E-book
14.7
drukowana A5
48.21
PATCHWORK

Bezpłatny fragment - PATCHWORK

Część 1

Objętość:
287 str.
ISBN:
978-83-8104-615-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.21

Rozdział 1

Odkąd Mateusz sięgał pamięcią jego rodzice zawsze się kłócili. Ale nie były to typowe kłótnie. Ojciec podniesionym tonem i nie przebierając w słowach wywrzaskiwał swoje pretensje do matki. A matka nic nie mówiła. Słuchała jego wrzasków ze zwieszoną głową. Czasem płakała. Zazwyczaj cichutko. Czasem krótko, czasem długo, a niekiedy bardzo długo.

Przeważnie powodem ojcowego gniewu był Mateusz. Do pewnego czasu Mateusz próbował się zorientować dlaczego ojciec jest tak zirytowany wszystkim, co on robi i wszystkim, czego on nie robi. Wreszcie doszedł do wniosku, że jest po prostu nieudanym chłopcem i nieudanym synem, a ojciec nie może sobie darować, że nie udało mu się go najpierw zrobić, a potem wychować na miarę swoich marzeń i aspiracji o udanym chłopcu i udanym synu. Zastanawiał się też, czy gdyby był jedynakiem ojciec bardziej, lub choćby trochę bardziej by go lubił. Czasem wydawało mu się, że tak. Częściej, że nie. Podpatrywał swojego młodszego brata, któremu jeszcze więcej niż jemu brakowało do ideału dziecka i syna, a który zdawał się znacznie mniej drażnić ojca. Ale z tych obserwacji nic a nic nie wynikało.

Próbował się więc dowiedzieć od matki, czy zna powody tego ojcowego nielubienia. I jego — Mateusza. I jej — jako jego matki. Zawsze wykręcała się od odpowiedzi milczeniem i popłakiwaniem. Mateusz nie wiedział i przez szesnaście lat się nie dowiedział, czy matka zna przyczyny ojcowskiej niechęci do niej i do niego, ale nie chce o nich mówić, czy nie ma o nich pojęcia więc nie ma o czym mówić.

Przez kilka pierwszych lat życia starał się pozyskać względy ojca. Ale mniej więcej w wieku lat siedmiu przestało mu na nich zależeć. A z czasem on także przestał lubić ojca i wszystko, co ojciec robił i czego ojciec nie robił, budziło jego sprzeciw i pogardę. A wszystko, co ojca irytowało, jemu sprawiało złośliwą radość. Kiedy miał lat czternaście po raz pierwszy powiedział ojcu: „Nienawidzę cię”. A ojciec odwrzeszczał: „I z wzajemnością”. Przez następne lata ich stosunki stale się pogarszały. Choć tak naprawdę trudno było sobie wyobrazić, że mogłoby być jeszcze gorsze.

Jednocześnie pogarszały się też układy między Mateuszem i matką. Miał do niej żal, wyrażany początkowo cichy, potem głośno i nazbyt głośno, że nigdy nie staje w jego obronie. Potem żal zmienił się w gniew. Coraz bardziej zapiekły. A jeszcze potem nie czuł do matki już nic poza ową zapiekłą złością.

Mateusz nie pamiętał kto i kiedy stwierdził, że ma słuch absolutny. W każdym razie było to na tyle wcześnie, że umieszczono go w szkole muzycznej. Choć ojciec zawsze uważał tę decyzję za dowód głupoty.

Mateusz uwielbiał muzykę i bardzo lubił grać. Najbardziej na gitarze, ale także na fortepianie, na skrzypcach, akordeonie, trąbce i saksofonie. Nie lubił natomiast szkoły. Najprawdopodobniej nie lubiłby żadnej, ale ponieważ chodził do muzycznej, nie lubił właśnie tej. Żaden z nauczycieli nie kwestionował jego muzycznych zdolności, ale żaden nie miał też złudzeń, że Mateusz kiedykolwiek zdoła te zdolności rozwinąć i że ktokolwiek mógłby mu w tym dopomóc. Odkąd zaczął uczęszczać do szkoły muzycznej stał się już nie tylko złym dzieckiem i złym synem, ale także złym, a nawet bardzo złym uczniem.

Dla swoich w większości miłych, grzecznych i spokojnych szkolnych kolegów nie był odpowiednim kompanem. Był za to bardziej niż odpowiednim kompanem dla rówieśników z podwórka i rozmaitych dzieci ulicy, którzy nie byli ani mili, ani grzeczni, a na już na pewno nie byli spokojni.

Pierwszego papierosa zapalił kiedy miał lat dwanaście. Pierwszego skręta w dwa lata później. Spił się do nieprzytomności w swoje szesnaste urodziny. Policja zabrała go wtedy najpierw na komisariat, potem do Izby Wytrzeźwień, aż w końcu odstawiła go do domu. Kiedy wytrzeźwiał usłyszał jak ojciec wrzeszczy do matki i na matkę: „Ten twój bękart!”.

Przedtem był dla ojca gówniarzem lub szczeniakiem z przymiotnikiem „głupi”, a łajdakiem i bydlakiem z przymiotnikiem „wstrętny”. Tamtego dnia stał się bękartem. Zapytał więc rodziców czyim wobec tego on, bękart, jest synem.

Ojciec trzasnął drzwiami i wyszedł. Matka płakała. Mateusz podszedł do niej, potrząsnął nią. Też wrzasnął;

— Kto ci mnie zrobił? Kto ci zrobił bękarta?

Nie odpowiedziała.

Przedtem dość często wagarował. Od tamtego dnia w ogóle przestał chodzić do szkoły. W domu pojawiła się pani kurator. Ojciec wzruszał ramionami. Mówił: „Nie moja sprawa”. Albo: „Róbcie z nim co chcecie”. Mama płakała. Mateusz w ogóle się nie odzywał do ojca, do matki i do pani kurator. Kiedy zaś pani kurator zagroziła umieszczeniem go w Pogotowiu Opiekuńczym po raz pierwszy uciekł z domu. Potem po raz drugi. I trzeci. I znowu. Nie wracał czasem przez kilka dni. Kiedyś — przez dwa tygodnie. Ojciec nie pytał, gdzie był. Sprawiał wrażenie zadowolonego, że Mateusza nie było w domu. Matka popłakiwała. Przed panią kurator tłumaczyła, że syn pojechał do babci. Której Mateusz podobno nie miał, a w każdym razie nie znał.

Po ostatnim swoim gigancie, najdłuższym ze wszystkich, bo prawie trzytygodniowym, nie zastał w domu ani ojca, ani brata. Matka, znowu płacząc, wyjaśniła, że ojciec się wyprowadził i złożył pozew o rozwód. A także o zaprzeczenie ojcostwa.

Mateusz zapytał więc raz jeszcze:

— No, to kto ci mnie zrobił? Jeszcze większy drań od tego…

Nie widział, jak ma teraz mówić o człowieku, którego uważał za nieudanego i nielubianego, ale przecież ojca. Matka dopiero wtedy się poddała:

— Marek Giller.

Nie zrozumiał.

— Co takiego?

— Tak się nazywa twój prawdziwy ojciec.

Mateusz usiadł na kanapie. Nogi mu drżały. Ręce też. Włożył je do kieszeni spodni. Ale drżącego głosu nie udało się ukryć.

— Kto to?

Matka wydawała się całkowicie zagubiona i załamana.

— To długa historia.

Wyglądała tak, jakby brakowało jej sił na opowiedzenie nawet całkiem krótkiej historii. Mateusza ogarnęła wściekłość.

— Ale to moja historia! — krzyknął.

Potaknęła.

— Tak, twoja. Ale nie wiem, jak ci ją opowiedzieć. Nigdy nie wiedziałam.

Spróbował się opanować.

— Teraz już nie masz wyjścia — powiedział. — Musisz.

Znowu skinęła głową.

— Byłam z nim… No, z twoim ojcem, dwa lata. Nawet trochę dłużej. To był lekarz, wtedy już po doktoracie, tuż przed habilitacją. Ordynator. Bardzo ceniony fachowiec. I…

Jakby zabrakło jej sił i słów. Mateusz przynaglił:

— I?

— Bardzo go kochałam.

— A on? Ciebie?

— Nie wiem. W każdym razie dobrze nam się układało. Miałam nawet wrażenie, że on — przynajmniej czasami — myśli o trwałym związku ze mną.

— O małżeństwie?

— Być może o małżeństwie. Bo po roku tego naszego bycia ze sobą przestał się…

Stropiła się i zaczerwieniła.

— … zabezpieczać. Wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że chciałby mieć ze mną dziecko. Ja też bardzo tego chciałam. Ale jakoś nam przez cały rok nie wychodziło. Kilka razy wydawało się, że jestem w ciąży, ale to były fałszywe alarmy. Boleliśmy nad tym. Oboje. On chyba nawet bardziej niż ja.

Mateusz nic a nic nie rozumiał.

— Więc dlaczego kiedy zaszłaś wreszcie w ciążę i w dodatku nie urojoną, ale prawdziwą, to cię rzucił?

Pokręciła głową.

— On mnie nie rzucił.

— Ty? Jego? Dla tego jednokomórkowca?

— Nie. Nie dla Jurka, ani dla żadnego innego mężczyzny. Nadal bardzo go kochałam. Chyba za bardzo.

— Możesz jaśniej? — spytał.

— Nie mogę jaśniej — powiedziała cicho. — Bo to nie jest ani trochę jasne.

— Mów, jak chcesz. Ale wyduś to wreszcie.

Mateusz patrzył na ręce matki. Trzęsły się tak samo jak jego.

— Byliśmy na nartach. W Austrii. Tam mieszkają jego rodzice.

Przełknęła głośno ślinę.

— Czyli twoi… dziadkowie. Matka Marka jest Austriaczką.

Mateusz coraz bardziej się niecierpliwił.

— I?

— I tam się połapałam, że jestem w ciąży. Że c h y b a jestem w ciąży. Ale bałam się powiedzieć o tym Markowi. Bo choć był ginekologiem i jego ojciec był ginekologiem, więc szybko by to wyjaśnili, ale za bardzo się bałam kolejnego rozczarowania. Zwłaszcza rozczarowania Marka. Więc nic nie mówiłam.

Mateuszowi wystąpiły czerwone placki na twarzy. Serce łomotało mu tak, że nie mógł złapać tchu.

— No i?

— No i Marek poznał któregoś dnia dziewczynę. Zakochał się w niej. Jakoby od pierwszego wejrzenia. Powiedział mi o tym. A ja mu nie powiedziałam o ciąży.

— Zwariowałaś?

Spuściła głowę.

— Chyba tak. A nawet na pewno tak.

Teraz milczeli oboje. Matka splatała i rozplatała ręce.

— Nie powiedziałam mu ani wtedy, ani nigdy. Myślałam, że robię to z miłości do niego. Ale tak naprawdę zrobiłam to z zemsty. Żeby nie miał tego, czego pragnął najbardziej na świecie. Czyli dziecka.

Czerwone placki na twarzy Mateusza zbielały. Był teraz bardzo blady. Z żalu i wściekłości.

— Odebrałaś mnie ojcu, który mnie chciał i dałaś mnie człowiekowi, który mnie nie chciał? Który mnie nienawidził? To na kim się właściwie zemściłaś? Na swoim niewiernym kochanku, czy na mnie?

— Nie wiedziałam, że Jurek … Sądziłam, że cię pokocha. No, przynajmniej polubi. Przecież bez wahania dał ci swoje nazwisko. Adoptował cię. Wierzyłam…

— Wierzyłaś — powiedział z goryczą. — A kiedy przestałaś wierzyć?

— Kiedy urodził się Maciek. Jurek nie mógł ani mnie, ani tobie darować, że jesteś bardziej udany. Ładniejszy, bystrzejszy, bardziej uzdolniony. Że w przyszłości możesz być kimś lepszym od jego syna. Zajść wyżej. Więcej osiągnąć.

Mateusz wzruszył ramionami.

— Bzdura. Wściekał się przecież za to, że nic nie robię, nic nie umiem, że ze mnie takie ziółko, leń i łobuz.

Matka też wzruszyła ramionami.

— Ale wiedział, że jeśli tylko zechcesz, to możesz osiągnąć wiele. Nawet z twoim lenistwem i łobuzowaniem. A Maciek nie. Nawet bez lenistwa i łobuzowania.

Mateusz spojrzał na matkę. Ale ona nie patrzyła na niego. Tylko na te swoje kurczowo splecione dłonie.

— Jaki on był? — spytał. — Bo jaki jest teraz pewnie nie wiesz.

— Twój ojciec? Jesteś bardzo do niego podobny — odrzekła. — Fizycznie. No i masz, tak jak on, talent muzyczny.

Mateusz zdziwił się.

— Jak — też? Przecież mówiłaś, że to lekarz.

— Tak, ale ukończył średnią szkołę muzyczną. Dopiero po maturze postanowił zostać lekarzem. Myślę, że pod wpływem swojego ojca. Ale muzyka pozostała jego wielką pasją.

Mateusz poczuł się tą informacją bardziej poruszony i bardziej skrzywdzony niż każdą poprzednią. I nagle zapragnął zakończenia tej rozmowy. Jakby ta porcja wiadomości przerastała możliwość ich zrozumienia i ogarnięcia.

— Wiesz gdzie teraz mieszka? Gdzie pracuje? — spytał.

— Nie wiem.

Mateusz nie uwierzył. Ale czuł się zbyt zmęczony, aby zmuszać i zmusić matkę do wyjawienia prawdy. Wiedział, że tego, co chce wiedzieć może i zdoła dowiedzieć się sam. Więc nic już nie powiedział. Wyszedł z pokoju, a potem z domu. Miał zamiar i nadzieję — na zawsze.

W starej książce telefonicznej znalazł nazwisko: Giller. Marek o tym nazwisku i w dodatku poprzedzony skrótem dr hab. był tylko jeden. A przy nazwisku pana dr hab. Marka Gillera był adres. Mateusz nie odkładał wizyty u nieznanego ojca na żadne, najkrótsze nawet „potem”. Po prostu wsiadł w tramwaj i pojechał na ulicę Narbutta. Odszukał numer domu. Problemem okazał się numer mieszkania, którego w książce telefonicznej nie podano. Klatki schodowe były zabezpieczone domofonami. List lokatorów nie było. Mateusz zadzwonił na chybił trafił. Za trzecią próbą ktoś podniósł słuchawkę, ale albo nie znał, albo udawał, że nie zna doktora Gillera. Dopiero za piątym razem męski głos wyjaśnił, że pan Giller od pewnego czasu już tu nie mieszka.

Mateusz nieco, ale tylko nieco się zdetonował. W końcu pan dr hab. Marek Giller mógł się przeprowadzić. Ludzie często zmieniali mieszkania. Na większe, mniejsze, w innej dzielnicy albo na domek z ogródkiem. Postanowił poszperać w internecie. Z ostatniej informacji, jaką znalazł pod hasłem dr hab. Marek Giller wynikało, że jego ojciec pracował w szpitalu klinicznym na ulicy Karowej, na stanowisku ordynatora jednego z oddziałów. Mateusz pojechał więc autobusem na Karową. Od portiera dowiedział się, że pan docent bywa jeszcze na Karowej, ale rzadko. Najczęściej wtedy, kiedy jest do przeprowadzenia bardzo trudna operacja.

— A ty z rodziny? — spytał.

— Dlaczego pan tak myśli? — zdziwił się Mateusz.

— Podobieństwo jest. Jakby…

Przezornie nie dodał: „Jakby kto skórę z pana docenta zdjął”, bo wydało mu się nieprawdopodobne to, co przyszło mu do głowy. Powiedział więc szybko:

— Tak tylko spytałem.

— A wie pan gdzie pan docent teraz pracuje?

— Nie wiem.

— A któryś z lekarzy może wiedzieć?

— Może i może. Ale na oddział cię nie wpuszczę.

Mateusz miał ochotę rzucić mu najgrubsze przekleństwo, ale się pohamował. Wyszedł na zewnątrz i zapalił papierosa. Przedostatniego. I nie wiedział, czy i kiedy będzie mógł kupić nową paczkę. Pieniędzy miał mniej niż niewiele. Możliwości pożyczania — żadnych. A skoro odszedł z domu, także wyłudzania ich od matki lub podbierania matce, ojcu i bratu.

Rzadko chorował więc nie znał lekarzy. A już na pewno lekarzy ginekologów. Ale przyszła mu do głowy lecznica na Ordynackiej. Mówiono o niej „profesorska”. Jego dotychczasowy ojciec-nie-ojciec leczył tam swoje hemoroidy. Mateusz szydził, że muszą to być wyjątkowe żylaki i wyjątkowy odbyt skoro wymagają profesorskiego oglądu. Teraz pomyślał, że ojciec-nie-ojciec, wystawiając swoje tłuste dupsko przed profesorem, po prostu podnosił w ten sposób swój prestiż. We własnych i tylko własnych oczach.

Pojechał na Ordynacką. Nie rejestrując wizyty usiadł przed gabinetem ginekologa. Sądząc z imienia — mężczyzny. Pacjentki popatrywały na niego z ukosa. Wymieniały porozumiewawcze spojrzenia. Unosiły znacząco i z prześmieszką brwi.

Lekarz okazał niezadowolenie, że Mateusz nie ma karty.

— Ja nie na wizytę — powiedział chłopak. — Jestem synem docenta Marka Gillera.

Siwowłosy lekarz tym razem okazał zdziwienie.

— Kolega Giller, o ile wiem, nie ma syna w twoim wieku.

— Myślał, że nie ma. Ale ma. W mojej osobie. I szukam możliwości skontaktowania się z nim. I zawiadomienia go o tym fakcie. No, że ma syna. W t y m wieku.

Pan doktor habilitowany przyglądał mu się z uwagą.

— Ile masz lat?

— Szesnaście.

— A kiedy się dowiedziałeś? I od kogo?

— Wczoraj. Od matki.

Lekarz pokiwał głową.

— Kolega Giller rzadko bywa w Warszawie. I w Polsce. Ale wciąż ma tu dom. Chyba w Józefowie. Matka ci nie mówiła?

— Nie. Nic nie mówiła. Mnie — o nim. Jemu — o mnie. No, że w ogóle istnieję. Chyba nie miała z nim żadnego kontaktu. Nawet wtedy, kiedy była w ciąży.

Lekarz przyglądał mu się. Nieufnie.

— A w czym ja miałbym pomóc?

Mateusz poszedł w stronę drzwi.

— Już w niczym.

Ale odwrócił się na chwilę.

— Pan go zna?

— Tak.

— I co?

— Z czym?

— Jestem do niego podobny?

— Tak. Jesteś do niego podobny. Ale na pewno nie z charakteru. To nadzwyczaj kulturalny człowiek. On by powiedział przynajmniej „dzień dobry”, „do widzenia” i „dziękuję”.

Mateusz nie powiedział „do widzenia” ani „dziękuję”. Na złość. Choć nie wiedział, czemu tak bardzo znielubił swego informatora. Może za tę ostatnią uwagę.

Przenocował w domku na działkach. Z kilkoma kolegami, którzy tam sypiali od wiosny do późnej jesieni. Następnego dnia pojechał do Józefowa. Pierwsza zapytana o Marka Gillera kobieta rozjaśniła się.

