E-book
1.47
drukowana A5
30.73
drukowana A5
Kolorowa
56.75
Piotr zasypiał

Bezpłatny fragment - Piotr zasypiał

1995 - 1996


Objętość:
163 str.
ISBN:
978-83-8126-803-5
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 30.73
drukowana A5
Kolorowa
za 56.75

Napić się cieni w klasycznej Grecji

Czy mamy dzielić się codziennym chlebem

ze poszarzałymi stworzeniami kłamstw?

czyż nie lepiej napić się prawdziwych cieni

w klasycznej Grecji?

nawet pobitej Grecji

czyż nie lepiej polec w Termopilach

uczyć się przecież trzeba jak ginąć w walce

na redutach Warszawy i szańcach Lwowa

a nie siedzieć przy jednym stole z mordercami

cóż, czy sczezniemy w sortowniach głów

lub na kopalnianych hałdach szukając sensu?

czy zmiażdżeni zostaniemy przez czołgi w bramach stoczni i hut?

czy padniemy jak rybitwy na wiślanej łasze w Sandomierzu

zatrute słowem Podstolego?

czyż nie lepiej

z Lacedemończykiem Nowosielskim na Ochocie lec?

Pominąć schody

Pominął schody w kwestii wygody

jaśmin za załomem przepadł

na wylot tchnęło kwieciem

w akademiku jak w jamie brzusznej

trolejbus za załomem przepadł

spadał samobójca godny ze schodów

Ledwo żywy wyszedł z opresji

prędzej go obniosły windy na językach

przekupki na mostach plotek wyszydziły

prędzej go wykształcił prezydent

z memorandum i wodą pitną

Pokrewieństwo z diabłem

jest na językach jego

a w Palestynie nie był dawno

nie zgubił paszportu

nie najadł się do syta tam

Po czym zapachniało pomarańczami

i dał — temu na miseczkę miodu

a temu łyżeczkę dziegciu dorzucił

załopotały wielkie liście łopianu

wyrastające z jego ziemi zafajdanej

Zetknął się z jaśminem w końcu

buszmeni z uczelni przyszli do tego wielkiego domu

krzyczeli grozili rzucali dzidami ocen

serce się rozwarło za kolejnymi drzwiami

których jednak nie było i zdecydowanie przepadł

niepamiętliwy łkał w kotłowni sobie

kurczące się węgle wychodziły mu na płótno dni

jednak się wykaraskał z siebie

choć pominął schody przeżył

Domagam się powrotu zewnętrznych oznak burzy

Zwróć mi moje plany moje zamieszki, o pani

zapalczywością znaczone domysły i wybiegi

popatrzyłem na tę kruchą blondynkę

zdecydowałem się w sekundzie zostać jej premierem

i poświęcić się dla społeczeństwa w domu

oddaj mi demolujące spojrzenia demolujące ruchy, o pani

goście w kaskach z tarczami pod wpływem narkotyku smutni znowu

a ona jak na paradzie prowadzi siebie jak rumaka

prowadzi swoje długie nogi dokąd chce

stocznia staje Kędzierzyn Koźle wyłania się ze strajku

obcy przekazują sobie kluczyki od polskich drzwi

ja szemrzę jak strumień uderzając o brzeg smutku

przepaście zamieniają się w klify oporu i wodospady

błędne ptaki kołują nad spienioną demonstracją

telewizja nakręca wszystko ze strychu

tam gdzie serce toczy pianę mówię, o pani

— chcę mieć na powrót ucieczki z flagami na taśmach

jakie lapidarne uśmiechy pomieszają się znowu

z byle jakimi bliznami na policzkach blondynek

Zwróć mi moje cierpienie na dojściu do wejścia o pani

bez pieniędzy bez oscypek bez myślenia o niemożnościach

powróciły w furtce skojarzenia ze statuami

powiększył się sezonowy upływ krwi w dziąsłach gości

nasze zaprzepaszczone modlitwy stały się wyzwoleniem dziś

to dziś skakało na widok okutych jak scytyjscy rycerze zomowców

dziś domaga się poszanowania wolności miłości i zeznań

bałagan w kolanach pewność krążenia pewność tętna

jakieś biurko przed stocznią na plaży jakieś pudła przykopalniane

domagam się powrotu zewnętrznych oznak burzy o pani

na zamkniętych koncertach przed halami montażowymi

na zdjęciach beznagich beznowych oficjeli na bezgałęziach partii

zabrano odtwarzane portrety telewizyjne

skurczyły się komórki gwiezdne muzyczne patriarchalne

po co więc zaczynano — żeby nie kończyć?

