E-book
1.47
drukowana A5
27.97
Pęknięta Opoka

Bezpłatny fragment - Pęknięta Opoka


Objętość:
154 str.
ISBN:
978-83-8104-237-6
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 27.97

A ja ci powiadam że ty jesteś Opoką, a na tej Opoce zbuduję kościół mój, I bramy piekielne nie zwyciężą go.

Mateusz 16.18

Rozdział 1

HIC EST ENIM CALIX SANGUINIS MEI, NOVI ET AETERNI TESTAMENTI: MYSTERIUM FIDEI:
QUI PRO VOBIS ET PRO MULTIS EFFUNDETUR IN REMISSIONEM PECCATORUM. HAEC QUOTIESCUMQUE FECERITI, IN MEI MEMORIAM FECIETIS.


Wypowiedzenie tych słów sprawiło mu ogromny problem, nie był w stanie nic więcej powiedzieć, milczał. Serce rozrywane wątpliwościami, chęcią sprzeciwu, agresją. Po co? Dlaczego nadal w to brnie? Wiele lat studiów, upokorzenia, ślepego posłuszeństwa w imię czego? Nawet jeśli On istnieje, to nie tak sobie wyobrażał to co ma po nim pozostać. Koniec, to nie ma sensu, ktoś powinien z tym skończyć. Będzie ciężko, może nawet tragicznie, lecz nie wolno żyć w takim zakłamaniu. Nie dla kariery, majątku, wielkiej obłudy prawie dwadzieścia lat temu podejmował swoją decyzję. Odłożył kielich, zamknął mszał, zdjął ornat, stułą zasłonił oczy Chrystusa wiszącego na krzyżu. Wierni przeżywali szok. Wypowiedział jeszcze:


BENEDICAT VOS OMNIPOTENS DEUS, PATER, ET FILIUS (+), ET SPIRITUS SANKTUS.


Powoli wyszedł z kościoła. Wiosenne słońce odbijało promienie od świeżo krochmalonej alby, zdjął ją. Ruszył dalej. Nie miał planu, nie myślał dokąd ma się udać. Jedno było pewne, wszędzie tylko nie tu. Skręcił w stronę rynku. Czarna sutanna pozbawiona szeregu guzików przeszkadzała, koloratka zwisała bezładnie. Ostatni materialny element łączący go z przeszłością, drażnił. Zobaczywszy pojemnik na śmieci bez chwili zastanowienia, bez żadnej wątpliwości umieścił w nim to co pozostało. Jest wolnym, wreszcie wolnym człowiekiem.

Przechodząc obok sklepu spożywczego kupił butelkę alkoholu, paczkę papierosów. Wiedział, że nie potrzebował wielkiego wysiłku by dobrać kompanów do uczty. Bezdomnych, wolnych ludzi można spotkać co kilka kroków. Podszedł do jednej z ławek na której siedzieli, zaprosił. Zdziwił się, kiedy usłyszał odmowę, niedoszli współbiesiadnicy w pośpiechu opuścili wybrane przez niego miejsce. Dopiero teraz zauważył tłumy, które za nim podążały. Usłyszał co pod jego adresem krzyczano. Nie wiadomo skąd pojawili się żądni sensacji dziennikarze. Jeden przez drugiego zadawali pytania, krzyczeli. Podstawiali natrętne mikrofony. Obiektywy kamer podstawiali prawie pod nos. Powstała jedna wielka kakofonia. Na oczach wszystkich opróżnił zawartość butelki, zapalił papierosa, wstał i ruszył w dalszą drogę.

Część żądnych sensacji gapiów zrezygnowała, pozostali ci najbardziej wytrwali, szli za nim. Uciec, jak najdalej uciec od tego wszystkiego. Tylko jak? Nagła myśl, olśnienie. Jedyna szansa to wykorzystanie świateł na skrzyżowaniu. Przebiegnie na czerwonym. Ruszył tak szybko i z tak wielką wolą ucieczki, że nawet nie słyszał pisków nagłego hamowania kilkunastu samochodów. Trwało to kilka dobrych minut kiedy wreszcie oglądnął się za siebie, był wolny, Nikt za nim nie biegł. Mógł zwolnić. Instynkt samozachowawczy kazał mu nadal uciekać, byle dalej od tego miejsca, od tych ludzi gotowych na wszystko. Ślepo ufających w czystość i wielkość swego kościoła. Wsiadł do pierwszego tramwaju jaki podjechał. Kilka chwil później wyszedł, udał się w kierunku Dworca Głównego. Tak, to najlepsze wyjście, wyjechać jak najdalej. Zacząć nowe życie. Trudniejsze, bez wyniosłości, bez wydzierania ostatniej złotówki podległym wiernym. Nowe lepsze uczciwsze życie. Tylko czy potrafi? Przyzwyczajony do wygód, do ciągłej adoracji, do …… no właściwie do czego?

Rozdział 2

Pociąg rytmicznie wystukiwał melodię. Jechali powoli, tak jakby pokonywanie kolejnych kilometrów było potwornym wysiłkiem. Pamiętał czasy kiedy na tej trasie jeździły tylko parowozy, podróż do zimowej stolicy trwała wiele godzin. Od kiedy trakcja została zelektryfikowana trwa niespełna trzy i pół godziny. Jednak niektóre jej atrakcje pozostały niezmienione, choćby konieczność przepinania elektrowozu w Chabówce. Wszelkie niedogodności, rekompensowały wspaniałe widoki, które zaraz po minięciu Pyzówki podróżni mogli oglądać, zarówno po prawej, jak i po lewej stronie żelaznego szlaku. Lewa to część Tatr Wysokich i okazałe Tatry Bielskie. Prawa to masyw Czerwonych Wierchów i najbardziej oddalone zakątki Tatr Zachodnich. Kiedy pociąg zbliża się do Szaflar w całej okazałości ukazuje się grań Giewontu, niemego króla Zakopanego. Podziwianie piękna przeplatało się z myślami co dalej, jak żyć? Jedno jest pewne, w Tatrach posiedzi jakiś czas by móc spokojnie wszystko przemyśleć. Na szczęście w kieszeni pozostał portfel z dokumentami oraz karta bankowa z niemałą gotówką, o której nikt nie wiedział. Jest coś o czym musi stale pamiętać, to unikanie miejsc w których jego koledzy z różnym asortymentem kobiet przybywają. Nazywają to rekolekcjami, odnową duchową, niestety to tylko klasyczna rozpusta, rozładowanie emocji seksualnych. Nie gardził tymi ludźmi, nie potępiał ich. Sam nie był świętym w tych sprawach. Ileż to razy w ramach spowiedzi, rozwikłania problemów, wątpliwości grzeszył dając upust temu co nazywają zewem natury. Nie były to dzieci, ani tym bardziej młodzi chłopcy. Tego się brzydził.

Już na miejscu udał się do baru FIS by cokolwiek zjeść. Był to jego pierwszy normalny posiłek tego dnia. Wypity jeszcze w Krakowie alkohol nie spowodował sensacji, owszem było czuć, że coś wypił, ale nic więcej. Lata uczciwego treningu zrobiły swoje, miał zdolności do wypicia sporych ilości wszelkich trunków. Ileż to razy odprawiał wieczorną mszę będąc pod wpływem. Jakież to wspaniałe wtedy kazania wygłaszał. Był wtedy odważnym, prawym duszpasterzem. Bywało niestety i tak, że pierwszą poranną mszę odprawiał co tylko odszedłszy od stołu libacyjnego. Wszystko w imię Boga prawdziwego, dla dobra kościoła świętego. Dlaczego wszyscy wzajemnie się oszukują? Kler udaje, że nic takiego nie ma miejsca, a lud wierny udaje, że tego nie widzi. Czy tędy droga do zbawienia, jeśli ono w ogóle istnieje? Dlaczego na siłę utrzymywać celibat? Gdzie skromność, uczciwość? Tak jest od wieków, jeden fałsz, jedna obłuda. Spowiednik, dziekan, biskup, metropolita, prymas, a nawet papież, wszystko wybaczą, jeśli tylko stosowną pokutę finansową złożysz. A może to tylko ja oszalałem? Dlaczego tak okropnie bluźnię, a może dopiero teraz tego nie robię, nie udaję? Jedno jest pewne, nie chcę powrotu do tego co było. Boję się tego co ma być, co mnie czeka, nie wiem czy nie zwątpię?

Czas pomyśleć o kwaterze, o miejscu zaczepienia, tylko gdzie, skoro tu tyle kościołów, tyle obłudnej pseudo religii? Co kawałek świątynia z innym rzekomym świętym, co kawałek jakiś świątek. Tylko świętej pamięci Józek mógł mówić o dekalogu po góralsku, o ich religijności. On mógł bo był ich, tu rodzony. Owszem szanowali też Wojtyłę, ale to tak jak z innymi wielkimi tego świata. Wszak to ci sami górale czcili hitlerowców, Lenina. Jest coś co na jakiś czas pozwoli mi tu przebywać to dutki, oni je kochają, za nie zrobią wszystko. Jak je masz nie zginiesz, taki to lud. Zatem spokojnie, jakiś czas przetrwam, będzie czas na przemyślenia. Teraz najważniejsze są zakupy, fryzjer i znalezienie kwatery. Zachować neutralność, być daleko od wścibskich ludzi. W Domu Turysty, nie żaden z wielkich hoteli. Kwatera prywatna? Można, choć zawsze istnieje ryzyko by wpaść w tarapaty. Nie chcę tego, chcę być anonimowym człowiekiem z dala od zgiełku, pokus.