— To na Miłej. Tą ulicą do końca i potem dróżką w stronę lasu. Dom na prawo. Taka drewniana willa. Nazywa się „Malwina”.

Rozdział 2

Kiedy Anna Guttry dojechała do swojej willi w Józefowie, zobaczyła wynurzającego się z mroku tyczkowatego wyrostka. Stanął na drodze, w świetle reflektorów jej auta. Wydał się jej po szczeniacku zaczepny i całkiem nieprzewidywalny w swoich, raczej nieprzyjaznych, zamiarach. Odruchowo zablokowała drzwi samochodu i nacisnęła klakson. Dwa obronne psy, które znajdowały się za ogrodzeniem „Malwiny”, niewiele wprawdzie mogły jej pomóc, ale hałasem, jaki uczyniły, wywołały z domu Swietę, ukraińską gosposię. Swieta otworzyła drzwi wejściowe i widząc, co się dzieje, pospieszyła do furtki. Otworzyła ją i wyprowadziła na zewnątrz Groma. Trzymała go za obrożę, ale i Anna, i blokujący jej drogę intruz zdawali sobie sprawę co może się stać i co się stanie, jeśli pies zostanie puszczony wolno.

Chłopak odstąpił od bramy wjazdowej do garażu i podniósł ręce sygnalizując, że nie ma złych zamiarów. Anna uchyliła szybę.

— Czy to dom Marka Gillera? — spytał.

Mówił głosem jeszcze nie do końca ukształtowanym. A teraz, pewnie z przejęcia czy zdenerwowania, odrobinę za wysokim. Nie widziała dobrze jego twarzy, bo miał na głowie kaptur kurtki, który ją zasłaniał.

— Nie — odparła. — To mój dom.

Chłopak wydawał się mocno stropiony.

— Podano mi ten adres…

Bardzo stracił na pewności siebie i na arogancji.

— Mieszkał tu przez wiele lat — wyjaśniła Anna.

— A zna może pani…

Wysiadła z samochodu. Teraz widziała chłopca całkiem dobrze. Zdumiało ją wprost uderzające podobieństwo do Marka Gillera.

— Tak — powiedziała. — Znam. Ale nie jestem upoważniona do podawania jego aktualnego adresu. Nieznajomym.

To ostatnie słowo wymówiła ze szczególnym naciskiem.

Chłopak zagryzł wargi. Zauważyła, że jest zmęczony i zmarznięty. I pomyślała, że pewnie jest głodny. Teraz nie było w nim już ani zadziorności, ani buty. Raczej zupełnie dziecinna bezradność.

— Jak się nazywasz? — spytała.

Wzruszył ramionami.

— Mateusz.

— Ale masz chyba jakieś nazwisko?

Prychnął.

— Miałem. Ale — jak się okazało — nieprawdziwe. No, nie mojego prawdziwego ojca.

Zrozumiała. Choć ta informacja zdawała się nie do pojęcia.

— Wprowadzę samochód do garażu — powiedziała.

A zwracając się do Swiety poprosiła, aby zaprosiła chłopca do domu. Swieta przestąpiła z nogi na nogę.

— Ja bym tam …

Wyraźnie nie miała ochoty na spełnienie polecenia. Chłopak przeciwnie, upatrywał w tym zaproszeniu jakiejś bardzo ważnej dla niego szansy.

Usiedli w dolnym salonie. Chłopak przypatrywał się stojącemu w nim fortepianowi. W oczach uznanie.

— Bosendorfer — powiedział. — Niewielki, ale pewnie dźwięk ma wspaniały.

Anna spojrzała na niego. Ze zdumieniem. Bo Bosendorfer to była nieczęsto spotykana w Polsce marka.

— Grasz?

Pokręcił głową na tak i na nie.

— Byłem w szkole muzycznej…

— Byłeś?

— No, teraz już nie chodzę. Do żadnej szkoły.

Znowu odgadła. Lub wydawało jej się, że odgadła.

— Uciekłeś z domu?

Nie zaprzeczył. Anna zawołała Swietę i poprosiła, aby przygrzała obiad. Na dwie osoby. Swieta wzniosła oczy ku sufitowi. Nie była rada tej wizycie.

— Chcesz umyć ręce? — spytała Anna.

Wydawał się bardzo zadowolony z zaproszenia. I do domu, i na obiad, i do łazienki. Nie certował się ani trochę i ani przez moment.

Swieta przyniosła wazę i dwa talerze.

— Chcesz pewnie porozmawiać z Markiem Gillerem? — spytała Anna, nalewając chłopcu zupę na talerz.

Mateusz przełknął głośno ślinę. Był głodny. Bardzo głodny.

— Tak — powiedział. — Chciałbym. To mój ojciec.

Jeszcze stojąc przy samochodzie i przed płotem „Malwiny” Anna w jakiś niewytłumaczalny sposób spodziewała się tego wyznania, ale mimo to zrobiło na niej wrażenie. Ogromne.

— Kto ci powiedział?

Mateusz jadł łapczywie. I nawet nie starał się swojej łapczywości i wygłodzenia maskować. Anna powtórzyła pytanie.

— Matka — odparł.

— A dotychczas? — zdumiała się Anna. — Nic nie wiedziałeś? Ile masz lat?

— Szesnaście.

Anna szybko wykonała arytmetyczne działanie. Był rok 2004, chłopak urodził się więc w 1988. Z kim wówczas związany był jej obecny ojczym? Chyba z Kasią Roztworowską. Ładniutką, wesołą blondyneczką, której Anna nigdy nie lubiła i nigdy nie polubiła. Choćby dlatego, że Kasia była następczynią kobiety, którą Anna zawsze i bardzo lubiła. Kobiety, którą nazywała w swoim dzieciństwie ciocią Natalią. Czyim dzieckiem był ten wygłodniały i dziwny wyrostek, który na pierwszy rzut oka potrafił ocenić markę unikalnego w Polsce fortepianu? Kasi?

— Moi rodzice… Matka i jej mąż rozwodzą się — powiedział Mateusz. — I …

Chciał powiedzieć „ojciec”, ale zawahał się.

— I o n walczy o mojego brata. O prawo opieki i tak dalej. O mnie nie było i nie ma w ogóle mowy. Jakbym nie istniał. Więc spytałem o co chodzi. No i matka mi powiedziała.

Swieta podała gołąbki. Raczej rzuciła niż postawiła półmisek na stół. Chłopak patrzył łakomie.

— Nakładaj — powiedziała Anna. — I nie żałuj sobie. Mam dwóch braci. Więc znam chłopięce apetyty.

Przyjrzał jej się.

— Kim jesteś? — spytał.

— W ogóle? Czy dla Marka Gillera?

— Dla niego.

— Pasierbicą. Ożenił się z moją matką po śmierci mego taty. Miałam wtedy osiem lat. Można więc powiedzieć, że mnie wychował.

Nadal się jej przyglądał. Wiedziała na co czeka. Uśmiechnęła się.

— Pewnie chcesz wiedzieć kim on jest? I jaki jest?

Spuścił oczy. Wstydził się własnej ciekawości.

— A mama ci nie powiedziała?

— No, coś tam… Że jest lekarzem. Nawet chyba już profesorem. No i że nie wie o moim istnieniu.

— Jak się nazywa twoja mama?

— Natalia. Kiedyś nazywała się Jędraszczyk.

A więc nie Kasia, ale ciocia Natalia. Jej kochana, choć prawie całkiem już zapomniana ciocia Natalia. Anna mgliście ją sobie przypominała. Najbardziej głos — niski, z leciutką, przyjemną chrypką. O wiele lepiej pamiętała lalki z kartonu, wycinane przez ciocię Natalię. Ubierały je w papierowe sukienki. Ania bardzo lubiła tę zabawę.

— Znałam ją — powiedziała. — Bardzo było mi żal, kiedy zerwała z Markiem. Ale nie wiedziałam, że spodziewała się dziecka. Ona też tego nie wiedziała? Ani Marek?

— Podobno nie. To znaczy — ona wiedziała, ale jemu nie powiedziała.

— A teraz wie gdzie jesteś? No, twoja matka.

— Nie.

— Boże! — zawołała Anna. — Czy ty, dzieciaku, zdajesz sobie sprawę…

Przerwał jej.

— Zdaję sobie sprawę. Nienawidzę jej. I nienawidzę jego.

— Marka?

— Jego jeszcze nie. Mówię o tym facecie. No, mężu matki.

Anna podniosła się.

— Zatelefonuję do Marka. Chcesz z nim rozmawiać? Czy ja mam zreferować sprawę?

Zawahał się. Był chyba przygotowany na bezpośrednią, a nie telefoniczną rozmowę.

— Porozmawiam.

Anna była pewna, że chłopak ma w tej chwili wilgotne i zimne ze zdenerwowania i niepokoju dłonie. Kiedy wychodziła z dolnego salonu spytał:

— Mogę?

Wskazał na fortepian. Skinęła przyzwalająco głową. Na górze, w hallu, zatrzymała się. Zdumiona i urzeczona. Chłopak grał fragment koncertu fortepianowego Lutosławskiego. Sama próbowała kilkakrotnie. Ale jakoś nigdy nie była z siebie zadowolona. Chłopak grał z młodzieńczą, przesadną brawurą. Brakiem poczucia swojej ograniczoności i niedoskonałości. Słuchała przez chwilę. Z podziwem. I z zazdrością. Że brak jej tej młodzieńczej brawury. Potem podeszła do telefonu, podniosła słuchawkę i niemal natychmiast ją odłożyła. Telefon odebrałaby najprawdopodobniej mama. Albo matka Marka. Anna nie wiedziała co mogłaby i powinna im powiedzieć. Sięgnęła więc po telefon komórkowy i nadała SMS do Marka: „Zatelefonuj kiedy będziesz sam. Pilne. Ania”.

Wróciła do dolnego salonu. Chłopak przestał grać.

— Świetny instrument — powiedział.

— Tak — odparła. — Też go lubię. Bardzo.

Nie skomentowała jego gry. Nie wiedziała, jak przyjmie jej opinię. Powiedziała jedynie o SMS-ie.

— Nie wiem, gdzie Marek teraz jest. Jeśli w szpitalu lub w gabinecie, to będziemy musieli poczekać. Jeśli jest w domu być może też nie oddzwoni od razu. Chciałam, żeby zatelefonował kiedy będzie sam.

Mateusz skinął głową.

Telefon zagrał swoją melodyjkę po kwadransie. Marek wydawał się zaniepokojony.

— Co się dzieje? Coś u dziadków? U Piotra? Z tobą?

— Nie — odpowiedziała Anna. — Ale jest u mnie ktoś, kto twierdzi, że jest twoim synem. Twoim i Natalii.

Po drugiej stronie cisza. I zmieniony głos Marka.

— O czym ty mówisz?

Oddała słuchawkę chłopakowi. Wstała i wyszła z salonu. Ale usłyszała jak Mateusz mówił teraz już całkiem piskliwym głosem:

— Tu Mateusz. Syn Natalii Jędraszczyk. Powiedziała mi, że jestem pana synem.

Potem, kiedy Anna wróciła i oddawał jej telefon, powiedział:

— Jutro ma przylecieć do Warszawy. Do mojej matki. Tam chce się ze mnę spotkać. Ale…

— Jeśli zechcesz — powiedziała Anna — zatelefonuję także i do niej. Powiem, gdzie jesteś. I że jutro wrócisz do domu. Żeby zobaczyć się z ojcem.

— Proszę, zrób to — powiedział cicho.

Rozdział 3

Swieta bardzo niechętnie przyjęła informację, że chłopak będzie nocował w „Malwinie”. Anna zamknęła się z nią w kuchni i tłumaczyła, że to przecież syn Marka i że nie można go ot tak, po prostu, wyrzucić z domu. W części — ojcowego.

Swieta wydymała usta.

— Syn? — powątpiewała. — I pan doktor nic by nie wiedział? Przez tyla czasu? To nie jest do uwierzenia. A poza tym źle oczy mu patrzą. Wedle mnie kręcioła jakiś.

Wieczorem wrócił Janek Guttry, mąż Anny. Anna i Swieta zreferowały sprawę. Każda po swojemu.

— Pan sam z nim pogada — doradzała Swieta. — Bo nasza Ania to za bardzo jest wierząca każdemu. Tego też z ulicy przygarnęła. Jak zgubionego szczeniaka. Aby nie na nasze i pana doktora nieszczęście.

Janek porozmawiał z Mateuszem. A potem, telefonicznie, z matką Mateusza. I po tych rozmowach zdecydował, ku wielkiemu nieukontentowaniu Swiety, że Mateusz może spędzić w „Malwinie” noc.

Mateusz został, ale nie zasnął. Zastanawiał się, czy rano pojechać do domu i tam czekać na ojca, czy wybrać się na lotnisko. Zdecydował, że pojedzie na lotnisko. Był więcej niż pewien, że pozna ojca. Choć przecież nigdy nie widział nawet jego fotografii.

Zjawił się na Okęciu o wiele za wcześnie. Samolot z Austrii miał przylecieć dopiero za godzinę. Mateusz kręcił się po poczekalni, łażąc z kąta w kąt, aż zwrócił na siebie uwagę strażnika. Nie tylko swoim nerwowym zachowaniem, ale i wyglądem. Niechlujnie ubrany, rozczochrany, szurający zabłoconymi buciorami, spoglądający spode łba na każdego i wszystko, sprawiał wrażenie albo tego, kim był, czyli młodocianego uciekiniera z własnego domu, albo kogoś, kim jeszcze nie był — początkującego kieszonkowca.

Strażnik wylegitymował go. Spytał dlaczego o tej porze nie jest w szkole.

— No ojca czekam — wyburczał Mateusz.

— Jak się ojciec nazywa? — spytał strażnik.

Mateusz zdał sobie sprawę z głupiej sytuacji. Nazwisko ojca było przecież inne niż nazwisko wypisane na jego szkolnej legitymacji. Strażnik natychmiast zwrócił na to uwagę. I sprawdził przez radiotelefon, czy na liście pasażerów samolotu lecącego z Austrii znajduje się Marek Giller. Otrzymał potwierdzenie. Wzruszył ramionami. Oddał legitymację Mateuszowi.

— Uważaj — przestrzegł. — Będę miał cię na oku.

Kiedy Mateusz usłyszał zapowiedź, że samolot, na który czekał, właśnie wylądował, zapragnął uciec z hali. Ukryć się gdzieś. Ale nie wiedział gdzie, po co i na jak długo. W ogóle nie wiedział, co robić. Najzwyczajniej się bał. Tego spotkania. Z t y m ojcem.

Było tak, jak przewidział. Poznał go z daleka. I był całkowicie pewien, że to on. Zdumiało go tylko, że t e n ojciec jest stary. Niby ten dotychczasowy ojciec też dobiegał sześćdziesiątki, ale Mateusz wyobrażał sobie, że prawdziwy będzie młodszy. Przynajmniej o dziesięć lat.

Kiedy Marek Giller zmierzał ku wyjściu, Mateusz zaszedł go z boku i powiedział bardzo niepewnym i bardzo schrypniętym głosem:

— To ja…

Obaj zdawali sobie sprawę, że w tym momencie rozstrzygają się losy ich przyszłych stosunków. Mateusz jeszcze nigdy w życiu nie był aż tak zdenerwowany i aż tak przejęty. Marek Giller — także.

Przystanął. Spojrzeli sobie w oczy. Marek Giller uśmiechnął się.

— Cieszę się, że jesteś — powiedział.

Mateusz raz jeszcze zapragnął uciec. Bał się, że jeśli zostanie rozklei się i rozbeczy jak dziecko. Chciał powiedzieć: „Ja też”, ale wiedział, że nie zdobędzie się na wypowiedzenie nawet tych dwóch króciutkich słów. Choć w tej chwili najbardziej właściwych. Jedynych, jakie mogły i jakie powinny zostać powiedziane. I zostały wypowiedziane. Przez t e g o ojca. Jego ojca.

Marek Giller wyciągnął rękę do syna. Mateusz, troszeczkę się ociągając, podał mu swoją. Była zimna i tak mokra jakby trzymał ją pod kranem. Wstydził się tej swojej, po szczeniacku spoconej, dłoni. Zwłaszcza, że ręka t e go ojca była, po męsku, przyjemnie sucha i przyjemnie ciepła. Marek Giller wciąż nie odrywał oczu od twarzy chłopca.

— Nie masz pojęcia jak bardzo żałuje tych szesnastu lat. Bez ciebie — powiedział.

Nie było w tym wyznaniu ani patosu, ani cienia fałszu. Mateusz swoim absolutnym słuchem wyczułby każdą nieszczerą nutę. Ale t e n ojciec chyba naprawdę tak myślał i chyba naprawdę tego żałował. Gdyby Mateusz był w stanie jeszcze bardziej nienawidzić swojej matki, to by ją znienawidził jeszcze bardziej. Ale na skali jego nienawiści nie było już żadnego bardziej.

Pojechali do domu taksówką. Prawie nie rozmawiali. Mateusz zapytał tylko:

— Pan… No…

Nie wiedział, jak powinien sie zwracać do t e g o ojca. Pan? Ty? Bezosobowo? „Tata” nie przeszło by mu przez gardło. Tatą był ten, kto trzymał na kolanach, pokazywał jak puszcza się latawce i biegał za dwukołowym rowerkiem, podtrzymując siodełko. Takim tatą nie był Mateuszowy p.o. ojciec, ale nie był nim także i t e n ojciec.

— Mieszkacie w Austrii? Na stałe?

W głosie lęk, że jeśli tak jest, to t e n ojciec będzie zawsze daleko i daleki. Że nie będzie nigdy ojcem na stałe. Tylko jakim? Korespondencyjnym? Ojcem „na widzenia” i „od widzeń”?

Marek Giller pominął zwrot „pan”. Zaakceptował liczbę mnogą udając czy nie udając, że Mateusz pyta nie tylko o niego, ale i rodzinę. Teraz także już i jego rodzinę

— Tak. Od kilku lat mieszkamy w Austrii. Ojciec zostawił mi swoją klinikę. No i gabinet lekarski. Kiedyś było tak, że jeździłem tam na letnie i zimowe urlopy. Teraz jest odwrotnie. To w Polsce spędzamy lato i wszystkie święta.

Mateusz przełknął ślinę.

— Z rodziną?

— Tak. Mam żonę i trójkę dzieci.

Natychmiast się poprawił:

— Mam trójkę dzieci ze swoją żoną. A tak w ogóle, jak się właśnie okazało, czwórkę. No i dwoje pasierbów. Anię już poznałeś.

Mateusz skinął głową.

— Ona jest bardzo w porządku.

Marek Giller znowu się uśmiechnął. A Mateusz pomyślał, że i t e n ojciec też wydaje się być bardzo w porządku.

— Tak — przytaknął. — Na pewno się polubicie.

— Z nią — pomyślał Mateusz — na pewno. Ale czy i z innymi dziećmi t e g o ojca? Tego nie był pewien. A nawet bardzo w to wątpił. Dojechali do domu.

— Prowadź — powiedział Marek Giller.

Mateusz otwierał drzwi do mieszkania, ale ręce mu zbyt mocno drżały i zamek nie zareagował na obroty klucza. Usłyszał kroki i matka odsunęła zamek. Stanęła w drzwiach.

