E-book
14.7
drukowana A5
36.23
Patchwork

Bezpłatny fragment - Patchwork

część 2

Objętość:
202 str.
ISBN:
978-83-8104-454-7
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 36.23

Rozdział 1

To nie był bardzo prestiżowy, ani specjalnie trudny występ. Koncert miał inaugurować międzynarodowy kongres fizyków jądrowych. Uznano, że najlepszym muzycznym zwieńczeniem ich obrad będzie — po pierwsze Chopin, a po drugie — Strawiński. Ania Guttry grała Szopena już tyle razy, że dała sobie spokój z powtarzaniem i ćwiczeniem jego utworów. Natomiast Strawiński okazał się dla niej nieoczekiwanie kłopotliwy. Kiedy przeglądała nuty jego Sonaty fortepianowej fis moll wydawało się, że doskonale ją słyszy i doskonale wie, jak ją zinterpretować. Potem posłuchała kilku wersji Sonaty w wykonaniu innych pianistów. Żadna z ich koncepcji jej nie pasowała. Najgorsze było jednak to, że kiedy usiadła do fortepianu, nie pasowała jej także i własna. Początek i koniec utworu brzmiały całkiem nieźle. Natomiast w części środkowej coś drażniło jej ucho. Próbowała skorygować to coś kilkanaście razy, ale za każdym miała wrażenie, że nie trafia nie tylko w zamysł autora Sonaty, ale i swój własny. Do koncertu pozostawały dwa tygodnie. Wydawało się — dostatecznie dużo czasu, aby Sonatę doszlifować tak, aby podczas występu skrzyła się jak muzyczny brylant. Tymczasem dni mijały, a Strawiński wciąż się nie skrzył. Być może fizycy jądrowi nie zauważyli by, że z Sonatą w jej części środkowej jest coś nie tak, a w każdym razie nie tak, jak życzyłaby sobie jej wykonawczyni. Ale Ania Guttry czuła coraz większy i większy dyskomfort. Była perfekcjonistką i wykonanie każdego utworu musiało ją zadawalać w każdym jego szczególe.

Po dwóch godzinach bezskutecznej walki ze Strawińskim i jego sonatą poddała się i poszła do kuchni, aby tym razem podszlifować obiad. Posiłki przygotowywała Ukrainka Swieta, niby gosposia, ale tak naprawdę i od lat pełnoprawny domownik ”Malwiny”. W kucharzeniu pomagała jej pani Emilia Ostrowska, babcia Ani, która po śmierci męża przeniosła się do wnuczki w ucieczce przed bolesną samotnością. Tak więc Ania niewiele miała do roboty w domu, a zwłaszcza w kuchni. Często tego żałowała, bo podczas domowych zajęć najlepiej odpoczywała. Bywało, że odkurzając mieszkanie, czyszcząc srebrne sztućce, czy wyrabiając ciasto drożdżowe przychodził jej do głowy pomysł na wykonanie utworu. I to najlepszy ze wszystkich, jakie jej do głowy przychodziły.

Tego jednak dnia obiad był już całkiem gotowy. Rosół z makaronem, zrazy z wieprzowych polędwiczek w sosie grzybowym, do tego kasza gryczana, ponieważ przepadał za nią Janek Guttry, mąż Ani. I szarlotka z kruszonką, ponieważ przepadała za nią Ania.

— Usmażę naleśniki — powiedziała Ania. — Będą na kolację albo na jutro.

Swieta przyglądała jej się spod oka. Smażenie naleśników na dzień następny nie miało kulinarnego sensu, ale Ania wyglądała tak markotnie, że Swieta zrezygnowała z pouczeń. Wytarła ręce i wyniosła się z kuchni.

O piątej po południu wrócił Janek. Ania od razu poskarżyła się na swoje niepowodzenie ze Strawińskim. Mąż nie wydawał się przejęty. Wiedział, że Ania tak, czy siak, ale w końcu ze Strawińskim sobie poradzi. Bo zawsze sobie radziła z dziesiątkami innych kompozytorów i ich utworów. Choć zwyczajowo biadała, że sobie nie poradzi.

Pocałował ją. Dosyć zdawkowo.

— Będziesz grała dla fizyków, a nie melomanów. Myślisz, że któryś z nich potrafi odróżnić Strawińskiego od Skriabina?

— Einstein — odrzekła — na pewno by odróżnił.

Janek uśmiechnął się.

— To i Einstein będzie na tym kongresie i koncercie?

Nie pocieszył jej, ale przynajmniej rozśmieszył.

Zjedli obiad we czwórkę. Wstając od stołu raz jeszcze pocałował żonę. Tym razem mniej zdawkowo.

— Całusy należą się Swietce i babci — powiedziała Ania. — To one pitrasiły, podczas gdy ja mordowałam się ze Strawińskim.

Po obiedzie Janek poszedł do swojego gabinetu, aby pomordować się ze swoimi prawniczymi papierami. Ania wzięła psy i poszła do lasu. Bywało, że nie tylko w kuchni i nie tylko podczas robienia porządków w szafie, ale i podczas spaceru nachodziła ją iluminacja.

Tym razem jej nie naszła. Ania wróciła do domu i sięgnęła po swoje ostatnie koło ratunkowe. Zatelefonowała do Mateusza Gillera. Kiedyś rolę takiego koła pełnił jego ojciec, a jej ojczym Marek Giller. Ania straciła własnego ojca, kiedy miała osiem lat i myślała, że już nikt i nigdy go jej w niczym nie zastąpi. Potem się przekonała, że Marek Giller potrafi to zrobić. Ale od kiedy zamieszkał w Austrii, a ona wyszła za mąż i mieszkała w Polsce, nie był już zawsze do jej dyspozycji i pomocy.

Mateusz, jego syn z przedmałżeńskiego związku, wydawał się najpierw fizycznym, a potem także psychicznym klonem swego ojca. Jako wyrostek był wprawdzie arogancki, dziki, zamknięty w sobie i nieprzewidywalny w zachowaniach, ale Ania już wtedy bardzo go lubiła i bardzo ceniła jego muzyczne zdolności. Był w jej mniemaniu talentem, jaki zdarza się raz na lat kilkadziesiąt. A może i jeszcze rzadziej.

Mateusz nie chciał jednak zostać wirtuozem fortepianu. Ba, nie chciał nawet zostać muzykiem. Pod wpływem perswazji ojca i Ani zdecydował się na studia w konserwatorium. Ale nie w klasie fortepianu, tylko na wydziale reżyserii dźwięku. Ania miała jednak cichutką nadzieję, że z czasem Mateusz doceni sam siebie i zechce grać. Także przed publicznością i dla publiczności. Czyli zawodowo.

Ale te nadzieje spełzły nagle i na niczym. Po zimowych, przedmaturalnych feriach, spędzonych u ojca w Steindorfie, Mateusz oświadczył, że kończy swoją, jeszcze nie rozpoczętą, muzyczną karierę. I będzie zdawał na medycynę. Aby w przyszłości zostać lekarzem. Z taką samą, jak ojciec specjalnością — ginekologa-położnika.

Anna dziwiła się tej zaskakującej decyzji. Potem dowiedziała się od ojczyma o samochodowym karambolu pod Klagenfurtem, podczas którego Marek Giller wykonał cesarskie cięcie u martwej, ciężarnej kobiety, leżącej na mokrym asfalcie. Jego jedyną asystą był wówczas dziewiętnastoletni syn. I to był jakoby ten moment zwrotny w życiu Mateusza, kiedy przewartościował swoje wcześniejsze dążenia i marzenia. I kiedy objawiło mu się dążenie i marzenie, o którym nigdy przedtem nie myślał.

Teraz był na trzecim roku medycyny i wydawało się, że jest już w swoim marzeniu i dążeniu całkowicie utwierdzony.

Marek Giller miał w związku z tą nieoczekiwaną decyzją syna ambiwalentne uczucia. Z jednej strony bardzo bolał nad jego zaprzepaszczonym talentem muzycznym. Z drugiej cieszył się, że ma komu przekazać swoją medyczną wiedzę i doświadczenie. No i — last but not least — swoją prywatną klinikę w Klagenfurcie. Oddziedziczoną, tak jak zawód, po własnym ojcu.

Ania nie miała ambiwalentnych uczuć. Wiedziała, że dobrych, bardzo dobrych, a nawet znakomitych lekarzy może być i jest wielu, natomiast talent muzyczny objawia się nieprawdopodobnie rzadko. Ale nie przestała lubić Mateusza. Często chodzili razem na koncerty i razem słuchali muzyki. Mateusz był też z reguły pierwszym słuchaczem i krytykiem jej nowo-granych utworów. I doradcą w takich dniach, jak ten.

Zatelefonowała do Mateusza. Był w swoim mieszkaniu.

— Nie radzę sobie ze Strawińskim — powiedziała.

Nie uwierzył.

— E, tam. Na pewno sama siebie się czepiasz. I na pewno bez powodu.

— Nie czepiam się. Mógłbyś przyjechać i posłuchać?

— Mógłbym, ale zaraz. Bo potem mam dyżur w pogotowiu. A jutro zajęcia. Od rańca.

— Przyjedź.

Przyjechał. Ania spytała, czy jest głodny. Był. Nawet bardzo,

— Nie możesz sobie znaleźć dziewczyny, która potrafi gotować? Chcesz żyć pizzą i odgrzewanymi pierożkami z garmażerii? I tajskimi zupkami z proszku?

Roześmiał się.

— Nie mogę.

Ona też się roześmiała.

— Znaleźć odpowiedniej dziewczyny? Czy żyć na tajskich zupkach?

— Znaleźć dziewczyny. I żyć na tajskich zupach.

Zjadł to, co zostało z obiadu. Z wielkim apetytem. Czyli — jak zawsze.

Potem przeszli do salonu i Ania usiadła do fortepianu. Mateusz słuchał uważnie. Kiedy skończyła, powiedział:

— Trzy, cztery akordy w środkowej części. Można by chyba inaczej.

Zamiast się zmartwić, Ania się ucieszyła.

— No i sam widzisz. To właśnie mi nie wychodzi. I coraz bardziej mi nie wychodzi.

Mateusz wziął nuty. Usiadł przy fortepianie. Podumał. Spróbował zagrać. Najpierw cicho, wolno, wsłuchując się w każdy dźwięk. Jakby smakując każdy dźwięk.

— Ja bym to tak..

I zagrał ten fragment, który — teraz już ich wspólnym zdaniem — wymagał korekty.

Ania aż jęknęła z zachwytu.

— To ty powinieneś to zagrać. Ty to czujesz.

Uśmiechnął się do niej, a ona zaczęła się zastanawiać od kiedy Mateusz zaczął się uśmiechać. Nie tylko do niej. Ale w ogóle. Bo kiedyś się nie uśmiechał, a jeśli próbował, to był to raczej grymas niż uśmiech. A teraz uśmiechał się jeśli nie bardzo często, to jednak i nie bardzo rzadko.

— Ty też to czujesz — powiedział.

Miał rację. Bo teraz, kiedy wysłuchała jego interpretacji, nagle pojęła jak należy t o zagrać. Nie zamierzała naśladować stylu Mateusza, ale wiedziała, jak ona powinna t o zagrać. Usiadła przy fortepianie.

— Tak? — spytała.

Ale wiedziała, że tak.

Mateusz pochylił się nad jej głową, muskając brodą jej włosy.

— Tak — odrzekł.

Głos miał dziwnie zmieniony, ale Ania nie myślała teraz o jego głosie. Przeżywała słodycz swego sukcesu. Udało jej się zagrać utwór tak, jak według niej zagrać go należało.

Janek stanął w drzwiach salonu.

— No i? — spytał.

— Mateusz od razu wiedział to, nad czym ja się biedziłam i biedziłabym się nadal — powiedziała Ania. — Doprawdy nie wiem…

Obaj mężczyźni roześmieli się. Bo obaj znali dalszy ciąg jej wypowiedzi. Powiedziałaby, że nie rozumie, jak ktoś tak utalentowany muzycznie może zamienić fortepian na fotel ginekologiczny. Naprawdę tego nie rozumiała i powtarzała wciąż i wciąż. Bez skutku. Bo Mateusz nigdy jej tego, jak tak można nawet nie próbował wyjaśnić.

— Zostaniesz na kolacji? — spytał Janek. — A przynajmniej napijesz się ze mną dobrego wina? Dostałem od klienta znakomity rocznik Pinot Blanc d’Alsace.

— Chętnie bym został i jeszcze chętniej się napił Pinot Blanc d’Alsace. Ale o dziesiątej muszę być na Hożej. Mam nocny dyżur w pogotowiu. No i jestem samochodem. Alkohol więc odpada z kilku naraz powodów.

Rozdział 2

Dyspozytorka pogotowia uradowała się na widok Mateusza.

— Wskakuj w mundurek i do karetki. W „dwójce” brakuje obsady. A jakaś kobiecina już pół godziny czeka. Nie wiem, co z nią, bo przestała telefonować. Albo jej przeszło, albo już po wszystkim. Będziecie mieli „skórę”.