i to, kto? MY — spowiednicy blondynek kruchych jak pierniczek

samych wolności smak

Śmierć złudzeń

Żeby krwawy sen zamienić w krwawienie

nie wystarczy potrzeć różą skroń

Żeby zdecydować o śmierci złudzeń

nie wystarczy pomacać bałwana kijem

Kurczą się moje pola hasania i płakania

modlitwa je zastępuje i ukojenie

jak mam cierpieć w walce teraz, gdy wolno mi

tylko cichnąć cichnąć lub błogosławić ludziom

Mam małą drewnianą kołyskę

układam w niej instrumenty muzyczne przeważnie drewniane

serce, oczy, usta i dłuta do rzeźbienia w nich

to wszystko raczej staroświeckie i raczej ludowe

gdy krew wciąż wylewa się z kołyski jak San pod Sanokiem

do kurnej chaty gdzie stoi kołyska

wpuszczam zabytkowe kury by przyglądały się

temu, co nazywa się pieczeniem chleba z piania

po polsku dla maluczkich dla pokoleń

Żeby tak raz zdecydować o śmierci złudzeń

i bogacić się bogacić w nieskończoność tlenem dusz

nieskończenie kochać wszystkich kołysanych

i zapominać o bożym świecie

na planecie bez krwi

tak, żal umierać bez ukołysania złudzeń

Jutro

Jutro nadejdzie jutro, prawda?

potem spory kawał kosmosu uczyni zadość

wczorajszym wolnym ziemskim kamieniom

pomodlić się można wtedy do mieczy i toporów

spadających z nieba

czyżbyś słuchał mnie, słuchasz, prawda?

omdlewa nasza księżniczka pomorska

jak miałem na celu zniszczenie wrażych okrętów

to stałeś przed ich tarczą

jutrzejsze młyny w tobie drzemią, nie mielą

koryta rzek porastają mchem

mogłeś zabić koniki morskie w zatoce

a jednak nie zrobiłeś tego

potem ona rzekła — z kolei ty omdlewaj

meandry rzek porastają łąką

pod prąd płyną zimorodki jak łososie

nawet krzyżodzioby nie śpiewają

przed bitwami z komisjami kosmitów

są bezśpiewne schrypnięte niebojowe

potężne grejpfruty i słodki uśmiech ze śmietaną

szałowe gofry na dworze księżniczki

wiatru harce obok turzycy jak las

jakież te kobyły morskie były sprytne na grani!

rzucając do kosza raz trafiały zawsze dwa razy

polepszony barszcz ukraiński bez czapki w telewizji

denne ryb zapytania na wizji

on wiedział, że marnotrawi czas księżniczki

to mydlenie jaskini zbędne jest podczas zamieci

mewy tam nie zamieszkają — rzekła

wywiad przeprowadzony z kustoszem państwa

jak małpa na łańcuchu na monitorze wyszedł

śpiące drewniane lalki w Dwerniczku poruszyły się

rozpoczęły spływ Sanem do morza jutra

czyżbyś wysłuchała mnie, o pani?

Koniec epoki karłów

Skoligacony z kołtuństwem władzy

patrzący nań mam od wczoraj torsje

zapadam się w gniew chwytam się żeber

wystających z brzegu rzeki krwi

wichry porywają wszy do miast

karaczany polują na koczkodany

ktoś zapomniał o metodach

jakiś bohater miał dość na dziś

wystawiam bociany na strzał

pradawne zamiary dziewic

tonę w zawiści chwytam się warkoczy

rosnących na brzegu stawu łez

popadam w osłupienie osuwam się w gnuśność

skrzykniętych na pokaz rac ludzkich

zerwij totemy — woła Pradawny

ja skomląc pukam do drzwi Baranka

ich wejrzenia nie przerażają mnie

na mnie nie pada cień

na mnie padają ich spojrzenia pełne oczekiwania

zdecyduj sam jak prowadzić dalej

lute spory na korzyść kamienicy

pełnej wzbierających ciał

zamiast pęczniejących mózgów

kamienicy wezwanej do nieba

wyrywającej swoje fundamenty z ziemi

i udającej się tam w całej pełni

biorę odwet na kołtunach

przewiduję zamianę szaleństw na świętość

i koniec epoki domniemanych karłów

nie rozstrzelamy kołtunów

nigdy takiej mody nie było i nie zanosi się

na to, lecz coś z nimi zrobić będzie trzeba

i z ich partiami przy władzy

jak zmienić ich w gigantów tablic

depczących karaczany koczkodanów?