Mateusz nigdy dotychczas nie analizował jej wyglądu. Po prostu jej wygląd nie miał dla niego znaczenia. Obchodziły go wyłącznie jej zachowania i reakcje. A do tych miał od zawsze zastrzeżenia. Z upływem czasu większe i większe. Dopiero w tej chwili spostrzegł urodę matki. Nie była już młoda, przekroczyła pięćdziesiątkę, ale wciąż była bardzo zgrabna i nawet jeśli nie piękna, to na pewno interesująca. A tego dnia bardzo się postarała, aby wyglądać i elegancko, i ładnie, i interesująco. Wyobraził ją sobie o szesnaście lat młodszą. Powiedziałby wtedy o niej: „niezła laska”. Czy jego ojciec, ten prawdziwy, też tak uważał? Wtedy, kiedy z nią był? Chyba nie, skoro rzucił ją dla innej, bardziej „niezłej laski”.

Teraz oboje, matka i t e n ojciec, byli przede wszystkim wzruszeni. Marek objął mamę, a ona przytuliła policzek do jego policzka. Mateusz zauważył, że matka dorównuje ojcu wzrostem. Pewnie dlatego miała na nogach pantofle na płaskim obcasie. Zwykle nosiła pantofle na koturnie lub nawet wysokich obcasach. Jego p.o. ojciec był od niej dużo niższy i dlatego nie miało znaczenia, czy różnica wzrostu między nimi będzie wynosiła pięć, dziesięć, czy jeszcze więcej centymetrów. Czasem Mateusz miał nawet wrażenie, że p.o. ojciec jest zadowolony z imponującego wzrostu swojej żony. Zupełnie jakby to podwyższało i jego samego, a w każdym razie podnosiło jego społeczną rangę i znaczenie.

— Nataszka — powiedział cicho Marek Giller.

W jego głosie było tak wiele czułości i serdeczności, że matka rozpłakała się. Ale i Markowi Gillerowi ociupinę zwilgotniały oczy.

Powitanie dawnych kochanków przedłużało się. Mateusz poczuł się trochę zażenowany, a trochę zirytowany. I zdał sobie sprawę, że jest zazdrosny o t e g o ojca. Bo przecież t e n ojciec przybył do Polski, do Warszawy i do Mateuszowego domu dla niego, nie dla „Nataszki”. To nie ona go odnalazła.

Chrząknął. Oboje jakby się ocknęli. Marek wypuścił Natalię z objęć. Ona powiedziała:

— Proszę, wejdź do pokoju. Przygotowałam herbatę i coś do herbaty.

Weszli. Marek Giller spojrzał na starannie nakryty stół. Uśmiechnął się, ale jakoś smutno.

— Pamiętam — powiedział — jak kupowałaś ten obrus. W sklepie na Marszałkowskiej. Przy Królewskiej. Nigdy nie przypuszczałem, że kupno obrusa może być tak ważne. I trwać tak długo. Krócej wybierałem swoje kolejne samochody niż ty ten obrus.

Mateusz znowu zachrząkał. To spotkanie nie miało być okazją do odnawiania przeszłego romansu, ani lirycznych wypominków. To on miał być głównym bohaterem tego szczególnego wydarzenia. Matka i t e n ojciec spojrzeli na niego.

— No tak — powiedział Marek Giller, jakby przytwierdzając niewypowiedzianym słowom i pragnieniom Mateusza. — Patrząc na naszego…

Mateusz poczuł się mile dowartościowany tym wybitym zaimkiem.

— … syna nikt nie miałby wątpliwości, że ja go zmajstrowałem. Jeśli już, to raczej czy to ty go urodziłaś. Nie jest do ciebie ani trochę podobny.

Znowu się uśmiechnął. W przeciwieństwie do p.o. ojca bardzo często się uśmiechał. I żartował. Jerzy Magnuszewski nie lubił żartów. No, może czasem i może niektóre. Jak powiadał „męskie”. Rechotliwe. Mateusz czasem nawet je powtarzał, oczywiście nie kolegom ze szkoły. Nie tym wysublimowanym „delikatesom” z muzycznej. Kumplom od piwa, papierosów i skrętów. Oni rechotali. A on? Też rechotał. Dla towarzystwa. Choć te dowcipy nigdy i nie za bardzo go śmieszyły.

Marek Giller znowu zaczął przyglądać się synowi. Tym razem w milczeniu. Matka wyszła z pokoju, aby po chwili wrócić z półmiskiem, na którym leżały grzanki z móżdżkiem.

— Nadal je lubisz? — spytała.

Pokiwał głową.

— Bardzo.

Wziął jedną i położył na swoim talerzyku. Przenosząc wzrok z chłopca na jego matkę spytał:

— Nataszko, kiedy to się stało?

Mateusz, w oczekiwaniu na odpowiedź, spocił się tak bardzo, że miał już nie tylko mokre dłonie, ale i pachy. Na koszuli pojawiły się wielkie plamy wilgoci. Matka nie odpowiedziała od razu. Choć przecież dobrze znała odpowiedź.

— Kiedy jechaliśmy do Steindorfu podejrzewałam, że jestem w ciąży. Tam się o tym upewniłam. Ale mimo to chciałam poczekać do trzeciego miesiąca. Żeby …

— Jezusie Nazareński! — jęknął Marek Giller. — I ja, skończony idiota, niczego nie zauważyłem? Jak można było t e g o nie zauważyć? Powinienem natychmiast oddać swój lekarski dyplom, pojechać nad morze i zostać marynarzem.

— Lubi „Kubusia Puchatka” — pomyślał Mateusz. — Pewnie czyta go s w o i m dzieciom.

I bardzo się rozżalił, że ani jego p.o. ojciec, ani t e n ojciec nigdy niczego mu nie czytali. Nie był pewien, czy wtedy, gdy był mały, naprawdę tego potrzebował i czy by to lubił. Teraz wydawało mu się, że tak.

— Zrobiłam wszystko, żebyś się nie domyślił — wyznała samokrytycznie Natalia Magnuszewska.

Mateusza po trosze dziwiła, po trosze wzruszała, a po trosze złościła ta licytacja rodzicielskich przewinień. Bo to było dziwaczne. Zazwyczaj mężczyźni dowiadując się, że mają nieślubne dziecko, w pierwszym, samoobronnym odruchu próbują temu zaprzeczyć. Potem jak najdokładniej informację sprawdzić. Potem, nawet mając już niezbite dowody swego ojcostwa, długo nie dowierzają, A jeszcze potem starają się wykręcać od ponoszenia materialnych i moralnych konsekwencji swego niedopatrzenia? głupoty? chwili nieuwagi? T e n ojciec zareagował w sposób jak najdalszy od tego schematu. I zachowywał się tak, jakby wiadomość, że ma nieślubnego i dorastającego już syna, była dla niego dobrą wiadomością. A na pewno nie była wiadomością złą. Jedyne, o co wydawał się mieć pretensję i to raczej do siebie niż do matki Mateusza, to o nierozpoznanie jej błogosławionego stanu.

— Nataszko, ale dlaczego? Przecież wiedziałaś…

Natalia Magnuszewska pochyliła głowę. Po jej policzkach znowu popłynęły łzy. Marek Giller wstał, obszedł stół, uniósł pochyloną głowę dawnej kochanki i pocałował ją.

— Pierwszy raz widzę cię płaczącą — powiedział. — Było i jest aż tak źle?

W jego głosie wcale nie udawane współczucie. A może także poczucie winy. Ponieważ matka nie odpowiedziała, odezwał się Mateusz.

— Ja — powiedział przekornie, ze złością — nie widywałem jej nie płaczącej. Nawet już sobie nie potrafię wyobrazić, jak wygląda, kiedy nie płacze. A czy było źle? Było dużo gorzej niż źle.

Marek Giller rozejrzał się po pokoju. Było to bardzo estetycznie i bardzo kosztownie urządzone wnętrze. Wiszące na ścianach obrazy nie wyszły wprawdzie spod pędzla Kossaka czy Siemiradzkiego, ale na pewno można je było zaliczyć do całkiem niezłych płócien. Każdy z bibelotów pochodził z Desy. Zapewne trudno więc było uwierzyć, że los mieszkańców tego domu był gorzej niż zły. Mateusz zamachał rękoma.

— Nie o to chodzi — powiedział, jakby odpowiadał na niezadane pytanie t e g o ojca. — W tym domu forsy było zawsze więcej niż lodu. Matka mogła kupować sobie sukienki choćby i u samego Diora. I w ogóle wszystko, co chciała. Byleby to było najpiękniejsze i najdroższe. Żeby goście podziwiali. No i żeby goście zielenieli z zazdrości.

— Kim on jest? — spytał Marek Giller.

To „on” świadczyło, że nie wiedział jak powinien mówić o Jerzym Magnuszewskim. Pewnie nie chciał użyć określenia: „twój mąż”, ani „twój ojczym”. Mateusz wzruszył ramionami.

— Biznesmanem. Na liście najbogatszych nie zajmuje czołowego miejsca. Ale zarabia tyle, że na ptasie mleko dla niego i rodziny na pewno wystarcza. Tyle, że rodzina go rozczarowała. Jego rodzina nie jest na miarę ptasiego mleka. A już na pewno ja nie jestem.

Marek Giller jakby nie dowierzał opinii syna.

— Nataszko?

Spojrzała na Mateusza. Miał nadzieję, że jeśli nie słowem, to przynajmniej milczeniem wesprze jego słowa. Ale matka tym razem nie milczała. Spytała. Z goryczą:

— A jest? Ja jestem? Ty jesteś?

Zapanowało milczenie. Mateusz przeżuwał urazę. Tak wielką, że nie był w stanie przyznać matce choćby częściowej racji. A przecież miała rację. Nie był aż tak zaślepiony, aby nie zdawać sobie sprawy, że nigdy swojego męża nie kochała. A Jerzy Magnuszewski, choć gruboskórny, nie mógł tego nie wyczuwać. W każdym dniu ich wspólnego życia. A tym bardziej podczas każdej ich nocy. Natalia spełniała bez zarzutu niektóre warunki ich ślubnego kontraktu. Była niewątpliwą ozdobą domu Jerzego Magnuszewskiego. Jak obrazy na ścianach i bibeloty na meblach. Niemal wszyscy jego znajomi wymieniali sterane wiekiem, pracą, dorabianiem się, zapyziałe fizycznie i intelektualnie żony na lepszy model. Ale żaden z jego znajomych nie wymienił starego modelu na tak atrakcyjny, jak Natalia. Była modelka, młodsza od męża o lat dwadzieścia, zawsze ubrana tak, jakby miała za chwilę wyjść na wybieg, a przy tym ułożona, opanowana, posłuszna, cierpliwa. Tyle, że straszliwie chłodna. Dopiero w tej chwili Mateusz uświadomił sobie, że matka zdobywała się na serdeczniejsze gesty tylko wobec niego. I tylko podczas nieobecności jego p.o. ojca. Wobec Jerzego Magnuszewskiego zachowywała się uprzejmie, ale bez śladu czułości. I dopiero teraz się przekonał, że do takiej czułości była jak najbardziej predestynowana i zdolna. Kiedy składała głowę na ramieniu Marka Gillera, kiedy go dotykała, jej ruchy nabrały nieznanej Mateuszowi miękkości i kobiecego powabu. Nigdy przedtem nie widział, aby się tak zachowywała w stosunku, czy choćby w towarzystwie swego męża. Nigdy nie widział takiego lśnienia jej oczu, nie słyszał tego odrobinkę, ale i wyraźnie zachęcająco obniżonego tonu jej głosu.

— Ona wciąż jeszcze go kocha — skonstatował.

I choć w dalszym ciągu nienawidził matki, a przynajmniej wydawało mu się, że ją nienawidzi, zapragnął aby t e n ojciec znowu, albo dopiero teraz też ją pokochał.

Rozdział 4

To była już druga bezsenna noc Mateusza. Leżał w swoim łóżku, w czystej, zmienionej przez matkę pościeli i starał się uporządkować pomieszane myśli i uczucia. Do tej pory nie uważał swojego życia za szczęśliwe i udane. Nawet sobie nie wyobrażał i nawet nie marzył, że może czy mogłoby by być udane i szczęśliwe. Nie miał zresztą pojęcia, jakie życie uważałby za udane i szczęśliwe. Bo co lubił? Lubił grać. Wszystko jedno na jakim instrumencie, byleby po swojemu. Byleby to, co lubił. Byleby tylko dla siebie. Granie dla innych, dla jakiejkolwiek, choćby nielicznej publiczności nigdy i ani trochę go nie pociągało. Czasami dawał się namówić kolegom i brzdąkał dla nich na gitarze, ale nawet takie najkameralniejsze występy nie sprawiały mu radości. Co innego granie w pustym mieszkaniu, kiedy nikt go nie słuchał i kiedy mógł wykonywać pianistyczne wariacje na temat Griega lub Strawińskiego. Poza muzyką nie lubił właściwie niczego. Czy mógł więc być kiedykolwiek i czymkolwiek naprawdę usatysfakcjonowany? Sądził, że nie mógłby.

Próbował sobie kupić szczęście w pigułce. Słyszał, że proszek powoduje wydzielanie szczęściodajnych substancji. Dopaminy? Serotoniny? Jakoś tak lub podobnie się nazywały. Kiedy jednak po raz pierwszy pociągnął szczęściodajnego skręta, poczuł się jeszcze mniej szczęśliwy niż przedtem. Wirowało mu w głowie i przez wiele godzin zbierało na rzyganie. Pomyślał wtedy, że ćpanie to stanowczo przereklamowana przyjemność i nie znajdzie w nim ucieczki od swego bezradosnego życia. Ale mimo to powtórzył eksperyment. Za którąś próbą zaskoczyło. Koledzy nazywali to odlotem. Może i było w tym coś z lotu. Mateusz miał wrażenie, że unosi się nad ziemią, a dochodzące do niego dźwięki układały się w miłą dla ucha linię melodyczną. Ale było to oderwania się od świata i życia na krótko. Na bardzo krótko. I w żadnym przypadku nie było aż ekstazą.

Dziewczynami się jeszcze nie interesował. Jego rówieśnice wydawały mu się albo infantylne i naiwne, albo rozwydrzone i pretensjonalne. Dziewczyny młodsze od niego były jeszcze dziećmi, a starsze go onieśmielały. Dopiero tej nocy pomyślał, że mogłaby mu się spodobać dziewczyna. Ta, która mogłaby mu się spodobać, musiałaby być jednak podobna do Anny Guttry. Nie tylko ładna, ale delikatna i krucha, obdarzona intuicją — po równo: życiową i muzyczną. Ale nigdy przedtem nie spotkał takiej dziewczyny. I nie przypuszczał, by Anna Guttry miała swój duplikat.

Spotkanie z t y m ojcem wywarło na nim wrażenie o wiele większe od tego, jakiego się spodziewał. Nie miał wiele czasu na wyobrażanie sobie, jaki t e n ojciec jest. Od chwili, kiedy dowiedział się o jego istnieniu do momentu spotkania z nim upłynęło kilkanaście? kilkadziesiąt? godzin. W każdym razie czasowe mgnienie.

Ale w tym czasowym mgnieniu ani przez moment nie sądził, aby mógł mu się spodobać całkiem przecież obcy dla niego mężczyzna, zapewne poirytowany niespodziewaną wiadomością o istnieniu dorastającego syna. Poza tym trudno było sobie wyobrazić, że spodoba mu się mężczyzna, który kiedyś tak lekko i tak szybko opuścił jego matkę dla innej kobiety i nigdy się nie zainteresował jej losem. Choć spędził z nią całkiem spory szmat czasu. I doskonale wiedział, jak bardzo kochała. Jak za bardzo go kochała.

A mimo to t e n ojciec mu się spodobał. Mateusz był zły na siebie o to spodobanie. Do tej pory nie lubił takich mężczyzn. Zbyt gładkich w wyglądzie i zachowaniu. Noszących idealne skrojone garnitury i zachowujących się z idealną poprawnością. Zawsze i niemal odruchowo pragnął wyprowadzić ich z tej idealnej równowagi zewnętrzno-duchowej i skazić ich nieskazitelność. Kombinował i kombinował — dlaczego w tym przypadku nie uległ takiej chętce? Nie znajdował odpowiedzi. Jeszcze bardziej dziwiło go, że zamiast wyszydzić i nadpsuć idealność t e g o ojca, on sam poczuł się smarkaczowaty ze swoją demonstracją własnej nieidealności.

Podczas całego spotkania z t y m ojcem był tak oszołomiony i przytłoczony jego osobowością, że zgodził się praktycznie na wszystko, co t e n ojciec zaproponował. I to bez nie tylko większych, ale żadnych oporów. Dopiero teraz doszedł do wniosku, że zgodził się pochopnie. No dobrze — mógł zacząć uczyć się niemieckiego. I pojechać do Austrii na trochę, albo na dłużej, albo na zawsze. Nic go w Polsce i w jego domu nie trzymało. W domu t e g o ojca zapewne trzymałoby go jeszcze mniej, ale przecież nie musiał w nim zostać ani na trochę, ani na dłużej, a tym bardziej na zawsze.

Natomiast jego obietnica, że wróci do domu i do szkoły muzycznej wydały mu się teraz strasznie na wyrost. Wrócić do domu? Czyli gdzie? Do pięknego mieszkania, z pięknymi meblami i modernistycznymi obrazami modnych modernistów — Adamczyka i Stabrowskiego? Do mieszkania z zasłonami szytymi na miarę w najlepszej warszawskiej dekoratorni? Do mieszkania ze wszystkimi super-urządzeniami kuchennymi, z których mama nigdy nie korzystała i zapewne nawet nie umiała by korzystać? I na dodatek do mieszkania stanowiącego własność jego p.o. ojca?

Teraz, kiedy Jerzy Magnuszewski wyprowadził się z tego pięknego mieszkania, stało się jedynie dachem nad głową Mateusza i jego matki. Po rozwodzie będą jednak musieli się spod tego dachu wynieść. Dokąd?

A szkoła? Myśl o tym, że będzie musiał codziennie rano jechać na Okólnik i przez siedem lub osiem godzin uczyć się o rzeczach, sprawach, wydarzeniach i zjawiskach, które go w ogóle nie interesowały oraz ćwiczyć nudne i nielubiane utwory pod dyktando nielubianych mistrzów, napawała go zgrozą. Wiedział, że jeśli nawet szkoła okaże swoją dydaktyczną wspaniałomyślność i przywróci mu prawa ucznia, to on z tych praw nie będzie chciał i umiał korzystać dłużej niż przez kilka dni. No, najwyżej kilka tygodni.

Matka nie wspomniała t e m u ojcu, że Mateusz znajduje się pod pieczą kuratora. Że ma za sobą ucieczki z domu. Że pije. Że może jeszcze nie codziennie, ale jednak ćpa. Był jej wdzięczny, że nie powiedziała. Z drugiej strony był jednak ciekaw jak t e n ojciec zareagowałby na te rewelacje.

Sam wygląd Mateusza musiał jeśli nie zaszokować Marka Gillera, to na pewno go zbulwersować, czy nawet zniesmaczyć. Zdawał sobie sprawę, że mimo podobieństwa rysów twarzy, koloru oczu, a nade wszystko charakterystycznego skrętu włosów, wszystko w wyglądzie zewnętrznym ich różni. T e n ojciec był człowiekiem zadbanym i wytwornym. Z ostentacyjnym podkreślaniem w każdym szczególe i zadbania, i elegancji. Mateusz był chłopakiem krańcowo zaniedbanym i niechlujnym. Z ostentacyjnym podkreśleniem swojej abnegacji. Mimo to t e n ojciec ani razu, ani jednym słowem, i ani jednym gestem nie dał mu do zrozumienia, że synowska abnegacja go razi.