Mateusz nawet się nie żachnął. Od pół roku pracował dorywczo w pogotowiu i zdołał przywyknąć do tutejszych stosunków, układów i grypsery. Kiedyś spytał ojca, czy zawsze tak było i czy wszyscy lekarze, pielęgniarze, sanitariusze byli i są tak całkiem niewrażliwi, tak przywyknięci do cierpienia i do śmierci. Ojciec odpowiedział mu wtedy:

— Nie wszyscy, ale na pewno większość. Inaczej nie dałoby się normalnie żyć.

— A ty?

Marek Giller popatrzył na syna. Przez moment wahał się czy powiedzieć prawdę, czy zbyć go żartem.

— Chciałbyś pewnie usłyszeć, że ja nie jestem przywyknięty?

— No, przynajmniej się nie wydajesz.

— Kiedyś, wiele lat temu, kiedy nie byłem jeszcze przywyknięty, umarła mi podczas nocnego dyżuru rodząca kobieta. Trochę dlatego, że tak miało i musiało być, ale pewnie trochę dlatego, że byłem za mało doświadczony, że coś przeoczyłem, że z czymś się spóźniłem. Nie wiem, czy umarłaby teraz, kiedy już jestem doświadczony, mało co przeoczam i reaguję w porę. Być może też by umarła. Ale wtedy miałem ogromne poczucie winy. I wiesz co z tym ogromnym poczuciem winy zrobiłem? Po zejściu z dyżuru poszedłem do kina. Pamiętam nawet tytuł filmu „Siedmiu wspaniałych”. A potem, w kawiarni, poderwałem dziewczynę, zabrałem ją do domu i poszliśmy do łóżka. Następnego dnia zdałem szefowi sprawozdanie z tego nieszczęsnego zajścia i zejścia. Nikt się mnie nie czepiał. Bo to takie zajścia i zejścia po prostu się zdarzają. Każdemu.

Mateusz milczał.

— Wolałbyś usłyszeć inną wersję? — spytał ojciec.

Mateusz pokręcił przecząco głową.

— Nie. Wolę taką. Bo ja pewnie też bym tak postąpił. Inaczej nie idzie tego wszystkiego wytrzymać.

Teraz był jeden z tych właśnie przypadków. Trudnych do wytrzymania. Choć dla Mateusza już nic szczególnie szczególnego. Jeżdżąc z pogotowiem napatrzył się na jeszcze większe straszności. Kobieta, nie stara, ale i nie młoda, zniszczona alkoholem, trybem życia i samą sobą, miała zaburzenia rytmu serca. Trudno było na miejscu i bez dokładnego badania stwierdzić na ile poważne. Na pewno jednak na tyle, że należało ją zabrać do szpitala. Ale to nie ona była najbardziej chora i nie ona najbardziej potrzebowała pomocy. W dziecinnym łóżku leżał pokurczony, brudny, zanieczyszczony wymiocinami, moczem i kałem, niedorozwinięty fizycznie i psychicznie człowiek. Na pewno już nie dziecko. Ale na pewno jeszcze nie starzec. W kącie pokoju, na posłanej byle jak i byle czym wersalce, leżała stara kobieta. Wyniszczona i wychudzona. Jęczała. Pewnie z bólu, ale kontaktu z nią nie było. Może dlatego, że była nieprzytomna i z powodu choroby, i przepicia. Opróżniona butelka po wódce leżała obok wersalki, a od starowiny jechało alkoholem jak z browaru.

Lekarka obrzuciła i oceniła całość jednym wprawnym spojrzeniem.

— Daj tej z zaburzeniem rytmu cordaron — powiedziała do Mateusza. — Najlepiej dożylnie. I wracamy. Trzeba zawiadomić pomoc społeczną. My tu niczego nie zdziałamy.

Nawet nie podeszła do łóżka, ani wersalki.

Mateusz otworzył swój neseser, wyjął ampułkę i strzykawkę. Nałożył rękawiczki. Zrobił zastrzyk, wprowadzając lek wolniutko i obserwując reakcję kobiety. W szpitalu zrobiono by to pod monitorem. W domowych warunkach lekarka powinna przynajmniej obserwować zapis EKG. Ostatecznie badać puls. Ale najwyraźniej nie miała zamiaru tego robić, a Mateusz nie mógł jej pouczać. Bo to ona była od pouczania Mateusza. Odwrotna sytuacja nie wchodziła w rachubę.

Wyjął igłę z żyły. Sprawdził tętno na szyi. Wydawało mu się, że troszkę zwolniło. A jeśli jego rytm nawet się nie wyrównał, to nie był już tak rozszalały. Dla Mateusza bicie serca, pulsowanie krwi, szmery w sercu i płucach, perystaltyka jelit były czymś, w bardzo wprawdzie odległy sposób, ale porównywalnym z muzyką. Była to muzyka życia. Muzyka zdrowia lub choroby. A czasem muzyka umierania.

— Jedziemy — powiedziała lekarka.

Pacjentka patrzyła nie na nią, ale na Mateusza. Bez wielkiej nadziei, że uzyska pomoc, ulgę, czy pocieszenie. Może nawet bez żadnej nadziei. Po prostu chciała popatrzeć na kogoś młodego, zdrowego, czystego. I nie okazującego jej wstrętu. Może jedynego człowieka, który nie okazywał jej wstrętu.

Mateusz poklepał ją po ramieniu.

— Powinno być lepiej — powiedział. — Niech pani się teraz położy i odpoczywa. Jest ktoś, kogo moglibyśmy zawiadomić o tym, co się tu dzieje?

Pokręciła przecząco głową. Była więc sama. Z tą ululaną, chyba dosłownie na śmierć, staruszką i gnijącym w betach idiotą. Zapewne synem. Ale to pytanie było wszystkim, co mógł dla niej zrobić.

Nie wrócili na Hożą. Dyspozytorka podała im nowy adres, niezbyt odległy, gdzie wedle jej relacji znajdował się niedoszły samobójca.

— Policja już tam jest — powiedziała

Wisielec miał mniej niż trzydzieści lat. Był pijany, ale całkiem żywy. Na szyi miał czerwona pręgę i kawałek jakiejś szmaty. Na podłodze leżał rozbity żyrandol.

— Nie jest aż tak pijany — oceniła lekarka — skoro się bezpiecznie wieszał.

Policjant skinął głową.

— Nie pierwszy raz. On już tak ma. Upije się, żonę potarmosi, potem wpada w żałość nad nią, nad sobą, no i się wiesza.

Potarmoszona żona składała zeznania. Nie sprawiała wrażenia zdenerwowanej. Raczej zrezygnowanej. Tym, że scenariusz powtarza się i powtarza, ale zawsze kończy tak samo. Wydawało się, że wolałaby, aby wreszcie zakończył się powodzeniem, a nie tylko czerwoną pręgą na szyi męża, protokołem policyjnym i obdukcją lekarską.

Lekarka usiadła na krześle. Skinęła na Mateusza.

— Zbadaj go. Na niego twoja wiedza wystarczy.

Mateusz wysłuchał szmery i w sercu, i pod sercem. Nie umiał ocenić na ile niepokojące. Powiedział o tym lekarce. Machnęła ręką.

— Jak ma coś z sercem, to niech idzie do rejonowego. Nie jesteśmy od leczenia chorób przewlekłych.

Wypisała orzeczenie na blankiecie, podała policjantowi. Nawet nie spojrzał.

— Dobra — powiedział.

A zwracając się do mężczyzny dodał:

— Następny raz lepiej umocuj żyrandol. Bo jak ci spadnie na łeb, to bez wieszania życia pozbawi.

Żona desperata mruknęła coś pod nosem. Mateusz miał wrażenie, że powiedziała: „oby”.

Nie był to ostatni jego wyjazd tej nocy. Ani choćby przedostatni. O czwartej rano dyspozytorka poderwała go z krzesła, na którym próbował się zdrzemnąć.

— No, mały. Wreszcie coś miłego. Nasza „Nereczka” wzywa.

Słyszał już o dziewczynie, którą nazywano „Nereczką”. Mniej więcej raz w miesiącu miała atak kolki nerkowej. Ale choć jej telefony powtarzały się regularnie, a ataki były niegroźne, nikt jej się nie pozbywał, ponieważ dziewczyna uchodziła za cud-piękność. Lekarki nie chciały do niej jeździć. Lekarze i pielęgniarze jak najchętniej.

Mateusz był jej ciekaw. Teraz dyspozytorka uczyniła mu z „Nereczki” prezent na powitanie dnia i pożegnanie dyżuru.

Był przygotowany, że dziewczyna będzie ładna. Ale nie, że aż tak ładna. Miała dwadzieścia pięć lat, blond włosy, oczy jak niezabudki i wyglądała jak aniołek z dziecinnych książeczek do nabożeństwa. Lekarz nawet nie spytał, co jej jest. A ona nawet nie powiedziała, co jej dolega. Przekręciła się na brzuch. Ściągnęła dół piżamy odsłaniając pośladki. Nie kawałek, w który można by wbić igłę. Pokazywała lekarzowi, sanitariuszowi i kierowcy całą swoją urodziwą pupkę. Mateusz starał się zachować profesjonalnie, ale nie wyszło. Zawstydził się swojej nieprofesjonalności. Lekarz osobiście zrobił zastrzyk z lekiem rozkurczowym, choć zwykle zlecał tak proste zadanie sanitariuszowi. Odrobinę dłużej niż trzeba rozmasowywał miejsce wkłucia. Potem jakby trochę ociągał się z wyjściem.

— Może poczekamy chwilę — powiedział. — I zobaczymy, czy lek zadziałał. Jeśli nie, dam troszkę większą dawkę.

Mateusz pomyślał, że lekarz choć starszy od niego o przynajmniej dwadzieścia lat, też nie jest w tej chwili tylko i jedynie profesjonalny. I trochę mu odpuściło.

Lek zadziałał, ale dziewczyna ich zatrzymała.

— Wiem, że to nie wasza działka i że powinnam pójść z tym do swojego lekarza, ale skoro jesteście… I tacy mili…

— W czym problem? — zapytał lekarz, choć w każdym innym przypadku nie zwróciłby uwagi na prośbę, albo odrzucił ją nieuprzejmym burknięciem.

— Wydaje mi się — mówiła dziewczyna, a jej niebieskie oczy wyrażały, czy też udawały, przestrach — że wyczułam guzek. W prawej piersi.

Lekarz zawrócił. Dziewczyna tym razem obnażyła piersi, a Mateusz po raz drugi zaczął się wściekać na siebie za swoją reakcję. Całkiem nie pasującą do zawodu lekarza. Starszy kolega długo i nadzwyczaj starannie obmacywał piersi dziewczyny. Obie. Choć niby-guzek miał się znajdować tylko w jednej.

— Nic niepokojącego nie wyczuwam — powiedział.

Spojrzał porozumiewawczo na Mateusza.

— Ale zawsze lepiej dwa razy sprawdzić, niż raz się pomylić. Prawda, Mateuszku?

Dziewczyna patrzyła na Mateusza bardzo zachęcająco.

— Jeśli pan nic nie wyczuwa, na pewno wszystko jest o.k — powiedział.– Ale jeśli chce się pani upewnić, radziłbym zrobić USG.

I lekarz, i dziewczyna nieznacznie, ale jednocześnie wzruszyli ramionami. Ze zdziwieniem. Dziewczyna chyba ze zdziwieniem i rozczarowaniem.

Kiedy wychodził z dyżuru, podeszła do niego młodziutka pielęgniarka. Znał ją. Bardziej niż dobrze, choć i bardziej niż krótko. Poprzednim razem, kiedy mieli wspólny dyżur, zaprosiła go do swojego mieszkania. Okazała się nader gościnna. Poczęstowała go śniadaniem i samą sobą. Śniadanie wyglądało apetycznie. Dziewczyna także. Teraz też zaproponowała, aby przyszedł do niej i aby wspólnie „odespali noc”. Był zmęczony, ale zarazem podniecony wizytą u „Nereczki”. Poszedł więc „odsypiać noc” do i z pielęgniarką, której imienia od ostatniego „odsypiania” zdołał już zapomnieć.

Przez to odsypianie opuścił poranne zajęcia i pojawił się dopiero na popołudniowych. Był wciąż nieodespany. I wciąż chodziła mu po głowie „Nereczka”. Ojciec przestrzegał, że na każde sto pacjentek siedemdziesiąt będzie naprawdę chorych, dziesięciu będzie się wydawało, że są chore, a dwadzieścia będzie zdrowiutkich jak rydz, ale za to spragnionych zabawy w lekarza i z lekarzem. „Nereczka” należała do wszystkich trzech kategorii. Chyba miała rzeczywiście silne stany spastyczne, być może spowodowane nerwicą, być może piaskiem w nerkach lub przewodach moczowych. Na pewno była histeryczna, hipochondryczna i nadwrażliwa na ból. Ale — też być może — jej dolegliwości występowały pod wpływem pragnienia, by być dotykaną. Najlepiej i najchętniej przez mężczyznę w lekarskim kitlu. Bo chyba przez mężczyzn bez lekarskiego kitla bywała dotykana wystarczająco często.

Ojciec twierdził, że ze wszystkich przypadków, z jakimi Mateusz się w swoim medycznym życiu zetknie, te ostatnie będą najtrudniejsze. Teraz się przekonał, że ojciec miał rację.