Powiedzieć kocham to zbyt mało

Powiedzieć kocham to zbyt mało

najważniejsze jest sklepienie nieba nad morzem

lekkie nuty z serc płynące jak życzenia po falach

poprzez popołudnia ciekawości oczu

powiedzieć pocałuj mnie

to jeszcze tak niewiele

zewsząd znudzone damy w samych tylko kapeluszach

krajobrazy w doniczkach przedokiennych wyglądające

— popatrz przez okno na tę łanię jak czuwa

zrównałeś z ziemią księżyce pobożności

potrzask uczucia okazał się

całkiem przytulny dla chcącego kochania

marzenie ziściło się jak kolory

na rynkach i forach

jak kolory na wzgórzach

jak wzniesienia na tęczach

jak palec w oku cyklonu

popatrzeć na pewność małych zwierząt

goniących się nawzajem po pustyni

pod brzegiem rzeki powiatowej

lub wielkomiejskiego Nilu jakiegoś

mędrcy kochają popołudniami

czekają na drabiniaste bankowozy pieniędzy

i drzemią spokojnie

popołudnia przechodzące w wieczory

jak słowa w sen

to miłości

Wyjąć strzały z sumień

Zapadły się przestrzelone genetyczne sumienia

ludu mój ludu po cóż ci te strzały, po co łuk?

jakieś drzewce proporców i tarcze wbite w ziemię

czaję się jak druh na dębie wśród gąszcza

będę napadał mimikrą z ukrycia

po bitwie upodabniam się do otoczenia

wymierzyłem kolejny raz wyszczerzyłem zęby

okiść na jeziorach dumnych z obrazami olch

leci ten mój prom na księżyc pływający w wodzie

ślizga się jak strzała jego odbicie startowe

gorące palce u nóg i serce wielkie chłodne

w marnym, ale to marnym ciele

ciemność dostępna dla sumień

po pewnym czasie na jeziorach łysi

i niewykształceni w śnieżkach ślubować poczęli

meble się przesuwały same

gdy orędowali w sprawie pokoju —

zęby w ścianę zęby w ścianę weszły

zapaść gęgniętych perkozów mutantów

na takich wyspach jak to molo

przed stromizną pojezierza

siedziałem chwilę z nimi w gnieździe poety

zapadły się historyczne tezy w chłopach z miast

przestrzelone tępymi spojrzeniami namiestników

ale jeżeli będziecie przezywać chłopów bezrolnych

to ja wyjdę z tego miejsca, czyli z Sejmu

wprost na Wiejską — rzekł Weles

pogoniłem kota na wschód

odbił się od częstokołu uderzył o bramę zębem potrójnym

poczwarki mumii wychyliły się

z organizacji wiecznie żywych

plwają na nie zebry po przejściach

plwają na słusznych skautów przeprowadzaczy

obydwużerca jeździ autem a nie czołgiem

— powiedzmy sobie to wreszcie

powiedzmy sobie to —

czas wyjąć strzały z sumień, ukryć łuki

dobić rannych i pochować dobitych

druhów po bitwie

Na moście w Awinion

Ostatnia wybiła godzina

na moście w Awinion

ostatni przejechał pociąg baletowy

z Biskupina do Budziszyna

czy ktoś tańczy?

