpany walką powiedział:


— Brawo, stary. Tak trzymaj, nie daj się tej jędzy, walcz, walcz, bo masz o co. Proszę przy nim posiedzieć i zaaplikować mu odpowiednie leki — przez moment jeszcze wydawał polecenia pielęgniarce, a potem wyszedł na korytarz.


Andrea prawie zemdlała na widok lekarza.


— Umarł, prawda? — zdołała wyszeptać. Przecież znała odpowiedź.


— Nie, pani Orta — Victor był tak zmęczony, jakby sam przed chwilą stoczył bój o życie. Carlos Santa Maria miał bardzo poważny kryzys, ale go przetrwał. Pielęgniarka przy nim czuwa. To doprawdy niezwykłe, ale on nadal żyje.


Gdyby Viviana i Felipe pochodzili z niższej warstwy społecznej, na pewno oboje wyrzekliby teraz bardzo niecenzuralne słowa. Dla Andrei jednak się nie liczyli, ani oni, ani cały świat, liczyło się tylko jedno:


— Uratował go pan...Czy mogę...czy mogę go zobaczyć?


— Nie ja, pani Orta, nie ja. Albo Bóg, albo pani miłość, albo jedno i drugie. Nie oznacza to jednak, że niebezpieczeństwo minęło, nadal jest tak samo duże. Zazwyczaj nie pozwalam odwiedzać pacjentów w takim stanie, ale dla pani zrobię wyjątek. Jeśli Carlos przeżyje, jeśli wyjdzie z tego piekła, to tylko dzięki pani.


— Po prostu nie mam słów! Co za bezczelność! Obce dziwki wchodzą, a jego żona… — nie wytrzymała Viviana.


Andrea jej nie słyszała. Nie słyszała nic poza niedawnymi słowami lekarza: „Carlos Santa Maria żyje”. Weszła do sali i ponownie usiadła przy łóżku, obiecując sobie nie wstać dotąd, aż nie opuści tego szpitala razem z ukochanym — zdrowym i całym.


— Będę o ciebie walczyć, najdroższy. Dla ciebie i o ciebie. Nic mnie nie powstrzyma. Żadne zło, nic nie stanie na drodze naszej miłości. Kocham cię.


A potem jak uprzednio złapała jego dłoń i zapomniała o wszystkim — o piekielnej rodzince, o bracie, o lekarzu, o obecności pielęgniarki, nie myślała też o tym, jaki ciężki bój przyjdzie jej stoczyć i o tym, jak niepewny jest jego wynik — pamiętała tylko o uczuciu do Carlosa Santa Maria.

Rozdział 20

Sonya siedziała w swoim pokoju, wspominając to, jak potraktowała Carlosa Santa Maria. Tak bardzo chciała powiedzieć mu, że jest córką Gregorio Monteverde, obserwować, jak zabija go ten morderczy cios — ale wiedziała, że nie może tego zrobić, bo gdyby jakimś cudem przeżył, ani jej matka, ani ona nie dostałyby nic. Nie wiedziała, że Viviana, zirytowana przedłużającym się czekaniem na zgon męża, wykrzyczała mu wszystko w twarz, chcąc przyspieszyć jego śmierć. Byłaby zapewne zła, że matka tak bardzo ryzykowała. Westchnęła:


— Ileż można czekać, aż ten dupek wykituje. Skąd on ma w sobie aż tyle sił?


Gdyby ktoś jej powiedział, że dostał sił do walki z chorobą dzięki Andrei, wyśmiałaby tą osobę. Miłość. Czym jest miłość? Idiotyzmem, dobrym dla frajerów. To, co czuła do Julio, może i było czymś na kształt tego uczucia, ale nie zamierzała ani się do tego przyznać, ani zachowywać się jak Carlos — wpatrzony jak ślepe cielę w swoją Vivianę. Nie była za bardzo na bieżąco, ale niezależnie od obiektu miłości Santa Marii i tak zareagowałaby tak samo — zaczęłaby się śmiać. Poza tym jak ktoś taki, kto nie może się poruszać bez pomocy, jest zdolny do wyższych odczuć?


„Poruszać się bez pomocy”. Nagle przypomniała sobie wypadek. Jakiś obcy człowiek znalazł Carlosa na ulicy — kierowca, który potrącił Santa Marię, uciekł — i zadzwonił po pogotowie. Nigdy nie znaleziono ani kierowcy, ani tego, który zawiadomił lekarzy. Przez wiele dni sądzono, że Carlos umrze, ale on przeżył, osłabiony, bez władzy w nogach, ale nadal żył. Jego żona nigdy nie okazywała mu specjalnych uczuć, odkąd Sonya pamiętała, matka nienawidziła ojca i co jakiś czas powtarzała do szwagra, że wyszła za Carlosa tylko dla pieniędzy. Nienawiść tak bardzo narosła przez te lata, że w końcu teraz ewoluowała w plan zabójstwa. Wszystko wskazywało na to, że się powiedzie.


W dniu wypadku Sonya miała piętnaście lat. Przez całe życie była oczkiem w głowie ojca, ale matka nastawiała ją przeciwko niemu, szczególnie po tym, jak dowiedziała się, że na on już zawsze pozostanie kaleką.


Carlos Santa Maria. Jej ojciec. Nosił ją na rękach całymi dniami, kiedy była mała. Poświęcał cały swój czas, chociaż miał tak wiele pracy! Był na każdych urodzinach, ważnych wydarzeniach, był wtedy, gdy płakała i gdy się cieszyła, przeżywał pierwszą jej miłość i to, jak niefortunnie się zakończyła — okazało się, że wybranek Sonyi ma już dziewczynę. Rozpaczała dwa tygodnie, ojciec — mimo, że wyrzucała go praktycznie z pokoju — wciąż starał się ją pocieszyć, dodać ducha. Nagle przypomniała sobie, jak pewnego dnia miała wielką ochotę na zabawę, była w wieku, kiedy dziecko chcę się bawić i bawić — jakieś sześć lat, o ile dobrze pamiętała. Santa Maria miał dwadzieścia pięć i jako młody człowiek był silny, ale pracował ciężko, by utrzymać żonę — pobrali się z Vivianą, kiedy miał osiemnaście lat, to była jego wielka miłość, odkąd był dzieckiem. Wtedy przyszedł z firmy późno po południu, zjadł skromny obiad i marzył tylko o śnie. Sonya, nauczona, że wszystko jej się należy i to od razu, przyszła do niego i zażądała, by się nią zajął. Dosłownie padał z nóg, ale spojrzał w oczy córki, która znała sposób — oddała spojrzenie ze słowami: „Proszę, tatusiu”. Wcale nie czuła do niego oddania, a już na pewno nie tak wielkiego, jakby świadczył jej ton, chciała po prostu osiągnąć cel. Santa Maria uśmiechnął się wtedy ciepło i powiedział „Dobrze, córeczko, zaraz przyjdę”. Poświęcił jej wtedy kilka godzin, aż nadszedł czas, kiedy musiała iść do łóżka. Jednak to nie Carlos zauważył, że zrobiło się późno, tylko Viviana — jakieś pół godziny przed przyjściem matki Sonya „rozdzieliła obowiązki” w wymyślonej przez siebie zabawie i tak się zajęła tym, co sobie wyznaczyła, że nie zauważyła, że jej ojciec po prostu zasnął w środku czynności, nie kończąc tego, co mu nakazała.