Wracał do domu umordowany, niewyspany i przede wszystkim zniechęcony. To mu się zdarzało nie tylko po dyżurach w pogotowiu, ale i po każdych zajęciach w szpitalu. Nie teoretycznych, ale praktycznych. Czyli tak zwanych „obchodach’ pacjentów. Zawsze się potem zastanawiał, czy nie lepiej było jednak zostać reżyserem dźwięku. Myślał o muzyce dobieranej do audycji radiowych i telewizyjnych. A zwłaszcza o muzycznym podkładzie do filmów. Nie bardzo przepadał za oglądaniem filmów, ale przepadał za słuchaniem filmów. Czasem ten podkład mu się podobał: bardzo lub trochę. Ale najczęściej chciałby go zmienić. Po swojemu.

Kładąc się na nie zaścieloną od Bóg wie kiedy wersalkę, pomyślał jednak nie o „Nereczce”, nie o pielęgniarce z Pogotowia, nie o dzisiejszym szpitalnym obchodzie, ani nie o muzyce filmowej. Pomyślał, jak zawsze przed zaśnięciem, o Ani Guttry. Ale choć bardzo tego chciał, nie przyśniła mu się tej nocy.

Rozdział 3

Mateusz poznał Anię Guttry kiedy miał szesnaście lat. I wielką, choć całkiem nieuświadomioną gotowość do zakochania się. Tyle, że w jego bliskim, dalszym i najdalszym otoczeniu nie było ani jednego damskiego obiektu, w którym mógłby się zakochać. Ania była starsza od niego o lat sześć lat, a więc na tyle młoda, aby mogła podobać się wyrostkom, a jednocześnie na tyle dojrzała, aby wyrostkom podobać się bardzo. W każdym razie Mateuszowi bardzo się spodobała

Teoretycznie była jak najdalsza od ideału dziewczyny, jaki roił mu się w głowie. Wydawało mu się, że dziewczyna idealna lub choćby do ideału przybliżona nie powinna być całkiem głupia, ale przede wszystkim chętna do przeżywania fizycznych miłosnych uniesień. Wielkich i częstych. Czyli takich, jakich on wówczas potrzebował.

Matka Mateusza, która znała Anię w jej wczesnym dzieciństwie, mówiła o niej, że jest „pastelowa”. Dwudziestokilkuletnia Anna Guttry nic a nic ze swojej pastelowości nie utraciła. Była subtelna jak pudrowe portrety Wyczółkowskiego. I jak jej własny, też pastelowy, wiszący w salonie „Malwiny. Autor obrazu zatytułował go „Muzyka” i na pierwszym planie umieścił klawiaturę, faliście układającą się w rodzaj niby-partytury. Ania znajdowała się w tle. Niezbyt wyraźna, ale przez to właśnie najprawdziwsza. Taka, jaką była. Przynajmniej dla Mateusza.

Teraz znał ją już prawie siedem lat i nadal była dla niego bardziej zjawiskiem niż realną kobietą. Ale kochał ją całkiem realnie i coraz bardziej. I już zupełnie nie po cielęcemu. Całkiem po dorosłemu. Aż za bardzo po dorosłemu.

Ania była pasierbicą jego ojca. Czyli nie była z Mateuszem spokrewniona, a jedynie spowinowacona. Jego ojciec miał z matką Ani troje dzieci, które były przyrodnim rodzeństwem i jego, i jej. Może dlatego także i ich często uważano za rodzeństwo. Mateusz zawsze zżymał się, kiedy mówiono o Ani „twoja siostra”. A do niej o nim „twój brat”. A najbardziej się zżymał, kiedy Ania traktowała go jak brata. I nie było dla niego żadną pociechą, że uważała go za brata równie bliskiego jej sercu jak Piotra Guttry, czyli brata rodzonego.

Kiedyś doradcą, powiernikiem i autorytetem w sprawach muzyki był dla Ani ojciec Mateusza. Teraz stawał się i stał Mateusz. Ostatnia prośba, aby jej pomógł w przezwyciężeniu trudności interpretacyjnych Sonaty f-moll Strawińskiego świadczyły o tym bardziej niż dobitnie.

Ania była mężatką i zdawała się być szczęśliwą mężatką. Nigdy o swoim małżeństwie z Mateuszem wprawdzie nie rozmawiała, ale choćby brak ochoty i potrzeby takiej rozmowy przemawiał za tym, że Ania żyła w udanym związku.

Kochając się w Ani Guttry i pragnąc Ani Guttry Mateusz nie żył jednak jak pustelnik. A nawet żył w całkowitym rozbracie z pustelnictwem i celibatem. Króciutki przerywnik w jego nieuporządkowanym, chaotycznym życiu seksualnym stanowiła Weronika. Poznał ją w Instytucie Onkologii, gdzie przeżył swój chorobowy epizod, zakończony pełnym happy-endem. Weronika miała mniej szczęścia, a tak naprawdę nie miała go w ogóle. Po kilkumiesięcznym, bardzo ważnym dla nich obojga romansie, zmarła. Bardzo mu jej brakowało, ale nie opłakiwał jej w taki sposób, jak to opiewają poeci. Po jej śmierci sypiał z wieloma dziewczynami, czasem trochę, a czasem całkiem przypadkowymi. Podświadomie porównywał je z Weroniką i te porównania zawsze wypadały na ich niekorzyść. Choć większość była od Weroniki o wiele bardziej atrakcyjna fizycznie i bardziej łóżkowo sprawna. Dlaczego mimo to bardziej odpowiadała mu krucha i — podobnie jak Ania — „pastelowa” Weronika, nie miał pojęcia.

Była jeszcze jedna dziewczyna, z którą się kilka lat temu zaprzyjaźnił, ale z którą nie sypiał. I nie wiedział, dlaczego z nią nie sypiał. Choć wiedział, że ona była na to gotowa i do tego chętna. Ale jemu wydawało się, że jest warta czegoś więcej, a nawet znacznie więcej niż tylko fizycznych zbliżeń. Ale nie wyobrażał sobie Irminy w roli żony. Przynajmniej na razie. Czyli w wieku dwudziestu dwóch lat.

Ania zatelefonowała po tygodniu.

— Będziesz mógł mi towarzyszyć na tym koncercie? — spytała. — Niby wszystko jest już w porządku i nawet ja jestem z siebie zadowolona, ale czułabym się lepiej i pewniej, gdybyś był na sali. Dla większości, a może i dla wszystkich moich słuchaczy, wart posłuchania będzie pewnie tylko Szopen. Wątpię, aby ktokolwiek docenił Strawińskiego, albo potrafił ocenić moją interpretacje jego sonaty. Więc tak naprawdę nie mam dla kogo jej zagrać. A gdybyś był, grałabym dla ciebie.

— Przyjdę — obiecał.

Nie dodał: „Oczywiście, że przyjdę”, ani: „Przyjdę z największą radością”, ani niczego w tym rodzaju. Usłyszał w słuchawce pełne zadowolenia westchnienie:

— Cieszę się. Naprawdę się cieszę. Nom to do zobaczenia.

Ania naprawdę się cieszyła, więc i on się cieszył. I też naprawdę.

Tak, jak przewidywała, Szopen w jej wykonaniu bardzo się uczonym fizykom spodobał. Ale — czego nie przewidziała — uczonych fizyków jeszcze bardziej zainteresował Strawiński. Mateusz widział i czuł panujące na zamkowej sali skupienie i słyszał tą szczególną ciszę, jaka towarzyszy zasłuchaniu. Był ogromnie ciekaw środkowej części sonaty. Ania zagrała ją wprawdzie po swojemu, ale on zdawał sobie sprawę, że wywarł wpływ na sposób jej gry. Mało kiedy czuł się tak usatysfakcjonowany i dumny. Na bis Ania wykonywała ostatnio jeden z nieznanych utworów Tekli Bondarzewskiej. Słuchacze z reguły nie mieli pojęcia o istnieniu tego wdzięcznego muzycznego dziełka, a rzadko także i jego autorki. Ale ponieważ tym razem słuchaczami byli prawie sami mężczyźni, Ania zagrała sonatę Szymanowskiego. I intuicyjnie utrafiła w ich gusta.

Po koncercie odbywał się bankiet, na który Ania została zaproszona. Wraz z osobą towarzyszącą. „Osoba towarzysząca” od razu się nastroszyła, bowiem nie cierpiała tego rodzaju imprez. Ania dotknęła najpierw dłoni Mateusza, potem jego policzka. Czy kiedykolwiek zdawała sobie sprawę z magii tego gestu?

— Zostań — poprosiła. — Nie chcę być sama z tymi mędrkami. Będą mnie pewnie tylko komplementować. No, bo o czym można gadać z kobietą, która nie ma pojęcia o entropii.

Zdziwił się:

— Dlaczego akurat o enropii?

— To jedyne pojęcie z fizyki, jakie zapamiętałam. Kiedyś słyszałam, jak mówił o entropii mój brat-mądrala. Oczywiście z niczym go nie kojarzę. Nie brata. Tego słowa.

Mateusz roześmiał się:

— A ja kojarzę. Z entropią negatywną. Ale też tylko tyle zapamiętałem z wykładu.

— No więc zostaniesz?

— No więc zostanę.

Ponieważ nie odstępował Ani na krok więc uczeni nie mieli żadnej szansy, aby się do niej zbliżyć. A jeśli podchodzili, to jedynie po to, aby pogratulować jej występu. Żaden nie wspomniał o entropii.

— Czuję się jak twój body-guard — powiedział Mateusz.– A może nawet jak twój Mars. Mam wrażenie, że sam mój wygląd odstrasza twoich potencjalnych uczonych adoratorów. Zainteresowanych może nie tyle i nie tylko twoją muzyką, ale i twoją urodą. Nie miałabyś ochoty, abym się oddalił, dając ci okazję do poflirtowania z tymi kandydatami do nagrody Nobla?

Co by zrobił, gdyby powiedziała, że ma ochotę? Na pewno by się wściekł. Na pewno czułby się straszliwie zazdrosny. I równie, a może jeszcze bardziej — zraniony. Ale Ania się roześmiała.

— Nie dostrzegam w tym gronie ani jednego obiektu do flirtu. Nawet najbardziej przelotnego. Więc się nie oddalaj. I miej jeszcze bardziej groźną minę.

Przez moment zastanawiał się, jak by zareagowała gdyby jej — choćby żartem — zaproponował taki przelotny flirt ze sobą. Zdziwiłaby się? Zlekceważyła? Wyśmiała?

Odwiózł ją do „Malwiny”, choć upierała się, że pojedzie sama i że nie ma żadnego sensu, aby wracał potem kolejką do Warszawy. Dla niego jednak przebywanie z nią zawsze miało sens.

Myślał o tym bezsensownym sensie w drodze powrotnej. I aby zapomnieć o tym bezsensie bardzo zapragnął na tę noc kobiety. Nie dlatego, aby zastąpiła lub udawała Anię. Mateusz potrzebował kobiety, aby rozładować swoje czysto fizjologiczne napięcie.

Było zbyt późno, aby ściągnąć do siebie dziewczynę z tych, z którymi czasem sypiał. Pomyślał o pielęgniarce z Pogotowia, ale nie wiedział, czy jest w domu. A jeśli nawet jest, to czy sama. Nie pochlebiał sobie aż tak bardzo, aby sądzić, że jest jedynym facetem, którego po dyżurze czy przed dyżurem ta dziewczyna zaprasza do swojego łóżka. Pozostawała mu ostateczność, czyli sąsiadka z parteru. Była stewardessą, ale już nie najpierwszej młodości, a także nienadzwyczajnej urody. Nie była też szczególnie porywająca w łóżkowych igraszkach. Była za to pod ręką, była samotna i dyspozycyjna. A jego zawsze przyjmowała życzliwie. Chyba jednak bardziej dlatego, że nie chciała być samotna, niż dlatego, że żywiła dlań jakiekolwiek uczucia. Wchodząc na klatką schodową zadzwonił do jej mieszkania. Otworzyła, nie wyraziła ani zdziwienia, ani szaleńczej radości. Po prostu zaprosiła go do środka, wyłączyła telewizor i bez słowa zaczęła rozpinać bluzkę. A on — spodnie. Nie miał ochoty zostawać u niej przez całą noc, ale i nie wypadało mu wyjść w środku nocy. Został więc do rana, a nawet zjadł z sąsiadką śniadanie. Niewiele rozmawiali. Mateusz nawet nie wiedział o czym mogliby ze sobą rozmawiać. Ona chyba też nie wiedziała.

Jego następne spotkanie z „Nereczką” należało do tych dziwacznych i nieprawdopodobnych przypadków, o których mawia się, że zdarzają się jedynie w książkach lub na filmach. Choć tak naprawdę znacznie częściej zdarzają się w życiu.

Mateusz był w kinie z Irminą. Kiedy z niego wychodzili, podeszła do nich „Nereczka”. Ale nie do niego, tylko do Irminy. Irmina ucieszyła się ze spotkania dość umiarkowanie. Przedstawiła „Nereczce” Mateusza. Ta, podając mu rękę, powiedziała:

— Znam twojego chłopaka. Wprawdzie tylko jako lekarza, ale i tak z jego jak najlepszej strony.

Irmina zdziwiła się, a Mateusz stropił. I stropił się swoim stropieniem, bo już dość dawno mu się to nie przydarzało.