Nie mając pomysłu ruszył w kierunku Kuźnic. Na chwilkę zatrzymał się przy dyrekcji TPN, a konkretnie przy punkcie informacji turystycznej. Zapytał o wolne miejsca w schroniskach tatrzańskich. W odpowiedzi usłyszał, jest kilka wolnych miejsc w stajni na Hali Ornak lub dwójka w Starej Roztoce. Ornak — Kościeliska tradycyjny deptak z tysiącami ceprów dziennie, opanowany przez samice w habitach. Nie chciał tego. Zatem Stara Roztoka, daleko od głównego szlaku, rzadko odwiedzana, zatem tam. Poprosił o rezerwację, po potwierdzeniu podziękował i udał się do czasowo obranego celu. Było już dobrze po południu, teraz wszyscy myśleli o powrotach do cywilizacji, do uciech Krupówek.

Do Palenicy Białczańskiej dojechał bez problemów, teraz krótki kilkusetmetrowy odcinek drogą asfaltową do zielonego szlaku, łączącego dwie części Doliny Roztoki. Na szczęście tłumy powracających były tak wielkie, że nikt nie zwracał uwagi na wędrującego w przeciwnym kierunku. Kiedy już był na zielonym, prawie bezludnym szlaku, mógł zwolnić. Głęboko oddychał powietrzem przesyconym żywicą, zapachem butwiejącej ściółki leśnej. Na kilka chwil zatrzymał się przy strumieniu, wsłuchując się w jego melodię. Słyszał jakby przyroda podpowiadała: dobra, bardzo dobra decyzja. Kiedy po kolejnych dwudziestu, może trzydziestu minutach marszu wreszcie zobaczył pierwsze zabudowania schroniska mógł odetchnąć, jestem na miejscu.


***


Pokój jaki miał zarezerwowany daleko odbiegał od tych luksusów z jego plebanii, nie czekała gosposia z wykwintnym gorącym posiłkiem. Wiedział jedno, był daleko, bardzo daleko od tego co opuścił, od czego uciekł. Po pobieżnym myciu położył się, był zmęczony, zasnął. Kiedy się obudził za oknami było szaro, nie wiedział, czy to jeszcze zachodzący dzień, czy też już kolejny wczesny poranek? Zszedł na dół i zrozumiał — to jeszcze ten stary niedobry dzień. Zapytał, czy może zamówić coś do zjedzenia. Wybór nie był wielki, ale zawsze coś, tylko musiał poczekać. Po około piętnastu minutach zajadał jajecznicę na boczku, popijał herbatą po góralsku, spoglądał na Tatry po słowackiej stronie. Wokół panowała cisza i tylko lekki wiatr tańcząc pomiędzy wiekowymi smrekami przypominał, że świat istnieje, życie choć leniwie toczy się dalej.

Oddał się we władanie szalejących myśli. Nie wie jak długo to trwało, słońce dawno schowało się za majestatem okolicznych szczytów, tylko gwiazdy rozświecały nieboskłon. Nagle został wyrwany z zamyślenia.

— Przepraszam pana, ale już po dwudziestej drugiej, musimy zamknąć schronisko. Jeśli nadal chce pan tu posiedzieć to proszę później zapukać do drzwi służbowych, wstanę i otworzę panu.

— Przepraszam zamyśliłem się, już wracam do swojego pokoju. Dobranoc pani, jeszcze raz przepraszam za kłopot.

Leżąc i rozmyślając nagle wpadł w zakłopotanie, gdzie mój brewiarz? Jak odmówię nakazane regułą modlitwy? Jakie modlitwy, co ja mówię, wszak kilkanaście godzin temu zerwałem z tamtym życiem. Nie jestem już księdzem, nie jestem kapłanem, jestem skandalistą. To tylko przyzwyczajenie, nabyty nawyk, obowiązek, którego nie zawsze dochowywałem. Dlaczego więc teraz nagłe przypomnienie? Czy to Bóg upomina się o swoją jałmużnę, a może szatan podsyca we mnie zło? Nie, spokojnie, pierwszy ani drugi nie istnieją. To tylko opętanie. Mną manipulowano i ja manipulowałem innymi. Koniec, to już koniec, tego nie ma, mam nowe inne życie. Rozkołatane myśli nie pozwalały zasnąć, kłębiły się wokół niego, odchodziły, by po chwili powrócić ze zdwojoną mocą.

Rozdział 3

Za oknem pojawiły się pierwsze znaki nowego dnia, ptactwo świergoliło radośnie. Nim pierwsze promienie słońca mogły odbijać się w wilgotnych granitach był już na trasie. Nie planował dokąd chce pójść, co zobaczyć, byle tylko nie stać w miejscu. Zająć się czymkolwiek, odpędzić myśli, złe myśli. Szedł starym toprowskim szlakiem, mniej wygodnym od ceprostrady, lecz tu miał większe szanse, by nikogo nie spotkać, by być samotnym, pragnął tego bardziej niż czegokolwiek innego. Nie wiedział nawet tego, że Wodogrzmoty Mickiewicza już dawno pozostały z tyłu, zatem wariant wejścia na zielony szlak odpada. Dolina Pięciu Stawów Polskich nie będzie zaliczona od tej strony. Szedł dalej przed siebie, nie wiedząc dokąd. Nagłe olśnienie- byle znowu nie przegapić. Tu niedaleko w prawo jest czerwony, mało znany szlak do Rusinowej Polany. Wąska, kręta ścieżka prowadziła w coraz wyższe partie gór. Nie były to jakieś karkołomne przewyższenia, jednak dla kogoś, kto nie był aktywny ruchowo, stanowiły poważny problem. Brak treningu, jakiegokolwiek wysiłku fizycznego, papierosy, jak też nierzadkie popijanie alkoholu spowodowały zadyszkę. Serce chce wyskoczyć z klatki piersiowej, puls oszalał. Odpocząć, usiąść gdzieś choćby na chwilę. Dać organizmowi szansę na uspokojenie. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i odpocznie na widocznej oświeconej porannym słońcem polanie. Natura jakby chciała przyjść z pomocą. Czeka na niego wielki blok skalny z wgłębieniem idealnym do siedzenia, odpoczynku. Szkoda tylko, że nie zabrał nic do jedzenia, nie pomyślał też o choćby małej butelce wody. Ze schroniska wyszedł bez niczego przydatnego w kapryśnym klimacie gór.

Nie wie jak długo siedział, co później się działo. Poczuł niesamowity ból kostki lewej nogi, opuchlizna omal nie rozerwała buta. Z czoła sączyła się krew. Nie był to jakiś wielki krwotok. Gdzie ja jestem? Co się stało, jak się z tego wydostanę? Rozglądnął się dokoła, był około pięćdziesiąt metrów poniżej miejsca, w którym chciał odpocząć. Nie pamiętał co zaszło, co było powodem zaistniałej sytuacji. Pierwsza i kilka kolejnych prób powrotu na właściwą ścieżkę zakończyły się niepowodzeniem. Ból przeszywał, co zrobić? Wołać o pomoc, kto usłyszy? Szlak prawie nieznany, mało atrakcyjny dla wytrawnych turystów jak też dla pospolitej stonki. Nie wiedzie tędy żadne podejście dla taterników, służba parkowa raczej też rzadko tu zagląda. Czołganie, tak pamięta jak to robić, kiedyś jeszcze jako alumn był wcielony do armii, uczyli tego tak często. Czołganie, tylko czołganie jest szansą.

Nie wie ile, godzinę, może dwie, może więcej upłynęło zanim dotarł do właściwej ścieżki. Teraz to samo tylko w dół, będzie łatwiej, może się nawet staczać byle tylko kontrolować każdy ruch. Musi jednak odpocząć, zregenerować siły przed dalszą drogą. Koszula swym wyglądem nie przypominała do czego miała służyć. Spodnie przetarte, poszarpane, z kolan i goleni sączyła się krew przemieszana z błotem.

Słońce zbliżało się już do kresu wędrówki, za chwilę zniknie za szczytami. Usłyszał zbliżające się kroki, wiele kroków. Czy to naprawdę to, czy tylko zwidy, mary? Usłyszał też:

….. Ty, potrzebujesz mych dłoni, Mego serca młodego zapałem Mych kropli potu i samotności. O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś, Twoje usta dziś wyrzekły me imię. Swoją barkę pozostawiam na brzegu, Razem z Tobą nowy zacznę dziś łów.

Zjawa, real, czy też już ten etap kiedy traci się świadomość? A może ten w którego zwątpiłem kpi ze mnie, chce mego powrotu? Kroki i głosy coraz wyraźniejsze.

— Zobaczcie ktoś tam leży, to pijak, jak można do tego doprowadzić?

— Nie zatrzymywać się, do Palenicy jeszcze daleko, musimy zdążyć na busa. Dalej, dalej, szybciej, nie zatrzymywać się.

Słowa te słyszał tuż nad sobą. Nie miał siły wyszeptać choćby słowa, nie miał sił na najmniejszy ruch. Ciemny granatowy habit otarł się o jego twarz. W oddali zanikały słowa:

        O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,

          Twoje usta dziś wyrzekły me imię

Noc już była głęboka kiedy wreszcie doczołgał się do drogi asfaltowej łączącej Palenicę z Morskim Okiem. Nie będę skręcał na szlak, którym podchodziłem, tylko główny trakt daje szansę na przetrwanie, na jakąkolwiek pomoc. Ból zabijał natłok myśli, było to korzystne w zaistniałej sytuacji. Walka o przetrwanie, o dotarcie do jakiejkolwiek pomocy mobilizowała i chroniła przed załamaniem. Chciał żyć, walczył o to, nie mógł się poddać. Słyszał coś jakby warkot silnika samochodu, wydawało mu się, że zbliżają się jakieś światła. Za chwilę czyjś głos wołał innych: nosze, szybko nosze, tu leży ranny człowiek. Nagła ulga, jakby zdjęcie wielkiego ciężaru spowodowało, że zasnął.