Często spełniał jej prośby — za każdym razem, kiedy coś wymagało poświęcenia, wiedziała, że ojciec jej nie odmówi, że zrobi dla niej wszystko. Nie było to może całkiem rozsądne dla jej wychowania, ale z drugiej strony dziecko o dobrym charakterze umiałoby to docenić i nie wykorzystywałoby dobroci ojca. Chciał — i był — być jej przyjacielem, stać wiernie obok w każdej chwili, gdyby go potrzebowała. Ona jednak nie odpłacała mu tym samym, bardzo wcześnie zrozumiała, że wystarczy tylko udawać miłość, by potem, po śmierci Carlosa, być wolną i bogatą. Ach, jaka szkoda, że to nie wujek jest jej ojcem — często dawniej tak myślała, ale fakt, że Gregorio nim jest, też nie był taki całkiem zły. Kiedyś musi z nim porozmawiać, przecież to on zostanie prawdziwym dziadkiem, nie ten kaleka, nie ten...człowiek, który czuwał przy niej, gdy w wieku dziesięciu lat zachorowała tak poważnie, że znalazła się w szpitalu. Siedział przy niej dzień i noc, nie bacząc, czy sam umrze ze zmęczenia, pragnienia, czy głodu — praktycznie nic nie jadł, nie spał i nie pił, dopóki nie poczuła się lepiej i niebezpieczeństwo nie minęło. A pierwszym jej zdaniem było wtedy… O Boże, jaki wstyd! Pierwszym zdaniem, jakie wypowiedziała wtedy, gdy już mogła mówić, było „Kocham cię, tatusiu”. Jedna, jedyna chwila słabości, której teraz tak strasznie się wstydziła!


Gregorio Monteverde nie miewał takich chwil słabości. Miał może w życiu kilka zdarzeń, które kto inny mógłby nazwać słabościami, dla niego jednak oznaczały po prostu zaspokojenie własnych pragnień. Rozparł się wygodnie w fotelu i wspominał pewne fragmenty z własnego życia. Ot, choćby kobiety — tak, tych był koneserem. Jego żona, Leticia, kobieta dobra i wierna, ale z pewną wadą, której nie potrafił jej wybaczyć. Była w nim tak bardzo zakochana! Musiał sobie jednak w inny sposób dostarczyć wrażeń, jakich pragnął. I dostarczał — ta dziewczyna, nie pamiętał w tej chwili jej imienia — biedna, ale całkiem dobra w łóżku. Potem miał jeszcze kilka, aż w końcu sama Viviana Santa Maria — o tak, to sprawiło mu największą przyjemność zdobywcy! Zdobywcy… Fakt, zdobywać to zbyt długo nie musiał, prawie sama weszła mu w… ręce. A potem chwila triumfu, kiedy usłyszał, że zaszła z nim w ciążę! Jego dziecko, jego córka, coś, czego Carlos Santa Maria nie potrafił dać własnej żonie! Ślub Viviany z Carlosem odbył się w 1990 roku, a już rok później Viviana zdradziła go z Gregorio i urodziła córkę, Sonyę. Czternaście lat po narodzinach Sonyi, w 2005 roku, odbyła się cała sprawa z gwałtem Felicii, ale Viviana nadal potajemnie utrzymywała kontakt z Monteverde — był wszakże ojcem jej dziecka! Romans zakończyli nieco wcześniej, w 1998 roku, gdzieś w tym samym czasie Viviana zainteresowała się Felipe i w ten sposób byli kochankami od dziesięciu lat.


Sonya, jej narodziny, przy których nie mógł być ze względu na Carlosa, ale za to Viviana co jakiś czas zdawała mu później relacje z dojrzewania ich córki, przynosiła zdjęcia, opowiadała o wszystkim. Potem wyjechał, aż w końcu powrócił i razem z Vivianą powiedział dziecku prawdę. Wypadek Santa Marii tylko ułatwiał sprawę, Gregorio planował zbliżyć się do córki i po śmierci Carlosa zająć się nią oficjalnie. Raul...Jego syn, Raul. Owszem, był mu drogi i to bardzo, ale miał jedną, zasadniczą wadę. Wadę, która stawiała go poniżej Sonyi, dużo poniżej. O niej jednak nigdy się nie dowie.


Gregorio rozmyślał dalej o swoim synu. Raul miał teraz trzydzieści dwa lata, o piętnaście starszy od córki Monteverde. Było jeszcze jedno dziecko, dziecko Felicii, to nienarodzone, ale ono się nie liczyło. Tak samo, jak jego zmarła matka. Felicia… Taka naiwna, sama przecież chciała tego, co się stało, te jej spojrzenia, te gesty, zachęciła go, więc dlaczego później się broniła? Podobno lubiła twardych mężczyzn, a czy robiła to przed ślubem, czy po, z chęcią, czy bez — co go to obchodziło? Wziął, co mu się należało i to już jej sprawa, że odebrała sobie życie. On, Monteverde i tak uniknął kary.


Ze wszystkich kobiet, jakie miał, te cztery najbardziej utkwiły mu w pamięci — żona, potem ta biedaczka, później Viviana i na końcu Felicia.


Andrea. Andrea Orta. Służąca w jego domu, siostra szofera. Pociągająca, nawet Raul znalazł się pod jej urokiem. Oczywiście, nie pozwoli synowi na zbytnią z nią poufałość, ale gdyby on sam zechciał spróbować...Coś w jej oczach, zielonych i dużych, zabłysło mu znajomo, ale tylko pierwszy raz, potem to wrażenie zniknęło. Czemu nie, był jej panem, mógł z nią robić, co chciał, a ona musiałaby milczeć nawet przed swoim bratem. Znał sposoby na zamknięcie kobietom ust. A właśnie, gdzie podziewa się ta dziewczyna? Pojechała do szpitala do swojego kuzyna kilka godzin temu!