Wciąż i wciąż wspominał pierwsze słowa, jakie t e n ojciec wypowiedział na lotnisku: „Cieszę się, że jesteś”. Było jasne, że nie chodziło mu o fakt pojawienia się syna w hali przylotów. Ale czy rzeczywiście cieszył się, że ma syna? W dodatku — takiego syna? I w dodatku — nie jedynego.

Mateusz poczuł się boleśnie rozczarowany, kiedy dowiedział się, że ma aż trójkę przyrodniego rodzeństwa. Mniejsza o siostry. Były jeszcze bardzo małe i były t y l k o dziewczynami. Ale brat? Już wkrótce tak, jak on teraz — podrostek? Jaki jest? Zapewne oczko w głowie s w o j e g o tatusia. I zapewne większy od Mateusza udaniec. A na pewno mniejszy od Mateusza nieudaniec. Z całego serca go znielubił. Gdyby znał Pismo Święte pomyślałby o Ablu. Ale Mateusz nie znał ani Starego ani Nowego Testamentu. Tej nocy zastanawiał się, czy w ogóle jest ochrzczony. I czy ma to dla niego jakiekolwiek znaczenie. I czy ma to lub może mieć znaczenie dla t e g o ojca?

Rano, przy śniadaniu zapytał o to matkę. Zdziwiła się.

— Dlaczego o to pytasz?

Bo przecież było wiele innych i o wiele istotniejszych spraw, o które mógł i powinien ją zapytać.

Zezłościł się nie za to pytanie, ale dlatego, że był na matkę wściekły.

— Odpowiedz! — krzyknął.

Przestraszyła się. Skuliła. I od razu zapłakała.

— Nie — powiedziała. — Nie jesteś ochrzczony. Ja chciałam… Choć sama nie jestem ochrzczona. Ani wierząca. Zresztą nie wiem. Był taki moment, że chyba byłam. Albo raczej — bardzo chciałam być wierząca. Ale to dawno temu. Potem, kiedy związałam się z Jerzym…

— A kiedy byłaś…

Wciąż nie mógł zdobyć się na powiedzenie: „z moim ojcem”. Zaimek „mój” stawał mu w gardle jak rybia ość.

— … z nim?

Zamyśliła się.

— Tak, wtedy potrzebowałam religii. Może niekoniecznie katolickiej. Jakiejkolwiek. I jakiegokolwiek Boga. Bo jak się bardzo kocha, to i duchowo i niemal fizycznie przeczuwa się jego istnienie i jego obecność. W sercu. W życiu. W ogóle.

— A on? Jest wierzący?

— Twoi dziadkowie byli praktykującymi katolikami. Zwłaszcza pani Gillerowa.

Mateusz przełknął ślinę. Ale nie zwilżyła wyschniętego gardła. Wychrypiał:

— Babcia?

Zaimek „moja” nadal był do wymówienie zbyt trudny. Matka skinęła głową. Mateusz powtórzył:

— A on?

— Chyba tak. Ale kiedy byliśmy ze sobą, nie chodził regularnie do kościoła. Był jednak ojcem chrzestnym córki swojego przyjaciela. I innych jeszcze dzieci. Więc jest katolikiem. Czasem nawet praktykującym katolikiem.

Mateusz nie mógł się zdecydować, czy zaliczyć to do aktywów, czy pasywów t e g o ojca. Odłożył osąd tej sprawy na później. Teraz zastanawiał się, czy raz jeszcze pojechać na lotnisko, tym razem do hali odlotów, aby go pożegnać. Miał na to ochotę. Był ciekaw, co powie t e n ojciec przy rozstaniu. Liczył na jakieś słowo, czy zdanie, które mógłby rozpamiętywać tak jak powitalne: „Dobrze, że jesteś”. Właściwie liczył nawet na coś więcej.

Wczoraj, żegnając się, Marek Giller raz jeszcze wziął matkę w ramiona i całował ją. We włosy, w czoło, policzki. Mateusz miał wrażenie, że t e n ojciec pocałował matkę także w usta. Może nie z zachłanną namiętnością, ale w sposób nie całkiem namiętności pozbawiony. A potem jeszcze ucałował jej obie ręce. Było to więc serdeczne, a nawet znacznie więcej niż serdeczne pożegnanie. Jemu, Mateuszowi, podał rękę. Choć sprawiał wrażenie, że i jego chciałby ucisnąć. A przynajmniej poklepać po ramieniu lub plecach. Mateusz bardzo na taki gest czekał. Ale się nie doczekał. Może t e n ojciec zdobył by się nań na lotnisku?

W końcu jednak nie pojechał na Okęcie. Uznał, że mogłoby to być odebrane jako narzucanie się ze swoją obecnością. Zbyt wyraziste ujawnienie tego oddawnego pragnienia posiadania ojca. Prawdziwego. Własnego. Teraz to pragnienie wydało mu się infantylne, nie męskie.

T e n ojciec zapowiedział swój powtórny przyjazd za dwa, trzy tygodnie. Miał wtedy zostać na kilka dni, a może nawet cały tydzień. Zamierzał pozałatwiać wiele spraw, przedyskutować z matką ich obecne wzajemne układy, zadecydować o losach Mateusza. Chłopak postanowił więc cierpliwie czekać na tę następną wizytę. Licząc, że wtedy może już jakoś oswoi się ze swoją nową sytuacją i jakoś do niej ustosunkuje. Pozytywnie lub — tak jak teraz — z rezerwą. Negatywnego stosunku nie brał jakoś pod uwagę.

Mateusz zażywał, ale nie bardzo często, dopalacze. Dwa czy trzy razy próbował kokainy. Wedle własnej oceny nie był uzależniony od narkotyków i pewien, że do uzależnienia bardzo mu jeszcze daleko. Ale bywały dni kiedy potrzebował „kopa”. Bywały dni, kiedy potrzebował go bardzo. I takie, kiedy nie mógł się bez niego obejść.

I to właśnie był taki dzień. Włożył adidasy i kurtkę.

— Wychodzisz? — zdumiała się matka. — Mieliśmy przecież pojechać do szkoły.

— Jutro — burknął i już go nie było.

Był pewien, że matka zacznie płakać i będzie popłakiwała aż do jego powrotu. Ale jakoś nie potrafił się nad nią użalić.

Pojechał na działki. W melinie zazwyczaj o tej porze nikogo nie było. Mateusz liczył jednak, że może w domku jest choć jeden kumpel, który odsypia zbyt dużą dawkę alkoholu, makowego kompotu albo tego, co sobie wpakował w żyłę. Przelazł przez dziurę w płocie. Zdziwił się, że nie jest — jak zawsze — starannie zamaskowana. Poprawił przeciętą siatkę, połączył dwie jej połowy suchymi gałązkami. Potem poszedł, człapiąc po błocie, do opuszczonego przez właścicieli domku, w którym od wielu miesięcy się spotykali, a czasem nocowali. Mateusz także spędzał tu noce, kiedy był na krótszym lub dłuższym gigancie. Miał tu swój śpiwór, dres, gruby sweter, wełniane skarpety i paczkę odświeżających chusteczek. Koledzy nazywali te ściereczki jego łazienką.

Dotarł do domku. Drzwi były uchylone, co go również zdziwiło. Jakoś wszystko było inaczej i inne niż zwykle. Wszedł do środka z zabłoconymi butami. Widział swoje brudne ślady na brudnej podłodze, ale tym się nie przejął. Nie dbali ani przesadnie, ani w ogóle o czystość. Na polowym łóżku leżał jeden z chłopaków. Jakoś tak nienaturalnie poskręcany. Mateusz nie wiedział kto to, bo widział tylko tył głowy, częściowo przykrytej poplamionym pledem. Zaszedł chłopaka od przodu i zdębiał. To był Robert, najmłodszy z ich paczki. Rober nie spał. Robert nie żył. Chyba ktoś skręcił mu kark.

Mateusz widział trupy jedynie na filmach. Na szklanym i kinowym ekranie nie wzbudzały żadnych żywszych uczuć. Oglądał je, żując chipsy, chrupiąc prażoną kukurydzę i popijając coca-colę.

W realu było całkiem inaczej. Mateusz nigdy jeszcze nie zemdlał. A teraz wydawało mu się, że za chwilę straci przytomność. Albo, że już ją stracił i to, co widzi, jest przywidzeniem źle funkcjonującego mózgu.

Robert miał wytrzeszczone oczy i otwarte usta. Głowa była nienaturalnie skręcona. Mateuszowi nie przyszło do głowy, aby zatelefonować na policję. W głowie miał tylko jedno pragnienie — być jak najdalej stąd. We własnym domu? Nie. Matka byłaby przerażona jeszcze bardziej niż on. I jeszcze bardziej niż on bezradna. Pomyślał — ojciec. Nie p.o. ojciec ani t e n ojciec. Po prostu — ojciec. Jego ojciec.

Spojrzał na zegarek. Samolot do Klagenfurtu jeszcze nie odleciał, ale nawet gdyby Mateusz miał skrzydła, nie zdążyłby już na lotnisko. Ojciec był na pewno po odprawie paszportowej i celnej. Czyli był dla niego niedostępny. A gdyby zatelefonował? Poprosił, aby ojciec wrócił na tę stronę, po której był on, Mateusz? Miał przeczucie, więcej — miał pewność, że t e n ojciec by wrócił. I w tej chwili uświadomił sobie, że nie ma w swojej komórce numeru ojcowego telefonu. No, bo jeszcze nigdy do niego nie dzwonił. Ani ojciec nie dzwonił do niego.

Poruszył jedną nogą. Z trudem, ale udało mu się oderwać ją od podłogi. Potem drugą. Bardziej dowlókł się niż doszedł do drzwi. Otworzył je ramieniem, choć teraz nie miało to już żadnego znaczenia i sensu. Odciski palców Mateusza były wszędzie, także na drzwiach. Wchodząc, otwierał je popychając całą dłonią. W progu zastanowił się, czy nie powinien zabrać z domku swoich rzeczy. Ale nie miał ich w co zapakować. Poza tym bał się zostać dłużej. Wydostał się na ulicę. Wciąż nie był zdolny do racjonalnego myślenia. A nawet do jakiegokolwiek myślenia. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów oprócz biletu miesięcznego. Pieniędzy miał nie za wiele. Była to kwota dokładnie odliczona na jedną porcję koki. Musiał więc wrócić do domu. Przebrać się, pozbyć przynajmniej adidasów, których odciski zostawił przed domkiem i w domku, zabrać paszport, zdobyć w jakiś sposób więcej pieniędzy. A nawet więcej niż trochę, bo na bilet lotniczy. Lub kolejowy. Ale raczej lotniczy. Chciał jak najprędzej być jak najdalej i od Warszawy, i od Polski.

Matki nie było w domu. Mateusz umył się i zmienił ubranie. To, które miał na sobie, wpakował do foliowego worka na śmieci. Zamierzał je wrzucić do pojemnika PCK. Wydało mu się, że będzie to bezpieczniejsza skrytka niż podwórkowy śmietnik. Zabrał z szuflady swojego biurka paszport. Rozejrzał się, gdzie mogą leżeć pieniądze. Matka zwykle beztrosko wkładała je do torebki, kładła na stole, na kredensie, wsuwała do szuflad. Teraz jednak nigdzie ich nie było. Być może mama wydała już to, co miała, a Jerzy Magnuszewski nie kwapił się z podreperowaniem jej budżetu. Szperając po wszystkich kątach Mateusz nie znalazł wprawdzie pieniędzy, ale znalazł kartę kredytową matki. Znał kod. Matka nie miała głowy do szyfrów i Mateusz stale musiał jej podpowiadać kolejność cyfr kiedy stała przy bankomacie. Podjął dwa tysiące złotych. Tyle, ile bankomat wypłacał jednorazowo. Zastanawiał się przez moment czy odnieść kartę do domu, czy ją zabrać ze sobą. Mogły przecież zdarzyć się jakieś nieprzewidziane sytuacje, kiedy gotówka byłaby mu potrzebna. Nie był pewien, czy ta karta będzie honorowana przez zachodnie bankomaty, ale miał taką nadzieję. Tak często wyjeżdżali za granice, że p.o ojciec musiał zadbać, aby karty były ważne w całej Europie. Mętnie przypominał sobie, że p.o. ojciec korzystał z greckiego bankomatu podczas ich pobytu na Krecie. Postanowił więc zatrzymać kartę. Nie obeszło go ani trochę, co pomyśli matka i jak da sobie radę bez pieniędzy. Pojechał na lotnisko. Tego dnia żaden samolot nie odlatywał już do Klagenfurtu i Mateusz przez moment zastanawiał się, czy nie wybrać się w podróż pociągiem. Ale samolot wydawał mu się bezpieczniejszym w jego obecnej sytuacji środkiem transportu. A przede wszystkim dawał szansę szybszej ucieczki z Warszawy i kraju.

Wciąż jeszcze nie przychodziło mu do skołatanej i przerażonej głowy, że mógł bez większego dla siebie ryzyka zatelefonować na policję. Nie przychodziło mu do głowy nic poza rozpaczliwym pragnieniem ucieczki. I szukania schronienia u kogoś, kto może takie schronienie dać. Ale dlaczego tym kimś wydał mu się t e n ojciec? Człowiek, którego poznał dopiero wczoraj i to nader powierzchownie. Kupił bilet lotniczy do Wiednia. Ze szkolną zniżką. Jak sobie poradzi w Wiedniu i w jaki sposób odbędzie dalszą podróż nie miał pojęcia. I też się nad tym nie zastanawiał.

Rozdział 5

Marek Giller zjawił się w „Malwinie” tak późnym wieczorem, że Anna straciła już nadzieję, że w ogóle przyjdzie. Wyglądał na przybitego i zmarnowanego. Od wielu lat nie widziała ojczyma w aż tak kiepskim nastroju i stanie.

— Jasiu! — powiedział do jej męża. — Daj mi kielicha. A Anka niech na to nie patrzy. I -Boże broń — nie doniesie swojej mamusi.

— Ale tylko jednego — zastrzegła Ania.

Mimo przygnębienia Marek uśmiechnął się do niej.

— No, jako jabłko padłaś bardzo bliziutko swojej jabłoni. „Ale tylko jednego …” To zdanie powinno się wyryć na płycie nagrobnej i twojego taty, i mojej. Obaj słyszeliśmy je nieustannie przez caluśkie nasze małżeńskie życie.

Anna też się uśmiechnęła. A potem spytała, nieśmiało i z obawą:

— A co z twoim jabłkiem? Gdzie ono padło? Daleko od jabłoni?

Marek wypił kieliszek koniaku. Machnął ręką.

— Podobno Pan Bóg, chcąc ukarać człowieka, spełnia jego marzenia. Kiedy żeniłem się z twoją mamą chciałem mieć furę dzieciaków. No i mam…

Anna usiadła obok ojczyma. Zignorowała jego gorzką uwagę.

— Ale dlaczego ci nie powiedziała? Ciocia Natalia… O Mateuszu…

— Podobno nie chciała stawać na drodze mojemu szczęściu. Mojemu szczęściu z Kasią.

— A stanęłaby?

— Bzdura. Przecież i bez jej całopalnej ofiary nie ożeniłem się z Kasią. Gdybym wiedział, że Natalia jest w ciąży, w ogóle bym się z Kasią nie wiązał. Chciałem mieć dziecko o wiele bardziej niż nową kochankę. Natalia świetnie o tym wiedziała. W każdym razie powinna była wiedzieć.

— A Mateusz? Powiedzieliście mu jak było?

Marek pokiwał smutno głową.

— Powiedzieliśmy. Dzieląc się winą po połowie. Ale on ma dopiero szesnaście lat. Mentalny dzieciak. Co może z tego wszystkiego zrozumieć? A jeśli nawet by mógł i zrozumiał nie znaczy, że mógłby nam przebaczyć to, co zrobiliśmy z jego życiem.

— I co będzie?

Marek Giller wzruszył ramionami.

— Nie dasz jeszcze jednego?

Ania pokręciła przecząco głową.

— Nie ciebie pytam, ale głowę domu.

Janek Guttry napełnił kieliszek teścia. Ania usiadła obok ojczyma. Pogładziła go po siwiejących włosach.

— Powiedz coście ustalili. Jeśli coś żeście ustalili.

— No, niewiele. Co można ustalić w takiej sytuacji? I w ciągu kilku godzin. Wczoraj dowiedziałem się, że mam szesnastoletniego syna. Dziś zobaczyłem go po raz pierwszy. Wiem więc jak wygląda. Poza tym nic więcej. Co najwyżej mogę się domyślać, że nie lada z niego ziółko. Że dał dobrze popalić swojej matce i swojemu ojczymowi. A teraz da popalić mnie. Na razie doszliśmy do jakiego takiego porozumienia w kilku zaledwie sprawach. Mateusz zgodził się wrócić do domu i wrócić do szkoły. Ale czy rzeczywiście wróci, nie wiem. Natalia podeszła do tej deklaracji dość sceptycznie. Bo smarkacz nie był zbyt przekonywujący w obietnicach. Ale co ja mogę? Jutro muszę być w klinice. I przez najbliższe tygodnie też. Jak tam, w Steindorfie, wszystko choć ciutkę uładzę, przyjadę na kilka dni, żeby się lepiej połapać w tym galimatiasie. No i wesprzeć Natalię. Jest kompletnie zagubiona i bezradna. Wstępnie umówiliśmy się, że chłopak przyjedzie do mnie na ferie świąteczne. Czyli dopiero za kilka miesięcy. No i ma się intensywnie uczyć niemieckiego. Bo jakby kiedyś chciał… I tak dalej…

— Gdyby trzeba było mediować… W szkole, na przykład. No, to jestem gotów — powiedział Janek Guttry. — Wywalili go z niej?

— Nie wiem.

— No to się dowiem.

— Dzięki — odrzekł Marek. — Ale jest jeszcze inna sprawa. I to właśnie dla ciebie, Jasiu. Chłopak został adoptowany. Teraz ojczym chce rozwiązać przysposobienie. A ja chcę uznać Mateusza. Chłopak nie zamierza używać dotychczasowego nazwiska i pewnie po rozwiązaniu adopcji automatycznie je straci. Może wtedy przyjąć albo nazwisko matki, albo moje. Wydaje mi się, choć dziś jeszcze tego nie zadeklarował, że będzie wolał moje. Nie mam zielonego pojęcia jak to się załatwia. Czy można unieważnić adopcję? I czy można uznać szesnastoletnie dziecko, które ma oficjalnego ojca?

— Tak — powiedział Janek. — To wszystko jest możliwe, choć wymaga sporo zachodu. Sprawa jest jednak o tyle prostsza, że w tym przypadku wszystkie strony zgadzają się i co do rozwiązania stosunku przysposobienia, i co do zmiany nazwiska.

— Weźmiesz tę sprawę? — spytał Marek Guttry. — Oczywiście nie od zaraz. Wszyscy musimy nieco ochłonąć po tych rewelacjach. No i pewnie najpierw musi być założona sprawa rozwodowa Natalii i jej męża.