Rozdział 4

Mocne, gorące promienie słoneczne zbudziły go ze snu. Nie wiedział gdzie jest, nie pamiętał jak się tu znalazł. Pustka, dziura w pamięci, minionym czasie. Był umyty, miał na sobie czyste szpitalne ubranie, kolana obandażowane. Na lewej nodze od stopy do kolana gipsowy but. Rozmyślania przerwała pielęgniarka.

— Dobrze, że się pan obudził, jak się pan nazywa, gdzie pan mieszka? Czy posiada pan jakieś dokumenty?

— Piotr Sternicki, mieszkam w Krakowie, a obecnie przebywam w schronisku w Starej Roztoce.

— Ma pan jakiś dokument?

— Miałem przy sobie dowód osobisty, widocznie gdzieś zgubiłem. W schronisku pozostały prawo jazdy, paszport i inne dokumenty.

— Gdzie pan pracuje, jaki jest pana zawód?

Na twarzy pojawił się ból, na skroniach pokazał się zimny pot. Kim jestem, co powiedzieć? Księdzem, byłym księdzem, uciekinierem, zdrajcą, może degeneratem? Co powiedzieć. Nie zdążył odpowiedzieć, do sali wszedł policjant.

— Czy pacjent już się przebudził, czy można go przesłuchać?

Pielęgniarka odpowiedziała stanowczo.

— Tak przebudził się, ale co do przesłuchania to decyzję może podjąć tylko ordynator.

— Ale ja muszę przesłuchać, tu zachodzi podejrzenie o przestępstwo.

Pielęgniarka nadal stanowczo.

— Nie mogę pozwolić, ordynator będzie za pół godziny. Pacjent nazywa się Piotr Sternicki, czasowo przebywa w Starej Roztoce, tam są jego dokumenty, może pan sprawdzić telefonicznie.

— Halo czy to schronisko w Starej Roztoce? Tu policja, czy mieszka u was Piotr Sternicki?

Kobiecy głos odpowiedział:

— Teodozja Skrzyńska starszy recepcjonista, kim pan jest, proszę się przedstawić.

Policjanta zatkało jakby dostał czymś ciężkim w głowę. Jakaś baba tak do policji, nie szanuje władzy.

— Kim pan jest, usłyszał ponownie.

— Policja.

— To dla mnie nic nie znaczy, słuchawka została odłożona.

Wściekły postanowił zadzwonić jeszcze raz.

— Halo czy to schronisko, czy…….

— A to pan z policji, ponownie pan się nie przedstawił więc…

— tak policja, starszy posterunkowy Gąsienica z posterunku w Bukowinie Ta…..

— no teraz to już dobrze, wierzę panu. Tak, mieszka, jest zameldowany, jest problem.

Wczoraj wyszedł na szlak i do chwili obecnej nie powrócił, zgłosiłam ten fakt do TOPR-u. nie dostałam żadnej informacji.

— Dobrze, niech pani zabezpieczy jego pokój, postaram się tam przyjechać najszybciej jak tylko będę mógł. W szpitalu jest facet podający się za Sternickiego, teraz czekam na ordynatora by pozwolił go przesłuchać.

— Oj ta policja nic się nie różni od dawnej milicji, żadnej kultury. To nie facet tylko pan Sternicki, proszę o tym pamiętać, panie posterunkowy Gąsienica. Czekam na pana, wszystko będzie zabezpieczone.

— Dzień dobry, jestem Krzysztof Warecki, ordynator tego szpitala. Jak pan się czuje, czy pan już wie, dlaczego się tu znalazł?

— Dzień dobry, nie, nie pamiętam. To co pozostało jest wyraźne sensowne, lecz są też i braki. Wędrując szlakiem chciałem odpocząć, usiadłem na kamieniu, co było dalej nie wiem. Kiedy odzyskałem świadomość byłem około pięćdziesiąt metrów poniżej miejsca siedzenia.

— Czy chorował pan kiedyś na serce, miał jakieś inne dolegliwości? Czy coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy?

— Wydaje mi się że jestem zdrowy, nigdy żadnych większych problemów. Coś takiego mam pierwszy raz.

— Dlaczego wyszedł pan samotnie na szlak?

Poprzedniego dnia miałem problemy, przyjechałem w Tatry odpocząć, zastanowić się nad tym co dalej. Chciałem być sam, nie miałem myśli samobójczych, bardzo pragnę żyć, nadrobić stracony czas. Były emocje, nieprzespana poprzednia noc i ten wysiłek. Może odpoczywając usnąłem i wtedy poleciałem w dół?

— Czy przed wyjściem pił pan alkohol?

— Piłem poprzedniego dnia rano. Panie doktorze co mi jest?

— To co mogę stwierdzić na obecną chwilę nic poważnego, potłuczenia, rany nie są groźne. Jedyny problem to noga, wsadziliśmy do gipsu, za około cztery tygodnie powinna dojść do sprawności.

— To nie jest złamana?

— Nie, nie jest. To tylko silne stłuczenie. Czy pan jest lekarzem?

— Nie, jestem urlopowanym księdzem katolickim.

— Czy szpital ma powiadomić kogoś gdzie pan jest.

— Nie mam nikogo takiego, no może tylko schronisko gdzie jestem zakwaterowany tymczasowo.

— Niech się pan tym nie martwi, to już zrobił przedstawiciel władzy który tu za mną stoi.

— Ach tak, wiem, że chce mnie przesłuchać. Pielęgniarka zabroniła bez pana zgody.

W trakcie tych słów zza pleców wyłonił się starszy posterunkowy Gąsienica.

— Dzień dobry, nie będę już przesłuchiwał, spisałem wszystko co pan doktorowi mówił. Pan tylko podpisze. Władza musi wierzyć księdzu.

— A czy przed podpisaniem będę mógł wcześniej przeczytać?

— Tak proszę.

Pomimo bólu i kłopotliwej sytuacji w jakiej się znalazł miał wielkie problemy z opanowaniem śmiechu. Tekst, który dostał był obficie nasycony błędami. Końcowe zdanie raportu brzmi, przesłuchiwany czuje się dobrze i ma dobry humor.

— Bracie policjancie dobrze, już teraz podpiszę, tylko proponuję wstawienie w tekst godzinę wypadku. Tak będzie lepiej, bardziej urzędowo.

— Tak jest wielebny księże, zaraz wpiszę.

— Panie ordynatorze co mnie czeka w najbliższym czasie, jakieś badania?

— Tylko wizyta u neurologa i jeśli nie będzie problemów wypoczynek i powrót do zdrowia, sprawności.

— A czy jeśli neurolog nie będzie miał zastrzeżeń to będę mógł być dzisiaj wypisany?

— To pańska wola, skoro pobyt w szpitalu nie odpowiada nigdy nie zmuszamy. To oczywiście żart. Dobrze zgadzam się, jak wszystko będzie dobrze to dostanie pan wypis. Tylko jak pan dostanie się do schroniska, taksówka tam nie dojedzie.

— Policja pomoże,

uszczęśliwiony starszy posterunkowy kipiał radością. Niech wiedzą, że policja nie tylko zamyka, lecz i pomaga.

— Panie posterunkowy czy nie będzie kłopotów z tego powodu, tyle się teraz słyszy o tym jak wykorzystuje się pojazdy służbowe.

— Wielebny to będzie wykonanie zadania, na miejscu w schronisku też muszę spisać raport z zaistniałej sytuacji.

— To dobrze, już teraz serdecznie dziękuję.

Rozpromieniony posterunkowy prawie wykrzyczał:

— na wieki wieków amen.

Rozdział 5

Było już dobrze po piętnastej, kiedy dumny Gąsienica wiózł wielebnego do schroniska. Wykonywał ważną, bardzo ważną misję. Pierwsze samodzielne zadanie jakie powierzono mu w jego ponad półrocznej karierze w policji.

— Proszę księdza dojeżdżamy, za chwilę skręcamy na drogę leśną, może trzepać. Proszę się dobrze trzymać, samochód niby terenowy, lecz nie taki jak mają w Ameryce.

— Zapewne widziałeś na filmach czym dysponuje policja w USA?

— Nie na filmach, byłem tam pięć lat u chrzestnego.

— Podobało ci się?

— No było ok.

— To dlaczego wróciłeś?

— Ojciec kazali, matka obumarła dwa roki temu, on sam słabowity, to i mnie cza było wracać. Gospodarka podupadła, dom w ruinie, turysty nie chcą u nas kwater. A ojcowizna, to ojcowizna, nie wolno oddać innym. Bachledy to by wzięły, ale dutków to mało by dali. Teraz to mam państwową robotę, a i w domu coś podłubię. Takie to czasy.

— Masz żonę?

— Księdzu to jak na spowiedzi powiem, nie mam nic na stałe. Owszem podoba mi się taka jedna, ale ona szkolona, do miasta ciągnie, a ja ojcowizny pilnować muszę. Owszem po zabawie w remizie to i grzeszymy, nigdy jednak bez… o kurwa, co ja mówię, tego używać nie wolno.

— Kto nie pozwala? No kościół, no i proboszcz na kazaniu krzyczy jak na spowiedzi wyznam.