wedle stawu posypały się razy

przeszedł wykopany majster

po pewnym czasie spopielone szczątki primadonn

przemówiły, bracie, oj przemówiły

ostatnią wole wyraziły

na zebry weszły wbrew kwiatom

oprócz koneserów ciężkich przestworzy

zmuszony byłem zapraszać

niewybredne sprzątaczki lewych patronów

spójrzcie chociaż na ciemięzców

oni biegają po klatkach zachwalają rady

odezwij się do takiego, to ci zapłaci

i wykona przysługę skrzacią

ostatnie szelki nad oceanem trzasnęły jak z bicza

wtedy, gdy był to moment najbardziej nieodpowiedni

zgromadzenia guru podeszły do sprawy

nader siermiężnie i siarczyście

podejdźże no tylko — wykrakali Polanie

podejdźcie no tylko — wykrakali Polacy

z nami jest Niemiec, z nami brat Wandal i Got

wielkie smutki i oczywiście nie nadworne sumienia

z nami za nimi znikąd krew

ostatni Moskwianin tarmosi Europę za poły

wy mnie jeszcze poznacie towarzysze

Kujbyszew nie zawierał w sobie

nic a nic wulgarności szkoląc prosto katów

zaprzepaścił grzebień kogut strachów

nie mało było strąceń za to

ostatni raz podaję ci raphacholin — rzekł Kujbyszew

ale komuś trzeba skraść komżę

zakończyć razem z gawronami

jesteś dudek jak trzeba nie kogut — pal

umiesz się stroszyć w trawach i czekać

jak Basajew jak Yehudi jak Gupta

i jak wszyscy na moście

z Pięcioksięgiem po aktualizacji

Among

Ameba

Armstrong

Among

ludwisarz klawikord

Antoine

Amerigo

Apostrophe

piszczałka strzelista

Andegawenki

Asztarot

Amur

szczęk łańcuszków i zameczków

Anno

Aprecjacja

Aszu

ciągle dzwonią brodaci naciągacze

Moje Ja

Wdał się w pyskówkę i przekonywał

jak długa jest rola pewnego tułacza

a tego mi nie żal, co nie czuwa w drodze

zmień teraz serce błądzące

po którym spotkaniu wystąpisz z roli

nawet nie wiesz jeszcze

jak wielkie są oczekiwania Teresy

wypaplała, co wie i nie wie zarówno

sowicie nagrodzony i popularny,

z którym porównasz się,

z którym wygrasz tę bitwę

moje jawne kontakty są skończone

dumne tłuste ryby we wnętrzu ucha

pokaż mi drogę

a nie mówiłem

a nie mówiłem, że z tego nic nie będzie

po twym mleku można się spodziewać

już dokładnie wszystkiego

spójrz na dziewczę i piorun, porównaj

no i skończył zawodówkę i pod wieczór

zerwał z niej odzienie na zawsze

powiedzmy też o wierzbach

jak na złość jej wierzbach

podjechać czy nie podjechać pod nie?