Raul właśnie zszedł na dół, toteż ojciec bez wahania wykorzystał okazję:


— Nie wiesz czasem, synu, kiedy Andrea i mój szofer zamierzają wrócić? Jest już noc, a ja zgodziłem się tylko na krótkie odwiedziny.


— Wiem, tato, ale z tego, co mi wiadomo, ten jej kuzyn jest umierający. Pozwól im tam zostać aż do… aż do przełomu.


— Niech ci będzie. Ale do jutra mają wrócić, Juan jest mi potrzebny. Podaj mi nazwę tego szpitala, tak na wszelki wypadek.


— Ja...Nie jestem pewien. Ona coś mówiła, ale nie zapisałem, nie wiedziałem, że to ważne — Raul skłamał, bo gdyby się wygadał, a Gregorio zadzwoniłby do szpitala, na pewno zorientowałby się, o jakiego pacjenta naprawdę chodzi.


— Wydaje mi się, że to był szpital Dobrego Serca Chrystusa. Całkiem niezły, ten ich kuzyn musi być bogaty, nie rozumiem, dlaczego pozwolił rodzeństwu iść na służbę. Ale to ich sprawa. Jeśli nie odezwą się do rana, przywołam ich do porządku. Zaczynam się zastanawiać, czy czasem nas nie okłamali i nie pojechali zupełnie gdzie indziej. Może załatwiają jakieś ciemne interesy, nie chcę mieć przestępców w domu.


Przestępców! Gdyby Santa Maria to usłyszał! Gregorio Monteverde, człowiek, który zgwałcił jego siostrę, nie chce mieć w domu przestępców!


— Wątpię, tato. Andrea wygląda tak niewinnie.


— Właśnie tacy najczęściej schodzą na złą drogę. Ale nie mówmy o tym. Idę spać, synu, tobie radzę to samo, już późno.


Sen. To nie był sen. To była prawda, wiedział o tym. Umysł Carlosa Santa Maria nie potrafił przebić się do rzeczywistości, wyczuwał tylko, że ktoś przy nim siedzi, a ta obecność daje bezpieczeństwo i spokój, ale wciąż gnębiła go jedna myśl — kilkanaście minut wcześniej wykrzyczano mu prawdę prosto w oczy. Wyraźnie i z nienawiścią. Nie, nie mylił się, to zdarzyło się naprawdę. Sonya...Majątek...Sonya....Dziecko… Felipe i Viviana...Romans...Zdrada...Sonya...Felipe...Viviana...Sonya...Sonya dzieckiem…


Reszta jego własnych myśli była tak splątana, że niemożliwa do zrozumienia nawet przez niego samego. Trucizna mąciła nie tylko ciało, ale i rozum. Gdzieś w głębi podświadomości pojawiło się straszne podejrzenie, ale nie umiał go sprecyzować. A może poprosić o pomoc tą istotę przy jego łóżku? To musi być ktoś dobry, Carlos zna ten głos, czuje się przy nim tak dobrze...Głos...Serdeczność...Szept o miłości, o walce o niego. Walczyć? Po co? Tu jest tak dobrze, tak ciepło, tak jasno, ktoś zaświecił jakieś światło, tak przyzywające...Nie, on nie chce żadnej walki. On chce spać, tylko spać. Zło? Jakie zło? Wcześniej… Tak, miał jakieś złe przeczucie, pamiętał, że ktoś go nienawidził, coś krzyczał… Ta postać przy łóżku chce walczyć ze złem...Walczyć...Bronić jego? Dwa lata...Wypadek...Viviana...Samochód...Mercedes...Czarny...Wózek...Nie...Nie chcę...Idę...do światła…


Ciemność zapadała nad całym miastem. Nie oszczędziła również nieba nad malutkim, praktycznie niewidocznym na mapie świata zielonym budyneczkiem w okolicy, do której lepiej nie zapuszczać się nocą. Owszem, ludzie, którzy mieszkali w pobliżu, przyzwyczaili się już do czających się tam niebezpieczeństw i umieli sobie z nimi radzić, ale znajdowanie zwłok porzuconych gdzieś w zaułku należało do porządku dziennego. Ginęli w porachunkach, od noża, rzadziej od broni palnej, bo wystrzał mógł przyciągnąć — nie, nie policję, bo ta bała się tu zapuszczać — a zbędnych gapiów. Nawet wczoraj znaleziono zaginioną miesiąc temu kobietę — ciało było tak dobrze ukryte, że tylko wałęsający się pies potrafił ją odnaleźć i to przez przypadek.


Świeczki. Jedyne źródło światła, to były świeczki. Wiedzieli, że kiedyś mogą się obudzić w płomieniach, ale woleli żyć w ten sposób, niż dać się oplątać niciom mroku. W środku kiwający się stół, dwa dziurawe fotele — ich wielki skarb — jedno łóżko, na szczęście dość szerokie dla dwóch osób, ale też wieloletnie i to cały ich majątek. Jedzenie? Żywili się tym, co znaleźli, albo co wyżebrał — ewentualnie ukradł — Antonio. Czasem, kiedy nikt nic nie wyrzucił i żaden człowiek nie chciał się z nimi podzielić pokarmem, za posiłek służyły szczury, nieodłączni towarzysze tej dwójki. Towarzysze. Ha, tego im najbardziej brakowało, ale tylko w początkowych dniach, później woleli już tylko własne. Cóż dobrego mogło ich spotkać od ludzi — pogarda, strach, a nawet doniesienie na policję i rozdzielenie na zawsze.


Antonio wszedł właśnie do malutkiego, skromnego pokoiku, w którym zasypiał jego brat, dwunastoletni Luis. Chłopiec miał ciemne, lekko zakręcone na końcach włosy, szczery uśmiech, a w spojrzeniu coś na kształt smutku lub zamyślenia. Bywały chwile, gdy milczał i nad czymś rozmyślał.


— Nie śpisz? — szepnął Antonio. Był przystojnym, szczupłym, ale nie chudym czarnowłosym mężczyzną. Niebieskie oczy spojrzały z miłością na Luisa, kiedy podchodził okryć go lepiej kołdrą tak samo starą, jak i ten cały dom.


— Jeszcze nie. Rozmyślałem nad tym wszystkim. Powiedz mi, Antonio, czy on naprawdę był taki zły?


Brat przysiadł na skraju łóżka i odparł:


— Nie myśl już o tym. Śpij, najważniejsze, że jesteśmy razem i obiecuję ci, że nic i nikt nas już nie rozdzieli.


— Opowiedz mi jeszcze raz tą historię, proszę. Chcę, tak, jak mnie nauczyłeś, wbić ją sobie głęboko w pamięć. Któregoś dnia się zemszczę.