— Jak to krzyczy po imieniu?

— No nie, ale tu wszyscy wszystko wiedzą i po takim kazaniu to palcami pokazują jacy to grzeszni jesteśmy.

— Kochasz ty ją?

— Ja? gdzie by tam, owszem pofiglować mogę, ale jak godołem, ona do miasta ciągnie, a ja ojcowizny pilnować musze.

— Jak masz na imię?

— Na chrzcie i w papierach mi dali Stasiek, jeno wołają mnie Antek, to niby od tego co niby w telewizorze za babami latał, a zwłaszcza za tą jedną, jak jej tam było.

— Jagna.

— Tak, Jagna proszę księdza.

— Słuchaj no Stanisław, nie mów do mnie proszę księdza.

— Czemuż to, coście skłamali i wielebnym nie jesteście?

— Nie, nie skłamałem, tylko sam powiedziałeś, że ludzie to tylko gadają.

— No gadają.

— Więc widzisz co będą gadać jak się dowiedzą, że ksiądz miał wypadek w górach? Same plotki powstaną, niesprawiedliwe domysły, a ja nie jestem nic winien, nic złego nie zrobiłem. To był wypadek.

— To jak mam mówić?

— Piotr lub proszę pana, jak wolisz.

— Wole proszę pana, nie godzi się do wielebnego po imieniu godać. Wie pan co, kiedyś na służbie byłem, był telefon, że pijak na Krupówkach leży. Pojechalim we dwóch, bo pijany to ciężki i agresywny być może. Zaglondomy, a tu pod szalikiem koloratka, chwile myśleli, że to jaki przebieraniec, ale on po łacińsku do nos gada to my zmiarkowali, że to ksiądz. Zawieźli my go na Księżówke, księża go tam odebrali i powiedzieli tylko by nic nie godać, bo to grzych.

— Powiedz mi jeszcze tylko jedno, czy przez to, że byłeś w Stanach zapomniałeś mowy góralskiej? Mówisz jak nie miejscowy.

— Nie zapomniał, tylko ta moja nie lubi jak po naszemu godom. Świergoli, że na państwowym i na stanowisku to się po polsku mówi.

— Hmm. Pamiętaj o co prosiłem, jak się umawialiśmy. Jesteśmy chyba na miejscu.

— Pamiętam proszę pana.

Stanisław do schroniska podjechał najbliżej jak to było możliwe. Pomógł wysiąść, podał kule, które Piotr wypożyczył ze szpitala.

Wzmocniony przyborami nie miał problemów z pokonywaniem terenu, o wycieczkach nie ma mowy, ale spokojne spacery były możliwe. Nie jest źle, tylko czy w schronisku nie będą robili problemów? Niby w czasach kiedy światem rządzi pieniądz nie powinno być kłopotów, nie jest to jednak pewnikiem. Bez problemów pokonał kilka małych schodków, był w środku.

— Dzień dobry, narozrabiałem, przepraszam nie było to moim zamiarem.

Pani starszy recepcjonista podniosła głowę znad dokumentów.

— Dzień dobry.

Jej głos nie wróżył nic dobrego. Nie było w nim agresji, a jednak odstraszał. Był stanowczy, zimny, taki nie kobiecy.

— Zostaje pan czy też opuszcza to miejsce, nie wiem co zrobić? Zgłaszać do biura informacji, że są wolne miejsca?

— Jeśli mogę to chciałbym zostać tu kilka dni, odpocząć, nabrać sił. Ostatnie dni były trudne.

— A czy pan policjant pozwoli, nie zechce pana aresztować?

Piotr się uśmiechnął.

— Pozwoli, pozwoli, swoje obowiązki wykonał wzorowo. Spisał raport, zakończył dochodzenie. Był nawet tak uprzejmy, że przywiózł mnie tu z własnej woli.

— Oo.. to nasza policja teraz tak działa?

— Może nie wszyscy, ale pan Stanisław jest wzorowym przedstawicielem, przed nim wielka kariera.

W słowach Piotra można było wyczuć nutkę ironii. Policjanta opanowała wielka duma, był kimś, kimś bardzo ważnym.

— Panie Piotrze, chciałbym napisać w raporcie numer paszportu i muszę wracać, obowiązki wzywają.

— Dobrze, zatem zapraszam na górę do mojego pokoju.

Wizyta trwała krótko, nie bardzo miał o czym rozmawiać. Chciał pozostać sam, spokojnie przemyśleć, zaplanować przyszłość, tą na najbliższe dni. Położył się.

Rozdział 6

Nieboskłon ogarniały kolory szarości kiedy zdecydował zejść na dół, głód przypominał, że istnieje coś takiego jak kolacja. Zamówił bigos, herbatę, chleb, w recepcji kupił dwa długopisy i zeszyt. Wielkiego wyboru nie było, zadowolił się pseudoregionalnymi wyrobami. Usiadł w końcu sali, zaczął pisać. Nie miał wielkich planów literackich, pisał coś jakby pamiętnik, rachunek sumienia. Chwilami przypominało to nawet testament. Nie myślał o śmierci, nie żegnał się ze światem, chciał zamknąć pewien rozdział życia. Nie miał nikogo z kim można sensownie porozmawiać, jedyny przyjaciel to papier, on przyjmie wszystko. Był spokojny, rozluźniony kiedy nagle usłyszał coś co wywołało wielki stres.

         O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś,

            Twoje usta dziś wyrzekły me imię.

Zabrał zeszyt, długopisy, nie dokończył kolacji. Jak zwierz przed obławą uciekł do swojego pokoju. Usnąć, jak najszybciej usnąć, nie myśleć, nie wspominać, nie słyszeć tego wszystkiego. Odgłosy z dołu były słabo słyszane, trudne do zrozumienia. Uspokojony powoli zapadał w sen.

Nagłe energiczne pukanie wyrwało go z tego stanu. Początkowo nie wiedział co się dzieje, pukanie powtórzono. Chwileczkę, zapalił lampkę nocną, pokuśtykał do drzwi. Dwie radosne pannice zapraszały go do świetlicy na oazyjne spotkanie modlitewne.

— Nie, nie będę brał udziału w tej obłudzie proszę mi dać spokój, święty spokój, krzyczał.

— Nie chcę tego, proszę stąd wyjść.

Trzasnął drzwiami. Zszokowane stwierdziły, to ten pijak co na szlaku leżał, pewnie teraz też zalany. Niech więc zdycha. Krzyki były tak głośne, że Teodozja wybiegła z recepcji. Na schodach zapytała.

— Dziewczyny co się stało?

— To ten kulawy pijak rozrabia i krzyczy.

— Kulawy pijak?

Pobiegła dalej. Zapukała do jego pokoju.

— Proszę mnie zostawić, nie chcę tego, nie chcę tej obłudy. Odejdźcie.

Już bez ponownego pukania nacisnęła klamkę, drzwi się otworzyły, weszła do środka.

— Prosiłem nie wchodzić, nie chcę tego, wynoście się stąd.

Prawie płakał.

— Panie Piotrze, proszę powiedzieć co się stało, co one panu zrobiły?

Siedział na łóżku, trząsł się z emocji.

— Panie Piotrze co się stało?

Nie odpowiedział nic.

— Zaraz do pana wrócę, proszę się nie denerwować. Wejdę tylko ja, nikomu innemu nie pozwolę.

Po kilkunastu minutach wróciła niosąc kubek gorącej herbaty.

— Proszę się napić.

— Dziękuję.

— Niech pan mi powie co się stało? Czy jest pan w ciągu, przeżywa pan brak alkoholu? Te dziewczyny twierdzą, że pan jest alkoholikiem.

— Nie jestem, nie byłem, owszem wypiję jak jest okazja, ale alkoholikiem nie jestem.

Nieco uspokojony zaczął opowiadać o wycieczce, o tym jak usiadł, jak potem poleciał w przepaść. Opowiadał o swojej walce, o tym jak ciężko było wydostać się na szlak. Nie zapomniał opowiedzieć o tych samych ludziach i o tym jak go potraktowali. Nie miał do nich pretensji, ale nie chciał też mieć z nimi żadnego kontaktu. Zamilkł.

— Niech pan śpi, i proszę już nie krzyczeć, cisza nocna obowiązuje od dwudziestej drugiej.

Zamykając drzwi, wyszeptała dziękuję. Jakieś pół godziny później pod schronisko podjechał samochód, Piotr uniósł się lekko na łóżku. Zobaczył jak wsiadała. Rano długo nie wstawał, nasłuchiwał. Kiedy nabrał pewności, że oazowców już nie ma zszedł na dół. W recepcji była inna kobieta. Podała mu kartkę, z tekstem proszę uiścić opłatę dwa złote pięćdziesiąt groszy za herbatę. Zrobił to. Pokuśtykał na mały spacer.


***

Mijały kolejne dni, wracał do zdrowia, nabierał sił. Spacery były dłuższe. Wiosna ustępowała miejsca, nadchodziło lato. Jakiekolwiek rozmowy ograniczał do dzień dobry i nazw zamawianych potraw. Pisanie też odłożył. Coraz częściej myślał o powrocie. Wiedział, że musi to zrobić, uregulować swoje sprawy. Jednak bał się tego. Już prawie miesiąc jak tu jest, na pewno ucichła powstała wrzawa. Tylko co dalej? Gdzie znajdzie pracę jako magister teologii? Nic innego nie potrafi robić, na niczym się nie zna. Całe jego życie podporządkowane było tylko jednemu, otumanianiu ludzi i wyciąganiu jak największej ilości pieniędzy. Nie miał skrupułów, za pogrzeb tyle, chrzciny tyle a ślub… to była beczka bez dna. Tam pozostały jego dobra osobiste. Wcale nie mały dorobek. Na początek aż nadto, tylko co dalej? Czym się zająć?