ludowe skamlenie w Zawichoście

tam dają nagrody ludzie prawdziwi

moje skomlenie się nie liczy

według Wisły kolejarze rządzą transportem

czerwonak płynie do nurtu głównego

piasek przestano wydobywać z rzek

czerwonak stoi na czatach

jesiotry wykończone turlaniem stanęły okoniem

czarownym na czatach

po kolejnym krachu ocknięta giełda

tam sądy leżą w rozkładzie po niewczasie

zaiste spadły z drabiny

nagle ocknął się i sędzia i rzekł —

a moje ja to już się nie liczy

— świadomy całkiem

W mezozoiku

Spróchniałe rzeźby dewocjonalia małe

zaprzestałem ich nazywać

są i bliscy i pukają do drzwi nieba bez nich

w zielonych płaszczach i kapeluszach na

łaciatych głowach nie obraźliwi wcale

przede mną drżą w świetle ołtarze zaprzestania

naprzeciw zgubne wymodelowane czupryny i zegarki

mam świadomość, że nie żartują z tym

gazety prawdy weszły tylnym wejściem

czuwam nad ich uczłowieczeniem ostatecznym

wierzby zaskrzypiały w dewonie dawno

poświeciło poskrzypiało puściło

kartki papieru z drewna na podłodze z drewna

deski zostawiają ślady

zmożona chorobą sieć

zmrożona śniegiem Ulena

potwarze na zebraniach gdaczących

zaokrąglone twierdzenia biednych robotników

wezwany karnista struchlał na wiecu

po pewnym czasie zatrzymała się kolumna zomowców

za załomem zaczęli się myć i pienić

on wytonował wypowiedzi a ona

zaczęła go naśladować

poprawnie skrzeczące łapserdaki

na plaży w lutym na plaży bez psa

jak odludnie jakby organy przestały grać

jakby harfy zatonęły przed klifem

w mezozoiku

Z peronu na Marsie

Z peronu na Marsie wyruszył pociąg

to nie była stacja to był peron

po pewnym czasie zastopowany

przez wieszających kiełbasy — stanął

W tunelu śmierci zakłamani politycy

zaczęli budować drezynę na prąd

wyszedł z tego wieloryb stalowy

na rolkach żelaznych i dało się nim jechać

ruszał płetwami jak anioł

Śmiało podnieśli szlabany

ludzie zapłakali nad rzeką, gdy

wjechało to to na przedmieścia ich wodnej wioski

Z oazy na Marsie wyruszyła karawana

sen morzył po drodze dźwigających

łzy nie dawały spokoju jak purpura

otaczająca chytrze krajobraz

dostrzegli spadające ze skał nagie dzieci

Pod górą zaczęto wyrąb przedświąteczny

kobiety zerwały się do życzeń

mężczyźni nie byli tacy zadufani — spali

o potem to ich już wcale nie było

Uderzyła na alarm Wenus

dosłyszały to inne planety

pogalopowały telegramy i kondolencje

Pierwotna śmiałość dzieci w tunelach

zmieniła się w zakłopotanie nastolatek

tunel świecił pustką, gdy świece zgasły

Pokaleczone warkocze skręconych rakiet

spocone karki stojących w oczekiwaniu

na wędrowców

banalne chwile skupione w kulach uczuć

pożądanie Słońca na szczytach wulkanów

omdlewające dziewczęta w ramionach chłopców

wielbłądy w ramionach kobiet z Marsa

Planeta do budowania kościołów

Zerwałem mosty na Sanie

panie przeszły wcześniej zostałem sam

pod drugiej stronie ja łowca łopianów

Dziękowałem za deszcz dziękowałem za pamięć

podszedłem do brzegu by się zachwycić kobietami

Nie dane mi było poprawić się w siodle

siodło odpięło się i spadło

zostałem bez konia, który pierzchł

Mój szkielet spadł z konia jeszcze w stepie

na własnych kurhanach płakałem i patrzyłem

na dziurawiec smętny w rowie

Po kolejnym wyroku Kozaków

poszedłem z procesją pod sztandary

Sobieskiego po to by się napatrzeć na dzikość

po to by się ze wstydu do cna nie spalić

Mała moja z włoska się zwoływała na wycieczki

wszystka pieliła sałatę i karczochy zanim przyszedł Attyla

a on zabrał do haremu trzysta pielących

Podpaliłem Grody Czerwieńskie zanim

zniknęły w bagnie jak Biskupin

zaopatrzyłem dobrze mumie Słowian jak jakiś profesor

pograłem im na gitarze zaraz po tym jak

spadł śnieg i zamarzły pierwsze kawki

zanim jeszcze i je zamieniono w mumie

Nasz niesforny brat Abimelek poszedł

obrażony nad rzekę Moskwę i odgrażał się

ja stałem i patrzyłem jak odchodzi

z zielonych moich wzgórz wytęsknionych

grając na gitarze bogaty patrzyłem na samolot

ostatni polski samolot września

jak Broniewski na Broniuszyca pod Grunwaldem przed bitwą

Za mną drgające kogucie grzebienie

pode mną łamie się powierzchnia jeziora

po którym zacząłem iść swobodnie

włóczędzy wołają mnie nad Bajkał

kobiety częstują ogniem na odległość

poczekajcie jeszcze muszę pokochać dzikusów

nie pozwala mi sumienie zwiedzać

planety bez miłości wrogów

z dziesięciu przykazań któreś obróciło się

przeciw mnie i jestem biedny tak samo

jak Chińczyk obecnej doby

nierobotniczy, ale jakże wschodni

choćby księżyc był jak kobieta

mnie planeta się marzy do budowania kościołów

stamtąd wyruszyć można bez płaczu

w zaświaty mniej dzikie dla wędrownych orłów

Tam tamy słów

Żeby mówić skromnie nie tylko się trzeba urodzić

ale także trzeba umieć się uśmiercać w sekundach

ponadto, co wystaje z trawy nigdy nie dostrzeżesz

jak zbędnych myszy mających ślinotok

Jak każde dziecko skorzystasz z lotów jastrzębi

a po niewczasie skumulujesz zawartości chmur

i powiesz — oni nie są małostkowi oni nie mówią nic

Jednakże krew w żyłach rytmem daje znaki

całując usta gorzkie nachylając się nad grzybami

czujesz tam tamy słów i ucieczki uczuć jak krowy

po co wędrują cienie do gór srebrzystych?

po co może ty to wiesz, może, lecz czy powiesz?