— Kalina jest moją cioteczną siostrą — powiedziała Irmina. — Ale skąd cię zna? Jako lekarza?

— Miałem dyżur w pogotowiu I łagodziłem cierpienia spowodowane kolką nerkową.

„Nereczka” utkwiła w nim swoje niebieskie oczy. Patrzyły troszkę wyzywająco, troszkę kpiąco i bardzo zalotnie.

— Pamiętasz wszystkie przypadki ze swoich nocnych dyżurów? — spytała.

Oczywiście, że wszystkich nie pamiętał. Ale ten przypadek — jak najbardziej.

Poszli we trójkę na kawę do pobliskiej kawiarni.

— Nigdy się nie chwaliłaś, że masz takiego przystojnego chłopaka — powiedziała „Nereczka”. — Gdybym wiedziała, że jest twój, przestałabym się interesować rozkładem dyżurów w pogotowiu.

— Nie jest mój — odparła Irmina.

— A czyj? — spytała „Nereczka”.

I popatrzyła na Mateusza w ten szczególny sposób, który dawał mu do zrozumienia, że jest bardzo zainteresowana, aby był jej.

Przyjechał do kina samochodem i wypadało mu odwieźć do domu nie tylko Irminę, ale i jej kuzynkę. Irmina mieszkała bliżej, więc wysiadła wcześniej. Żegnając się z Mateuszem cmoknęła go w policzek. I ostrzegła:

— Uważaj na Kalinę. W tej grze to ona jest wygrywającą.

Kalina się roześmiała. Irmina tylko uśmiechnęła. Jakoś tak smutno.

Kiedy ruszyli, „Nereczka” zapytała:

— Pamiętasz tylko choroby swoich „przypadków”, czy także ich adresy?

— Niektóre pamiętam — odparł.

— A mój?

— Twojego akurat nie zapamiętałem.

Roześmiała się.

— Zapamiętałeś — powiedziała. — Ale jeśli nie chcesz jechać do mnie, nie mam nic przeciwko temu byśmy pojechali do ciebie.

Mógł się jeszcze jakoś wykręcić, odwlec lub w ogóle zrezygnować z dalszej z nią znajomości. Nie wykręcił się, nie odwlókł, nie zrezygnował. Pojechali do niego.

Rozdział 4

Mateusz nie przypominał sobie takiego okresu w swoim życiu, aby chciał czy choćby godził się na jakąkolwiek i od kogokolwiek zależność. Zawsze przysparzał rodzicom oraz nauczycielom mnóstwo zgryzot swoją nadmierną samodzielnością i niechęcią do podporządkowywania się nakazom i zakazom. Był urodzonym buntownikiem i nikt się nie spodziewał, że kiedykolwiek i choćby tylko trochę się pod tym względem zmieni. On sam też się tego nie spodziewał.

Ale się zmienił. Nie od razu. Nie całkiem. I nie dlatego, że ktoś chciał i próbował go zmienić. Nie dlatego, że on sam chciał i próbował się zmienić. Po prostu jakoś ta zmiana w nim następowała i postępowała, a on nie tyle się tej zmianie poddawał, co się jej nie przeciwstawiał. Nie zastanawiał się też po co i dla kogo się zmieniał i zmienił. Choć, gdyby zaczął się zastanawiać, wymieniłby pewnie i babcię, i ojca, i Anię Guttry, i małą Sissi, i Weronikę. Choć niekoniecznie w tej właśnie kolejności.

Nie znaczy to, że pod ich wpływem przestał chadzać własnymi drogami. Tyle, że zaczął brać ich potrzeby i pragnienia pod uwagę.

Nie miały natomiast na Mateusza żadnego wpływu jego po-Weronikowe kochanki. Najpierw te młodociane, a potem pełnoletnie, a także bardziej niż pełnoletnie. Zawsze bardzo przelotne. To on je wybierał, to on narzucał im swoje zasady bycia ze sobą i czas bycia ze sobą. Mało interesowały go ich potrzeby i pragnienia. W ogóle — poza łóżkiem mało go interesowały. Swoje uczucia podzielił bez reszty i — jak sądził — na zawsze między Anię, Weronikę i Irminę. Początkowo pokochał Anię na sposób sztubacki. Miłością nie oczekującą ani spełnienia, ani wzajemności. Ale wkrótce to uczucie nabrało nowej i bardzo męczliwej odmiany. Ania przestała być, czy wydawać się Mateuszowi, istotą bezcielesną jak bajkowe dobre wróżki i zaczęła silnie i coraz silniej oddziaływać na jego zmysły. I budzić silne i coraz silniejsze pożądanie. Jego nie dawanie sobie rady z testosteronem, buzującym na jej widok i w każdym z nią kontakcie, wyciszyła dopiero Weronika. Jego pierwsza dziewczyna, z którą spał. Dawała mu nie tylko zaspokojenie jego młodzieńczych zapałów, ale także nauczyła czułości i tkliwości. Irmina, choć nigdy z nią nie spał, także działała na Mateusza tonująco. Ojciec mawiał o jego matce, że dobrze się z nią i przy niej odpoczywa. Mateusz mógł powtórzyć tę opinię przebywając w towarzystwie Irminy lub choćby tylko o niej myśląc.

Nie planował swojej uczuciowej przyszłości. Ta przyszłość wydawała mu się nieskończenie odległa. Jeśli zdarzyło mu się nad nią zastanawiać, to w jakiś niesprecyzowany sposób wiązał ją z Anią Guttry. Ale jaką rolę Ania miałaby w tej jego przyszłości pełnić — nie miał pojęcia.

Biorąc sobie do łóżka Kalinę był najświęciej przeświadczony, że będzie tylko i wyłącznie jedną z jego przygód. Jego „przelotką”. Jednorazową czy kilkurazową kochanką, o której zapomina się szybko i na zawsze. Gdyby przewidział, jakie wynikną ze znajomości z nią konsekwencje, zrezygnowałby z tej niewątpliwie atrakcyjnej erotycznej okazji.

Dziewczyny i kobiety, które przychodziły do jego mieszkania na Dragonów, z reguły je oceniały, a czasem także wyceniały. Jedne chwaliły — szczerze lub nieszczerze. Inne miały uwagi krytyczne. Mateusz się nigdy tymi uwagami i ocenami nie przejmował.

„Nereczka” nie była więc pierwszą kobietą, która jeszcze przed pójściem do łóżka zrobiła bardzo dokładny przegląd i bilans Mateuszowego pied-á-terre.

— Piękne położenie — orzekła. — Ale chyba lepiej byłoby nie rozdzielać tej niewielkiej powierzchni na aż trzy pokoje. Ja bym przebiła ściany i zrobiła jeden duży pokój, i drugi, mniejszy, służący za sypialnię. Kuchnię połączyłabym z sitting-roomem. No i powiększyłabym łazienkę.

Potem zaczęła — teoretycznie — urządzać mieszkanie z przebitymi ścianami, obszernym sitting-roomem, niewielką sypialnią i powiększoną łazienką. Przestawiała meble, większość zastępując innymi. Mateusz był zbyt podniecony urodą i obecnością Kaliny, aby wszczynać z nią sprzeczkę, zanim do czegokolwiek między nimi doszło. Spytał więc bez złości, a tylko troszeczkę kpiąco:

— Jesteś projektantką wnętrz? Czy agentką nieruchomości?

Nie miała poczucia humoru.

— Nie — odrzekła. — Pracuję w salonie z ekskluzywną bielizną pościelową.

Nie zapytał, jaka bielizna pościelowa jest ekskluzywna i dlaczego nie jest sprzedawana w sklepie, ale w salonie. Konwersacja z „Nereczką” jakoś go wcale nie interesowała. Ale nie bardzo wiedział jak przejść do rzeczy, która go w niej i z nią interesowała. A Kalina oglądająca, oceniająca i zapewne wyceniająca jego mieszkanie nie sprawiała wrażenia zainteresowanej ową „rzeczą”. Na szczęście w pewnej chwili zaprzestała lustracji wnętrza i spojrzała na Mateusza. Uśmiechnęła się do niego. Zachęcająco. Skwapliwie skorzystał z tej zachęty.

Okazała się najlepszą kochanką ze wszystkich, jakie miał. W pewnej chwili pomyślał nawet, że lepszej już chyba miał nie będzie. Była całkowicie pozbawiona pruderii, ale nie była wulgarna. Za to nieprawdopodobnie wprost wyrafinowana w grze wstępnej i podczas zbliżeń. A post coitum niebywale urocza i przesłodka.

Wiedział z karty zgłoszeń, jaką miała założoną w pogotowiu, że ma dwadzieścia pięć lat, a od kolegów-lekarzy i pielęgniarzy, że jest panną. I że nikt z zespołu pogotowia, tak często wzywanego do jej domu, nigdy nie widział w nim żadnego mężczyzny. Ani śladów obecności mężczyzny. Dziwiono się samotności tej prześlicznej kobiety.

Mateusz, nieco ochłonąwszy po miłosnych uniesieniach, też zaczął się temu dziwić. W kinie była sama. W domu najwyraźniej nikt na nią nie czekał, bo dała mu wybór miejsca ich schadzki. Poza tym łatwość i gotowość do takiej schadzki, z niemal przypadkowym partnerem, też świadczyła raczej o potrzebie wypełnienia życiowej i emocjonalnej pustki niż o nagłym i namiętnym uczuciu, jakie w niej ów mężczyzna wzbudził. Zresztą — kiedy miał wzbudzić? Podczas króciutkiej wizyty lekarskiej? Czy też, równie krótkim, pobycie w kawiarni?

Patrząc na nią było się więcej niż pewnym, że ta młoda kobieta może przebierać w adoratorach i że ma ich więcej niż setka innych kobiet razem wziętych. Ale chyba nie miała i nie przebierała, skoro zdecydowała się na romans z Mateuszem — studentem, sanitariuszem nocnego pogotowia i właścicielem niewielkiego i na dodatek kiepsko urządzonego mieszkania. A najwyraźniej decydowała się nie na przygodę, ale romans.

Odprężona, wdzięcznie zadyszana, leciutko senna zdążyła powiedzieć, że następnego dnia przyniesie komplet rozkosznie mięciutkiej pościeli. W jej ulubionym łososiowym kolorze. Znaczyło to, że ta noc jest ich pierwszą, ale bynajmniej nie ostatnią.

Kiedy Kalina zasnęła, Mateusz przyglądał się jej coraz bardziej zdumiony i coraz bardziej oszołomiony. Była wyjątkowo piękną kobietą. Wydawało się, że poświęca swemu ciału i swojemu wyglądowi cały wolny czas. I że dbałość o ciało i jego wygląd jest dla niej najważniejszą sprawą na świecie. Mateusz nie znał się na kosmetykach, a szczególnie damskich, ale domyślał się, że jego nowa kochanka używa ich mnóstwo i najlepszych. Dior? Worth? Celine Dion? Mateusz znał te nazwy, ponieważ jego matka używała takich właśnie kremów, olejków, dezodorantów, talków i perfum. Wiedział, że są piekielnie drogie. Skąd Kalina miała na nie fundusze? Skąd miała pieniądze na równie drogą i elegancką bieliznę? Przecież jako ekspedientka, choćby salonowa, nie mogła zarabiać zbyt dużo. A nie miała bogatego męża, ani — jak się wydawało — bogatego kochanka. Zamożni rodzice? Ale czy zamożni rodzice pozwolili by córce parać się tak podrzędnym zajęciem? Chyba, że byli właścicielami tego pościelowego salonu. Albo ona była jego właścicielką. Mógł o to wszystko zapytać Irminę, ale wiedział, że nie zapyta. W ogóle to pokrewieństwo między tymi dwoma kobietami było mu całkiem nie w smak.

Następnego dnia miał zajęcia od dziewiątej rano. Obudził Kalinę. Nie chciała wstawać.

— Zostaw mi klucze — powiedziała, jakby zostawianie kluczy do mieszkania całkiem obcej kobiecie było czymś całkiem zwyczajnym i naturalnym. — Ja idę dopiero na jedenastą. Daj mi odespać nasze nocne szaleństwa.

Mateusz nie miał zapasowych kluczy. Miał je jego brat Maciek, a trzecią parę — matka. Powiedział o tym „Nereczce”.

— To co będzie? — spytała, ale nie oderwała głowy od poduszki.

Nie miał pojęcia, co będzie.

— O której kończysz pracę? I gdzie jest ten twój salon?

— O siódmej wieczorem. Salon jest w dawnym Domu Chłopa. Czyli na Placu Napoleona.

— Dobrze — powiedział. — Przyjdę po zajęciach.

Skinęła głową, pocałowała go i zasnęła.

Jeszcze chyba nigdy nie był tak rozkojarzony i tak niezdolny do ogarnięcia czegokolwiek myślą, zwłaszcza rozsądną, jak tego dnia. Czuł się jak po zażyciu to całkiem niezłej porcji dopalacza lub koki. Wszystko odczuwał ze zintensyfikowaną siłą. A najbardziej zdziwienie. Nie tylko tym, co się zdarzyło. Dziwił się przede wszystkim i najmocniej samemu sobie.