— Nie trzeba się mścić, braciszku. Cóż możemy my, biedni. Dziesięć lat temu stało się to, o czym mówisz i nic już tego nie zmieni. Chcę tylko, byś pamiętał, by pamięć o tym wszystkim przetrwała na zawsze.


— Opowiedz mi jeszcze raz, proszę.


— Już dobrze — westchnął Antonio. To przecież on sam prosił, by Luis zachował wszystko to, co zdarzyło się tak niedawno, a dla nich już wieki temu. — Dziesięć lat temu miałem majątek, pracę, żonę, dom, szczęście. Miałem też perspektywy, proponowano mi wejście w układ, zawarcie fuzji, połączenie się z pewną firmą, jedną z największych w Acapulco. Zgodziłem się, obiecano mi ogromne zyski. Kiedy podpisałem najważniejsze dokumenty, nagle okazało się, że straciłem wszystko, że to nie była fuzja, a wchłonięcie mojej firmy przez tą znienawidzoną, kierowaną przez dwudziestosześcioletniego drania. Taki młody, a potrafił mnie tak oszukać! On cieszył się życiem, ja przymierałem głodem, moja żona umarła, a on nadal gromadzi majątek i opływa w zyski. Co prawda słyszałem, że dwa lata temu dosięgnęła go kara Boża, ale to i tak za mało.


— Antonio?


— Tak, Luis?


— Czy to wtedy...czy to po tym zwariowałeś?


— Tak, braciszku. Miałeś wtedy dwa lata, byliśmy sami na świecie po śmierci mojej żony. Oszalałem z rozpaczy, nie dałem rady się tobą opiekować i umieszczono cię w rodzinie zastępczej. Ty na szczęście niedawno stamtąd uciekłeś, a ja cię odszukałem. Wiesz, że choć ludzie się mnie boją, to uznano mnie za wyleczonego i nie zrobię ci krzywdy.


— Wiem, Antonio. Nigdy też nie wrócę do tej rodziny, chcę zostać z tobą! — Luis nagle przytulił się do brata.


— I zostaniesz, chłopcze i zostaniesz, przysięgam — obiecał mu Antonio. — Nigdy nas tu nie znajdą, nie bój się.


— A twoja żona? Dlaczego ona też umarła? Czy ona...się zabiła?


— Nie.. — szeptał Antonio, nadal tuląc brata do siebie. — Moja ukochana któregoś dnia poszła błagać go o zmiłowanie nade mną, prosić, by oddał mi to, co nam ukradł. Znaleźli ją na chodniku, tłumaczył się, że popełniła samobójstwo, że nie mógł nic zrobić, by ją powstrzymać, ale ja wiem, że to on ją zabił! Wiem, że wypchnął ją przez okno, kiedy już nie mógł znieść jej błagalnych próśb! To zły człowiek, Luis, pragnę, żebyś pamiętał, ale proszę cię też, byś nigdy, nigdy się na nim nie mścił — on jest zbyt potężny!


— Dobrze, nie będę, braciszku, nie bój się. Ale chciałbym go kiedyś poznać.


— Poznać? Po co?


— Zobaczyć twarz tego, który zniszczył nam rodzinę. Czy to ktoś sławny? Nigdy...nigdy nie powiedziałeś mi jego nazwiska.


— Tak, chłopcze, to ktoś bardzo sławny, o kim piszą w gazetach, to ktoś, kto ma fortunę i to dorobioną na ludzkiej — na naszej krwi. Nie powinienem ci mówić tego nazwiska, lepiej, żebyś nie wiedział, kim jest ten bydlak, bo jeszcze kiedyś możesz zrobić coś bardzo głupiego, a wiesz, że nie zniósłbym rozłąki z tobą. Mam tylko ciebie, Luis, mam tylko ciebie — Antonio mocniej przytulił brata.


— Obiecuję, że nic nie zrobię, chcę tylko wiedzieć, kim jest, chcę poznać jego nazwisko, nic poza tym. Zaufaj mi, proszę cię, zaufaj mi.


— Dobrze, El Capitan — czasem Antonio tak zwracał się do swojego brata — powiem ci, Luisie de La Vega. Tym człowiekiem...człowiekiem, który zabrał nam wszystko i zabił moją żonę… tym złodziejem i mordercą...jest Carlos Santa Maria.

Rozdział 21

Nie można powiedzieć, żeby Juan czuł się dobrze w towarzystwie dwóch wrogo doń nastawionych osób. Wiedział przecież, że nienawidzą go za sam fakt bycia kimś z rodziny Andrei Orta. Siedział tutaj tylko dla Andrei, choć musiał przyznać przed samym sobą, że trochę obawia się Viviany i Felipe, na dodatek w każdej chwili może stracić pracę u Gregorio Monteverde, a wtedy zarówno on jak i jego siostra pójdą na bruk. Jeśli Raul wygada cokolwiek ojcu o tym, gdzie pojechali, albo Monteverde dowie się w jakikolwiek inny sposób, to już mogą pakować walizki. Carlos Santa Maria przysparza im tylko kłopotów, nawet będąc prawie na łożu śmierci!


Felipe przez dłuższy czas przypatrywał się Juanowi, aż w końcu do niego podszedł.


— Słuchaj, chłopcze. Widzę, że twoja siostra nic sobie nie robi z tego, iż mój brat jest żonaty i nawet doprowadziła do tego, że to ona tam siedzi, a nie jego prawowita małżonka. Andrea była nawet na tyle bezczelna, że całowała się z Carlosem na oczach Viviany! Ostrzegam was oboje — ani ja, ani moja szwagierka nie dopuścimy do tego, by Andrea wyszła za Santa Maria! Rozumiesz? Wasz plan zakłada zapewne wkradnięcie się w łaski mojego brata i zdobycie jego majątku, ale ja na to nie pozwolę, chłystku!


Bał się, to fakt. Ale Juan wstał i popatrzył głęboko w oczy Felipe Santa Maria.


— Z tego, co wiem, to wy chcieliście go zabić, nie my.


— Uważaj, co mówisz, kretynie, bo zaraz twoja morda znajdzie się na…


— Nie warto, Felipe, on nie może nam nic zrobić — uspokoiła go Viviana, która właśnie podeszła. — Ani on, ani jego siostra nie dostaną grosza z naszego majątku, a tym bardziej ta wywłoka nie dostanie Carlosa.


W tym momencie szepnęła mu coś do ucha, Felipe wyraźnie się rozluźnił i znów zwrócił do Juana:


— Dobrze wam radzę, zniknijcie z naszego życia, bo pożałujecie i to nie tylko wy, ale i Carlos Santa Maria. Jeśli Andrea tak go kocha, niech wie, iż jeśli jutro nie opuści go na zawsze, przyczyni się do wielkiej tragedii, w której ucierpicie i wy… i on.