— Nie — odparł Janek. — To dwie całkiem odrębne sprawy. Rozwód nie jest warunkiem koniecznym do rozpoczęcia i biegu tej drugiej.

Marek przeciągnął ręką po czole. Był coraz bardziej i bardziej zmęczony. Ania raz jeszcze pogładziła go po głowie i policzku.

— A tak w ogóle, to co myślisz o swoim nowym dzieciaku? Ja go polubiłam, choć jest raczej trudny do lubienia. Ale za to jak gra! Boże, jak on gra.

— W co gra? — zdumiał się Marek.

Ania zaśmiała się.

— Wujku, pytanie powinno brzmieć: na czym gra.

— No więc na czym gra? I jak?

— Nie powiedzieli ci, że był, czy może nadal jest w szkole muzycznej? Twierdzi, że ją rzucił. Ale nie wiem — dawno, czy dopiero teraz. Na zawsze, czy tylko na trochę.

— Nie wiedziałem. W końcu to była nasza pierwsza rozmowa. Tyle było spraw. Kompletny chaos. W każdym razie byłem pewien, że rozmawiamy o normalnej szkole.

— Jak tu przyszedł — powiedziała Anna — był roztrzęsiony, sponiewierany, głodny i przerażony. A mimo to od razu spostrzegł fortepian. Całkiem go olśniło. Kiedy wyszłam na chwilę z pokoju, od razu dorwał się i zagrał kawałeczek koncertu Lutosławskiego. Ale jak zagrał! Żebyś mógł to słyszeć! Z jakim muzycznym nerwem! No, fantastycznie! Nie mogłam wyjść z podziwu. Przecież to niedorostek, a utwór piekielnie trudny.

Marek Giller patrzył na pasierbicę. Z niedowierzaniem.

— Serio?

— Całkiem serio. Mateusz jest najbardziej szlachetną, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę, odmianą swojej jabłoni. Jak z jego charakterem — nie wiem.

Marek zadumał się.

— Bardzo chciałbym posłuchać jak gra.

Humor wyraźnie mu się poprawił. Następnego dnia odleciał do Austrii przedpołudniowym samolotem.

W tym samym czasie, gdy Marek leciał do Klagenfurtu, do „Malwiny” zatelefonowała Joanna Gillerowa. Anna spodziewała się, że jej matka będzie przejęta i zdenerwowana, ale nie sądziła, że aż tak bardzo. Mateusz przyszedł przecież na świat, kiedy Marek Giller był jedynie przyjacielem jej rodziców. Mama, o ile Ania pamiętała, lubiła jego kobiety. I Natalię, i Kasię. Czym się aż tak przejęła? To nie ją przecież Marek zdradził, ale ciocię Natalię. To nie ją, ale Natalię porzucił dla Kasi. Mama nie mogła więc mieć do Marka pretensji o konsekwencje jego wcześniejszych romansów. Nawet konsekwencje w osobie szesnastoletniego obecnie i nagle objawionego syna.

— No i? — zapytała Joanna Gillerowa.

— No i wujek wraca do ciebie. Widział się z chłopakiem i…

Mimo woli użyła dawnego zwrotu:

— …i ciocią Natalią.

— No i? — nalegała matka.

— No i nie wiem. Niczego jeszcze nie ustalili. Poza tym, że chłopak wróci do domu i do szkoły, będzie się uczył niemieckiego i przyjedzie do was na ferie.

— Jaki on jest?

— Bo ja wiem? Zbuntowany. Rozgoryczony. Ale najbardziej to chyba zagubiony. I bardzo jeszcze dziecinny.

— Podobny do Marka?

— Tak.

Matka chyba trochę się tym zmartwiła. A na pewno nie ucieszyła.

— Bardziej niż Szymek i Magda?

Była zazdrosna o pozycję swoich dzieci?

— Trudno powiedzieć. On ma szesnaście lat, a Szymuś i Magda to maluchy. Ale cała trójka jest bardzo podobna do Marka. W każdym razie mają na głowie takie same, jak ty to nazywasz, karakuliki. Tyle, że wujek ma siwiejace, a oni prawie czarne.

— On też miał kiedyś czarne — powiedziała mama.

— Wiem.

Joanna westchnęła.

— A u ciebie, córeczko? Wszystko dobrze?

— Tak, mamo. U mnie wszystko dobrze. A ty się nie martw. Wszystko się jakoś ułoży.

Bardzo chciała w to wierzyć. I bardzo chciała, aby uwierzyła w to jej mama. Ale chyba żadnej z nich to chcenie nie bardzo wychodziło.

Marek prosto z lotniska w Klagenfurcie pojechał do kliniki. Zatelefonował do żony, że wrócił, ale musi natychmiast zrobić cesarkę jednej ze swoich pacjentek. Więc w domu pojawi się późno. Joanna nie skomentowała tego ani słowem.

— Joasiu — powiedział miękko. — Wszystko będzie dobrze.

Nadal nic nie mówiła.

Marek westchnął. Wiedział, że przez telefon niczego nie da się wyjaśnić, ani sprawić, że „wszystko będzie dobrze”. Przynajmniej na razie.

Pacjentka wiedziała od początku ciąży, że czeka ją cesarskie cięcie. Miała nader liczne wskazania do takiego zabiegu i ani jednego wskazania do porodu siłami natury. Marek Giller, wyjeżdżając dwa dni temu do Polski miał nadzieję, że do cesarskiego cięcia dojdzie najwcześniej za tydzień Ale teraz wiedział, że trzeba je robić „na już”. A nawet, że powinno być wykonane wczoraj. Tyle, że i personel, i sama pacjentka postanowili czekać na jego powrót.

Był tym mocno poirytowany, a jeszcze bardziej koniecznością stawania przy stole operacyjnym w takim stanie i nastroju, w jakim żaden lekarz przy takim stole stawać nie powinien. Wciąż nie mógł zapomnieć o tej poruszającej wiadomości o istnieniu Mateusza i o spotkaniu z nim. A także o spotkaniu z Natalią.

Była jedyną kobietą, z którą po zakończeniu związku nie utrzymywał żadnych kontaktów. Zazwyczaj jego romanse przeradzały się w przyjaźń, niekiedy bardzo serdeczną i wieloletnią. Czasem w rzadkie, ale miłe kontakty. Nie miał pojęcia dlaczego akurat z Natalią zerwanie było tak całkowite. Wprawdzie przez pewien czas próbował się z nią kontaktować, ale kiedy nie było żadnego odzewu jakoś dziwnie łatwo zrezygnował. Znał powód — był wtedy tak bardzo zauroczony Kasią, że nie miał ani czasu, ani ochoty na interesowanie się innymi, choćby niegdyś bardzo bliskimi sobie kobietami. Teraz jednak nie mógł sobie tego darować. Podobnie, jak swojego błędu polegającego na nierozpoznaniu stanu Natalii. Była jedyną kobietą, u której nie rozpoznał ciąży we wprawdzie wczesnym, ale przecież nie najwcześniejszym jej stadium.

Zarządził przygotowanie pacjentki do operacji. Sam zszedł do bufetu, aby zjeść cokolwiek, a przede wszystkim napić się kawy. Miał za sobą nieprzespaną noc i stanowczo zbyt wiele wrażeń. Pomyślał o kieliszku lub lepiej kilku kieliszkach mocnego trunku, ale zaspokojenie tej potrzeby musiał odłożyć na później. Na dużo później, bo znając swoją żonę nie liczył na jej aprobatę dla tej formy odreagowywania stresów. Była jednak pewna, choć nikła nadzieja, że Joanna nie będzie czekała na jego powrót. Wtedy mógłby za Sienkiewiczem powtórzyć: „bar wzięty”.

O piętnastej pacjentka była gotowa do zabiegu. Marek zaczął więc swoje przygotowania. Zabieg był rutynowy, wykonywano go w jego klinice codziennie, ale akurat ten obarczony był większym od innych ryzykiem. Na szczęście wszystko odbyło się sprawnie i bez komplikacji. Tyle tylko, że dziecko sprawiało wrażenie bardzo słabiutkiego, choć badania prenatalne wskazywały na jego całkiem dobrą kondycję. Tymczasem chłopczyk był „niemrawy”, jak to określiła bardzo doświadczona położna. Trafił więc do inkubatora. A Marek postanowił pozostać w klinice jeszcze godzinę, dwie lub nawet troszkę dłużej, aby zorientować się w stanie dziecka.

Położył się na leżance w swoim gabinecie. I natychmiast zasnął. Nie wiedział czy spał długo, czy tylko chwilę, kiedy do drzwi zapukała pielęgniarka. Spojrzał w okno. Było ciemno. A więc spał przez kilka godzin. Otrzeźwiał natychmiast.

— Coś z małym? — spytał.

— Nie — powiedziała uspokajająco. — Jest nawet troszkę lepiej.

— No więc? — spytał.

Wiedział, że bez bardzo ważnego powodu pielęgniarka by go nie budziła. Wydawała się mocno zmieszana.

— W portierni czeka na pana profesora jakiś młody człowiek — powiedziała. — Trochę… No, trochę dziwny.

Spojrzała na trzymaną w ręku karteczkę, ale nie potrafiła przeczytać polskiego tekstu. Marek Giller wziął od niej karteluszek. Zdębiał. To ja, Mateusz. Potrzebuję pomocy.

Zbiegł schodami na parter. Nie było żadnych wątpliwości — to był Mateusz. I na pewno potrzebował pomocy.

— Jezusie Nazareński! — jęknął Marek Giller. — Co się stało? I czemuś nie przyleciał ze mną, skoro miałeś taki zamiar?

Mateusz milczał, jakby nie znał odpowiedzi na żadne z pytań, albo nie chciał na nie odpowiedzieć. Marek Giller zadał więc inne:

— Matka wie?

Mateusz pokręcił przecząco głową.

Marek dopadł do telefonu stojącego na pulpicie recepcjonistki.

— Nie! — zawołał Mateusz. — Nie teraz!

W jego głosie przerażenie, determinacja i chyba nawet rozpacz. Marek skinął ręką.

— Chodź. Porozmawiamy w moim gabinecie.

Recepcjonistka patrzyła za nimi rozszerzonymi z ciekawości oczami.

Usiedli. Mateusz na samym brzeżku krzesełka. Jakby chciał być gotowy do natychmiastowego zerwania się i ucieczki.

— Mów.

— Zabito mojego kolegę — powiedział Mateusz schrypnietym i ścieniałym ze zdenerwowania głosem. — I boję się, że …

— Że co?

Marek miał ochotę wytrząsnąć z syna odpowiedź. Ale opanował zdenerwowanie. Tylko trochę szybciej oddychał.

— Że policja…

Mateusz zamilkł. Marek próbował zebrać myśli.

— Byłeś świadkiem tego zdarzenia?

— Nie.

— Wiesz kto to zrobił?

— Nie.

Markowi nie przychodziła do głowy żadna przyczyna ucieczki syna, ani jego obaw, ani stanu, w jakim się znajdował.

— Więc dlaczego się boisz?

— To ja znalazłem …

Mateuszowi po dziecinnemu drżał teraz i głos, i broda.

— … trupa.

Zabrzmiało to tak, jakby wypowiadał kwestię z książki Agaty Christie lub filmu kryminalnego.

— Gdzie?

— To długa historia. Nie zrozumiesz.

Nawet nie zauważył, że zwrócił się do t e g o ojca w drugiej osobie. A nie, jak dotychczas, bezosobowo.

— Spróbuj. Bez tego nie wybrniemy.

Mateusz poczuł ciepło w okolicy serca. Za liczbę mnogą. T e n ojciec tą liczbą deklarował chęć pomocy. Jerzy Magnuszewski pewnie by warknął: „Wypij teraz piwo, którego nawarzyłeś”. A więc w liczbie pojedynczej.

Opowiedział chaotycznie i cenzurując większość spraw związanych z jego wyprawą na działki. Marek Giller słuchał bardzo uważnie, ale chyba niewiele zrozumiał. I zdziwił się:

— Dlaczego nie zawiadomiłeś policji? Teraz będziesz ją miał na głowie, bo ucieczka stawia cię w bardzo niekorzystnej sytuacji.

Mateusz pomyślał, że gdyby wezwał policję też nie byłby w komfortowej. Musiałby tłumaczyć skąd zna melinę, z kim w niej przebywał, co w niej robił i po co przyszedł do niej. Tego dnia. Fakt, że objęty jest kuratorskim nadzorem nie polepszył by jego położenia.

— Ten chłopak — dociekał Marek Giller — to twój dobry kolega? Ze szkoły? Czy skąd? I dlaczego spał w jakimś opuszczonym domku na działkach? Ćpun?

— Robert był smarkiem — powiedział niechętnie Mateusz. — Czternaście lat, cała kupa rodzeństwa, ojciec pijak, matka nie lepsza. Wolał czasem spać w domku niż w tym swoim parszywym domu. Ale był raczej spokojny. Nie załaził nikomu za skórę. Ćpun? No, trochę. Ale taki początkujący. Kasy nie miał.

Marek Giller przyglądał się synowi z narastającym niepokojem.

— Podejrzewasz kogoś?

— Raczej nikogo z naszych. Bo nie mieli, jak to się mówi, motywu. Ale i nikt inny chyba nie miał. No, bo jaki mógł mieć?

— Naszych? — zapytał t e n ojciec.

Mateusz stropił się i zaczerwienił.

— Skąd ich znasz? Chyba nie ze swojej szkoły? Nie są to też chyba dzieci znajomych twojej matki i jej męża.

— Nie — odburknął Mateusz.

Marek Giller postanowił zakończyć swoje mini-przesłuchanie.

— Jesteś głodny? Jeśli bardzo, to zjedz coś w naszym bufecie. Potem nakarmimy cię porządnie w domu. A jeśli nie bardzo, to poczekaj do domowej kolacji.

A więc nie miał zamiaru wsadzać syna do samolotu i odsyłać do domu. Mateuszowi ulżyło.

— Ale — powiedział t e n ojciec — twoją mamę musimy zawiadomić. Żeby się nie zamartwiała. Może zatelefonujmy do Ani. Niech ona przekaże Nataszce wiadomość, że jesteś cały. Bez podawania informacji, gdzie jesteś — cały.

Mateusz poczuł jeszcze większą ulgę. T e n ojciec był więcej niż w porządku. I ucieszył się, że t e n ojciec jest j e g o ojcem.

Rozdział 6

Mateusz był bardzo głodny. I choć za nic by się do tego nie przyznał, nie tylko t e n ojciec, ale każdy ojciec i każdy nie-ojciec mógłby bez trudu się tego domyśleć i po wyrazie jego oczu i charakterystycznym przełykaniu śliny. Marek Giller klepnął syna w ramię, a Mateusz odczuł to klepnięcie jak najczulszą i tak strasznie długo wyczekiwaną pieszczotę.

— Zaprowadzę cię do naszej kantyny. Jedz, co chcesz, ale nie ile chcesz, bo potem czeka cię babcina kolacja. Na pewno obfita i na pewno smaczna. No chyba, że możesz zjeść ile chcesz i w kantynie, i w domu. Ja, będąc w twoim wieku, mogłem.

To utożsamienie się z synem też było dla Mateusza rodzajem pieszczoty. Psychicznej. Tym bardziej nieznanej. Tym bardziej wyczekiwanej.

Zeszli ponownie na parter. Kantyna przyszpitalna była niezbyt duża, ale czyściutka i schludna, urządzona w sposób, który Mateusz drwiąco określał drobnomieszczańskim smaczkiem. Ale tym razem drobnomieszczański smaczek drobnomieszczańskiego dania, jakie mu ojciec zamówił, jakoś go nie raził. Przeciwnie — nawet mu się spodobał.

Marek Giller podał synowi kilka banknotów..

— Jak będziesz miał jeszcze na coś ochotę to sobie po prostu kup. Byle nie papierosy. Bo w mojej klinice się nie pali.

Spojrzał badawczo na syna:

— Ty palisz.

Jakby chciał jeszcze dodać: „oczywiście” i nie stawiając znaku zapytania na końcu zdania.

Mateusz skinął głową. Nie wyzywająco. Po prostu przytaknął.

— Tylko papierosy? — zapytał Marek Giller.

W jego głosie nie było podejrzliwości, ani złośliwości. Raczej ton lekarza, który robi wywiad z pacjentem. Mateusz zawahał się. Ten krótki moment wystarczył Markowi do postawienia diagnozy.

— Co?

Mateusz westchnął. Jakoś nie chciało mu się zaprzeczać i kłamać.

— Przeważnie dopały. Kilka razy wciągnąłem kokę.

I nagle, całkiem dla siebie nieoczekiwanie, dodał:

— Poszedłem tam … No, do tej meliny, po kokę właśnie. Potrzebowałem. Jak nigdy przedtem.

T e n ojciec pokiwał głową. Bez aprobaty. Z pełnym smutku zrozumieniem.

— A ja wczoraj miałem ochotę się urżnąć. Ania mi nie dała.

Mateusz tak bardzo chciał teraz powiedzieć: „Tato”. W taki sposób, żeby to słowo stało się zarazem przytuleniem. Ale nie powiedział.

— Idę teraz na oddział — powiedział Marek Giller, kończąc poprzedni wątek tak, jakby przeciął go skalpelem. — Mam nadzieję, że nic się w tym czasie nie wydarzy. Postaram się jak najszybciej wrócić i zabiorę cię najpierw do fryzjera, potem do domu.

Mateusz nastroszył się, a t e n   o j c i e c roześmiał.

— Nie każę ci ścinać włosów. Sam miałem kiedyś długie i gotów byłem dać sobie raczej obciąć głowę niż te swoje wspaniałe kudły. Ale chciałbym, aby babcia, no i twoje młodsze rodzeństwo zobaczyli cię z czystą głową, a nie klasycznymi efektami młodzieńczego łojotoku.

Nie brzmiało to obraźliwie. Niemal przyjacielsko. Na pewno koleżeńsko. Nawet kumplowsko. Więc Mateusz znowu skinął głową. Nakiwał się nią, i to potakująco, więcej razy niż przez poprzednie szesnaście lat.

Kiedy Marek Giller wszedł do pokoju swojej pacjentki — płakała. Przysiadł, wbrew obowiązującym w Klinice zasadom, na brzegu jej łóżka. Wziął ją za rękę.

— Boli? Bardziej brzuch? Czy dusza?

— Dusza. Boję się, że nikt mi nie mówi prawdy o dziecku. Prosiłam i prosiłam, żeby pan przyszedł … A jak pan nie przychodził pomyślałam, że i pan boi się powiedzieć …

Zaszlochała. Marek Giller skłamał:

— Nie przychodziłem, bo miałem do zrobienia jeszcze jeden zabieg.

A potem powiedział już prawdę:

— To był bardzo trudny zabieg. Ale pani synka zostawiłem pod świetną opieką świetnej lekarki i naszej najbardziej doświadczonej położnej. Poinformowały mnie, że stan małego polepsza się i jest już prawie całkiem dobry. Mamy nadzieję, że pojutrze, no najdalej za dwa dni będzie go pani mogła przystawić do piersi. Ku waszemu obopólnemu zadowoleniu.