Pełen myśli, obaw nie zauważył jak daleko doszedł. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i będzie nad Morskim Okiem. Dobrze, dojdzie tam, zje coś, odpocznie. Drogę powrotną pokona dorożką. Za kilkadziesiąt dutków nie będzie musiał maszerować. Oblężone zazwyczaj schronisko świeciło pustkami, tylko pięć osób. Dlaczego, co jest tego powodem? Nie śmiał zapytać. Odkąd tu jest nie czytał gazet, nie słuchał radia, żadnego kontaktu ze światem. Zjadł placek po zbójnicku, wypił piwo, podziękował. Wracał. Gadatliwy zazwyczaj góral milczał. W miejscu, gdzie szlak przecina drogę asfaltową, poprosił o zatrzymanie, wysiadł płacąc za cały kurs. Bryczka ruszyła ku Palenicy, zanim poszedł dalej, popatrzył w kierunku skąd przyjechał. Na poboczu leżało coś znajomego, czy to możliwe? Tak to jego portfel. Był brudny, zniszczony jednak dowód i legitymacja były na swoim miejscu. Jak to możliwe? Nikt tego nie znalazł? To tu widocznie został zabrany przez TOPR-owców powracających z akcji. Jak to dobrze, przynajmniej jedna sprawa z głowy nie muszę wyrabiać nowych dokumentów. Kiedy otwierał drzwi schroniska, na zewnątrz było już ciemno. Z recepcji usłyszał poruszenie, tak jakby ktoś się chował złapany na gorącym uczynku. Nieważne, co go to obchodzi, jutro wyjeżdża. Teraz do siebie i spać. Jest zmęczony, bardzo zmęczony.

Rozdział 7

Zbudziło go delikatne pukanie.

— Piotr proszę otwórz, to ja Teodozja recepcjonistka, dawno mnie nie było. Bardzo proszę otwórz, musimy pilnie porozmawiać. Piotr proszę, musimy porozmawiać, to bardzo ważne.

— Co jest tak ważne?

W pytaniu nie krył zdenerwowania, niechęci do jakiejkolwiek rozmowy.

— Proszę cię, nie chcę krzyczeć, musimy pilnie porozmawiać.

Z odrazą wstał, otworzył drzwi. Wbiegła do pokoju.

— Zamknij, proszę zamknij. Nikt nie może widzieć i słyszeć, że rozmawiamy.

Kiedy zamknął, spod pachy wyjęła plik gazet, podała by zobaczył.

— Piotr czy to ty? Powiedz czy to ty. Proszę powiedz. Tak, to ja.

— Co mam powiedzieć? Spokojnie muszę zobaczyć.

Rozłożył plik, było tam około dziesięciu gazet, na pierwszych stronach jego zdjęcie w rozchełstanej sutannie. Tytuły szokowały. Inwazja diabła, Idiota w przebraniu, Jemu odbiło. Obszerne opisy, a pod spodem zdjęcia purpuratów tłumaczących, że to nie ksiądz tylko przebieraniec. Że potępiają go, bo zniszczył dobre imię kościoła. Zdenerwowany odrzucił wszystko w kąt. Krzyczał.

— Obłuda, fałsz, wielki fałsz. Jak oni tak mogą?

— Piotr, wiedziałam, że to ty, dziękuję.

Rzuciła mu się na szyję, całowała najmocniej jak tylko mogła, z oczu płynęły wielkie gorące łzy.

— Przepraszam za wszystko, bardzo przepraszam, zostawiłam cię samego kiedy potrzebowałeś pomocy, nie mogłam inaczej. Musiałam tak postąpić. Dziękuję uratowałeś moje życie, naprawdę uratowałeś.

Płakała. Wyglądało, że jest to prawdziwy szczery płacz.

— Przestań, już dobrze, jak możesz, jak chcesz opowiedz co się stało.

— Opowiem, wszystko opowiem, tylko nie teraz, nie tu. Pojutrze mam tylko nocny dyżur, wyruszmy na mały spacer, porozmawiamy, opowiem wszystko, tu nie mogę.

— Przykro mi, nic z tego, jutro wracam, muszę posprzątać swoje życie.

— Piotr proszę, nie wracaj, musimy porozmawiać, to bardzo ważne. Proszę cię, nikogo jeszcze tak nie prosiłam.

— Przemyślę to, jutro poznasz odpowiedź, milczącą bez słowa, ale odpowiedź. Jeśli wyjadę, nie miej mi tego za złe, muszę naprawić swoje życie.

— Dobrze Piotr, nie będę zła, jednak ostatni raz proszę, zostań. To do jutra, do jakiejkolwiek odpowiedzi.

Pocałowała go serdecznie, wyszła. Noc przetrwał na bezsenności i ciągłym rozmyślaniu.


***

Kiedy ptaki dawały poranny koncert, a promienie słoneczne nieśmiało baraszkowały po okolicznych szczytach, wstał, spakował swój niewielki bagaż. Najciszej jak tylko potrafił wyszedł ze schroniska. Droga do Palenicy upływała powoli, nie spieszył się, pierwsze busy zajadą tu dopiero przed ósmą, zatem ma sporo czasu. Zapowiadał się ładny dzień.

Szedł powoli, nikt i nic go nie goniło. Widział już podniesione o tej porze szlabany, pozamykane jeszcze budki z biletami wstępu na teren parku. Słyszał też odgłos jadącego samochodu. Wydał mu się jakiś znajomy, choć nie miał pewności z której strony dobiega. Echo odbijało, raz miał pewność, że z dołu, za chwilę wydawało się jakby od Morskiego Oka. Nie miał ochoty oglądnąć się do tyłu. Po chwili usłyszał dźwięk klaksonu i wołanie, dzień dobry panu. Zdziwiony zwrócił głowę w lewo, nie rozpoznał nikogo.

— Nie poznaje nas pan, a tak bardzo nas pan wtedy wystraszył, leżał pan w ciemnościach na środku drogi. Gdyby nie refleks kierowcy rozjechalibyśmy pana.

Zaskoczony odpowiedział z radością,

— dziękuję bardzo, właśnie wybieram się do szpitala by zdjąć gips, chciałem też w szpitalu dowiedzieć się kto mnie wtedy znalazł, kto oddał pod opiekę. Mam szczęście, zatem teraz bardzo serdecznie dziękuję. Wtedy nie było okazji, zaraz po badaniach policjant odwiózł mnie do schroniska, nie miałem przy sobie dokumentów, część zgubiłem, inne zostały w schronisku.

— Wiemy, jak znaleźliśmy pana szukaliśmy, nic nie było.

— Ja wczoraj przypadkowo znalazłem dowód na poboczu w miejscu, gdzie zielony szlak odbija do schroniska. Jeszcze raz dziękuję.

— Niech pan wsiada, też jedziemy do szpitala to pana zabierzemy, tym razem spokojniej, bez obaw stresu.

— Dziękuję, chętnie skorzystam, tu zapewne musiałbym jeszcze długo czekać.

Wsiadł. Jechali na tyle szybko na ile pozwalały warunki drogowe.

— Niech pan mi powie co się wtedy stało, kto pana tak urządził.

Piotr opowiedział dokładnie całe zajście. Pokręcili głową, milczeli, żadnego komentarza. Dojechali na miejsce.

— Czy panowie długo tu zabawią? Chciałbym zaprosić panów na kawę i przynajmniej tak podziękować za to co kiedyś i za dzisiejszy dzień.

— Będziemy tu około godziny, potem kończymy długi dyżur i wracamy do domów.

— To dobrze, miło mi będzie jak panowie dadzą się zaprosić.

Pokuśtykał na izbę przyjęć.


***

— Dzień dobry,

na wpół śpiąca pielęgniarka odpowiedziała burkliwie

— dzień dobry.

Nagle jakby olśniona,

— o witam księdza, jak się ksiądz czuje, co księdza do nas sprowadza?

— Wyśmienicie, tylko ten obciążnik przeszkadza.

— A kiedy był założony, bo nie pamiętam.

— Trzy dni temu minął miesiąc.

— A cha, to już na pewno można zdjąć, tylko ma pan pecha, ordynator będzie dopiero po czternastej. Tylko on może zezwolić na zdjęcie gipsu, bo on dla księdza jest prowadzącym.

— Szkoda, że tak się stało, są ważniejsze sprawy dla ordynatora niż mój gips. Poczekam, nie mam innego wyjścia, chciałbym tylko zapytać czy mogę oddać wspomagania, nie korzystam już z nich.

— Dobrze, tylko proszę mi przypomnieć nazwisko bym odnotowała ten fakt.

— Piotr Sternicki.

— Dziękuję, co zaś tyczy ordynatora jest w wielkiej świcie, zapewne ksiądz wie, u nas odbywa się nadzwyczajny synod biskupów, Ordynatorzy wszystkich okolicznych szpitali są zgromadzeni w jednym miejscu, to takie specjalne pogotowie.

— Niech mi pani uwierzy zapomniałem przez ten mój wypadek, potem zamieszkałem w schronisku, nie czytałem gazet, nie oglądałem telewizji, odpoczywałem, wracałem do zdrowia.

Kłamstwo poszło jak z nut. Nic o tym nie wiedział, lecz nie mógł się do tego przyznać.

— To ja już nie będę pani przeszkadzał, wrócę tu po czternastej i jeszcze raz bardzo dziękuję.