— Andrea go kocha i nigdy nie zostawi na pastwę tak podłych ludzi. Nie przekonacie jej, nie zmusicie, by porzuciła swoją miłość i to teraz, kiedy…


— Zamilcz, ośle. Naprawdę, nie wiesz, co mówisz. Ta miłość — o ile to jest miłość — skończy się tak szybko, jak się zaczęła. Idziemy teraz z Vivianą do kawiarni na dole, a ty przekaż siostrze, że jutro ma jej tu nie być, inaczej jej ukochany — jeśli w ogóle przeżyje — zdechnie w więzieniu.


Za chwilę już siedzieli na parterze. Viviana chwyciła za rękę Felipe ze słowami:


— Wiesz, że nie możemy tego ujawnić. Jeśli coś powiemy policji, majątek przepadnie, zwrócą go temu… jak mu było?


— De La Vega — mruknął Felipe. — Nie martw się, nie zamierzam tego ujawniać, nie jestem taki głupi. Przynajmniej, póki nie wymyślę, jak sprawić, by jednak trafił do nas. Pomyśleć, że mój uczciwy i bogobojny braciszek ma na sumieniu takie przestępstwo.


— Dwa przestępstwa. Kradzież pod pozorem fuzji i morderstwo. Za żadne z nich nie odpowiedział. A jak ładnie się wtedy z nich wywinął!


— Musiałem mu przecież pomóc. Gdyby poszedł siedzieć, przepadłoby wszystko, a to jest fortuna, dwa razy większa, niż to, co dostał po ojcu. Jedno mnie cieszy — mina Juana była naprawdę godna uwagi, jestem ciekaw, co powie Andrea, kiedy braciszek przekaże jej nasze słowa. Pomyśleć tylko — powie jej, iż groziłem, że Carlos trafi do więzienia!


— Pewnie ci nie uwierzy.


— Każde ziarno niepokoju zasieje w jej sercu wątpliwość. Ich miłość jest jeszcze młoda, może i gorąca, ale wszystko może nią zachwiać, a my zamierzamy tą miłość zniszczyć. Santa Maria nigdy nie weźmie ślubu z Andreą Orta, uwierz mi.


Luis nie odezwał się słowem, kiedy Antonio powiedział mu to znienawidzone nazwisko. „Carlos Santa Maria”. Brzmi tak butnie, tak dumnie, tak...bezczelnie! Luis chciałby napluć w twarz temu Santa Marii. Nie przyznał się do brata, że poprzysiągł sobie zemścić się na tym człowieku. Carlos Santa Maria — trzy słowa stały się jego mantrą, jego przeznaczeniem. Wyrokiem śmierci, jaki kiedyś ma wykonać. Jednak nie zamierzał go zabić, zamierzał go pogrążyć, wgnieść w proch, sprawić, by cierpiał, by błagał o litość — a potem klęczał przed nim i przed Antoniem, prosząc o łaskę i wybaczenie za śmierć żony Antonia de La Vega.


Pielęgniarka wróciła do sali Carlosa — musiała ją na moment opuścić, by przynieść nową butelkę kroplówki. Zauważyła, że Andrea nadal siedzi i trzyma rękę Santa Marii w swojej, ale zasnęła głęboko. Delikatnie nią potrząsnęła i szepnęła cicho, by jej nie przestraszyć:


— Proszę pani...Proszę pani...Proszę się położyć, ja przy nim siedzę, zawołam panią, gdyby coś się działo.


— Nie, nie — Andrea już się rozbudziła, zła na siebie, że zasnęła. — Nie potrzebuję odpoczynku, a on w każdej chwili może się obudzić, ja muszę być wtedy przy nim. Nic mi nie będzie, proszę tylko o coś do picia.


— Zaraz pani przyniosę — i wyszła.


Bolivares ze zdumieniem przeglądał wyniki najnowszych badań Santa Marii. Coś mu się nie zgadzało — dlaczego pewnego związku Carlos ma we krwi tak dużo? Czym to jest spowodowane? Owszem, ten związek jest konieczny, by żyć, ale w takich ilościach może bardzo łatwo zabić! Normalnie jest go mniej, o wiele mniej, a tutaj kilka razy przekroczył normę! Obejrzał ten inne wyniki, ale w każdym powtarza się to samo, nie ma najmniejszej pomyłki — stężenie i ilość związku jest stanowczo za wysoka! Cóż, przynajmniej wie już, jak go leczyć, ale jakim cudem wzięło się tyle...Nic nie rozumiał. Będzie musiał wysłać dokument do badań, może wyjdzie coś ciekawego, ale zrobi to później, teraz musi udać się na obchód, a potem zastanowić się nad dalszym leczeniem kilku innych pacjentów. Gdzie położyć wyniki, żeby mu nie zginęły, to może być dowód...Dowód na co? Tego jeszcze nie wiedział, ale musi go gdzieś schować, musi…


— Panie doktorze! — pielęgniarka wpadła do jego gabinetu. — Hector Armani zemdlał!


Hector Armani od przyjęcia sprawiał medyczne kłopoty. Victor westchnął głośno. Modlił się, by i tym razem zdołał uratować swojego pacjenta. Wybiegł błyskawicznie, mając w głowie tylko przebieg choroby Armaniego. Wynik badań Santa Marii leżał na biurku, czekając, aż doktor wróci.


Niedługo jednak.


— Viviano… — odezwał się Felipe. — Nie uważasz, że Bolivares powinien już dostać wyniki badań naszego kaleki? Skoro Carlos prawie umarł — Boże, jaka szkoda, że tego nie zrobił! — to pewnie miałaś rację i pomyliłaś się przy dawce. Może warto zdobyć te wyniki i sprawdzić, czy nie widać w nich naszego związku? Pamiętasz, jak mówiłem ci, że zbyt duże jego stężenie łatwo wykryć?


— A jeśli lekarz będzie w gabinecie, albo wyniki są gdzie indziej?


— Czy są w ogóle, łatwo się tego dowiemy, bo zapytamy Bolivaresa, czy wie coś nowego o stanie mojego brata. Jeśli już coś wie, poznamy się na pewno i wtedy dojdziemy, gdzie jest dokument.


Za moment oboje stali już pod drzwiami doktora Bolivaresa. Felipe delikatnie nacisnął klamkę, gotów na spotkanie z lekarzem i opowiedzenie mu przygotowanej z Vivianą wersji.


— Nikogo nie ma — powiedział chwilę później do szwagierki. — Zajrzyjmy więc do środka.


— A jeśli tu wejdzie?