Pewien mleczny starzec tarmosił kolana gładkie

nie, nie mówił oczywiście nic, robił to w milczeniu

i zasłużył na miano strajkującego prezydenta

Fajnie to opowiedział jeden zjadacz kapuśniaków

w jakimś sklepie z wannami i masłami w kącie

ucz się dziecino, ucz skromnie pracuj na jutro

po jakimś czasie jastrzębie się zatrzymają na niebie

może usiądą na brzegu wanny, może na parapecie

Grzebalne wiatraki na wzgórzu majaczą w oczach Pansy

ostatnie podrygi wiatru i przemiana kontynentu

po każdym lecie w lesie po każdym lesie w świetle

Nie kop w dekadenckich miastach szukając rur z ołowiu

nie wgryzaj się w ziemię przed księgarniami

naprzeciw restauracji najlepszej w jabłoni kraju

zamiast poematów i ciszy — ślina ślina ślimak

w skorupie mówienia zamkniętej

Zaanektuj pierworodne skamlenie

Zaanektuj pierwotne skomlenie o miłosierdzie

z Kitajcem przysiądź się do stolika nad brzegiem rzeki Amur

oj, brzegiem, brzegiem — jak Grudziądz cały

mewy skośnookie będą siadać ci na wytatuowanym ramieniu

brawo decydent, brawo — tak zawołają

dziecko tonie w bieliźnie — otrzaskany w pianach

tym razem zaniemógł z miłości — uratował swe dziecko

ponownie można istnieć, ponownie można zjeżdżać

przerzucając się z tematu na temat

po jakimś czasie wsiąkną wrogowie w woalki knuć

jakiś król napoczął tort w kręgu betonowym

przykucnął jak błazen nad szeroką rzeką

oj, szeroką, szeroką — jak lotnisko w Królewie

poprawione zeszyty poprawione przemówienie

to jego twórczość to jego nie odejście w cień — na szczęście

tylu było patriotów, tylu było utyskiwaczy

na litość Hitlera, na litość Tantala

powąchać różę skorzystać z zamieci trafić w ten czas

rzeka jeszcze płynie mróz krzepi ją jak nas

oj, mróz — jak skomlenie węglarek

o węgiel parowoźnika

W Niedzicy

Kaptur zerwałem mnisi

stanąłem w Niedzicy

pomarszczyłem flagę na pewno

W kiosku pod zamkiem grali w zechcyka

kusił by wejść do kamaza gliniarz

Berło ci dam — rzekł diabeł

wejdź ze mną tylko na górę

ja zeskoczyłem z tamy

wprost w słowacką dziurę

Zaczepiony na brzegach tęczy

rozwiodłem się ze Słowaczką

nie ze swej woli, gdzieżby tam

z woli samego Otręby

Pobladła matka

dziad puścił laskę

ciupaga pod ladę się schowała

dyszel wybił dwa prawe zęby

woda zalała odcinek

Pomarszczyć da się policzki i nic więcej

pokątnie sprzedawać włóczkę

bladzi tartacznicy spijają denaturat w Rzepedzi

pokurcze dymią jak mielerze

orły zawzięły się na eskulapy

i pofrunęły za miedzę

biedne skręcone latarnie Bojków

wiszą ponad tym samym lasem

Mam małą składaną kózkę

i granatów coś ze trzydzieści

powiem jej — tak przyszedłem k`tobie

moja dziewico z Otrytu

k’ tobie moja Niedzico sucha

Jak amen w Beskidzie

tak skończę pianie

Martwe oczy Buddy

O Panie!

Miłosierdzia wzywam

potem skaczę w otmęt skalny

jak desperat czarnych róż

Boga wzywam z ekstazy

pewien nastrój może zabić

konieczność zbratanych róż

jak eskulap na rozgrzanym kamieniu

potęgom urągam zasilony spokojem łez

spokojem cudów

mam w kącikach oczu świątynie

odeszła kolumna SPQR i popiersie cesarza

jestem jak studnia rozpaczy

bez dna wypełniona Jezusem

niechaj Cyklady i fiordy wespół

niechaj cedry Libanu zbudują dom dla mnie

tylko raz jeszcze popatrzę

w oczy Buddy martwe

potem Bóg mój spotka mnie

umorusanego pijącego wodę

na zakręcie historii

zabierze leżącego jak łania

wprost z łąkowego ruczaju

i zaniesie w meandry mórz śródziemnych

poczynam sobie żwawo

bo wiem, że jestem nieśmiertelny

a po tym jak skupiłem swoje myśli na tym

ufam westchnieniom

białe karty żółte place boju o prawdy

wzywam siebie do powrotu z idei

pomiędzy stworzenia głodne

Miłosierdzia, Miłosierdzia

dla stworzeń nieidealnych

Od głowy zaczyna się wszystko

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 30.73
drukowana A5
Kolorowa
za 56.75