— Bóg zapłać, odpowiedziała.

Wychodząc zdążył usłyszeć, Zośka, a z kim ty godosz, toć to ten co cało Polska go szuko, to tyn antychryst. Mówiąca te słowa sprzątaczka kipiała nienawiścią. Zobocys wielebny grzychów ci nie odpuści. Zamknął drzwi, nie chciał tego słuchać.

Rozdział 8

— Ooo …wygonili pana, my też nic nie załatwiliśmy, usłyszał.

— Nie wygonili, każą czekać do czternastej, wtedy zdejmą mi gips. Skoro panowie też nic nie załatwili to może już teraz udamy się na kawę.

— Dobrze, podjedziemy pod bazę, tam w okolicach są dwie kawiarenki.

Po kilku minutach jazdy i przekazaniu pojazdu podchodzili do kawiarni. Z daleka widniał napis składający się z wielkich liter: W dniu dzisiejszym nieczynne. Następna kawiarnia to samo tylko napis inaczej brzmiący: Na polecenie starostwa i gminy tatrzańskiej lokal w dniu dzisiejszym zamknięty.

— Czyżby wszystkie? Jak mogę zrealizować obiecaną kawę?

Jeden z ratowników nieśmiało,

— Jędrek, mój szwagier ma na Krupówkach swój lokal. Wejdziemy do mieszkania i wprowadzi nas od tyłu, gdyby też miał zamknięte.

Na szczęście nie było daleko, więc nawet z gipsem można pomaszerować. Byli już blisko, kiedy Piotr zobaczył patrol policji, a na jego czele bohaterskiego Stanisława. Na dzień dobry Piotra odpowiedział efektownym splunięciem pod jego nogi. Nic to, zapewne zmienił swego wielebnego.

Zgodnie z przewidywaniami lokal szwagra zamknięty i oznakowany stosownym afiszem. Przez mieszkanie zostali wpuszczeni od zaplecza. W półmroku widać było sporo miłośników biesiadowania. Zatem wszystko ok. zakaz przestrzegany. Zamiast kawy podano im po kuflu zimnego piwa z obfitą świeżą pianą. Rozmowa początkowo sztuczna, niemrawa nabierała tempa i sensu. Wacław Kryński starszy z ratowników, dawniej napływowy ceper, teraz już swój poprzez małżeństwo z miejscową dziewuchą i młodszy Jacek Wolski okazali się wspaniałymi kompanami. Opowiadali o wyprawach w góry wysokie, o prowadzeniu ceprów po rodzimych szlakach. Najciekawsze były jednak opowieści o akcjach w ramach TOPR-u. Piotr słuchał z wielkim zainteresowaniem. Często zadawał pytania, sam niewiele o sobie mówiąc, nie chciał kłamać, udawać. Oni jakby wyczuwając nie dociekali.

Kiedy Jędrek przyniósł szósty zestaw znieczulacza Piotr z trwogą spoglądnął na zegarek, była piętnasta dwadzieścia.

— Cholera przegapiłem, już dziś nic nie załatwię.

Wypowiedział to półgłosem, na co Jędruś z rozbrajającym uśmiechem,

— cóżeś się chłopie tak obrusył jakbyś delikatniutkim plebanem był, jesce dwa znieculace i som ci tyn gips zdejme.

Powiedziawszy te słowa podniósł swój zad z zydla, ruszył ku zapleczu, po chwili pojawił się z wielkimi obcęgami, młotkiem i siekierką.

— Małom to razy gips zwlykoł ceprom? To i tobie Piotruś to zrobie.

Nie pytając o zgodę wielkimi łapskami zabrał się do dzieła. Naprawdę chyba to robił, po dwóch minutach noga odzyskała wolność. Bóg zapłać, wyrwało się Piotrowi, poprawił, dziękuję.

— Tak, masz racje Jędrek, jestem, a raczej byłem plebanem. Uciekłem, nie chcę tego dalej.

Nastało milczenie. Wacław odezwał się pierwszy,

— wiedziałem o tym, kiedy rano rozmawialiśmy jeszcze na Palenicy, rozpoznałem cię. Za dużo twoich zdjęć było w gazetach. A ten policjant też cię chyba rozpoznał.

— Myślę, że tak, to on zawiózł mnie ze szpitala do schroniska.

— To dlaczego nie wkroczył do akcji, wszak za ciebie nagrodę wyznaczono, całe pięćdziesiąt tysięcy. Przynajmniej tak pisali i tak w TV ogłoszono.

— Może się boi, bo odbył ze mną coś w rodzaju spowiedzi. Za dużo powiedział o sobie.

Jędrek i Jacek równocześnie jakby się do tego przygotowali,

— Piotruś przekichane masz teraz życie, jak sobie poradzisz?

— Muszę, nie mogę uciekać jak tropiony zwierz. Czym wcześniej to zrobię tym lepiej.

Jędrek wstał ponownie, pomaszerował na zaplecze, powracając po chwili wołał,

— na te smuty na te żale, wypijemy po gorzale. To jedyne czego nauczyłem się w wojsku.

Polał obficie od serca, wypili jakby to był pierwszy napój tego dnia.

— Słuchajcie moi drodzy, jesteście wspaniali, bardzo wam dziękuję za wszystko, za rozmowę. Ponad miesiąc z nikim praktycznie nie rozmawiałem. Na mnie niestety już czas, muszę wypić ten kielich.

Jędrek jakby nagle połechtany

— hi hi hi godoł co nie jest już plebanem a śwargoli jak wielebny w wielkim poście. Wyź się chłopie za siebie. Pozamykaj wszyśko stare, zacnij żyć po nowemu, posukoj se baby bo tego ci ca.

Wielkimi łapskami objął Piotra przytulił po ojcowsku, ucałował.

— Pamiętaj, róźnie o nos cepry godajom, ale my naród charakterny i swój honor momy. Zawitoj do nos jak się cokolwiek ustatkujesz.

Z pozostałymi pożegnał się mniej czule, ale serdecznie.

— Jeszcze raz wam dziękuję.

— Może cię odprowadzimy, może odwieziemy?

Zapytał zakłopotany Wacław.

— Dziękuję za wszystko, do dworca niedaleko, dojdę. Na koniec mam jeszcze jedną prośbę, wypijcie czasem za mnie, za moją pomyślność. Ja o was nie zapomnę.

— Wypijemy, odpowiedzieli, Jędrek najgłośniej.

Do dworca szedł wolno, miał nadzieję, że choć część alkoholu wyparuje. Po drodze kupił miętową gumę do żucia, napój i kanapki. Pociągiem tu przyjechałem to i pociągiem odjadę. O tej porze nie mam się już gdzie tak bardzo spieszyć.

— Pierwszą klasę do Krakowa poproszę,

włożył rękę do kieszeni po pieniądze i nagle zbladł.

— Dziękuję, muszę zrezygnować,

wybiegł najszybciej jak tylko potrafił. Zapomniał o przebytej kontuzji, o wypitym w sporej ilości alkoholu, biegł. Do celu, jak najszybciej do celu. Na szczęście na postoju stały wolne taksówki.

— Na Palenicę proszę.

— Nie pojadę, tam nie wolno,

odpowiedział znudzony taksówkarz.

— Jak to nie wolno? Kto zabronił?

Nie potrafił ukryć zdziwienia.

— Przez Brzeziny i Zazadnią droga zamknięta.

— To niech pan przez Poronin i Bukowinę jedzie.

— To nie interes dla mnie, zarobek ni jaki a nakręcić się trzeba. Nie pojadę.

— To nie.

Piotr nerwowo trzasnął drzwiami. Może na innym postoju ktoś zgodzi się pojechać. Pobiegł dalej. Świadom tego co go przed chwilą spotkało postanowił nieco zmienić taktykę. Przed następnym postojem zwolnił, spokojnie podszedł do kierowcy i zapytał.

— Pojedzie pan przez Poronin i Bukowinę do Palenicy?

— Pana wola

odpowiedział kierowca,

— wsiada pan?

Kiedy ruszyli zapytał kierowcę dlaczego odpowiedział, że to moja wola?

— Bo pan tak chce, a przez Brzeziny krócej i lepsza droga.

— Pański kolega z innego postoju powiedział, że ta droga zamknięta.

— Była do szesnastej, teraz już otwarta. To konkurencja, nie mają radia, nic nie wiedzą i robią złą robotę. To którędy mam jechać, przez Poronin czy wcześniej skręcić na Olczę i przez Brzeziny?

— To przez Brzeziny proszę i serdecznie dziękuję, że pan mnie zawiezie.

— Zawiozę jak pan chce, to pan za to płaci, nie ja.

Rozmowa się urwała. Myślami wrócił do swojej sytuacji, dlaczego to przegapił, dlaczego zapomniał? Nie może tego nie załatwić, nie może tego nie oddać. Klucz wprawdzie nie majątek, można wymienić, lecz…….. co lecz? Nieświadome zabranie klucza jest złe, a ucieczka bez słowa, bez wyjaśnienia, bez choćby milczącej odpowiedzi jest dobra? Jak mogłem tak postąpić? Jak mogłem……. A mało to razy postępowałem bardziej podle? Wmawiałem ludziom coś w co sam wątpiłem, czego tak naprawdę nie ma. Tak naprawdę po raz pierwszy od bardzo dawna uczciwie powiedziałem u Jędrka. Nie wiem, może to już najwyższy czas na uczciwość, a może to większa ilość wypitego alkoholu spowodowała. Fakt, powiedziałem prawdę, oni to zaakceptowali, są wielcy. Wielcy….. może znowu się mylę, może to kolejna ludzka zagrywka. Czy istnieje szczerość, uczciwość? W kościele powinna być, a właśnie tu jej nie ma.