— Powiemy, że martwiliśmy się o Carlosa i czekaliśmy na Bolivaresa tutaj. Nie martw się, na pewno… — zamarł. — Viviana! Zobacz, mam. Badania zostały już wykonane, a oto dowód — podniósł z biurka wyniki. — Tak, jak się obawiałem, wykazały, że stężenie jest prawie śmiertelne. Zdążyliśmy w samą porę.


— Co zamierzasz?


— Jak to co? Teraz wyjdziemy stąd jak najszybciej po cichutku i nikt nie zobaczy ani nas, ani tego dokumentu — zgarnął wszystkie kartki i schował w ubranie.


Wyszli nie niepokojeni z gabinetu. Po drodze na korytarz, gdzie siedział Juan, minęli się z pielęgniarką niosącą wodę dla Andrei, ale ta niczego nie zauważyła. Plik wyników badań, jedyny dowód, że Carlos Santa Maria został otruty, spoczywa głęboko w kieszeni jego brata, by już nigdy nie ujrzeć światła dziennego.


Andrea duszkiem wypiła wodę — zapomniała, jak bardzo jest spragniona i zmęczona — w końcu ona sama zemdlała kilka godzin temu i miała odpoczywać do jutra — i podziękowała pielęgniarce. Potem to Andrea zaproponowała, by tamta odpoczęła, na co pielęgniarka z radością się zgodziła — widziała miłość Andrei i wiedziała, że może spokojnie zostawić Carlosa sam na sam z Orta.


— Muszę tylko zapytać doktora Bolivaresa — odparła.


Victor się zgodził, był pewien, że Andrea będzie czuwać nad chorym tak samo, a nawet lepiej, niż wykwalifikowana pielęgniarka.


Jakby przeczuwając, że zostali sami, Carlos przebudził się koło północy. Chciał, tak bardzo chciał zostać w tym świetle, w tym raju, w którym był, kiedy tracił kontakt ze światem, ale osoba przy łóżku co jakiś czas szeptała, nawet nie zdając sobie sprawy, że on to słyszy:


— Carlosie, najdroższy, jestem tutaj i zostanę przy tobie na zawsze. Odnaleźliśmy nareszcie naszą wspólną drogę, wiem, że wyzdrowiejesz, wiem, że wrócisz do nas, do świata, do mnie i że będziemy razem. Już nigdy cię nie opuszczę, już nigdy, przysięgam.


Czuła się trochę winna, że odmówiła mu, kiedy prosił o jej powrót do domu. Gdyby się wtedy zgodziła, mogłoby nie dojść do tragedii. Najważniejsze jednak, że po ostatnim kryzysie na razie nic się nie działo i w jej sercu poczęła kiełkować maleńka nadzieja. Poza tym powiedział, że ją kocha, jej Carlos Santa Maria powiedział, że kocha ją, Andreę Orta! Łzy szczęścia pociekły jej po policzkach, równocześnie poczuła, że ręka mu drgnęła, że znów mocniej chwycił jej dłoń i spojrzała na niego. Miał otwarte oczy, zapadnięte i matowe przez chorobę, ale gdzieś przebijał się blask, jaki może dać tylko wielka i odwzajemniona miłość oraz obecność ukochanej osoby. Nie miał sił nawet na cień uśmiechu, ale ona wiedziała, co chce jej przekazać. Za to ona mogła się uśmiechnąć — choć nadal strach ściskał jej serce — i powiedzieć mu:


— Nikt nigdy cię nie skrzywdzi, nigdy nie zamknie w pokoju na dwa lata, a kiedy wrócisz do zdrowia, będziemy ćwiczyć, aż w końcu odzyskasz władzę w nogach. Będziesz chodził, obiecuję ci to. Chodził, żył, wychowywał nasze dzieci, będziesz zdrowy, będziesz… — przerwała.


Jedno niebaczne, jedno jedyne słowo. „Dzieci”. Sonya. Jak płomień przeleciały mu przez głowę słowa Viviany: „Carlos nawet nie potrafił spłodzić dziecka”.


Każdy wyraz z tego zdania zaciskał coraz mocniejszą pętlę na jego sercu. Sześć słów, sześć szarpnięć, sześć zaciśnięć śmiercionośnej pętli na oddechu Santa Marii. Aż w końcu nieświadoma konsekwencji swego czynu Andrea Orta zobaczyła, że dłoń Carlosa powoli i bezwładnie wysuwa się z jej, by jakimś upiornym tempem opaść bez dźwięku na pościel równocześnie z prostą zieloną kreską na monitorze szpitalnym.

Rozdział 22

Gwiazdy. Patrzyła na nie przez chwilę, potem odstawiła kieliszek z koniakiem i schyliła się do szuflady, by wyjąć z niej malutki przedmiot. Usiadła w fotelu tyłem do okna i dopiero wtedy popatrzyła na to, co trzymała w ręce. Była to niewielka fotografia przedstawiająca młodą, roześmianą kobietę w sukni ślubnej, a obok niej kroczącego szczęśliwego szczupłego bruneta o roześmianych oczach. Westchnęła, starając się powstrzymać zdradzieckie łzy.


— Muszę być twarda, po prostu muszę — powtarzała sobie w kółko. — Wtedy zawiodłam, stchórzyłam, ale teraz wypełnię swoją misję, to się nie może tak skończyć, odnajdę was, przysięgam, odnajdę was!


Pogładziła palcem oboje na zdjęciu, kobietę z tęsknotą, mężczyznę z czułością przyjaciela.


— Antonio i Jessica...Moi najdrożsi...Szwagier i siostra, dwie osoby, które najbardziej na świecie kochałam. Jessica umarła tak strasznie, wypchnięta z okna, Antonia zamknęli w szpitalu psychiatrycznym na tak długo...Luis, mój malutki, taki słodki braciszek Antonia...Gdzie jesteście, chłopcy? Co się z wami dzieje? Jak ułożyliście sobie życie po tych tragicznych zdarzeniach? Zgubiłam was z oczu po tym, jak Antonio wyszedł ze szpitala, a Luis uciekł od rodziny zastępczej. Na pamięć Jessici, mojej siostry, przysięgam, że was odnajdę, przysięgam też, że pomszczę jej śmierć.


Zadumała się. Dwa lata temu była tak blisko spełnienia drugiej ze swoich obietnic. Dwa lata temu zawiodła, nie miała szczęścia, nie udało jej się zabić człowieka, którego pragnęła uśmiercić. Śledziła go od samego rana, aż w końcu dopadła, kiedy wychodził z budynku. Wystarczyło tylko przycisnąć gaz i samochód z hukiem uderzył w niespodziewającego się niczego Carlosa Santa Marię. Jakaż była jej wściekłość, kiedy nazajutrz przeczytała, że przeżył! Owszem, po pewnym czasie okazało się, że pozostanie kaleką do końca życia, ale siostrze Jessici to nie wystarczało, ona chciała jego śmierci. Śmierci za zgon jej siostry.