Wiedział, że gdyby zabieg wykonano o kilka godzin wcześniej, gdyby nie czekano z cesarskim cięciem do jego powrotu, stan dziecka byłby teraz jeśli nie całkiem, to prawie całkiem dobry. Czyli taki, jaki teraz mu przywracano. Ale tego nie powiedział.

— Ale przeżyje? — spytała.

— Oczywiście, że przeżyje.

— A…

Tego pytania bała się zadać. Ale Marek Giller wiedział o co chciała zapytać. Bardzo często musiał odpowiadać kobietom na takie niezadane, a zarazem najważniejsze dla nich pytania. Teraz pomyślał, że wiele razy ich złe przeczucia okazywały się trafniejsze niż jego lekarski optymizm. Odrzekł jednak to, co mówił zawsze w takich przypadkach:

— Wszystko na to wskazuje.

Trochę się uspokoiła. Marek Giller delikatnie uścisnął jej rękę.

— Skoro pani jeszcze nie karmi, to mogę podać jakiś lek. Troszkę łagodzący pani dolegliwości i poprawiający pani nastrój. Żeby miała pani dobrą noc.

— Dobrze — powiedziała.

Wstał.

— Zostawiam panią w najlepszych i bardzo fachowych rękach. Ale gdyby jeszcze i moja ręka okazała się potrzebna, choćby do ściskania, zna pani mój numer telefonu. Zjawię się po dwudziestu minutach. A jeśli przekroczę dozwoloną prędkość — po kwadransie.

Po raz pierwszy się uśmiechnęła

— Może nie będzie potrzeby przekraczania szybkości — powiedziała. — I płacenia mandatu.

Marek Giller uśmiechnął się także.

— Oby! Bo jeden, jak mi się wydaje, będę miał do zapłacenia. Mój syn jechał pociągiem na gapę.

Teraz się całkiem głośno roześmiała:

— Zaczynam żałować, że nie urodziłam dziewczynki.

— Następnym razem — powiedział doktor Giller.

Kiedy zdjął kitel i zszedł na dół Mateusz wciąż siedział przy stoliku i pił sok pomarańczowy. Marek Giller uśmiechnął się.

— Nie ma u nas ani piwa, ani nawet coca-coli czy „fanty” — powiedział. — Twój ojciec pracuje w szpitalu, gdzie wszelkie alkohole, choćby niewinne i wszelkie bąbelki, choćby w wodzie mineralnej, są surowo zakazane.

Mateusz zwrócił uwagę jedynie na słowa „twój ojciec”. Marek Giller wypowiedział je przy nim po raz pierwszy, jakby wskazywał, czy tylko ułatwiał sposób ich wzajemnych relacji. I sposób zwracania się do niego. Od tej chwili przestał być dla Mateusza t y m ojcem. Stał się j e g o ojcem. Może jeszcze nie tatą, ale ojcem już tak i na pewno.

Fryzjer umył mu głowę i zaproponował coś po niemiecku. Mateusz spojrzał na ojca. Podejrzliwie.

— Pyta, czy nie skracając długości włosów, może je odrobinę wymodelować. No, nadać kształt twojej głowie.

— Ale nie wycaca mnie?

Marek Giller powiedział coś po niemiecku do fryzjera. Obaj się roześmiali. A Mateusz natychmiast naburmuszył.

— Nie wycaca — uspokoił go ojciec. — Będziesz nadal wyglądał tak, jakbyś nigdy w życiu nie był u fryzjera.

Fryzjer dotrzymał obietnicy, a Mateusz nie przyznał głośno, że jest bardzo zadowolony z efektu wizyty w tym zakładzie.

Wsiedli do samochodu. Mateusz nie miał żadnych bagaży. Marek Giller nie przekręcił kluczyka w stacyjce.

— Bez względu na to, jak długo tu zostaniesz — powiedział — potrzebujesz mnóstwa rzeczy. Począwszy od szczoteczki do zębów, na zmianie ubrania skończywszy. No chyba, że chciałbyś jeszcze coś mieć. Nie jesteś już głodny więc udamy się na zakupy.

Pojechali do supermarketu. Marek Giller nie ingerował w wybory syna. A Mateusz nie był w stanie poznać po wyrazie jego twarzy, czy ojciec jest z nich zadowolony, czy też on sam kupiłby synowi coś całkiem innego. Powiedział tylko:

— Wejdź do przebieralni i załóż te nowe ciuchy. Coś ze starych możesz, oczywiście, na sobie zostawić.

Uśmiechnął się, ale życzliwie:

— No, żebyś nie był zbyt wycacany.

Mateusz zostawił stare spodnie. Były dobrej marki, ale mocno już podniszczone. Czuł się z nimi niemal zrośnięty. Jakby stanowiły część jego ciała. Ale nowa dżinsowa kurtka była całkiem niczego sobie. A buty zupełnie superowe. Podobały mu się. Bardzo.

Przejrzał się w lustrze. Nie był wycacany. Ale był na pewno inny. Nie wiedział, jak ma ocenić zmianę swego wyglądu. Trochę się tej zmiany wstydził. Jakby pod wpływem ojca pozbył się jakiejś części samego siebie. Nie najważniejszej, ale jakiejś. Choć musiał przyznać, że ojciec nie wywarł na niego żadnego nacisku, aby jakiejkolwiek zmiany dokonał. On tylko umożliwił mu zmianę, czy raczej małą korektę, wizerunku. I Mateusz dokonał jej sam. Mąciło mu się w głowie i miał w stosunku do samego siebie bardzo ambiwalentne uczucia. Nie wiedział — z przewagą pozytywnych, czy negatywnych.

Dojechali do domu w ciągu mniej więcej pół godziny. Ojciec miał dobry samochód i Mateusza korciło, żeby zaproponować szybszą jazdę. Jerzy Magnuszewski zawsze jeździł szybko, najczęściej za szybko i była to, zdaniem Mateusza, jedyna jego zaleta. Nie lubił swego p.o. ojca, ale bardzo lubił jego samochody. I jego jazdę „po bandzie”. Taka jazda dawała im obu adrenalinowego kopa. Fajnie było czuć takiego kopa. Jego mazgajowaty przyrodni brat nigdy ani takiego, ani innego kopa nie potrzebował. Pod tym względem Jerzy Magnuszewski czuł się bliższy pasierbowi niż rodzonemu synowi.

Tym razem Mateusz jednak nic nie mówił. Nic nie powiedział też na widok domu w Steindorfie. Marek Giller roześmiał się:

— Strasznie wycacany?

Mateusz mógł i nawet miał ochotę potwierdzić. Ale nie potwierdził.

Na ich spotkanie wybiegła trójka dzieci. Chłopak i dwie dziewczynki. Jedna czarnooka i czarnowłosa; druga — blondyneczka. Na tle siostry wydawała się jeszcze jaśniejsza niż w istocie była. Marek Giller otworzył drzwiczki samochodu. Dzieci próbowały wpakować się do wnętrza, popychając się i pokrzykując, tak widocznie uradowane powrotem ojca, że Mateusz natychmiast skurczył się w sobie i rozeźlił.

Dzieci zobaczyły siedzącego przy ojcu Mateusza. Ucichły, uspokoiły się i patrzyły na niego po równi zaciekawione i zaskoczone. Nie wiedział — samym faktem jego obecności, czy może jego podobieństwem do i c h ojca. I do nich samych. Przynajmniej dwójki starszych.

— To jest Mateusz — powiedział j e g o ojciec.

Ich ojciec.

Mateusz wysiadł z samochodu. Dzieci grzecznie podawały mu rękę. Wstydził się, bo ich były ciepłe, miękkie i suche, a jego spocone i zimne. Mówiły „guten morgen”. Widocznie myślały, że jest Austriakiem. Potem zaczęły coś mówić do ojca. Też po niemiecku. Odpowiedział im po polsku.

— Mateusz jest Polakiem. Nie zna niemieckiego. Mówcie po polsku.

Przeszły na ten język w sposób tak naturalny, jakby nie sprawiało im to najmniejszej trudności. Mateusz jeszcze bardziej znielubił swoje rodzeństwo, jakby fakt ich dwujęzyczności w jakiś sposób mu uchybiał. Przypomniał sobie, jak matka tłumaczyła mu powód niechęci Jerzego Magnuszewskiego do pasierba. On, Mateusz był jakoby bardziej udany od jego własnego syna, Maćka. W tym jednak przypadku na pewno nie był bardziej udany od któregokolwiek z tej trójki. Bystrzaków. I świetnie wychowanych.

— Cholerne udańce — pomyślał z goryczą.

I przeświadczeniem, że nigdy i w niczym im nie dorówna. Że nigdy nie zdobędzie nawet cząstki tego uczucia, jakim jego ojciec darzy t e dzieci.

Dziewczynki pobiegły do domu. Młodsza, ta jasna, była zwinniejsza i szybsza. Pierwsza dobiegła do drzwi, otworzyła je i pierwsza wykrzyczała — po polsku — nowinę. Potem Mateusz usłyszał głos drugiej dziewczynki. Też coś oznajmiała, ale po niemiecku. Zwrócił uwagę na timbre jej głosu. Nie mogła mieć więcej niż siedem-osiem lat, ale głos miała zupełnie inny od rówieśniczek.

— Kiedyś będzie miała piękny i ciekawy alt — pomyślał, kierując się tym razem swoim absolutnym słuchem, a nie pomieszanymi emocjami.

Pomyślał o swojej matce. Nigdy nie oceniał jej w kategoriach — piękna-niepiękna. Ale zawsze podobał mu się jej niski, leciutko schrypnięty i zawsze przyciszony głos. Czasem, w dawnych latach, śpiewała mu na dobranoc lub śpiewała sama dla siebie. Nie było to nic nadzwyczajnego, ale on to lubił. Tak jak teraz polubił głos tej małej. Tej j e g o s i o s t r y.

Młodszy brat szedł, oddzielając go — świadomie? podświadomie? — od ojca.

— Przeczuwa kim jestem? — zastanawiał się Mateusz.

Nie miał pojęcia, czy j e g o ojciec przed wyjazdem do Polski uprzedził młodsze dzieci o jego istnieniu, czy wciąż jeszcze jest to dla nich tajemnica.

Weszli do domu. Jego wnętrze było równie wycacane, jak ogród i całe otoczenie. Ale w przeciwieństwie do jego dotychczasowego, też wycacanego domu, ten sprawiał wrażenie nie muzeum, ale czegoś bardziej swojskiego i sympatycznego. W każdym razie nie był tylko zbiorem starannie dobranych, ale dosłownie martwych rzeczy. Tutejsze meble i tutejsze bibeloty, choć zapewne jeszcze cenniejsze od mebli i bibelotów w mieszkaniu Jerzego Magnuszewskiego, zdawały się współtworzyć z użytkującymi je ludźmi harmonijną całość. Jakby stanowiły tych ludzi dopełnienie. Jakby współdecydowały o emocjonalnym klimacie domu. Bo tak właśnie pomyślał: „dom”, a nie „mieszkanie”. Nie miejsce, gdzie się je, śpi, pracuje i wypoczywa, ale takie, które pod wspólnym dachem gromadzi bliskich sobie ludzi, kształtując ich obecny los i przechowując ich dawne dzieje.

W pokoju siedziały na kanapie dwie kobiety. Kiedy wszedł, obydwie się podniosły. Jedna była siwa i stara. Przynajmniej w ocenie Mateusza. Uśmiechnęła się do niego i ten uśmiech odmłodził ją o lat kilkadziesiąt. Jej uśmiech miał co najwyżej trzydzieści lat, a może nawet jeszcze mniej. Tak właśnie pomyślał. Wyciągnęła do niego ręce.

— Ty jesteś Mateus?

Mówiła bardzo koślawą, ale pełną zabawnego uroku polszczyzną:

— Ty jesteś mój najpierwsy wnuk?

Podeszła i uściskała go.

— No — mówiła sięgając do jego głowy i przyciągając ją do własnej. — Pochyl się troski, bo straśnieś duzy, a babcia juz z samego swojego wieku zmalała.

Pocałowała go w czoło i oba policzki.

— Babcia — pomyślał.

Przypomniał sobie odległy, najsmutniejszy dzień w przedszkolu. Na Dzień Babci przygotowywano przedstawienie. Mateusz miał zagrać na pianinie jakąś prostą melodyjkę, a przy tym akompaniamencie inne dzieci deklamowały wierszyk o babciach i dla babć. Mateusz siedział przy pianinie, uderzał w klawisze i starał się nie rozbeczeć. Bo na widowni, zasłuchanej i zauroczonej tym dziecięcym występem, nie było j e g o babci. On w ogóle nie miał babci. Wydawało mu się to taką ujmą, czymś tak zawstydzającym, że nigdy i przed żadnym z kolegów się do tego nie przyznał. A przed Bożym Narodzeniem, kiedy przedszkolne dzieci rysowały listy do Mikołaja z prośbą o wymarzony prezent on, wówczas cztero-czy pięciolatek, narysował postać kobiecą. Wychowawczyni w żaden sposób nie mogła odgadnąć jego marzenia. Nie powiedział jej, że jeśli jakiś święty czy nie-święty Mikołaj istnieje, to on chciałby od niego dostać swoją własną babcię.

Teraz ją dostał. Wydała mu się nawet milsza i akuratniejsza od tej wymyślonej. Chciałby jej o tym powiedzieć, ale nie wiedział jak. Żeby nie było zbyt dziecinnie. Zbyt słodko. Zbyt sentymentalnie. Lukrowato.

Druga kobieta była zapewne matką Ani Guttry. Nie były bliźniaczo do siebie podobne, ale w ich sylwetkach, twarzach, kolorze włosów, gestach widoczne było najbliższe pokrewieństwo. Żona ojca wydała się Mateuszowi nieco za młoda na matkę dorosłej już przecież kobiety i zarazem nieco za stara na matkę tak małych dzieci. Zwłaszcza tej drobniutkiej blondyneczki. Nie potrafił ocenić, czy jego macocha jest ładna. Miała około pięćdziesiątki, a dla Mateusza kobiety w tym wieku nie podlegały już takiej ocenie. Ale na pewno nie była brzydka. I nie była antypatyczna. Wydawała się jedynie przestraszona. Może trochę mniej, a może nieco bardziej niż on. Ale przyczyny, czy przyczyn jej przestraszenia nie umiał odgadnąć. Wyciągnęła do niego rękę.

— Witaj w rodzinie — powiedziała.

Trochę się najeżył, bo nie miał pojęcia, czy jest to szczere powitanie, czy jedynie konwencjonalne, obliczone na jego obłaskawienie. A ona zwróciła się do męża. Z wyrzutem:

— Na litość Boską, czemuś nie powiedział, że przyjedziesz z Mateuszem? Przygotowałybyśmy coś specjalnego do jedzenia. Przygotowałybyśmy pokój dla niego. A tak — zwyczajna kolacja. I byle jaki nocleg.

Marek Giller westchnął.

— Mateusz zjawił się w Klagenfurcie bez mojej wiedzy. I bez zapowiedzi. Więc zje z nami zwyczajną kolację. I nie będzie spał w specjalnie dla niego przygotowanym pokoju.

Rozdział 7

Ta zwyczajna kolacja była dla Mateusza zupełnie nadzwyczajna. Wszystko było inne i wszystko było inaczej. Bezskutecznie próbował sobie wyobrazić inne posiłki spożywane przez n i c h. Ale bez niego. Domyślał się, że wszyscy ze wszystkimi i wszyscy jednocześnie gadają, coś jednocześnie opowiadają, zadają pytania, na które padają lub nie padają odpowiedzi. Przekomarzają się. Żartują. Śmieją ze słów, powiedzonek, z innych osób siedzących przy stole i z samych siebie. W ten jeden jedyny sposób, który charakteryzuje szczęśliwe rodziny.

On nie znał żadnej szczęśliwej rodziny. Może koledzy ze szkoły muzycznej, a przynajmniej niektórzy z nich, takie mieli. Ale oni nie zapraszali Mateusza do swoich szczęśliwych domów. Natomiast kumple z domku na działce, jeśli mieli w ogóle jakieś rodziny, to znacznie bardziej pokręcone i znacznie bardziej nieszczęśliwe od jego własnej. I nawet mu jego pokręconej, ale jednak rodziny, zazdrościli.

Joanna Gillerowa powiedziała: „Witaj w rodzinie”. Był w s w o j e j nowej rodzinie. Siedział przy s w o i m noworodzinnym stole. Ale czy rzeczywiście już do tej nowej rodziny należał? I czy kiedykolwiek mógł stać się jej integralną częścią?

Na razie się nie czuł nie tylko integralną, ale żadną, choćby tylko na chwilkę do niej doczepioną. Na razie wydawało mu się, że przybył do tego domu i do tej rodziny z innego świata i innej cywilizacji. I że jego nieznajomość obowiązujących w tym domu i w tej rodzinie reguł jest tak bardzo widoczna, że nie tylko może, ale musi zepchnąć go na jej margines. Lub nawet wykluczyć z jej grona.

Gdyby nie dzieci być może kolacja nie byłaby aż tak niezwyczajna. Ale jego przyrodnie rodzeństwo było zbyt zaciekawione osobą Mateusza, aby mogła być mowa o jakiejkolwiek zwyczajności.

Pierwszy naruszył zwyczajność Szymon.

— Jest naszym wujkiem?

— Nie — powiedział Marek Giller. — Jest waszym bratem.

Cała trójka spojrzała najpierw na ojca, potem na matkę, potem na Mateusza. Potem znów na matkę. I znów na ojca. Z bezmiernym zdumieniem.

— Kiedy go urodziłaś? — zapytała najmłodsza dziewczynka, ta blondyneczka.

Joanna Gillerowa uśmiechnęła się, choć najwyraźniej wcale jej nie było do śmiechu.

— To nie ja go urodziłam. Mateusz ma inną mamę. Macie tego samego tatusia. Wy i Mateusz.

Trójka jego przyrodniego rodzeństwa wciąż przypatrywała się matce z uwagą, ale bez zrozumienia.

— Piotr i Ania też mają innego, niż wy, tatusia. Ale macie wspólną mamę. Mateusz ma inną mamę, ale macie wspólnego tatę.

Milczeli rozważając tę, dla nich na pewno zbyt skomplikowaną, sytuację.

— Jego mama umarła? — spytał Szymon.

— Nie. Jego mama żyje.

Teraz już byli całkiem skołowani.

— A dlaczego nie mieszkał z nami? Nie lubi nas?

— Mateus nie moze was i nas lubic, cy nie lubić, bo nas jesce nie zna — powiedziała babcia. — Ale zróbcie wsystko dobre, zeby was i nas polubił.

— Bo teraz będziesz z nami mieszkał? — dociekał Szymon.

— Nie wiem — burknął.

Bo nie wiedział.

— No to gdzie będziesz mieszkał? — nie ustępował Szymon.

— Nie wiem.

Bo nie wiedział.

Szymon postanowił zakończyć inwigilację:

— Skoro jesteś moim starszym bratem to teraz ty będziesz od dawania dobrego przykładu naszym siostrom. Ja już jestem tym wykończony.

Wszyscy, nawet Mateusz, roześmieli się.

— Wydają się miłe i grzeczne — powiedział Mateusz. — Z tego wynika, że jesteś dla nich odpowiednim wzorem. Na pewno dużo lepszym niż ja.

— Bo ja wiem? — zadumał się Szymek.