— Jesteśmy na miejscu, dalej już nie pojadę choćbym chciał.

Tym stwierdzeniem kierowca wyrwał go z zamyślenia. Zapłacił z nawiązką, jeszcze raz podziękował. Kiedy samochód odjechał do Zakopanego on ruszył do schroniska. Co go tam czeka, jak zostanie przyjęty. Nic, nieważne, odda klucz by się nieco uspokoić. Uspokoić ………… ucieczkę da się uspokoić?

Te i wiele innych myśli, wątpliwości towarzyszyły mu przez całą drogę. Nawet nie wiedział kiedy był przy schronisku. Odważnie, spokojnie wejść do środka, nie dać się ponieść, opanować emocje. Otworzył drzwi.

— Ooo, nasz lokator był w szpitalu, ma zdjęty gips.

Usłyszał głos Teodozji. Nie było w nim żadnej emocji, zdziwienia, czegokolwiek. Zwykłe suche stwierdzenie, nic więcej.

— Tak zdjąłem, był uciążliwy, przeszkadzał w dłuższych spacerach.

Poszedł do siebie na górę. Emocje dnia, zmęczenie oraz ilość wypitego alkoholu zrobiły swoje. Szybko, bardzo szybko usnął.

Rozdział 9

Obudził się późno. Nie miał ochoty na śniadanie, chciał tylko pić, pragnienie było tak wielkie, że duszkiem wypił napój zakupiony wczoraj. Zespół dnia drugiego, kac, męczył niesamowicie. Głowa ciężka, mdłości, mieszanka piwa i alkoholu odniosła zwycięstwo. Zapowiadał się upalny dzień.

Wyjść, koniecznie wyjść, szukać schronienia, ochłody. Przetrwać ten koszmar. Wyszedł przed schronisko, nie miał pomysłu dokąd się udać. Długie forsowne marsze nie były tym czego w tej chwili potrzebował. Zatem gdzie? Do Palenicy, kiosk gastronomiczny zapewne już otwarty, tam się będzie mógł czegoś napić, nikt nie będzie zwracał na niego uwagi. Ruszył. Przeszedł zaledwie kilka kroków, na drodze zauważył świeży ślad. Narysowany zapewne obcasem, tak by nikt się nie zorientował, że powstaje. Pamiętał z dzieciństwa zabawę w podchody, rysowało się strzałki, znaki dla poszukujących. Były uczciwe, ale zdarzały się też fałszywe dla zmylenia tropu. Zatem jak go odczytać? Czy to zabawa czy konkretny znak, przywołanie na miejsce spotkania. Zatem co? Ruszył w drogę, która ponad miesiąc temu zakończyła się niespodziewanym pobytem w szpitalu. Wspinał się monotonie po schodach z głazów, nigdzie następnego choćby maleńkiego śladu, znaku. Przeszyło zwątpienie, źle zinterpretowałem to co zobaczyłem, mogłem pójść do Palenicy, ten znak był przypadkowy, bez jakiegokolwiek sensu. Ktoś zapewne dla zabawy zrobił coś takiego, a on to przyjął jak sygnał. Ależ jestem naiwny. Przysiadł na chwilę by odpocząć, wracam, to nie ma sensu. Rozmyślanie przerwało wołanie,

— Piotr tu jestem, jeszcze tylko kilka kroków i możemy spokojnie rozmawiać, tu nas nikt nie znajdzie.

Rozglądnął się w prawo, na końcu wzniesienia stała Teodozja, machała do niego dłonią. Podszedł, wzrokiem wskazała ledwo widoczną nieuczęszczaną perć.

— Tu w prawo jest mała polana, tam spoczniemy, porozmawiamy.

Weszli, stali się niewidoczni.

— Jesteśmy na miejscu, tu możemy być spokojni, nikt nas nie znajdzie.

Miejsce wspaniałe, osłonięte od intruzów, widoki na oddalone szczyty, koc do siedzenia, otwarty plecak pełen jadła. W słońcu lśniły dwa srebrne termosy.

— Usiądź proszę, widzę twoje zmęczenie, to zapewne po wczorajszym dniu.

Schyliła się do pobliskiej kosówki, podniosła kilka gałęzi, podała mu butelkę zimnego piwa.

— Proszę, weź, lecz się tym czym się strułeś.

Był zaskoczony, jednocześnie szczęśliwy z takiego obrotu sprawy. Łapczywie wypił ponad połowę zawartości butelki, smakowało, bardzo smakowało.

— Widzę że masz doświadczenie, wiesz jak leczyć, zażartował.

— Wiem, bardzo dobrze wiem,

odpowiedziała poważnie. Dobrą chwilę milczeli, nikt nie miał odwagi nic powiedzieć. Spoglądali w dal tak jakby byli sami lub nieobecni.

— O czym chciałaś porozmawiać, cóż tak ważnego, że taka konspiracja, co zrobiłem, że twierdzisz „uratowałeś mi życie”.

Pytania Piotra wyrwały ją z zamyślenia, wróciła do realu.

— Piotr, zanim odpowiem na postawione pytania chciałabym byś wysłuchał czegoś wcześniej, poznał przynajmniej fragmenty mojego życia. Nie będzie to narzekanie, spis pretensji, to konieczne by zrozumieć sytuację ostatnich dni. Chcesz wysłuchać?

— Tak, opowiadaj, wysłucham, nie wiem tylko czy będę mógł być w czymkolwiek pomocny.

— Już pomogłeś, bardzo pomogłeś, naprawdę.

Zamilkła na chwilę. Ponownie była daleko, bardzo daleko. Nie przerywał, nie ponaglał.

— Znasz moje nazwisko, nie ukrywam tego, wiesz jak mam na imię. Tak jestem z tych Skrzyńskich, może mówi ci coś moje nazwisko. Ród był kiedyś majętny, państwo wszystko zabrało. Zostaliśmy z niczym. Ja nie pamiętam tamtych czasów. Urodziłam się daleko od rodzinnych stron. Rodziców nie pamiętam, zginęli w tajemniczych okolicznościach, oficjalnie w dokumentach napisali, że ojciec po pijanemu prowadził skradziony samochód. Milicja chciała go skontrolować, uciekał, uderzył w drzewo. Mama zginęła na miejscu, ojciec zmarł w drodze do szpitala. Mnie zabrano do domu dziecka. Ironia losu, dom dziecka był w naszym majątku. Dziadek, ojciec mamy chciał mnie adoptować, lecz było to niewykonalne. Pomógł przypadek, moim życiem zawładnęły przypadki. Kiedy wyczerpały się wszelkie możliwości, podupadł na zdrowiu, miał dwa zawały serca. Po drugim, będąc w szpitalu, spotkał dawnego kolegę. Znali się z lat gimnazjalnych. Potem ich drogi się rozeszły. Dziadek po studiach technicznych pracował w kolejnictwie, pan Edmund studiował prawo, przed wojną był wziętym adwokatem. Wojnę spędził poza granicami kraju, wcześniej był więźniem obozu koncentracyjnego skąd uciekł. Kiedy usłyszał opowieść dziadka, na własne życzenie wypisał się ze szpitala, pożegnał się przed odejściem mówiąc,

— Michał nie zrób mi kawału, ja tu wrócę, ty musisz żyć, masz tyle obowiązków do wykonania.

Mijały tygodnie, żadnych wiadomości, jakiejkolwiek informacji. Dziadek wrócił do lepszego zdrowia, na dzień przed wypisem od ordynatora usłyszał, Panie Michale jutro pan nie wyjdzie, był telefon od samego premiera, zabroniono pana wypisywać bez ich zgody. Na te słowa choroba wróciła, stan przedzawałowy, tego tylko brakowało. Wystraszony personel spanikował, nie wiem co zrobiono, dziadek przeżył. Następnego dnia pod szpital podjechała czarna Wołga, wyskoczyło dwóch na czarno ubranych UB-eków. Pobiegli do izby przyjęć, krzyczeli, gdzie leży Michał … no ten od premiera. Zszokowany personel wskazał ostatnie drzwi w końcu korytarza. Pobiegli, który to, biegnąca za nimi lekarka wskazała, to pan Michał. Opróżnić salę natychmiast opróżnić, zostaje tylko jedno łóżko i tylko ten obywatel. Kiedy personel wykonał polecenie, jeden z nich pobiegł do samochodu, drugi pozostał pilnie obserwując wszystko dookoła. Po chwili z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn, jeden z nich, zapewne ten ważniejszy, pod pachą niósł coś owiniętego w szary koc. Po wejściu do sali ten ważniejszy powiedział, dzień dobry towarzyszu, zszokowany dziadek odpowiedział, dzień dobry panom. Czy to wasza wnuczka? Podali zawiniątko. Dziadek odwinął koc, zobaczył zabiedzone schorowane dziecko, to byłam ja. Rozpłakał się, tak to Teodozja moja wnuczka. Podpiszcie towarzyszu, jesteście prawnym opiekunem. Drżący ze szczęścia dziadek podpisał nie czytając nawet tego co było napisane. Szczęście zabrało rozum, miał wnuczkę, swoją wnuczkę. Jeszcze tego samego dnia pojawił się pan Edmund, szczęśliwy z udanej misji. Opowiadał gdzie interweniował i w jaki sposób dotarł do najważniejszych tego kraju. Jak to po pijackiej libacji z wysokim urzędnikiem KC PZPR wynegocjował adopcję. Pierwszy raz spotkali się w obozie, wspólne przejścia, ucieczka no i alkohol zrobiły swoje. Warunek to zasilenie listy członków partii. Dziadek zbladł,

— jakiej partii?