— Zniszczyłeś życie rodowi de La Vega i mojej Jessice, teraz ja zniszczę twoje. Wtedy musiałam się ukryć, bałam się, że ktoś zorientuje się, że twój wypadek to była próba zabójstwa, ale ja nie zrezygnuję, przeklęty Santa Maria!


W szufladzie miała też inne zdjęcie, fotografię Carlosa. Trzymała ją po to, by pamiętać, jak wygląda człowiek, którego tak bardzo nienawidziła. Wyjęła ją teraz i spojrzała mu w oczy. Zdjęcie przedstawiało Santa Marię wychodzącego ze szpitala, a raczej wywożonego na wózku przez Vivianę — dziennikarze interesowali się nim wtedy ze względu na to, iż rok wcześniej zakończyła się sprawa Felicii. Teraz zainteresowanie Carlosem zniknęło, ale dwa lata temu jego pobyt w szpitalu budził ciekawość.


Minerwa, kobieta o długich, brązowych włosach spadających kaskadami na ramiona, wypluła takie słowa pod adresem Santa Marii:


— Wtedy straciłeś władzę w nogach, ale kiedy się znów do ciebie dobiorę, stracisz nie tylko nogi, ale i życie. Wszystko, co ukradłeś mojej siostrze i jej rodzinie, zwrócisz co do grosza, a potem umrzesz.


Jej życzenie było bardzo bliskie spełnienia nawet bez udziału samej Minerwy. Kiedy usłyszał o dzieciach, jego zmęczony umysł nie był już w stanie znieść nic więcej, sam nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo kocha własną córkę, póki nie dowiedział się, że być może nie jest jego. Teraz, kiedy przez przypadek Andrea przypomniała mu to, co wcześniej wykrzyczała Viviana, organizm się poddał. Dosyć walki, dosyć nienawiści, jakiej ostatnio doświadczył, on już nie chce słyszeć więcej słów, które tak bardzo ranią. Miłość do Andrei była ogromna, ale na Carlosa zwaliło się wszystko w jednej chwili, jedno po drugim. Nawet do końca nie zdawał sobie sprawy, jak wielu rzeczy się dowiedział, jeszcze ich nie przełożył na codzienne życie, nie dotarło do niego, wśród jakich kłamstw żył.


Andrea nie musiała jednak biec po lekarza, bo Victor jakby wyczuł niebezpieczeństwo i zajrzał dosłownie w tej samej chwili, kiedy kreska znów alarmująco przelewała się przez monitor. Przez kilka sekund serce dziewczyny praktycznie stało w miejscu, drżąc o życie ukochanego; usiłowała nie rozpłakać się, rozszlochać na cały głos, bo to mogłoby wyrwać Bolivaresa ze skupienia. Dziękowała tylko losowi, że Victor wszedł akurat teraz, przynajmniej uniknęli kolejnych wrzasków Viviany.


Kryzys trwał zaledwie kilka sekund, lekarz nie miał zbyt wiele do roboty, serce samo podjęło pracę, ale doktor ze smutkiem pokręcił głową.


— Andreo… — widział, jak bardzo jest zdenerwowana, podszedł i odruchowo ją przytulił. — Andreo...Santa Maria żyje. On nadal walczy, ale...muszę ci przekazać pewną wiadomość. Każdy z takich ataków osłabia jego organizm, już i tak strasznie wycieńczony całą tą sprawą. Mam pewne podejrzenia co do jego choroby, ale o nich opowiem ci później. Teraz chcę, żebyś wiedziała, że musisz być silna. Bo… on właśnie przeżył wylew, Andreo.


— Wylew…? — szepnęła. — Co to oznacza?


— Tuż przed przywiezieniem go do szpitala, w ten sam dzień rano, kiedy jeszcze czuł się dobrze, rozmawiałem z nim. Zaprosił mnie do swojego domu, żeby porozmawiać o swojej szansie na odzyskanie władzy w nogach. Chciał przeprowadzić dodatkowe badania, upewnić się, czy naprawdę nie ma szansy na wyzdrowienie. Mieliśmy umieścić go w szpitalu, sprawdzić, nawet wykryłem coś, co pozwoliło mi sądzić, że może jakimś cudem, może kiedyś Carlos będzie chodził. A teraz...kiedy dostał wylewu...Nie mam nawet pewności, czy jeśli odzyska przytomność, będzie mógł mówić, poruszać czymkolwiek, czy nawet nie zostanie całkowicie sparaliżowany. Przeprowadzę badania, ale musisz być przygotowana na najgorsze. Ostatnie zdarzenia, wszystko złożyło się na ogromny stres, jeszcze ta choroba i przez to krew wylała się do mózgu. Konsekwencje poznam dopiero za jakiś czas, najpewniej, jak się obudzi. Możesz...jeśli nadal go kochasz i chcesz się nim opiekować...możesz zajmować się rośliną, Andreo. Wylew był naprawdę rozległy.


Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, zaczęła bić pięściami doktora po piersiach.


— Nie, to nie może być prawda! Nie Carlos! Dlaczego, proszę mi powiedzieć, dlaczego?! Co winien jest najcudowniejszy człowiek, jakiego znam, co winien jest ten, który i tak już zbyt wiele wycierpiał?!


— Nie wiem, Andreo — Bolivares nawet nie próbował jej uspokoić. — Wiem tylko, że on cię teraz naprawdę potrzebuje. Wiesz...przeglądałem jego wyniki poprzednich badań. Zauważyłem coś dziwnego, pewną substancję, w zasadzie związek, który jest konieczny dla człowieka, ale on miał go w sobie o wiele zbyt dużo. Podejrzewam — nabrał tchu — podejrzewam, że ktoś go otruł.


— Viviana...jego żona… i Felipe...brat...to oni, na pewno oni, cały czas chcieli go skrzywdzić! — już miała się wyrwać i pobiec oskarżać wymienionych, ale tym razem Victor ją zatrzymał.


— Zaczekaj. Rozumiem twój gniew, ale zaczekaj, w moim gabinecie są wyniki badań, pokażę ci je później i objaśnię, wyślę je do pewnej instytucji, tam stwierdzą, czy mam rację, a do tego czasu nie daj nic po sobie poznać, może znajdziemy inne dowody ich winy. Poza tym jeśli się dowiedzą, że znasz prawdę, mogą cię skrzywdzić. Tak, jak skrzywdzili jego… — wskazał głową chorego.