Znowu wszyscy się roześmieli. Przez ten wspólny śmiech kolacja nareszcie nabrała większej zwyczajności. Dla wszystkich prócz Mateusza. Podczas rzadkich wspólnych posiłków w jego dotychczasowym domu nikt nigdy nie żartował. Czasem p.o. ojciec coś opowiadał. O interesach. Że idą dobrze lub niedobrze. O giełdzie. Że coś na niej spada. Albo zwyżkuje. Jak nie mówił o interesach lub giełdzie to czepiał się matki. Lub — częściej — jego, Mateusza. Perorował. Wypominał, co Mateusz zrobił źle. Co powinien zrobić, żeby było lepiej. Maciek albo grymasił, albo narzekał, albo skarżył na Mateusza, kolegów, matkę. Mateusz odszczekiwał. Kończyło się ogólną sprzeczką lub kłótnią. I popłakiwaniem matki. Na szczęście jadali wspólne obiady tylko w niedzielę. I nie każdą. Śniadania i kolacje zawsze oddzielnie. Albo w swoich pokojach, albo w kuchni, ale o rozmaitych porach. Taka była jego zwyczajność.

Podczas tej kolacji niezwyczajne było także zachowanie jego nowej rodziny. Niby nakrycie było niemal takie samo jak w domu Jerzego Magnuszewskiego, czyli i ładne, i kosztowne, ale wszyscy jedli tak, jakby w domu i podczas tej kolacji byli goście i jakby było to uroczyste zasiadane przyjęcie. W dawnym domu Mateusza na co dzień panowała pod tym względem całkowita swoboda. Można było nie używać noży, trzymać łokcie na stole i sięgać po potrawy nawet jeśli machało się komuś ręką przed nosem. Nie mówiło się co chwila „dziękuję” lub „poproszę” czy „proszę”. Jerzy Magnuszewski nie cierpiał takich — jak je określał — cudactw, a Mateusz akurat w tym nielubieniu tych cudactw całkowicie się z nim zgadzał.

Teraz miał przekorną ochotę zademonstrować t e j rodzinie i przy t y m stole taką właśnie swobodę bycia. Sprzeciwić się nudnym i cudacznym konwenansom. Ciekaw był reakcji ojca, jego żony i rodzeństwa. Ale powstrzymał się od tej prowokacji. Ze względu na babcię.

Bo ojciec był przez cały czas w porządku. Ale babcia była nie tylko w porządku. Babcia wydała mu się pierwszą w jego życiu osobą do kochania. Babcia — t a b a b c i a — uświadomiła mu coś, o co się nigdy nie podejrzewał. Że ma w sobie zdolność kochania.

Wiedział i widział, że j e g o ojciec jest bardzo zmęczony. Wiedział, że ma prawo być zmęczony. Te dwa dni i dwie, zapewne nieprzespane noce, nawał zbyt silnych wrażeń, jakieś trudne obowiązki w klinice, stan nieprzerwanego napięcia, w jakim się znajdował od kilku dni mogły i musiały straszliwie go wyczerpać.

Kiedy inni domownicy rozeszli się do swoich pokoi j e g o o j c i e c, mimo widocznego zmęczenia, pozostał z nim. Siedzieli we dwóch w salonie, na kanapie. W kominku wygasł już ogień i w pokoju pochłodniało. W świetle, a właściwie półmroku, jaki panował w pokoju, Mateusz nie widział dobrze i wyraźnie twarzy s w o j e g o ojca. Ale dobrze słyszał jego głos. Bardzo spokojny, opanowany i łagodny. Najzwyczajniej — miły w brzemieniu i intonacji. Niewiele osób zwracało się do Mateusza w taki właśnie sposób.

— Teraz — powiedział Marek Giller — mów od samiutkiego początku, po kolei, prawdę i tylko prawdę. Bo jeśli mam ci pomóc, a bardzo tego chcę, a ty bardzo tego potrzebujesz, to nie możesz niczego zataić, przeinaczyć, pominąć. Nawet jeśli wyda ci się to nieistotne. Albo wstydliwe. Na twoje szczęście nie byłem grzecznym chłopcem. Na twoje szczęście jestem lekarzem. I znam najbardziej mroczne zakątki ludzkich dusz. Ze swoją własną na czele.

Mateusz opowiedział. Nie dlatego, że przekonały go argumenty ojca. Po prostu chciał mu opowiedzieć wszystko. Od samiuteńkiego początku.

Marek Giller słuchał. Ani razu mu nie przerwał. Ani razu nie postarał się przyspieszyć toku niespiesznego i rwanego opowiadania.

— I tyle — zakończył Mateusz.

— Więcej grzechów nie pamiętasz? — spytał j e g o ojciec.

Mateuszowi z niczym się to pytanie, czy stwierdzenie nie skojarzyło. Nigdy nie był przecież na lekcji religii. Nigdy nie był u spowiedzi.

— No dobrze — ciągnął Marek Giller. — Teraz zatelefonuję do Warszawy i wyciągnę mojego zięcia z ciepłego łóżka i cieplutkich ramion Ani. Jest prawnikiem. Będzie — po pierwsze — wiedział, co robić, a po drugie — trzymał rękę na pulsie wydarzeń. Trzeba przede wszystkim skontaktować się z twoją mamą i pocieszyć ją, że jesteś cały i mniej więcej bezpieczny. No i jak najdyskretniej, ale dowiedzieć się, czy milicja wpadła już na twój trop, czy też w ogóle go nie szuka. Nie wierzę w podsłuchy telefoniczne, ale z dawnych lat pozostał mi jednak w tej kwestii pewien uraz. Dlatego zatelefonuję do Jana i skorzystam z jego pośrednictwa w kontaktach z twoją mamą. Stając się tym samym współwinnym twojego zaniedbania.

Nie powiedział „twojej głupoty”, ani „twojej lekkomyślności”. Mateusz pomyślał i poczuł, że jest s w o j e m u ojcu za to niesłychanie wdzięczny.

Jan Guttry istotnie został obudzony i przez dłuższą chwilę starał się odzyskać jasność myśli. W każdym razie pojął, że Mateusz jest w Steindorfie, ale że nikt — nawet Natalia Magnuszewska — nie powinien o tym wiedzieć. No i że musi się od niej dowiedzieć — i to z zachowaniem maksimum dyskrecji — czy w jej domu panuje spokój, czy wręcz przeciwnie.

— Umówię się z nią w swojej kancelarii — powiedział. — I po rozmowie zatelefonuję. Tylko gdzie? Do domu? Czy do kliniki?

Marek Giller zastanawiał się.

— Do kliniki.

Odłożył słuchawkę.

— No dobra — powiedział do syna. — Teraz idź do łazienki, weź prysznic i śpij do rana, albo i dłużej, starając się zapomnieć przynajmniej na kilka godzin o tym, co przeżyłeś. Mam nadzieję, że jutrzejszy ranek okaże się mądrzejszy od tego wieczora. No i ja też okażę się mądrzejszy. Bo w tej chwili moja mądrość jest na wyczerpaniu. Ale musisz wiedzieć, że jako ojciec nigdy nie byłem specjalnie mądry. Gdyby nie Joanna cała trójka twojego rodzeństwa byłaby bezgranicznie rozbisurmaniona. Nie umiem dyscyplinować dzieci. Więc i ty nie spodziewaj się, że z tobą będzie inaczej.

Czy i kiedy ostatni raz Mateusz powiedział komuś „dziękuję”? Nie mógł sobie przypomnieć. Może nigdy? Może nikomu? Teraz miał ochotę użyć tego słowa. Ale go nie powiedział.

Kiedy się obudził nie było już ranka, tylko wczesne ale jednak przedpołudnie. Nie wydało mu się mądrzejsze od wieczora. Tyle, że nie musiał się bać. Może tylko dziś, może przez kilka następnych dni, ale była to jednak wielka ulga.

Poprzedniego dnia był zbyt zmęczony, aby rozglądać się po pokoju, który nazywano gościnnym. Teraz go obejrzał. Był urządzony tak, jak wszystkie pokoje tego domu — ze smakiem, ale i z myślą o wygodzie mieszkańca. Pomyślano — kto pomyślał? żona j e g o ojca? babcia? — o miłych drobiazgach. Na szafce nocnej stała mała butelka wody mineralnej, leżała paczka clinexów, pilot do telewizora i zminiaturyzowane radio. Przez naciśnięcie zainstalowanego nad łóżkiem guzika można było uruchomić przypodłogowe świetliki i dzięki temu poruszać się w nocy, gdyby była potrzeba poruszania się — swobodnie, a nie po omacku. Nawet żaluzje w oknie można było podnosić i opuszczać bez wstawania z łóżka. Mateusz podniósł je i zobaczył zachmurzone niebo. I czubek jakiegoś, jeszcze bezlistnego o tej porze roku drzewa.

Umył się, ubrał, i zastanawiał w jaki sposób zostanie dziś powitany przez mieszkańców tego domu. I jak on powinien się wobec nich zachowywać. Domyślał się, że j e g o ojciec pojechał już do Klagenfurtu. I że zostawił go ze swoją żoną. I — na szczęście — z babcią.

Zszedł na dół.

— O! — powiedziała Joanna Gillerowa. — Obudziłeś się? No i? Jaki był pierwszy sen na nowym miejscu? Podobno powinien być proroczy. Choć kiedy ja się tu pojawiłam, pierwszą noc przespałam bez snów.

Z jakąś niezrozumiałą dla niego goryczą czy smutkiem dodała:

— Zwłaszcza — proroczych.

— Nigdy nie pamiętam snów — odrzekł dość, ale nie za bardzo burkliwie.

— Co ci przygotować na śniadanie? — spytała Joanna Gillerowa. — Czy może wolisz sam pogrzebać w lodówce?

Dotychczas zawsze sam przygotowywał sobie śniadania i wolałby pogrzebać w lodówce, ale jakoś nie umiał się do tego przyznać. Nie był przecież na tyle zadomowiony, aby się do tego przyznać. I aby grzebać w lodówce. Odpowiedział więc lakonicznie:

— Wszystko jedno.

Kiedy postawiła przed nim nakrycie i wyjęła z lodówki rozmaite potrawy posmarował chleb i położył na nim plaster pieczonego mięsa.

— Pani zna moją matkę? — spytał.

— Tak. Znałam ją. I bardzo ją lubiłam. Miałam wrażenie, że z wzajemnością. Miałam też nadzieję, że po zerwaniu z Markiem ułożyła sobie spokojne i przynajmniej w miarę szczęśliwe życie.

Nie skomentował tej wypowiedzi. Spytał:

— Dlaczego nigdy nie zainteresował się jej losem? Też miał nadzieję, że ułożyła sobie spokojne i szczęśliwe życie? Czy nic go już nie obchodziła?

Matka i ojciec dali mu częściową odpowiedź na to pytanie. Teraz próbował ją skonfrontować z odpowiedzią Joanny Gillerowej. Lekko się obruszyła.

— Nie wiem, jak układały się stosunki między twoimi rodzicami po ich rozstaniu. Ale wydaje mi się, że to nie Marek, ale Natalia zadecydowała, że takich stosunków w ogóle nie będzie. Teraz dopiero wiemy, że chodziło o ciebie.

Pokiwał głową.

— Tak. Ona nie chciała, żeby się o mnie dowiedział. Ale myślę, że gdyby bardzo chciał, to by jednak się dowiedział.

Joanna nic nie powiedziała. Przez chwilę milczeli, a potem zapytała:

— Masz jakieś plany na dziś? Twój tata wróci dość późno, a wieczorem będzie zajęty w swoim prywatnym gabinecie. W domu pojawi się może o dziewiątej, może nawet nieco później. Mógłbyś zrobić sobie wycieczkę. Rekonesans po okolicy.

Aby nie pomyślał, że chce się go pozbyć z domu dodała szybko:

— Ale możesz też pomyśleć o przemeblowaniu pokoju. Od teraz będzie twoim i na pewno chciałbyś go urządzić po swojemu.

Popatrzył na nią. Bez sympatii, ale i bez wrogości. Nie jak na żonę s w o j e g o ojca, ale jak na matkę tej ślicznej, delikatnej i miłej Ani Guttry.

— Moje istnienie musi być dla pani wielkim wstrząsem. I burzy pani dotychczasowy świat, prawda?

Westchnęła.

— Przeżyłam w swoim życiu większe wstrząsy. Poważniejsze. Boleśniejsze. W moim małżeństwie z Markiem na początku były tylko m o j e dzieci. Potem dołączyły n a s z e dzieci. Teraz doszło j e g o dziecko. W takiej sytuacji nie nazywałabym twojego zjawienia się wstrząsem. A jeśli — to tylko ze względu na twój wiek. Na czas, w jakim się pojawiłeś w naszej rodzinie. Wolałabym, abyś był w niej od początku. Byłoby nam wszystkim łatwiej. Poznać się. Zrozumieć. Polubić. Ale tych minionych kilkunastu lat najbardziej chyba żałuje twój tata. Wyobrażam sobie, jak bardzo by się tobą cieszył. Powiedział mi wczorajszej nocy, że jesteś jedynym dzieckiem z moich i naszych, którego nie przyjmował na świat. W dodatku jego dzieckiem pierworodnym. Uważa, że stracił być może najważniejszy moment w życiu.

Mateusz odwrócił głowę, aby Joanna nie widziała wyrazu jego twarzy. Wyrazu bólu, gniewu i rozczarowania. Zmienił temat.

— Poznałem pani córkę. Jest bardzo …

Nie chciał powiedzieć za dużo:

— … miła.

Joanna uśmiechnęła się.

— Powiedziała mi, że pięknie grasz. Że masz ogromny muzyczny talent. Większy od jej talentu. Choć jej jest niemały.

Pochlebiły mu te słowa.

— Jeśli będziesz miał ochotę, to w salonie stoi fortepian. Nie taki doskonały jak Ani, ale całkiem, całkiem…

Miał ochotę. Ale nie miał ochoty grać przy Joannie. Skinął głową. Bez okazywania entuzjazmu. I wstał od stołu.

— Będę czekał na telefon — powiedział.

Ponieważ nie chciał powiedzieć: „od ojca”, powiedział: " z kliniki w Klegenfurcie”.

Joanna podała mu własną komórkę.

— Twój tata zatelefonuje jak tylko będzie miał jakąś wiadomość z Warszawy. Ale na mój numer. I prosił cię o cierpliwość. Najprawdopodobniej taka wiadomość nadejdzie dopiero po południu.

— No to się przejdę.

Telefon zabrzęczał, kiedy Mateusz szedł brzegiem szaroburego jeziora. Ręka tak bardzo mu drżała, że ledwo zdołał utrzymać komórkę w dłoni.

— To ja — wychrypiał.

— Telefonuję, choć nic jeszcze nie wiem — powiedział Marek Giller. — Ale domyślam się, że strasznie się denerwujesz.

Mateusz nie odpowiedział. Czuł się strasznie rozczarowany, choć zdawał sobie sprawę, że być może w jego sytuacji ten brak wiadomości jest dobrą wiadomością.

— Ja też się denerwuję — powiedział j e g o ojciec. — Zwłaszcza, że nie brak mi kłopotów także i w klinice. Zawodowych. No, trzymaj się, synu.

Mateusz powinien i chciał powiedzieć: „Trzymaj się, tata”, ale powiedział tylko: „Ty też”.

Wychodząc z domu nie zapytał, o której powinien wrócić na obiad. Nie chciał zasiadać do stołu, przy którym nie będzie ojca, ale nie chciał też jeść oddzielnie.

Wrócił o czwartej. Dzieci i Joanna byli już najwyraźniej po obiedzie, ale na stole stały jeszcze trzy nakrycia. Domyślił się, że jedno czekało na ojca, drugie na niego. Ale trzecie? Babcia wyszła ze swego pokoju.

— No i znalazł się mój nowy wnucek — powiedziała pogodnie. — Asia chciała juz telefonować po ciebie, bała się, ze moze się pogubiłeś gdzieś. Ale jej nie kazałam. Wiedziałam, ze się nie pogubis. No i co? Podobało ci się? Gdzie posedłeś?

— Do sąsiedniego miasteczka. Ossiach?

— O! — powiedziała z uznaniem babcia. — Toś kawał drogi usedł. Ale nogi mas mlode. daleko zaniosą i bez zmęcenia. Ale zgłodniałeś pewnie? Cekałam, zeby zjeść z tobą.

Uśmiechnął się do niej. I jakoś nie zawstydził się tego uśmiechu. Babcia, własna babcia, była kimś zupełnie szczególnym. Jakby innym człowiekiem, nie z takiej samej gliny, co inni. Z lepszej? Chyba znacznie lepszej.

Podreptała do kuchni. Ale zanim wróciła Mateusz usłyszał warkot samochodu i tupot zbiegających po schodach dziecięcych nóg. I dziecięce radosne krzyki. Jego brat i dwie siostry pobiegli przez ogród witać ojca. Bardzo by chciał pobiec z nimi. Albo przynajmniej wyjść na taras. Żeby zobaczyć jak j e g o ojciec wraca do domu. Swojego domu. A teraz — podobno — także jego domu. Nie ruszył się jednak od stołu.

Marek Giller śmiał się i żartował z dziećmi. Na chwilę poszedł do łazienki, potem wszedł do jadalni. Z uwieszonymi u obu jego rąk dziewczynkami. I podskakującym przed nim Szymonem. Wyglądał na bardzo zmęczonego, ale i bardzo szczęśliwego. A Mateusz poczuł ukłucie straszliwej zazdrości i doznał poczucia dojmującej krzywdy, ponieważ on nigdy nie witał w taki sposób ani t e g o, ani żadnego ojca. I ani t e n, ani żaden ojciec nie oczekiwał od niego tak radosnego powitania. Marek Giller klepnął go przyjacielsko w ramię.

— No, jakoś przeżyłeś?

Mateusz skinął głową.

— Miałem, i to dosłownie przed chwilą, drugi telefon z Warszawy — powiedział j e g o ojciec. — Twoja mama widziała się z Jasiem Guttry. Ustalili dalsze kontakty i sposób postępowania. Na razie nic szczególnego się nie dzieje. Nikt cię nie szuka, nikt o ciebie nie pytał. Oprócz pani kurator. Mama powiedziała, że pojechałeś do babci. Tym razem to prawda, ale mimo to wytłumaczenie kiepskie jako powód opuszczenia szkoły. Janek ma iść tam, do twojej szkoły z mamą Natalią i pertraktować z dyrekcją. Wierzę w jego dar przekonywania. No i w protekcję Ani. Była perłą w koronie tej szkoły.

Mateusz milczał. Był rozgoryczony myślą, że nie będzie nigdy i niczyją perłą w koronie. I sprawi tym wielki zawód t e m u ojcu.

Babcia nalała im zupę do talerzy. Dzieci usiadły na swoich miejscach i choć nie były na pewno głodne, dopraszały się „malutkiej dolewki”. I tak, jak poprzedniego wieczora, paplały przekrzykując się wzajemnie.

— Mówcie po polski — upomniała babcia. — Mateus tys jest pewnie ciekawy, co opowiadacie.

Spojrzały na niego. Szymon powiedział — po polsku.

— U nas w szkole nie wolno jest oddać, nawet jak ktoś cię uderzy, albo popchnie, albo w ogóle — dokuczy. Tylko trzeba o tym zameldować pani. W Polsce załatwiało się te sprawy inaczej. Tak normalnie. Nie po donosicielsku.