Irmina uprzedziła go, że w związku z Kaliną to nie on będzie grał pierwsze skrzypce. Nie minęła nawet doba, aby przekonał się, że jego przyjaciółka miała rację. „Nereczka” w niezauważalny dla partnera sposób obejmowała nad nim przywództwo. Była ogromnie kobieca i miła. Pozornie ustępliwa i uległa, pozornie zachwycona wszystkim, co mężczyzna mówił i robił. Także z nią. Ale Mateusz zdawał sobie sprawę, że w tym męsko-damskim zaprzęgu to ona trzyma lejce, a mężczyzna jedynie ma złudzenie, że powozi. Co gorsza wiedział, że chyba nie potrafi tego zmienić. Mógł zerwać tę, jeszcze właściwie nie zawiązaną, znajomość. Rzecz w tym, że za nic zerwać jej nie chciał. A nawet bał się, że „Nereczka” ją zerwie. Choć obiektywnie i na chłodno rzecz biorąc byłoby to optymalne rozwiązanie. I wybrnięcie z sytuacji, w jaką się wplątał. Lub może raczej — został wplątany. Mimo to, jadąc po Kalinę po zajęciach czuł niepokój, że dziewczynie minął już jej kaprys i wcale na niego nie czeka. Nie tylko z utęsknieniem, ale w ogóle. Nie rozumiał powodów tego niepokoju i nie rozumiał, czemu ów niepokój narasta w nim i nasila się w miarę zbliżania się do Placu Napoleona.

Fizycznie była bardzo atrakcyjna. Ale umysłowo i pod każdym innym względem nie pociągała go i nie interesowała ani trochę. Uważał, że była intelektualnie płytka, a nawet głupia. Zdołał się zorientować, że jeśli ta młoda kobieta gdzieś bywa, to w solarium, w gabinetach piękności, w supermarketach oraz w kinie. Że nie czyta książek, a muzyka interesuje ją tylko wtedy, kiedy jest do tańca. Trudno mu było wyobrazić sobie wspólne z nią życie. Czy choćby wspólne spędzanie pozałóżkowego czasu. Ale jeszcze trudniej było mu w tej chwili wyobrazić sobie spędzanie łóżkowego czasu z kimkolwiek poza nią. Przez króciutki moment pomyślał o Ani Guttry. Na pewno wciąż i nawet teraz pragnął jej silniej niż „Nereczki”, choć wiedział, że nie ośmieliłby się zaproponować jej takich erotycznych harców, jakie uprawiał z Kaliną. Tyle, że z Anią te harce nie były mu do szczęścia koniecznie potrzebne. Z Kaliną zaś były mu do szczęścia niezbędne.

Domyślał się, że „Nereczka” nie chce z nim jedynie sypiać i harcować, ale także z nim zamieszkać. Nie wiedział — na krótko? Na długo? Na zawsze? Każda z tych wersji jednakowo go niepokoiła. Rozstrojony i rozdygotany wszedł do dużego, eleganckiego sklepu, przyjemnie pachnącego lawendą. Klientów było niewielu. Pracownice aż trzy. Wszystkie młode i wszystkie ładne. Jakby dobrane tylko po to, aby kupujący mógł je sobie wyobrazić leżące na oferowanych przez salon poduszkach i kolorowych prześcieradłach. I przykryte, ale nie do końca, puchatymi pledami i kołdrami.

„Nereczka” rozjaśniła się na jego widok. Dwie sprzedawczynie przyjrzały się Mateuszowi najpierw z ciekawością, potem do ciekawości dołączyła się aprobata. Widocznie Kalina zdążyła już się zwierzyć lub pochwalić swoją zdobyczą, a koleżanki wartość tej zdobyczy teraz weryfikowały. Mateusz poczuł się trochę jak towar wystawiany na sklepowej wystawie i naburmuszył. „Nereczka” udała, że nie dostrzega jego naburmuszenia.

— Dziewczyny były tak miłe — powiedziała — że dają mi wolne. Tak więc nie musisz na mnie czekać aż do wieczora. Możemy iść zaraz. Jesteś po obiedzie?

Zjadł pierogi w małej knajpce, ale nie wiedział, czy dla Kaliny jest to jednoznaczne z obiadem. Dla niego było.

— Coś tam przekąsiłem — burknął.

— A ja nic, a nic — powiedziała „Nereczka”.

Najwyraźniej czekała na jego propozycję. Jej koleżanki także były tej propozycji ciekawe.

Mateusz nie był bywalcem dobrych lokali. Wpadał do rozmaitych jadłodajni, aby zaspokoić głód. Byle szybko, byle jak i byle czym. Kiedyś ojciec zaprosił matkę i jego do „Białej Gęsi”. Innym razem zjedli obiad w kawiarnio-restauracji w Ogrodzie Botanicznym.

Myślał więc intensywnie, co powinien powiedzieć, aby Kalina była zadowolona. No i żeby jego zaproszenie zaimponowało jej koleżankom. Jakoś nic mu nie przychodziło do głowy. Nagle przypomniał sobie, że któryś z jego kolegów wspominał o „Quchni artystycznej” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Mateusz zapamiętał nazwę ze względu na ekscentryczną pisownię. Zapytał więc Kalinę tak, jakby on sam bywał w tym lokalu przynajmniej co drugi dzień.

— Lubisz „Quchnię artystyczną?

Kalina nie wiedziała, czy lubi „Quchnię artystyczną”, ale nazwa brzmiała nieźle więc powiedziała, że lubi.

Pojechali. Mateusz od pierwszego wejrzenia znielubił „Quchnię artystyczną”. Kalina od pierwszego wejrzenia ją polubiła. Nie dlatego, że odpowiadał jej wystrój lokalu. Zauważyła aż kilka twarzy znanych jej z kolorowych magazynów. Co oznaczało, że bywać w „Quchni…” nie tylko można, ale nawet należy. Pokazała Mateuszowi celebrytki i celebrytów. Wymieniła ich imiona i nazwiska. Nie miał pojęcia, kim są. Więc tylko kiwał głową. Ale cieszył się, że „Nereczka” jest zadowolona. I liczył, że jej zadowolenie przełoży się na jego późniejsze zadowolenie. Z niej.

Przełożyło się.

Ale następnego dnia przyszła refleksja, czy stać go na kupowanie własnego zadowolenia przez zadowalanie kosztownych kaprysów „Nereczki”. Dzięki „stypendiom” od obu ojców oraz dorabianiu na dyżurach w pogotowiu, biedy nie klepał. W porównaniu z wieloma kolegami uchodził nawet za prawie-krezusa. Miał własne mieszkanie, miał własny samochód więc wyróżniał się z dość lub bardzo ubożuchnej masy studentów. Ale na drogą kochankę stać go nie było. A „Nereczka” zapowiadała się na taką właśnie.

Jej oczekiwania i spodziewania względem niego dziwiły go bardziej niż nieco. Nie wiedziała, że jego ojczymem jest Jerzy Magnuszewskim, który mógł i chciał szczodrze sponsorować pasierba. Nie wiedziała, że jego ojcem jest Marek Giller, który także mógł i także chciał dbać o materialny status swego syna. W ogóle nic o Mateuszu nie wiedziała. A on nie wiedział, kiedy i jak wytłumaczyć „Nereczce”, że jej spodziewania są przesadne. Pod każdym względem. No, może poza jednym, czyli erotycznym. Te był w stanie zaspokoić w stopniu znacznie wyższym niż dostateczny.

Któregoś dnia spotkał w Akademii Irminę. Wydało mu się, że to spotkanie nie jest całkiem przypadkowe. Dziewczyna była nie tylko i jak zwykle poważna, ale — co zdarzało jej się bardzo rzadko — smutna. Chciał jakoś wytłumaczyć swoje do niej niedzwonienie i urwany z nią kontakt, ale uprzedziła jego wyjaśnienia:

— No i? — spytała.

Wiedział, co chciała wiedzieć. Wzruszył ramionami.

— Sam nie wiem.

I to była cała prawda o jego sytuacji.

— Nie wypada mi się wtrącać w twoje sprawy — powiedziała Irmina. — Ani w sprawy Kaliny. Ale uwierz mi, to nie wyjdzie wam na dobre. Ona jakoś się z tego wykaraska, ale tobie pokiereszuje życie. Może na zawsze.

Mateusz był zły. Na Irminę. I na siebie. Bo on miał podobne przeczucia.

— Nie przesadzasz? — spytał.

— Znasz mnie — odparła. — Nie jestem panikarą ani sensatką.

Po raz pierwszy zachował się w stosunku do niej niegrzecznie.

— Jesteś zazdrosna? — spytał złośliwie.

Nie obraziła się.

— Tak, jestem. Znosiłam spokojnie, choć bez przyjemności, wszystkie twoje romansiki i twoje przygody. Tym razem wiem jednak, że to coś więcej niż romansik, albo przygoda. I jestem zazdrosna, bo Kalina odbiera mi twoją przyjaźń, twoją sympatię, a nawet twoje zaufanie.

— Niczego ci nie odbiera — powiedział, ale nie całkiem pewnie.

Bo Kalina rzeczywiście chciała go mieć na wyłączną własność. Jakiekolwiek wzmianki o Irminie przyjmowała z furią. Na początku śmiał się i traktował jako dodatkowy afrodyzjak. Rozzłoszczona „Nereczka” była o wiele bardziej podniecająca niż „Nereczka” rozleniwiona, czy znudzona. Teraz jednak pomyślał, że Irmina ma rację. I że on nie chce być przez Kalinę zawłaszczony. Tyle, że nie miał na razie pojęcia, jak ją poskromić. Co powinien zrobić, aby ją nadal mieć, ale na własnych warunkach. Lub inaczej, aby ona go nie miała na ustalonych przez nią warunkach.

Rozdział 5

Profesor Marek Giller Mateusza zachował w warszawskiej klinice na Karowej stanowisko konsultanta. Pojawiał się w Warszawie wówczas, kiedy jakiś szczególny przypadek wymagał jego opinii, obecności na konsylium lub podczas operacji. Której asystował lub którą sam przeprowadzał. Te operacje dotyczyły z reguły pacjentek z zaśniadem groniastym. Marek Giller uchodził bowiem w tych sprawach za specjalistę o renomie i sławie nie tylko największej w Polsce, ale i jednej z większych w Europie.

Kiedy się zjawiał w Warszawie, najpierw odwiedzał Mateusza. I zwykle pierwszą noc spędzał u niego. Następne u swojej pasierbicy, Ani Guttry, w jej józefowskiej willi. Podczas pobytu zawsze lub prawie zawsze spotykał się z matką Mateusza. Czasem te spotkania odbywały się w obecności syna, czasem poza jego wiedzą i obecnością. A także na pewno poza wiedzą i obecnością męża matki, Jerzego Magnuszewskiego. Ale Mateusz nigdy o to rodzicielskie tete a tete nie pytał ani matki, ani ojca. Ten swoisty gentelman agreement obejmował bowiem nie pytanie Mateusza o jego spotkania i jego sercowe układanki. Obu stronom — i Mateuszowi, i jego rodzicom — taki układ jak najbardziej odpowiadał.

Z dziewczyn Mateusza ojciec znał kiedyś Weronikę. Potem poznał Irminę. Obie lubił. Weronikę niemal bez żadnych zastrzeżeń, Irminę z jednym. Była córką jego dawnej i bardzo przelotnej kochanki i Marek Giller czuł się wobec dziewczyny może nie bardzo, ale jednak skrępowany. Zwłaszcza, że nie wiedział, czy matka Irminy powierzyła córce sekret swej młodzieńczej miłosnej przygody. I jak tą przygodę oceniała. Mateusz miał wrażenie, że dla jego ojca był to niewiele znaczący epizod. Dla matki Irminy chyba coś o wiele bardziej znaczącego w jej ówczesnym, a może i późniejszym życiu.

Kiedy zjawiał się u syna, w jego mieszkaniu na Dragonów nie było żadnych kobiet. Bo Mateusz, znając termin ojcowskiej wizyty, pozbywał się ich bezceremonialnie i stanowczo. Tylko raz, czy dwa nieoczekiwanie wpadła Irmina, ale bardzo szybko i pod byle pretekstem wyszła. A Mateusz jej nie zatrzymywał ani pod byle pretekstem, ani w ogóle. Lubił te domowe sam na sam z ojcem.

Tym razem było całkiem inaczej. Kalina ogromnie się ucieszyła, że będzie mogła poznać jego ojca. I nie przyszło jej do głowy, że Mateusz się z tego wcale nie cieszy. I że najprawdopodobniej nie ucieszy się także Marek Giller.

I to właśnie ona otworzyła mu drzwi. Mateusz widział, jak oboje zmierzyli się wzrokiem. Było to szybkie, ale niezmiernie uważne spojrzenie. Mateusz nie wątpił, że oboje dokonali właściwej lustracji. I oboje wyciągnęli z niej właściwe wnioski.

Mateusz nie musiał prezentować ojca, bo Kalina wiedziała kim jest i jak się nazywa. „Nereczka” podała Markowi Gillerowi dłoń. Była pewna, że pocałuje ją w rękę. Ale ojciec Mateusza tę malutką, bardzo kształtną i bardzo wypielęgnowaną rączkę jedynie uścisnął.