— Ale ja...Mam tak po prostu patrzeć im w twarz po tym, co zrobili Carlosowi i udawać, że o niczym nie wiem? Ja...nie potrafię.


— Posłuchaj mnie uważnie. Zawsze ceniłem i szanowałem Santa Marię, widzę, że jesteś po jego stronie, więc zamierzam wam pomóc. Zrób to dla niego, bo tylko dzięki tobie ma jakiekolwiek szanse na powrót do świata żywych i utrzymanie całego majątku. Zrób to dla Carlosa, Andreo.


Przestała się trząść, głos jej stwardniał, kiedy mówiła:


— Dobrze, doktorze Bolivares. Dla niego zrobię wszystko.


— W porządku — puścił ją, już wiedział, że wytrzyma. — Teraz zawołam pielęgniarkę, a sami przekażemy wiadomość rodzinie i pójdziemy do mojego gabinetu, dobrze?


Mogła tylko skinąć głową. Zanim wyszła, spojrzała jeszcze na leżącego z szeptem:


— Ja wrócę. Wrócę niedługo i obiecuję, że nie pozwolę cię zabić, przysięgam.


Znaleźli się na korytarzu, Bolivares wydał polecenia pielęgniarce, po czym podeszli do Viviany i Felipe i lekarz rozpoczął przemowę:


— Dobrze, że są tu wszyscy, mam do zakomunikowania coś ważnego — pan Santa Maria doznał właśnie wylewu. Jego stan jest jeszcze poważniejszy, niż przedtem, ale dołożę wszelkich starań, by utrzymać go przy życiu.


— Wylewu? — Viviana skrzętnie ukryła radość, jaką jej to sprawiło. — Jak tylko ta wywłoka została z nim sam na sam, jego stan się pogorszył! — podniosła głos do krzyku. — Żądam natychmiastowego…


— Proszę się uciszyć, pani Santa Maria, albo wezwę ochronę, tu jest szpital, zakłóca pani spokój chorym! — Victor nie miał zamiaru dać się zastraszyć. — Jak na razie, obecność pani Orta tylko dobrze wpływała na chorego. Wydaję mi się jednak, że od rozmowy na temat zbędności lub nie Andrei ważniejsze są informacje o stanie Carlosa, o które pani nie zapytała — nie potrafił odmówić sobie tych złośliwych uwag. — Przechodząc do tego tematu, pacjent jest obecnie nieprzytomny i dokładniejszych odpowiedzi będę mógł udzielić po tym, jak się obudzi. Proszę jednak wiedzieć, że może być całkowicie sparaliżowany i wymagać całodobowej opieki. W związku z tym najlepiej będzie, jak zatrudnią państwo pielęgniarkę.


— Moja siostra ma odpowiednie kwalifikacje, może ona mogłaby… — zaryzykował Juan. Nagle głos uwiązł mu w gardle — Felipe Santa Maria prawie zamordował go wzrokiem, przypominając o groźbie, jaką wypowiedział kilkanaście minut temu.


— Andrea Orta nie zostanie w naszym domu kimkolwiek, a już tym bardziej nie zajmie się moim mężem! — zaprotestowała gwałtownie Viviana.


— W takim razie sam kogoś wybiorę, będę też nadzorował opiekę nad pacjentem, odwiedzając państwa w domu — Bolivares za wszelką cenę chciał się dowiedzieć, czy podejrzenia Andrei są słuszne, a jako dobry lekarz dbał o zdrowie i bezpieczeństwo chorego również poza szpitalem.


— Niech pan robi, co chce. Kiedy możemy go zabrać do domu? — przed oczami Viviany stanęły sytuacje, które może wykorzystać do uśmiercenia Carlosa.


— Nie wiem, pewnie za kilka dni. Teraz musimy się dowiedzieć, jakie szkody poczynił wylew. Proszę wybaczyć, wzywają mnie. Oczywiście wszystkie wizyty u chorego pozostają zawieszone, jedynie pani Orta może go odwiedzać — dodał jeszcze i odszedł.


Wtedy Viviana i Felipe odwrócili się do rodzeństwa Orta.


— Posłuchaj, ty szmato — Felipe zmierzył wzrokiem Andreę jak najgorszego śmiecia z ulicy. — Twój braciszek nie zdążył ci jeszcze powiedzieć, co z nim ustaliliśmy. Otóż w tej chwili opuszczasz szpital i nigdy więcej nie spotykasz się z Carlosem, z nami, z kimkolwiek z tej rodziny, zrozumiałaś? Zniknij z naszego życia na zawsze, ty nędzna…


Obiecała. Obiecała doktorowi, że się nie podda, że będzie walczyć dla dobra swojej miłości. Dlatego teraz odparła:


— Nie. Nie zerwę z nim kontaktu i choć obrzydzenie budzi we mnie myśl o rozmowie z wami, z ludźmi, którzy tak traktują zarówno mnie, jak i jego, będę przy nim trwać. Carlos mnie potrzebuje i zamierzam dopilnować, żeby wyzdrowiał.


— Dopilnować? Moja droga Andreo...Muszę ci uświadomić, że jeśli nie spełnisz naszych żądań, pogrzebiesz go na zawsze. Wiedz, że twój ukochany, którego tak cenisz, jest zwykłym śmieciem. Pewnego dnia, dziesięć lat temu, doprowadził do upadku rodziny de La Vega, podstępem odebrał im cały majątek, a kiedy żona Antonio de La Vega przyszła do biura Carlosa błagać go o litość dla swojego męża i jego malutkiego braciszka, Luisa, który miał wtedy zaledwie dwa lata, wiesz, co zrobił twój Carlos? Wypchnął ją przez okno i tylko cudem — oraz z moją pomocą — uniknął kary więzienia. Gdyby nie ja, nie uznanoby śmierci Jessici de La Vega za wypadek, tylko za to, czym naprawdę była — za morderstwo!


— Nie wierzę! Kłamiecie, żeby rozdzielić mnie z ukochanym!


Ale Felipe po prostu kontynuował:


— Po tym wszystkim Antonio de La Vega oszalał i zamknięto go w domu wariatów, a Luisa oddano do rodziny zastępczej. Niedawno Antonia wypuścili, nie wiadomo, gdzie jest, a Luis uciekł, cały czas tęskniąc za bratem. Może się spotkali i teraz razem gdzieś głodują, może nie, może umarli z głodu, któż to wie…


— Jeśli to prawda, to czemu nie zajęliście się tą rodziną? — była już bliska szaleństwa, starała się chwytać wszystkiego, byleby tylko ocalić honor Santa Marii.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 33.81
drukowana A5
za 95.4