— I co? — zapytał Marek Giller. — Miałeś dziś taką sprawę, która załatwiłeś po swojemu? I w twoim internetowym dzienniczku będę mógł przeczytać kolejną skargę na twoje zachowanie?

— Pewnie tak — powiedział Szymon, ale bez skruchy w głosie.

Zwrócił się do Mateusza jak do mediatora.

— A ty? Naskarżyłbyś? Czy najzwyczajniej w świecie palnął w łeb?

— Palnąłbym w łeb — powiedział Mateusz. — Ale już ci mówiłem. Kiepski ze mnie wzór do naśladowania.

Marek powściągnął uśmiech. Zapytał:

— A czym twój kolega zasłużył sobie na palnięcie w łeb?

— Pani zadała proste pytanie. On nie umiał odpowiedzieć. A ja odpowiedziałem. I ze złości, na przerwie, wyzwał mnie od komunistów. No to go palnąłem…

— Mocno? — spytała rzeczowo Joanna Gillerowa.

Szymek nieco się stropił.

— Nie wiedziałem, że poleci aż na parapet i rozwali sobie ten durny łeb.

Joanna nadal dociekała:

— Bardzo sobie rozwalił?

— No, trochę rozwalił. Guza miał jak mandarynkę.

Dorośli milczeli. Szymek ponownie zwrócił się do Mateusza.

— Mógłbyś mnie jutro odprowadzić do szkolnego autobusu?

Mateusz popatrzył na niego spod oka.

— Boisz się, że tym razem to on rozwali ci łeb?

— Nie. To tchórzliwy skunks. A poza tym — dość mikry.

— Dobra — powiedział Mateusz. — Pójdę z tobą.

Joanna i Marek popatrzyli na siebie. Chyba nie bardzo wiedzieli jak należy ustosunkować się do tej nowopowstałej koalicji.

— Jak będziesz przy autobusie — ucieszyła się Magdalenka — to cię pokażę swoim kolegom. Niech widzą i wiedzą…

Mateusz pomyślał z niebotycznym zdumieniem, że jego rodzeństwo jest — z niepojętych powodów — z niego dumne. Że chce się nim — i to publicznie! — chwalić. Nikt nigdy nie był z niego dumny. Ani nikt się nim nie chwalił. Nie miał pojęcia jak nazwać uczucie, jakiego doznawał.

Zanim ojciec poszedł przyjmować pacjentki w swoim prywatnym gabinecie wziął go na chwilę do sąsiedniego pokoju.

— Powiedziałem ci, że policja cię nie szuka. Nie wiem — na razie, czy w ogóle nie będzie cię szukała. Ale u matki, jak ci mówiłem, pojawiła się twoja kuratorka. Zagroziła. Jak to się nazywa? Młodzieżowym Ośrodkiem Wychowawczym? Resocjalizacyjnym? W każdym razie czymś takim. Za nie chodzenie do szkoły. Jeśli do twojego wagarowania doszłoby choćby podejrzenie o nawet bierny udział w tamtej, grubej sprawie, trudno byłoby cię wybronić. Janek Guttry proponuje: wracasz od poniedziałku do szkoły, a zamieszkasz na razie w „Malwinie”. Żeby tam poczekać na rozwój wypadków. Będziesz miał adwokata pod ręką. W razie najgorszego. A ja przyjadę jak tylko będę mógł. Najdalej za tydzień. Przyspieszę sprawę o uznanie cię za syna. Bo w takiej sytuacji nie mogę występować w twoim imieniu, ani podejmować żadnych dotyczących ciebie decyzji. Formalnie twoim ojcem jest nadal Jerzy Magnuszewski. Porozmawiam z nim. Na razie telefonicznie, potem osobiście się z nim spotkam. Może się dogadamy.

Mateusz siedział nieruchomo. Bał się. I powiedział to głośno.

— Boję się.

J e g o ojciec położył mu rękę na skołtunionej i znękanej głowie.

— Synku, jestem i będę przy tobie. Nie pozwolę cię skrzywdzić. Jesteś mój.

Mateusz nic nie powiedział. Chciał, aby j e g o ojciec trzymał rękę na jego głowie. Bo to dotknięcie było najlepszą rzeczą jaka mu się w życiu przydarzyła.

Rozdział 8

Marek Giller poszedł do swojego lekarskiego gabinetu o szóstej po południu i miał wrócić nie wcześniej niż o dziewiątej wieczorem. Po kolacji dzieci i babcia rozeszli się do własnych pokoi. Joanna poszła do kuchni, aby przygotować dla męża grzane wino i upiec słone, kruche paluszki, które lubił pogryzać przy winnym grzańcu. Mateusz został w salonie sam. Od przyjazdu korciło go, aby usiąść przy pianinie. Ale zawsze ktoś był w pobliżu, a on nie chciał grać przy kimś. Nigdy nie chciał grać przy kimś. No, czasem przy matce. Ale ona zdawała się niemal przezroczysta. Zresztą nie interesowała się zbyt bardzo jego graniem.

Podszedł do instrumentu. Ukradkiem, jakby ktoś mógł to zobaczyć. Podniósł wieko. Nawet nie pomyślał, że mógłby swoim graniem obudzić śpiących domowników. Dotknął klawiszy. I poczuł jak ogarnia go to cudowne uczucie błogości, jakiej nie dawały żadne ekstazy, żadne spice z kannabidiolami i harmaliną, ani party pills z opioidami. A nawet kokaina. Zagrał allegro moderato ze swojego ukochanego koncertu a moll Edvarda Griega. To był utwór napisany na cztery ręce, ale tylko raz Mateusz zagrał go z kolegą. Bardzo go wtedy ten kolega zirytował. Grali wprawdzie z tych samych nut, ale dwa różne i nieprzystające do siebie utwory. A potem się pokłócili. Kolega zarzucał Mateuszowi muzyczną herezję. Mateusz zarzucał partnerowi muzyczny schematyzm. Później już grywał sam. I tylko dla siebie. Za każdym razem nieco inaczej. I te wprowadzane przez niego zmiany dawały mu najwięcej przyjemności.

Joanna na pewno słyszała, że Mateusz gra, ale nie weszła do salonu. A kiedy przez okno zobaczyła wracającego Marka, wyszła na ganek, położyła mu dłoń na ustach i wziąwszy go za rękę wprowadziła do jadalni. Słuchali. Trudno było uwierzyć, że ten ponury, arogancki obszarpaniec potrafi zagrać tak trudny utwór z taką swobodą, płynnością i subtelnością.

Marek Giller pokręcił głową. Z niedowierzaniem. Podziwem. Zachwytem. Joanna leciutko popchnęła męża w kierunku salonu.

— Idź — powiedziała.

Marek wszedł. Mateusz nie usłyszał kroków ojca. Dopiero kiedy skończył wyczuł, że ktoś jest w pokoju. Wciąż jeszcze był odurzony Griegiem, ale już zaczynał odczuwać złość. Że ktoś zakłócił mu to jego sam na sam z fortepianem. Że ktoś był świadkiem tego, co uważał za najbardziej intymne przeżycie, nie dające się dzielić z nikim.

Marek powiedział:

— Ania wspomniała, że jesteś nadzwyczajny. Ale nie przypuszczałem, że do tego stopnia. Synku! To było niezwykłe! Ty jesteś niezwykły. Od kiedy grasz?

Złość minęła.

— Chyba od zawsze. W każdym razie odkąd pamiętam.

— Na fortepianie?

— Na wszystkim. W przedszkolu były bębenki, trąbka, fleciki. W domu miałem organki. Mama szybko się zorientowała, że jedyne, czym można mnie uspokoić i zająć, to instrumenty i muzyka. No więc kupili mi pianino. Żebym siedział i nie rozrabiał. Ale na początku było kiepsko, bo nie cierpiałem nauczycielki. Strasznie nudna była. Wrzeszczałem na nią, ona na mnie. Nie chciałem przy niej grać. Kiedyś podarłem nuty. Stwierdziła, że słuch mam wprawdzie absolutny, ale absolutnie i nigdy nie będę muzykiem. A potem też nie było lepiej. Także i w szkole. A może — zwłaszcza w szkole.

Marek uśmiechnął się.

— Kiedy się słucha jak grasz, trudno się dziwić, że nie było ci w szkole najlepiej. I wciąż ci nie jest w niej najlepiej. Współczuję ci. Ale i twoim nauczycielom. Im chyba bardziej niż tobie.

— A ty? — spytał Mateusz. — Lubiłeś tę szkołę?

— Tak. Nawet bardzo. Ale ja nie byłem muzycznym talentem. Raczej przeciętniakiem. Więc mnie było tam fajnie. Lubiłem kolegów, miałem dwóch najprawdziwszych przyjaciół. Tam nauczyłem się grać w pokera, w brydża, no i zdobyłem prawo jazdy.

Zawahał się przed jeszcze jednym wyznaniem. Ale w końcu roześmiał się i powiedział:

— I przespałem się z dziewczyną. Czyli posiadłem niemal wszystkie umiejętności, jakie uprzyjemniają męskie życie. Nauczyciele mieli ze mną krzyż pański, ale nie chodziło o moje wykroczenia muzyczne. Pod tym względem byłem zadowalający. Żaden Caruso, ale do operetkowego chóru w sam raz. Czyli z zachowania oceny zawsze obniżone, a z przedmiotów muzycznych nie za bardzo dobre, ale i nie całkiem złe.

Marek Giller uśmiechał się, żartował, ale miał poszarzałą twarz, podkrążone oczy, bardzo blade usta. Mateusz zatroskał się, ale starał się, aby tej troski nie było słychać w jego głosie:

— Jesteś bardzo zmęczony.

Nie pytał. Stwierdzał. Ojciec skinął głową.

— Potwornie. Miałem okropny dzień. A jutro nie będzie ani trochę lepszy. Jak chcesz mnie odrobinę wesprzeć, zagraj jeszcze raz.

Mateusz zawahał się. Ale nie czy zagrać. Co zagrać.

— Ania mówiła … — zaczął Marek.

Mateusz odwrócił się do pianina i zagrał Lutosławskiego. Potem siedział odwrócony plecami do ojca. Pełen obawy, że tym razem jego gra się ojcu nie spodobała. Nigdy mu na niczyjej opinii nie zależało. Dopiero teraz. I w dodatku bardzo. Poczuł rękę ojca na swoim ramieniu.

— I Ania miała rację — powiedział Marek Giller.

Mateusz poczuł się tak, jakby wszedł do ciepłej wody. To ciepło stopniowo ogarniało go całego. Było miłe. Było kojące.

Do salonu weszła Joanna.

— Napijesz się grzanego wina? — spytała.

Marek nadal trzymał rękę na ramieniu syna.

— Obaj się napijemy. Nareszcie mam się z kim napić grzanego wina.

Mateusz pijał już wino. I wysokogatunkowe, które stało w barku Jerzego Magnuszewskiego, i bełty kupowane przez kumpli z działki. Pił nie dla smaku. Pił, żeby się zakołowało w głowie. Czasem, żeby się upić.

Tym razem było inaczej. Pił wonny napój małymi łyczkami tak, jak j e g o ojciec. Przegryzał ciepłymi, delikatnymi w smaku serowymi paluszkami. Goethe powiedziałby na jego miejscu: „chwilo trwaj”. Ale Mateusz znał „Fausta” jedynie w jego muzycznej wersji.

W poniedziałek Joanna zaoferowała się, że odwiezie Mateusza na lotnisko, ale on wolał wstać wcześnie i pojechać z ojcem do Klagenfurtu. Tam miał czekać na samolot do popołudnia, spędzając czas na włóczeniu się po mieście. Babcia podczas pożegnania wetknęła mu kilka banknotów do ręki.

— Weź, weź — powiedziała, wyczuwając jego wahanie. — Piotrek i Ania, jak byli takie jak ty, zawsze dostawały od dziadka pieniązki na swoje zachciewajki. Jakby dziadek zył, na pewno chciałby zaspokoić zachciewajki swojego najstarsego wnucka.

Mateusz schował pieniądze do kieszeni. Joanna podała mu malutką, ślicznie opakowaną paczuszkę.

— To dla twojej mamy — powiedziała.

Była nieco zmieszana. I niepewna. Chyba nie tyle reakcji Mateusza, co raczej i bardziej reakcji Natalii Magnuszewskiej. Mateusz wsunął paczuszkę do drugiej kieszeni.

Przybył do Steindorfu bez żadnego bagażu. Po kilku spędzonych tu dniach miał wypełniony po brzegi spory plecak. Sam nie wiedział, jak to się stało, że obrósł w aż tyle rzeczy. Niektóre wydawały się całkiem zbędne. Na przykład rysunek jego najmłodszej siostry. Sisi miała niespełna sześć lat i niezwykłą potrzebę rysowania i malowania. Kiedyś Mateusz podpatrzył jak mała rysuje czarnego kota. Jakoś mu się ten niepokorny, trochę dziwaczny sposób oglądu świata, poprzez ogląd czarnego kota, skojarzył z jego stosunkiem do muzyki. Też niepokornym i dla wielu dziwacznym. Powiedział wtedy:

— Fajny ten kot. Ale niepodobny do tego, który tu biega.

Dziewczynka spojrzała na niego swoimi ładnymi i rzadko spotykanymi u jasnych blondynek orzechowymi oczyma. Przypominającymi barwą jego oczy.

— On jest taki w swoim środku — odparła z powagą.

A Mateusz od razu zrozumiał. Bo on też wiedział lub wydawało mu się, że wie co jest „w środku” utworów, jakie wykonywał. Mała Sisi widziała nie tylko czarnego, zwyczajnego kota, ale także jego kocią duszę. Kiedy w poniedziałek rano wychodziła do przedszkola, podała mu brystolową kartkę. Wziął. I wiedział, że nie wyrzuci tej dziecinnej bazgraniny do pierwszego napotkanego po drodze kosza.

Wsiadł z ojcem do samochodu. Marek Giller nie wyglądał o wiele lepiej niż poprzedniego wieczora. Tylko jego wargi nie miały już koloru popiołu.

— Znowu będzie ciężki dzień? — zapytał Mateusz, jak zwykle omijając zaimek i osobową formę pytania.

— Nawet cięższy — odpowiedział ojciec. — Mam pacjentkę z poważną wadą serca. Udało się szczęśliwie przeprowadzić ją przez poród, ale teraz wystąpiły tak poważne komplikacje kardiologiczne, że musiałem wczoraj i na cito ściągać znajomego specjalistę. Aż z Francji. Dziś będzie musiał zadecydować, czy trzeba i czy da się przeprowadzić operację w naszym szpitalu. Bo o żadnym transporcie i matki, i dziecka nie ma nawet mowy.

— Dlaczego z Francji? — spytał Mateusz. — W Austrii nie macie dobrych kardiologów?

— Oczywiście, że mamy. Wielu. Są nie tylko dobrzy. Są i wybitni. Ale do tego mam szczególne zaufanie. Kilka razy wybawił moją klinikę z prawdziwej opresji. A poza tym …

Wyraźnie nie chciał mówić o tym „poza tym”, a Mateusz nie był tego „poza tym” specjalnie ciekaw.

Marek Giller zapytał:

— Potrzebujesz pieniędzy?

Oczywiście, że potrzebował. Ale odpowiedział:

— Babcia mi dała. No i…

Nie wiedział, czy wspomniećc o podwędzonej matce karcie bankowej.

— No i?

— Mam ze sobą kartę matki.

— Dała ci?

— Nie dała. Sam wziąłem.

Nasrożył się, wyobrażając sobie, że teraz nastąpi wybuch złości. Był przyzwyczajony do najróżniejszych form besztania go. Do najostrzejszych i ordynarnych wyzwisk. Ale gdyby t e n ojciec choćby podniósł głos, Mateusz uznałby to za największą karę, jaką kiedykolwiek poniósł.

— Chryste Panie! — powiedział Marek Giller.

Ale nie podniósł głosu. Zniżył go niemal do szeptu.

— Czemuś mi nie powiedział? Powiedziałbym Jankowi, żeby jakoś poratował Nataszkę. Nie pomyślałeś, jak da sobie radę?

— Pomyślałem.

Marek Giller zerknął na syna:

— I naprawdę nic a nic cię to nie obchodzi? Przecież to twoja matka. W dodatku chyba dobra matka.

Mateusz wzruszył ramionami.

— Ukradłem jej tylko kartę bankową. A ona ukradła mi szesnaście lat życia. I nazwisko. I tożsamość.

Chciał dodać: „I ojca”. Ale tego nie powiedział.

— To przecież nie z braku miłości do ciebie. To z braku mojej miłości do niej.

Mateusz upierał się przy swoim.

— Powinna była mi powiedzieć. I …

— Mnie też?

— Właśnie.

Marek Giller westchnął:

— Załuję, że mi nie powiedziała. Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bardzo tego żałuję. Ale próbuję ją zrozumieć. Nataszka była zawsze ogromnie wrażliwa. Wrażliwsza od większości znanych mi kobiet. Miała psychikę tak kruchą, jak miśnieńska porcelana. Może bała się, że jeśli mi powie, to wprawdzie ucieszę się, że będę ojcem, ale nie ucieszę, że to ona jest matką mojego dziecka. To wielkie upokorzenie dla kobiety. Szczególnie dla takiej, jak Nataszka.

— Miałeś wtedy inną kobietę — powiedział Mateusz.

Ciekaw był czy ojciec potwierdzi wersję matki, czy będzie chciał się wybielić.

— Tak — powiedział Marek Giller.

Po chwili, rozwijając poprzednią myśl, dodał:

— A może myślała nie o sobie, ale o tobie? Że lepiej będzie, jeśli będziesz miał ojca na stałe niż takiego z doskoku? Lub z licznymi odskokami do innych kobiet?

Mateusz żachnął się.

— Ale mogła przewidzieć, jaki z niego będzie ojciec. Lepszy od niego byłby każdy. Nawet taki z doskoku. Lub z odskokami.

— Mogła? — spytał Marek. — A miała wybór? Wtedy, gdyśmy się rozstawali, była w rozpaczliwej sytuacji. Nie miała mieszkania. Nie miała źródła stałego dochodu. Nie miała rodziny. Nie chciała liczyć na mnie i moją pomoc. Ten człowiek dawał i jej, i tobie perspektywę stabilizacji. Wygodnego, bezpiecznego życia. No i chyba ją kochał. Myślę, że chciał i próbował pokochać także i ciebie. No, nie wyszło. Nie zawsze mężczyzna potrafi pokochać cudze dziecko. Powiedziałbym, że to raczej rzadki wyjątek niż reguła.

Mateusz wiedział o co chce spytać ojca, ale nie umiał sformułować pytania. Zaczął niezdarnie:

— A dzieci pani Joanny?

— Czy potrafiłem je pokochać? To całkiem inna sprawa. Znałem je od urodzenia. A nawet znałem je przez dziewięć miesięcy przed ich urodzeniem. Były dziećmi mojego najlepszego przyjaciela. I kobiety, którą kochałem. Poza tym, dopóki nie miałem własnych dzieci, lokowałem w Piotra i Anię te uczucia, jakie miałbym dla własnych.

Znowu spojrzał na syna. Domyślił się, na jakie słowa czeka.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.21