Kalina nie tyle przygotowała kolację, co ją zamówiła w jakimś cateringu. Najwyraźniej często z takich usług korzystała, bo powiedziała do przyjmującej zamówienie: „To co zwykle”. „To co zwykle” obejmowało półmisek pospolitych wędlin i serów, bulion, kotlety z indyka oraz szarlotkę na klapciowatym spodzie. Matka Mateusza byłaby pewnie tą kolacją całkowicie ukontentowana. Ojciec Mateusza na pewno ukontentowany nią nie był.

Marek Giller przywiózł synowi Grűner Veltliner z 2009 roku, czyli dobrego dla tego Rieslinga rocznika i z dobrego dla niego regionu, czyli Bűrgenlandu. Mateusz nie znał się jeszcze i zbyt dobrze na dobrych winach, ale dzięki ojcu zaczynał je poznawać i rozpoznawać. Marek Giller zaś uważał, że taką naukę trzeba zaczynać od podstaw. Grűner Veltliner, w odmianie białego Riezlinga, uważał za dobrą podstawę. Zazwyczaj wypijali wspólnie butelkę Grűnera podczas wieczornej pogawędki, zagryzając serowymi ciasteczkami, które piekła kiedyś babcia Evi Gillerowa, a obecnie żona ojca, Joanna.

Mateusz domyślał się, że tym razem nie będzie męskiej pogaduchy przed snem, bo ojciec najwyraźniej nie zamierzał nocować w jego mieszkaniu. Ani nawet przedłużać ponad grzecznościową miarę swojej u niego wizyty. Mateusz miał o to pretensje do Kaliny, ale wiedział, że jego krytyka spowoduje schłodzenie jej ochoty do łóżkowych zabaw. A bez tych zabaw jej obecność w jego domu i życiu traciła sens. Więc powstrzymał się od robienia jej uwag i wymówek.

Podczas tej nienaturalnie usztywnionej kolacji ojciec tylko raz, bez widocznego powodu, uśmiechnął się do Kaliny, wstał z krzesła, uniósł w nieoczekiwanie poufałym geście jej podbródek i powiedział cicho, jakby zwracał się tylko do niej i w tylko jej wiadomej sprawie:

— Śliczna z pani kobieta, ale nic z tego nie będzie.

I poszedł do łazienki.

Mateusz zdumiał się:

— O co chodzi?

„Nereczka” miała wypieki na twarzy i zwężone z gniewu i upokorzenia oczy.

— Nie wiem — warknęła.

Nie uwierzył jej. Wiedział, że wiedziała. To on nie wiedział, ale czuł, że od niej się nie dowie. Nie był pewien, czy dowie się od ojca.

Dowiedział się. Ale nie od razu. Dopiero następnego dnia.

Ten przyjazd Marka Gillera miał dla jego syna znaczenie szczególne. Ojciec zabierał go ze sobą do kliniki na Karową, aby był obecny na sali operacyjnej podczas przeprowadzanego przez niego zabiegu. Zabieg był nie tylko wyjątkowy, ale wyjątkowo wyjątkowy. Chodziło o ciążę bliźniaczą, dwujajową i dwuowodniową, w której jeden z płodów właśnie obumarł, a drugi zdawał się całkiem prawidłowo rozwijać. Nie było możliwości usunięcia z macicy martwego dziecko bez narażania życia jego bliźniaka. Ale nie było też możliwe i dopuszczalne pozostawienie martwego płodu bez narażania życia matki. Zresztą najprawdopodobniej i już na dniach czy nawet „na godzinach” cała sprawa zostałaby rozwiązana przez samoistne poronienie. Obydwu płodów. Martwego i żywego. Pomysł, aby zaryzykować usunięcie jednego worka owodniowego, wydawał się Mateuszowi mało realny. Ale potem przypomniał sobie czarny, brudny i mokry asfalt zimowej drogi do Klagenfurtu, rozpłatany przez ojca brzuch martwej kobiety i wyciągające się ku niemu dwie drgające rączki jej żywego dziecka. I zaczął myśleć, że ojcu uda się ta operacja. I bardzo chciał, aby się udała. Najbardziej ze względu na ojca. Ale niemal równie bardzo ze względu na to żywe dziecko. I jego matkę. No i ze względu na siebie. Chciał wierzyć, że kiedyś i jemu będzie udawało się to, co — z jakiegokolwiek punktu widzenia — wydaje się niemożliwe.

Marek Giller wprowadził swoich asystentów i syna w plan zabiegu. Mateusz wiedział więc, co ojciec ma zamiar robić i zrobić. Ale wiedział też, że najbardziej precyzyjny plan może lub musi się zmienić ze względu na nieprzewidziane zdarzenia i okoliczności. I że są minimalne szanse powodzenia tego planu, a przeogromne jego fiaska.

Kiedy przyjechał do kliniki, ojciec już tam był. Jego asystent zajął się przygotowaniem sali do zabiegu. Marek Giller zaś przygotowywał do zabiegu pacjentkę.

Mateusz kiedyś czasem, a teraz coraz częściej myślał, że swoją popularność, sławę i zawodowe sukcesy ojciec zawdzięcza nie tylko doświadczeniu, fachowej wiedzy i fachowym umiejętnościom, ale w równej mierze swojemu stosunkowi do chorych kobiet. Był niezwykle uważny w słuchaniu wszystkiego, co mówią. Zdawał się doceniać ich lęki, także te niewerbalizowane i — zdawałoby się — bezpodstawne. Zwracał baczną uwagę na każdy gest pacjentki, na „mowę” jej ciała. A nade wszystko chciał ją zrozumieć. I pomóc jej w zrozumieniu samej siebie, przyczyny cierpienia, przebiegu terapii i skutków leczenia.

Pacjentki go uwielbiały. Za to, że był uprzejmy, miły, życzliwy i wyrozumiały. Ale przede wszystkim za to, że był rozumiejący. Ufały mu. Mateusz nieraz widział, że nawet te najbardziej przerażone, nawet te całkowicie załamane odzyskiwały w ojcowskim gabinecie nadzieję. Niekoniecznie na wyleczenia i długie szczęśliwe życie. Pamiętał, jak Weronika po ostatniej wizycie u jego ojca powiedziała:

— On potrafi pomóc w dźwiganiu tego najcięższego z krzyży nieuleczalnej choroby, jaką jest strach.

Mateusz z każdym rokiem, miesiącem, tygodniem, a nawet dniem nabierał pewności, że jego dziewczyna miała rację. I że właśnie lęk pacjentów bywa najstraszniejszym i najbardziej dotkliwym cierpieniem. Że czasem utrudnia, a czasem uniemożliwia leczenie. I że terapię trzeba rozpoczynać od wyeliminowania tego właśnie czynnika.

Teraz jego ojciec pomagał swojej pacjentce w przezwyciężeniu jej strachu. Sala zabiegowa była przygotowana, instrumentariuszka stała przy stole operacyjnym, na profesora czekali anestezjolog i dwóch asystentów. A on wciąż jeszcze przebywał w pokoju kobiety. Z nią i jej strachem. Największym z ludzkich strachów. Strachem matki o życie dziecka.

Mateusz czekał na korytarzu. Marek Giller wyszedł, spojrzał przelotnie na syna. Inaczej niż zwykle. Jakby nie na niego, ale przez niego. Mateusz wiedział — ojciec jest już bez reszty skupiony na czekającym go zabiegu. Czasem się zastanawiał, czy ojciec w takich chwilach tylko się koncentruje, czy może także modli. Kiedyś powiedział synowi, że on — na co dzień niedowiarek — staje się człowiekiem żarliwie wierzącym podczas wykonywanych trudnych zabiegów.

— Wierzysz wtedy w Boga? — zapytał zdumiony Mateusz. — Czyli kogoś, którego woli się przeciwstawiasz? Którego zaniedbania próbujesz naprawiać?

— No, aż tak wysoko nie sięgam. Zwracam się o pomoc do ewangelisty Łukasza. Kolegi po fachu. On ma większe szanse dotarcia do samego źródła wszelkiej wiedzy. I na dodatek — wszechmocy.

Mateusz pomyślał, że w tym konkretnym przypadku pomoc świętego Łukasza będzie ojcu szczególnie potrzebna. Gdyby wiedział, jak zwracać się do świętych, odmówił by jakiś akt strzelisty.

— Chodź — powiedział ojciec.

Przebrali się i umyli. Podczas zabiegu ojciec odzywał się bardzo rzadko. Instrumentariuszka, chyba najsprawniejsza ze wszystkich, jakie Mateusz kiedykolwiek widział, w lot lub jeszcze szybciej odgadywała każdy zamiar i każdą myśl profesora. Marek Giller dziękował jej leciutkim skinieniem głowy.

Patrząc na ręce ojca, Mateusz starał się zapanować nad własnymi. Bezskutecznie. Pociły się i drżały. W popłochu pomyślał, że może jest to okazja i czas, aby zrezygnować z medycznych studiów i aspiracji. I że on sam nigdy nie będzie w stanie opanować się w momentach, kiedy od jego opanowania zależeć będzie czyjeś życie. Także życie człowieka w jego mikroskopijnym wymiarze.

Po zabiegu wydawał się bardziej zmęczony od ojca.

— Myślisz, że się uda? — spytał. — Mówię o tym dzieciaku, który został w brzuchu.

Marek Giller wzruszył ramionami.

— Tego nie wiem. Zadecydują o tym najbliższe godziny i dni. Oraz ten czynnik, o którym wiemy zbyt mało. A właściwie nic nie wiemy. Wola życia. Czasem najsilniejsza u takiego człowieczka, który jeszcze nie wie, że żyje. Wątpię, aby ten malec dotrwał do normalnego terminu porodu. Ale — kto go tam wie.

Uśmiechnął się.

— Jakoś mi przybladłeś, synu. Zbyt silne wrażenia?

— Cholernie silne. Kilka razy miałem ochotę wyjść, raz zemdleć, a raz się porzygać.

Ojciec poklepał go po ramieniu.

— Fakt, że zostałeś, nie zemdlałeś i się nie porzygałeś świadczy, że pewno zostaniesz jednak lekarzem.

Mateusz wciąż miał co do tego wątpliwości.

— No dobra! — powiedział Marek Giller. — W razie czego zostaniesz pianistą. Albo hydraulikiem. Masz różne i liczne możliwości. Zostawmy rozważania poważnej natury na potem. Teraz należy nam się bardzo dobry obiad. Pójdziemy do restauracji, czy jedziemy do „Malwiny”?

Mateusz wiedział, że Ani nie ma w „Malwinie”. Ani w Polsce. Pojechała do Kijowa, gdzie miała dać kilka recitali. Mimo to wolał zjeść obiad w „Malwinie”. Gdzie było tak wiele jej śladów. No i jej portret: Ani-muzyki, Ani w muzyce, muzyki w Ani.

Pojechali do Józefowa. Swieta wielbiła Marka i w dowód swego uczucia zawsze przygotowywała na jego przyjazd to wszystko, co lubił najbardziej. Co do Mateusza przestała go nie lubić i nawet próbowała go polubić. Ale o kulinarnym rozpieszczaniu jeszcze mowy nie było. Mateuszowi to zresztą nie przeszkadzało. Smakowało mu wszystko, co Swietka ugotowała, usmażyła czy upiekła.

Janka też nie było w domu. Swieta ze skwaszoną miną powiedziała, że jak zawsze skorzystał z nieobecności żony, żeby sobie poskałkować. To jak zawsze i to poskałkowanie brzmiały jak najcięższy zarzut i wyrzut. Babcia Ani, pani Mila Ostrowska, nie odezwała się. Ale jej milczenie było aż nadto wymowne. Ona też aż nadto wyraźnie była i przeciwko jak zawsze i Jankowemu skałkowaniu.

Marek Giller też nie wydawał się zachwycony ani jak zawsze, ani skałkowaniem. Ale nie skomentował uwag Swiety.

— Zanim Swietka przyniesie nam swoje pychoty — powiedział — daj mi, synu, najsmakowitszą przystawkę. Zagraj.

Mateusz zwyczajowo się obruszył. Ale i on miał ochotę rozładować swoje nierozładowane napięcie. Podniósł więc wieko fortepianu. Zamknął oczy. Dotknął klawiszy i poczuł nie dający się z niczym porównać błogostan. Cudowne zapomnienie trosk, rozterek i wszystkich codziennych uczuć, nie tylko zresztą niedobrych. Po prostu nie istniejących w świecie muzyki. Przez chwilę czekał co mu zagra. Nie w duszy, bo nie był wcale pewien jej istnienia, ale w nim. Odwrócił się do ojca.

— A może na cztery ręce? Dworzaka? Legendę? Tę z numerem jeden…

Grał kiedyś ten utwór z Anią. Było to przeżycie o wiele bardziej intensywne od najbardziej intensywnego seksu. Pewnie ona sama zagrałaby to inaczej. I on sam zagrałby to inaczej. Ale mimo to potrafili zagrać to wspólnie. Czy z ojcem byłoby podobnie?

— Nie — powiedział Marek Giller. — Nie znam dobrze tego utworu. Bez nut mógłbym jedynie improwizować.

— No! — zachęcał Mateusz — To poimprowizujmy.

Poimprowizowali.

A potem, już odprężeni i wypogodzeni, zasiedli do obiadu. Ojciec poruszył sprawę Kaliny i swojego dziwacznego wobec niej zachowania dopiero przy kawie i koniaku.