— Jak to nie podpisałeś deklaracji?

Nagłe olśnienie, nerwowo zaczął szukać w szpitalnej szafce, jest,

— o Boże co ja zrobiłem,

wyszeptał. Z oczu popłynęły łzy.

— Co teraz będzie?

Edmund spokojnie zapytał co się stało?

— Złamałem przysięgę daną Bogu.

— Jaką przysięgę?

Był to styczeń tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, początek ofensywy zimowej. Wracał do domu, chciał być jak najszybciej. Los tak chciał, że dostał się pomiędzy walczące strony. Trzy dni przeleżał w rowie melioracyjnym, nad głową przelatywały pociski walczących. Wtedy to będąc u kresu sił ślubował Bogu, że jak przetrwa dwa razy w roku pieszo będzie szedł do Częstochowy w ramach dziękczynienia, przynajmniej raz w tygodniu będzie przystępował do sakramentu komunii. Co teraz, jak to pogodzić? Jako członek partii będzie miał to utrudnione. A przysięgi nie złamie.

— To jest problem,

Edmund pokiwał głową.

— Spokojnie Michał coś wymyślimy, teraz na razie przez jakiś czas i tak zostaniesz w szpitalu, podleczysz swoje zdrowie a i wnuczka też tego wymaga. Wybacz już muszę wracać, wpadnę do ciebie za kilka dni, coś wymyślimy. Teraz odpoczywaj, ciesz się maleństwem.

— Edmund przepraszam, emocje sprawiły, że zapomniałem najważniejszego, nie podziękowałem. Wybacz, dziękuję bardzo dziękuję.

Po wyjściu Edmunda długo się modlił. Po kolacji usiadł przy stoliku, zaczął pisać. Trwało to ponad godzinę, kiedy skończył kartkę starannie złożył, wsunął do koperty. W miejscu przeznaczonym na adresata wykaligrafował: Otworzyć i odczytać po mojej śmierci. Schował.

Edmund ponownie przyszedł po tygodniu. Na twarzy malowała się obawa. Po przywitaniu i kilku zdawkowych słowach co słychać, zamilkł. Po chwili,

— Michał jest sposób byś dochował przysięgi, drastyczny sposób, lecz jedyny możliwy do zrealizowania.

— Edmund jaki, w co mnie pakujesz?

W głosie dziadka przeważał strach.

— Michał nie możesz oficjalnie wycofać się z tego co podpisałeś, za wiele możesz stracić, wiem, że nie zrezygnujesz z przysięgi, to bardzo ważna przysięga, szanuję to. Zatem jest tylko jedno wyjście.

— Jakie wyjście? Co kombinujesz?

Dziadek prawie krzyczał.

— Spokojnie Michał, pamiętasz może Franka Dumę? Taki krępy rudy, dwa lata starszy od nas. W szkole ciągle miał problemy.

— Tak pamiętam, często zostawał po lekcjach za złe zachowanie. Jego ojciec prawie codziennie był w szkole.

— Masz rację to on. A teraz już konkretnie. Młodzieńczy bunt odszedł z wiekiem, ustatkował się. Dostał się na medycynę, którą skończył z wyróżnieniem. Wojnę spędził częściowo w konspiracji, częściowo w obozie. Po wojnie zrobił drugą specjalizację, został psychiatrą. Pomaga tym, którzy walczyli, pomaga też byłym więźniom obozów. Już z nim rozmawiałem. Pomoże ci. Kilka wizyt, i po problemie. Dobre imię partii nie pozwala mieć w swym gronie ludzi chorych psychicznie. Ucierpiała by na tym jej przewodnia rola. Sami z ciebie zrezygnują. Nie złamiesz przysięgi, nie będzie też problemów z podpisem. Co ty na to?

Dziadek zbladł.

— Ja, ja wariatem, jak to możliwe?

— Słuchaj Michał, teraz wielu tak kombinuje, wiem to oszustwo, lecz w imię dobra warto tak zrobić.

Nie będziesz się już ubiegał o wysokie stanowiska, taka diagnoza nie zaszkodzi, wręcz pomoże.

— Ja, ja wariatem.

W głowie dziadka nie mogło się to pomieścić.

— Co ludzie powiedzą, jak się im pokażę?

— Michał kurwa mać to wolisz stracić wnuczkę, pójść siedzieć? Twoja wola.

Edmund nie ukrywał emocji. Dziadek cicho by nikt nie usłyszał wyszeptał,

— dobrze, będę wariatem.

— Zatem do dzieła, nikomu nic nie mów, wszystko zostaw w moich rękach, zobaczysz będzie dobrze. Nie stracisz wnuczki, nie będziesz członkiem partii, będziesz mógł legalnie praktykować. Pojutrze cię odwiedzę, do widzenia.

Rozdział 10

— Piotr może cię to nudzi, może już nie chcesz tego słuchać? Musiałam to opowiedzieć, to zaważyło na dalszym moim życiu.

— Mów, bardzo chętnie dalej posłucham.

— Dobrze opowiem skoro się nie sprzeciwiasz, lecz zanim to zrobię napijmy się kawy, zjedzmy coś. A może wolisz piwo?

— Jak mogę to proszę o kawę, piwa już w nadmiarze.

Przerwa na posiłek minęła prawie w milczeniu. Nie chcieli zmieniać tematu, by nie tracić głównego wątku.

— No to wracam do swojego monologu.

Poprawiła miejsce na którym siedziała, zaczęła opowiadać dalej.

Tak jak wcześniej ustalili dziadek nic nikomu nie powiedział, choć myśli wracały, był pełen obaw Edmund wpadał do niego co drugi dzień. Nadszedł czas wypisu, nie było przypadkiem, że w ostatnim obchodzie uczestniczył Franciszek Duma. Pod pretekstem zbierania materiałów do pracy naukowej załatwił kilka dyżurów w tym szpitalu. Wcześniej za pośrednictwem Edmunda było ustalone, że w chwili wejścia szacownego grona dziadek ma się gorliwie i głośno modlić. Co chwilę ma powtarzać Bóg zapłać przemiennie z Bogu niech będą dzięki. Każdą próbę zwrócenia mu uwagi ma kwitować jakimkolwiek cytatem z biblii. Rola nie była trudna, choć wymagała sprytu, znajomości pisma świętego i wiarygodności. Przynęta zadziałała wzorowo, szok spowodowany dziadkowym zachowaniem pozwolił wkroczyć do akcji doktorowi Dumie. Spokojnie zapytał ordynatora

— czy tak jest zawsze,

na co otrzymał odpowiedź, że to pierwszy raz. Głośno zastanawiał się nad przyczyną, dziadek kontynuował swoje. Ordynator opowiedział o problemach z sercem, o emocjach związanych z wnuczką.

— Tak to możliwe, emocje, choroba mogą być powodem.

Duma wypowiedział to tak stanowczo, że nikt nie próbował tego kwestionować.

— Proponuję obserwację, jeśli stan się nie poprawi zabiorę pacjenta do siebie. W razie potrzeby nagłej konsultacji proszę mnie powiadomić, to ciekawy przypadek. Pasujący do mojej pracy naukowej.

Podał ordynatorowi kartkę z zapisanym numerem telefonu do siebie. Wyszli. Aktorstwo dziadka nie mogło się jednak skończyć. Spał lub modlił się coraz głośniej. Było już dobrze po północy kiedy wyszedł z pokoju i na korytarzu głośno śpiewał i odprawiał drogę krzyżową. Robił to tak gorliwie i z takim przejęciem że o bluźnierstwie nie mogło być mowy. Spanikowana oddziałowa powiadomiła ordynatora, ten zadzwonił do Dumy.

Nim jeszcze nastał dzień karetka wiozła go na oddział psychiatryczny. Część pierwsza planu została zrealizowana. Teraz należało odzyskać dziecko i kontynuować leczenie, by sukces był kompletny. Jeszcze przed ósmą rano w szpitalu pojawił się Edmund, poszedł prosto do ordynatora. Sekretarka nie chciała go wpuścić. Wszedł bez zgody. Zanim zaskoczony ordynator zdążył cokolwiek powiedzieć Edmund przedstawił się jako mecenas Michała Skrzyńskiego, zażądał wydania dziecka. Próba protestu została uciszona błyskawicznie. Po okazaniu pisma z podpisem na widok którego pobladł, zawołał sekretarkę, kazał nie łączyć żadnych telefonów, wezwać kierownika pediatrii. Edmundowi zaproponował kieliszek koniaku. Wszystko przebiegło szybko i sprawnie. Po niespełna trzydziestu minutach czekająca na dole jego żona mogła mnie tulić. Byłam wolna. Nie pamiętam tego co opowiadam, znam to tylko z relacji dziadka i Edmunda.

Acha, zapomniałam dodać, że kiedy byłam już w rękach kobiety, Edmund poświęcił czas na odszukanie ukrytej zaklejonej koperty.

Czasami sobie myślę, że źle się stało iż ją odnalazł. Z drugiej strony wiem, że gdyby nawet tego nie zrobił, dziadek, który po trzech miesiącach wyszedł z oddziału psychiatrycznego, zrobił by jej kopię. Dodam tylko, że tym, który pomógł Edmundowi bym opuściła dom dziecka, był ten sam, którego podpis sparaliżował ordynatora. To.. premier naszego rządu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 27.97