Rozdział 6

Marek Giller nie robił żadnych wstępów. Zapytał znienacka:

— Jesteś zakochany?

Mateusz siedział na przeciwko ojca. Przed nim, na ścianie nad fortepianem wisiał portret Ani. W pierwszej chwili Mateusz pomyślał, że ojciec podążył za jego wzrokiem i odkrył jego tajemnicę.

— W kim? — spytał, aby zyskać na czasie.

Ojciec jakby odetchnął.

— Czyli nie jesteś — powiedział. — Gdybyś był, wiedziałbyś świetnie i od razu o kogo pytam.

I dopiero w tym momencie Mateusz uświadomił sobie, że chodzi o Kalinę. Teraz i on poczuł ulgę.

— Nie jestem zakochany w Kalinie.

Ojciec powinien teraz powiedzieć, że dotychczas nie wtrącał się i nadal nie ma zamiaru wtrącać w uczuciowe życie syna, ale tego nie powiedział. Po raz pierwszy odkąd się znali wypowiedział swoją opinię na ten temat. Jednoznaczną i kategoryczną.

— Pozbądź się jej. I to jak najszybciej. Bo potem będziesz miał przechlapaną nie tylko młodość, ale być może i całą resztę życia.

Mateusz odzyskał pewność siebie. Wzruszył ramionami.

— Mówisz, jak Irmina. I nawet tymi samymi słowami. Umówiliście się?

Ojciec nic nie powiedział.

— Nie demonizuj — ciągnął Mateusz. — Kalina jest dla mnie tylko erotyczną przygodą. Ja dla niej też. Na pewno ani ona, ani ja nie jesteśmy dobrymi kandydatami na stały związek. Przynajmniej ze sobą.

Uśmiechnął się krzywo.

— Jej na pewno bardziej odpowiadał by ktoś taki, jak ty. Profesor, cudzoziemiec, z wypasioną bryką i porządnym kontem w porządnym banku.

— Też tak myślę — powiedział ojciec.

Zaskoczył Mateusza.

— Czy… Ale w jaki sposób?

Tym razem Marek Giller się uśmiechnął.

— Ona zna mowę nie tylko rąk, oczu, ale i nóg. Powiedziałbym nawet, że jest bardzo sprawna i bardzo doświadczona w tych sposobach porozumiewania się

Mateusz ponownie się zaczerwienił. Tym razem z irytacji. Ale trochę i zazdrości. O Kalinę. Choć przecież ani nie był w niej zakochany, ani nie miał zamiaru się w niej zakochać.

— To się stało wtedy, kiedy wstałeś od stołu? I powiedziałeś jej: „Nie”? Wściekała się przez resztę wieczoru i całą noc.

Ojciec skinął głową.

— Wtedy. A że się wściekała… No, nimfomanki tak już mają. Nie znoszą odmowy, ani odrzucenia. Na tym polega ich choroba.

— Myślisz…

Marek Giller skinął głową.

— Myślę. I co ważniejsze nie mylę się w swojej diagnozie. Znałem kilka podobnych przypadków. A zwłaszcza jeden. Opowiadałem ci o nim. O mało nie skończył się tragicznie dla mojego przyjaciela i dla jego małżeństwa.

Zamyślił się. Jakby wracał do tego bardzo dawnego, ale wciąż jeszcze żywego wspomnienia.

— Tamta też była doskonale piękna — powiedział. — Za doskonale piękna jak na anioła. Taki wygląd mogą mieć tylko ich przeciwieństwa. Gdyby anielice były tak urodziwe, mężczyźni szeregami wędrowaliby do nieba.

— Demonizujesz — powtórzył Mateusz.

Bardzo chciał w to wierzyć.

— Skąd ją wytrzasnąłeś? — spytał ojciec. — Czy to może ona wytrzasnęła ciebie?

Mateusz nie chciał się przyznać, że była jego pacjentką.

— Jest kuzynką Irminy.

— Długo ją znasz?

— Niezbyt.

— I zapewne niezbyt dobrze. Wystarcza ci to, co demonstruje w łóżku. Jest pewnie bardzo w tych sztuczkach pomysłowa.

Mateusz nie odpowiedział. Ojciec roześmiał się.

— A więc aż tak dobra? I aż tak pomysłowa? Może więc powinienem żałować, że nie skorzystałem z jej propozycji. Tak zręcznie wyrażonej bosą stópką.

Mateusz nadal milczał. Ojciec pochylił się ku niemu.

— Synku, przez pół wieku miałem tak wiele dziewczyn i kobiet, że nawet ich imion nie spamiętałem. Nie mam ci więc za złe, że i ty używasz sobie na całego. Albo bardziej niż na całego. Ale przed tą kobietą cię ostrzegam. A ty, bez względu na to jak bardzo przybierzesz obrażoną i lekceważącą minę, świetnie wiesz, że jest niebezpieczna. Jeśli nie uwierzysz ani mnie, ani sobie będę musiał cię ratować tak, jak niegdyś swojego przyjaciela.

Mateuszowi zwęziły się oczy:

— Czyli?

Ojciec wcale się nie stropił.

— Po prostu drugi raz nie powiem jej: „Nie”.

Mateusz prychnął gniewnie

— Nie będzie drugiego razu. Za bardzo ją upokorzyłeś za pierwszym. Ona nie jest…

— Owszem, jest — powiedział bardzo spokojnie ojciec.

I spytał:

— Chcesz się przekonać?

Mateusz zawahał się. Wciąż nie mógł uwierzyć, aby „Nereczka”, tak zawsze spragniona jego pieszczot i zadowolona z jego pieszczot, wychwalająca go za jego pierwszo- drugo- i trzeciorzędowe męskie atrybuty, skusiła się na pierwszo- drugo- i trzeciorzędowe atrybuty tego mocno starszego pana. W dodatku żonatego. I w jeszcze jednym, dla niej pewnie najważniejszym dodatku, na pewno nie dającemu się wodzić za nos. Nawet jej.

— Spróbuj — powiedział, ale niezbyt pewnie. — Ale nawet wtedy, jeśli ci się uda, nic z tego nie wyniknie. Nie ślubowaliśmy sobie z Kaliną czystości i wierności. To jest po prostu i tylko seks. Niesamowity seks.

— Mam nadzieję — rzekł ojciec. — Mam nadzieję, że jest tak, jak mówisz. I że ona zniknie z twojego życia równie nagle, jak się w nim pojawiła. Ale czy nie zostawi po sobie na tyle trwałego śladu, abyś potem mógł je sobie ułożyć z inną? I mniej niesamowitym seksem?

Mateusz zerknął na portret Ani. Chciałby powiedzieć ojcu, że mógłby, ale go sobie nie ułoży. I wcale nie dlatego, że sypiał, sypia i jeszcze jakiś czas będzie sypiał z Kaliną. Ale dlatego, że nie sypiał, nie sypia i najprawdopodobniej nigdy nie będzie sypiał z Anią Guttry.

Zapytał nagle:

— Co się dzieje z małżeństwem Ani? I w jej małżeństwie? Dlaczego Swieta i pani Ostrowska mówią o Janku tak cierpko? I dlaczego oni nie mają dzieci?

Marek Giller nie był w stanie pojąć tej nagłej zmiany tematu i tego nagłego zainteresowania Mateusza jego pasierbicą.

— Ania? Co ci nagle przyszło do głowy? Co ona ma wspólnego z tą twoją… Albo niesamowitym seksem?

— Nic — skłamał Mateusz. — Po prostu mam przed oczami jej portret. I tak jakoś…

— Tak jakoś? — przeciągnął Marek Giller i popatrzył na syna w taki sposób, jak na Kalinę w momencie ich poznania. Jakby chciał zajrzeć do samiutkiego wnętrza serca swojego syna.

Mateusz spurpurowiał. Ojciec obejrzał się i też popatrzył na portret pasierbicy.

— Wydaje się, że tym małżeństwie wszystko układa się jak najpomyślniej — odrzekł, ale bez pewności w głosie.

— Wydaje ci się?

Marek Giller leciutko wzruszył ramionami.

— Anka ani mnie, ani swojej matce nigdy się na swoje małżeńskie pożycie nie skarżyła. A obserwując jej stosunek do Janka…

Zawahał się.

— No… — popędzał Mateusz.

Ojciec wyraźnie chciał zakończyć rozmowę na ten temat:

— Sam sobie możesz wyrobić zdanie.

— Bardzo go lubi — odparł Mateusz.

— No właśnie — zakończył ojciec, a Mateusz pojął, że niczego więcej się od niego nie dowie.

Ale mimo to spróbował:

— A dzieci?

— Matka Janka miała wielkie problemy z każdą swoją ciążą. Kładłem to na karb jej wysokogórskich wypraw. Przeciążenie organizmu, długotrwałe niedotlenienia i tak dalej. Himalaistki często tak mają. Ale kiedy jej córka, siostra Janka, jak najdalsza od wspinaczkowych upodobań, swoje pierwsze dziecko poroniła, a drugie urodziła z całym zespołem ciężkich wad, zacząłem kombinować, że może się w swojej diagnozie pomyliłem. A Ania się przeraziła, że Janek może być nosicielem jakiegoś fatalnego genu. Nie mogę zaręczyć, że jej obawy są całkiem i na pewno bezpodstawne. Oboje zrobili badania w Instytucie Genetyki. Nic niepokojącego nie było. Ale Ania nadal się boi. Na razie ma czas tak wypełniony swoimi koncertami i swoją muzyką, że macierzyństwo nie jest jeszcze dla niej sprawą najważniejszą. Ale lada moment się stanie. Ja jej jednak niczego nie doradzam. Bo też się boję. Babskie przeczucia bywają czasem trafniejsze niż mędrca szkiełko i oko.

— Czyli mogłaby mieć dziecko z innym mężczyzną — pomyślał Mateusz.

Pomyślał o siebie w roli tego „innego mężczyzny”.

— Nie, to nie wchodzi w ogóle w rachubę — odparł ojciec, choć chyba nie mógł, a na pewno nie powinien odgadnąć myśli syna.

Mateusz nie zapytał, co nie wchodzi w rachubę.

Swieta weszła do jadalni, aby zakomunikować, że pan profesor jest proszony do telefonu. Marek Giller był pewien, że to telefon z kliniki. Ale telefonowała Joanna.

Mateusz widział, jak twarz ojca odpręża się i rozjaśnia. Zawsze tak wyglądał, kiedy rozmawiał z żoną. A Mateusz po raz kolejny próbował odgadnąć, kiedy i w jaki sposób Joanna potrafiła i zdołała zastąpić mu wszystkie inne kobiety. Nawet te, które dostarczały mu najbardziej niesamowitych doznań erotycznych. Czy Ania mogłaby zastąpić jemu wszystkie inne kobiety, nie musiał odgadywać. Był pewien, że mogłaby.

Marek opowiedział żonie o przebiegu operacji i wyznał, że nie zna jeszcze jej skutków. I o tym, że jest w „Malwinie”. I co zjadł na obiad. I że jest z nim Mateusz. Ale nie powiedział, że nie ma w „Malwinie” Janka. Jakby przeczuwał, że Joanna zaniepokoi się i zmartwi tą wiadomością. Nawet gdyby uzupełnił ją o tak wiarygodne alibi, jak skałkowanie. Skinął na syna.

— Sisi chce z tobą porozmawiać.

Mateusz ucieszył się, bo oboje bardzo lubili swoje telefoniczne rozmowy. Choć jeszcze bardziej lubili rozmowy bezpośrednie.

— Hej! — powiedział biorąc słuchawkę.

Sisi mówiła do niego po niemiecku. I w tym języku jej odpowiadał. Opanował niemiecki już całkiem dobrze, ale w rozmowach z Sisi czasem umyślnie robił błędy, aby mogła je korygować. Bardzo lubiła swoją rolę lektorki.

— Mogłabym zamieszkać u ciebie przez dzień, dwa, najwyżej trzy? Bo nie chce mi się codziennie dojeżdżać z Warszawy do Józefowa. I na odwrót. A jest jakaś bardzo nadzwyczajna wystawa malarstwa i wujek Krzysztof mnie zachęca, abyśmy ją wspólnie obejrzeli.

Wujek Krzysztof, czyli Krzysztof Michałowski, autor portretu Joanny, portretu Ani i dziesiątków portretów i portrecików Sisi, był dla najmłodszej siostry Mateusza najwyższym autorytetem w sprawach malarstwa. Wszyscy sobie z tego jej uwielbienia dworowali, co w niczym jednak nie umniejszało podziwu Sisi dla twórczości genialnego, w jej mniemaniu, „wujka”.

— No — powiedział Mateusz — w zasadzie…

Ale zaraz dodał:

— W porządku. Oczywiście, że możesz. Tylko podaj datę.

Podała. Ojciec przyglądał mu się badawczo. I trochę niespokojnie. Ale nic nie powiedział. Poszedł do hallu i wyjął swój telefon komórkowy z kieszeni płaszcza. Zaklął. Były na nim nagrane nieodebrane rozmowy. Połączył się z gabinetem lekarskim. Słuchał. Westchnął.

— Już jadę.

— I co? — zaniepokoił się Mateusz.

— No i nie jest dobrze.

— Mogę jechać z tobą?

— Oczywiście.

Kobieta leżała na sali pooperacyjnej. Była przy niej pielęgniarka i bardzo spłoszony, młody lekarz. Oboje wydawali się całkiem bezradni. I oboje okazali przeogromną ulgę, kiedy profesor Giller pojawił się w drzwiach.

Podszedł do łóżka. Wziął pacjentkę za rękę. Takim gestem, jakby nie tylko sprawdzał jej puls, ale jakby chciał tę rękę leciutko uścisnąć. Przekazując w ten sposób bezsłowną pociechę, pokrzepienie i nadzieję.

— Krwawi — powiedział młody lekarz. — I wyczuwam skurcze macicy. Jakby się miało na poronienie.

Kobieta rozpłakała się. Marek Giller nadal trzymał ją za rękę.

— Spokojnie. Krwawienie jest w tym przypadku normalne i mam nadzieję, że je wkrótce opanujemy. Tak, jak i skurcze. Pani dziecko jest zszokowane, przeżyło wielki stres i reaguje tak, jak jego mama. Wielkim niepokojem.

Dotknął brzucha kobiety. Potem odwrócił się do Mateusza.

— Posłuchaj tętna. I matki. I dziecka. Zrozumiesz, jak bardzo oboje są ze sobą związani. Nie tylko i nie tyle pępowiną, co emocjami.

Mateusz położył rękę na brzuchu pacjentki. Poczuł jak dziecko miota się w jej łonie. Serce matki i płodu biły w rozpaczliwie przyspieszonym rytmie.

— Pogładź je — powiedział ojciec.

Mateusz pogłaskał. Kobieta popatrzyła na niego. Przestała płakać.

— To pana syn? — spytała Marka Gillera.

Skinął głową.

— On ma niezwykłe ręce — powiedziała.

— Wiem — odpowiedział ojciec. — Dlatego pozwoliłem mu dotknąć pani dziecka.

Kobieta przymknęła oczy. Jakby wsłuchując się w samą siebie. Albo tę melodie, którą w tej chwili słyszał Mateusz.

Profesor wydawał ciche polecenia lekarzowi i pielęgniarce. Zapisywała je na kartce. Wyszła z sali. Potem wróciła, niosąc na tacy cały zestaw leków. Napełniła strzykawkę specyfikami z dwóch różnych ampułek. Nie mogła jednak wstrzyknąć leku.

— Wenflon się zatkał — wyjaśniła. — I to już drugi. Pani ma strasznie marniutkie żyły. Nawet jak się jakaś znajdzie, to zaraz pęka.

Marek Giller obejrzał najpierw jedną, potem drugą rękę kobiety. Były fioletowe od podskórnych wylewów.

— Może na dłoni — powiedział Mateusz. — Widzę żyłkę odchodzącą od kciuka. Całkiem niezłą.

— I dasz radę? — spytał ojciec.

— Dałbym — odparł Mateusz. — Ale jeśli pani zacznie się bać, to nic z tego nie wyjdzie. Żyła ucieknie. Tak, jak te pozostałe.

— Nie będę się bała — obiecała kobieta.

— I słusznie — powiedział profesor Giller. — Jeśli chodzi o dożylne wkłucia, mój syn mógłby z powodzeniem występować w cyrku.

Nie przesadzał. W życiu, które Mateusz nazywał i traktował jako „swoje pierwsze”, napatrzył się na kumpli, którzy dawali sobie w żyłę. Czasem, kiedy miejsce było dla nich trudno dostępne albo łapy im się trzęsły z narkotycznego głodu, prosili go o pomoc. A potem nie mogli się go nachwalić. Że taki zręczny w wyszukiwaniu żył i bezbłędny we wkłuciu. On sam nie miał pojęcia skąd mu się ta umiejętność wzięła. Dzisiejsza pacjentka powiedziała, że ma niezwykłe ręce. Wydało mu się całkiem prawdopodobne, że jego więcej niż wrażliwy słuch i więcej niż wrażliwy dotyk okazały się niezmiernie pomocne w badaniu chorych i robieniu zabiegów. Zawsze słyszał przez stetoskop więcej niż jego koledzy. I trafiał w najbardziej ukryte i najcieńsze żyły bez nie tyle szczególnych, co prawie żadnych kłopotów. Tym razem trochę peszyła go obecność ojca, a jeszcze bardziej niechętne i zawistne spojrzenie pielęgniarki. Ale trafił w żyłę. Założył venflon. Wolniutko, ostrożnie wstrzyknął lek.

— Bardzo chciałbym, aby pani zasnęła — powiedział profesor Giller. — Teraz pani sen będzie najbardziej zbawiennym lekiem na całe zło. Dziecko jakby się troszkę uspokoiło. Może i ono zaśnie. Niech je pani ukołysze do snu. Matki to przecież potrafią.

Mateusz wiedział, że kobieta zaśnie. W jednej z ampułek było relanium. Ale powinna myśleć, że sen zawdzięcza samej sobie. I że jej dziecko zaśnie dzięki niej, a nie psychotropom znajdującym się w jej krwi.

Wychodzili z sali, kiedy pacjentka spytała cichutko:

— Panie profesorze… Tamto dziecko… To był chłopczyk? Czy dziewczynka?

Marek Giller natychmiast zawrócił. Raz jeszcze pogładził kobietę po ręku.

— Chłopiec.

Płakała nadal.

— Proszę myśleć o dziecku, które żyje. I które musi pani ocalić. Niech mnie pani posłucha i zaśnie razem z nim.

Wyszli z Mateuszem na korytarz.

— Rzeczywiście, nie wygląda to dobrze — powiedział Marek Giller do młodego lekarza i do syna. — Ale nikt się przecież nie spodziewał cudu. Po prostu jeszcze nie może być dobrze. O ile w ogóle może być dobrze.

Mateusz podjął nagłą decyzję.

— Ja zostanę — powiedział. — Jeśli trzeba, to całą noc. Będzie się czuła bardziej bezpieczna.

Chciał dodać, że bardziej bezpiecznie będzie się czuło także jej dziecko, ale brzmiałoby to groteskowo. Więc nie dodał.

Jeśli ojciec był zaskoczony, to tego nie okazał. A jeśli wzruszony, to starał się je pokryć rubasznym żartem.

— I wystawisz swoją ślicznotkę na próbę? Zaufasz jej? Albo mnie?

Mateusz też się uśmiechnął.

— Szczerze? Nie ufam ani tobie, ani jej.

— I słusznie — powiedział Marek Giller.

Rozdział 7

Pacjentka spała do rana. Wprawdzie nie był to słodki i zdrowy sen, bo wymuszony lekami, ale chyba w jakiś sposób wpłynął na wyciszenie jej bólu i lęku. Tylko raz się obudziła i — świadomie, czy nieświadomie — wezwała Mateusza. Pielęgniarka wpuściła go do sali pooperacyjnej. Ale chora tylko na niego popatrzyła i znowu zasnęła. Nawet nie wiedział, czy go rozpoznała i zarejestrowała jego obecność. Mimo to podszedł i delikatnie dotknął jej brzucha. Dziecko się nie ruszało, ale zdawało mu się, że czuje szybkie choć dość słabe pulsowanie. Nie był pewien, czy było to tętno płodu, czy tętno matki. Ukrywając swoją ignorancję zapytał dyżurnego lekarza, czy z dzieckiem wszystko w porządku. Tamten się zaniepokoił.

— Kiedy ostatni raz badałem było o.k. A coś teraz nie tak?

Mateusz tego nie wiedział.

— Tak tylko zapytałem — odparł.

Ale był bardzo zadowolony, kiedy lekarz poszedł na salę, wrócił i oznajmił, że tętno dziecka jest prawie w porządku.

— Nie powiem, że najgorsze jest za nami — dodał. — Raczej przed nami. Ale na razie nie ma alarmu. I mam nadzieję, że do końca mojego dyżuru nie będzie. A potem to już zmartwienie innych.

Zapewne pomyślał: „Przede wszystkim pana profesora”. Ale tego nie powiedział.

Mateusz wyszedł ze szpitala, zanim jego ojciec do niego wrócił. Było już bardzo dobrze po północy. Kalina spała. Mateusz usiadł na brzegu łóżka. Dziewczyna pachniała kwiatowym zapachem Celine Dion, a jej koszulka jego wodą po goleniu. I czymś jeszcze — miłym i jakby znajomym. Ale Mateusz nie był w stanie wyodrębnić tej woni z dwóch pozostałych. Pocałował ją. Zmarszczyła nos, ale bez niechęci. Raczej z chęcią. Wziął więc prysznic i wsunął się pod kołdrę, rozgrzaną od jej ślicznego, ciepłego ciała.

Zawsze go zadziwiało, że potrafiła kochać się nie tylko w swoim półśnie, ale i we śnie. I robiła to z taką samą namiętną żarliwością jak wówczas, gdy była obudzona i całkiem kochania się świadoma. Teraz też oplotła go nogami i przytuliła całym ciałem, szczupłym, gibkim, cudownie pozaokrąglanym w miejscach do zaokrąglenia stosownych.

— Ale jesteś… — szepnęła z uznaniem, choć Mateusz wciąż nie był pewien, czy Kalina wie czyje starania i umiejętności pochwaliła.

Obróciła się, zwinęła i zasnęła. Czy może — kontynuowała swoje spanie.

— Ty też — powiedział i pocałował ją w kark.

Był pewien, że rano będzie się dąsała o jego późny powrót. I że wciąż jeszcze będzie zła o odrzucenie jej zalotów przez Marka Gillera. Ale się nie dąsała i nie była zła. Przeciwnie — była w wyśmienitym humorze. I przez to jeszcze ładniejsza. Nie zadawała mu żadnych pytań, a on jej o niczym nie opowiadał. Jeśli ze sobą w ogóle i kiedykolwiek rozmawiali, to o sprawach najbardziej prozaicznych i bieżących. O której on wróci do domu, czy i gdzie pójdą na kolację, do kina, albo na spacer. Po dwóch miesiącach wspólnoty mieszkaniowej nadal nic o sobie nie wiedzieli. No, teraz ona wiedziała, że Mateusz ma ojca. I jakiego ojca.

Wychodząc pocałowała go tak gorąco, że niewiele brakowało, aby ponownie wylądowali w łóżku. Jakoś nigdy nie miał jej dosyć. A ona nigdy nie miała dosyć jego. Choć nie do końca i nie zawsze był pewien, że tylko jego. Ojciec nazwał ją nimfomanką. Mateusz starał się nie myśleć, że Kalina jest także seksoholiczką. I że przynajmniej na razie jego młodość, witalność i jego temperament zaspokajają jej fizyczne potrzeby. Może nie do końca, ale w dostatecznie satysfakcjonującym ją stopniu, aby — też na razie — nie musiała dopełniać sobie młodości, witalności i temperamentu Mateusza młodością, witalnością i temperamentem jeszcze innego mężczyzny. Lub mężczyzn.

Kiedyś przyznała mu się, że przeczytała w jakimś kobiecym magazynie o seksualnych ekscesach Messaliny. O wyzwaniu rzuconemu rzymskim prostytutkom w szczególnej konkurencji — liczbie „obsłużonych” podczas jednej nocy mężczyzn.

— Podobno miała pięciuset klientów — powiedziała. Z uznaniem? Zazdrością?

Mateusz wzruszył ramionami.

— Bzdura. Ile trwałby każdy stosunek? Umiesz podzielić siedemset dwadzieścia minut przez pięćset? Zanim facet by się do niej zabrał, już by musiał ustępować następnemu.

Zdziwiła się:

— Dlaczego siedemset dwadzieścia?

— No, mówiłaś, że to jedna noc. Założyłem, że miała dwanaście godzin.

Kalina przeliczyła. Wydawała się trochę zawiedziona. Mateusz się roześmiał.

— Ze mną na pewno tego rekordu nie pobijesz. Nie lubię być taki szybki. No i więcej niż siedem razy jeszcze nigdy podczas jednej nocy nie wydoliłem.

Nic nie powiedziała.

Ojciec miał wyjechać za dwa dni. Pacjentka nadal nie była w dobrej ani nawet dość dobrej formie. Poronienie wciąż było więcej niż prawdopodobne. Mateusz w przerwie między wykładami spotkał się z ojcem na obiedzie „U Aktorów”.

— Tato? — spytał. — Nadal uważasz, że było warto?

— A ty? — zapytał Marek Giller.

— Ja nie wiem.

I naprawdę nie wiedział. Ojciec poklepał go po ramieniu.

— Nie jestem wszechmocny. Ani nieomylny. Wiem jedno, że trzeba ratować, jeśli jest śladowa choćby szansa powodzenia.

— A w tym przypadku była taka szansa?

Marek Giller przygasł.

— Według mnie nie było. Ale, jak ci powiedziałem, nie jestem nieomylny. Więc może tym razem się mylę. Podejmując tę decyzję liczyłem na swoją omylność co do skutków tego zabiegu.

— A był jakiś przypadek happy-endu?

— Były. Są opisane w prasie fachowej. Były też przypadki samoistnego poronienia martwego płodu, podczas gdy żywy pozostał w macicy. Urodził się o czasie i w całkiem dobrej formie.

I nagle zmienił temat rozmowy.

— Ale w sprawie tej twojej…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 36.23