E-book
10.69
drukowana A5
37.63
Niezapominajka

Bezpłatny fragment - Niezapominajka


Objętość:
180 str.
ISBN:
978-83-8104-877-4
E-book
za 10.69
drukowana A5
za 37.63

Prolog

Wszystkie mięśnie w moim ciele się trzęsą. Nie potrafię tego powstrzymać. Wiatr przeszywa mnie na wskroś. Nie mogę normalnie oddychać. Nawet powietrze wlatujące do płuc drapie lodowatymi igłami i drga w rytm urywanych oddechów. Jest mi tak cholernie zimno! Powinnam zabrać zimową kurtkę, choć wydawało mi się, że w kwietniu mrozy odpuszczą.

Noc odebrała mi możliwość swobodnego przemieszczania się po mieście. Wybiła piąta, a ja stoję jak kołek przed dworcem głównym i nie mam pojęcia, co ze sobą zrobić. Choć latarnie oświetlają teren, panuje tu dziwny mrok. Nie potrafię wytłumaczyć uczucia niepokoju, które się we mnie obudziło, jak tylko wysiadłam z pociągu. Może dlatego, że księżyc gdzieś się schował. Gwiazdy również postanowiły wziąć sobie wolne. Jedynie czarne, burzowe chmury zatęskniły za miastem. Zanosi się na deszcz, ale nie pada. Wiatr świszczy w pustych przestrzeniach między budynkami i silnymi podmuchami wygina gałęzie młodych klonów rosnących wzdłuż ulicy. Na szczycie bloku wznoszącego się po przeciwnej stronie ulicy świeci zielony neon: „dobry wieczór we Wrocławiu”.

Kiedy mróz atakuje po raz kolejny, mam wrażenie, jakby moje ubranie zniknęło. Czuję się, jakbym stała naga. Jakby żadna powłoka nie odgradzała mnie od wichury. Nie potrafię opanować trzęsących się kończyn. Dalsze błądzenie w poszukiwaniu odpowiedniego przystanku mogłoby spowodować, że już na początku wizyty wylądowałabym w szpitalu. Spędziłam w tego typu placówkach wystarczająco dużo czasu, żeby nie chcieć wracać.

Kółka walizki stukają miarowo, pokonując odległość kolejnych szerokich płyt chodnikowych. Cofam się w głąb dworca i zatrzymuję wzrok na szeregu fast-foodów. Pobyt w MacDonaldsie o piątej rano wydaje się nadzwyczaj dobrym pomysłem. Muszę się zastanowić, a ciepła herbata i frytki mogą mi to znacząco ułatwić. Kawy nie pijam. Nie lubię.

Przeprowadzkę planowałam od dłuższego czasu. Właściwie odkąd wyszłam ze szpitala. Po tym, co się wydarzyło, już nic nie trzymało mnie w Radomiu. Życie przybrało barwę pustej egzystencji. Jedna nieprzemyślana decyzja odebrała mi wszystko, więc miałam nadzieję, że druga przyniesie mi nowy sens. W ciągu kilku godzin spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wyjechałam. Wrocław wybrałam spontanicznie. Podświadomie czułam, że tutaj mogę znaleźć szczęście. Jestem człowiekiem z natury nieustępliwym. Takim, który jak się uprze, to nawet w zamrażalce potrafi upiec tosty. Kiedy postanowiłam wyjechać, nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Nic też mnie specjalnie nie trzymało. Rodzice po rozwodzie zamieszkali na przeciwnych krańcach miasta. Z siostrą od dłuższego czasu nie miałam kontaktu. Z kolei moja wielka miłość… cóż, zniknęła z dnia na dzień. Jednego dnia Igor był przy mnie, a drugiego już go nie było. Nie zabrał nawet swoich rzeczy. Czułam się nijako. Chciałabym powiedzieć, że to był stan przejściowy — etap pośredni między jednym rozdziałem życia, a drugim. Niestety w życiu nie ma czegoś takiego jak stan pośredni. Nie można być trochę zgwałconym. Linia nie może być trochę krzywa. Jest prosta, albo krzywa. Coś jest czarne, albo białe. Moje stało się czarne, a potrzebowałam choć trochę szarości. Wszystko wokół przywoływało wspomnienia i rodziło smutek. Musiałam zacząć od nowa, a Wrocław miał być moim startem.

Dość mroźnym startem, trzeba przyznać, ale nie było rzeczy, która mogła sprawić, żebym wróciła do rodzinnego miasta. Chciałabym powiedzieć, że lubiłam Radom, ale cóż, nigdy za nim nie przepadałam i kiedy uświadomiłam to sobie podczas wielkanocnej kolacji, zrozumiałam, że muszę coś zmienić. Najlepiej wszystko.

Teraz Wrocław stał się moim domem. Chciałam go bardziej, niż czegokolwiek innego. Ze wszystkimi jego wadami i zaletami.

Rozdział 1

Dupa. To takie coś, co każdy ma z tyłu i nosi ze sobą wszędzie. Takie do siedzenia, ale też idealnie oddające stan mojego życia. Dupa, istna dupa, czarna dupa (bez podtekstów). Znalazłam się w obcym mieście bez żadnego planu i pomysłu. Miałam trochę oszczędności, ale musiałam je umiejętnie wykorzystać, żeby się utrzymać. Największym minusem spontaniczności jest brak konkretów, a takowe czasami się przydają. Chociażby do tego, żeby znaleźć nocleg.

Nie chciałam zatrzymywać się w hotelu — to by mnie rozleniwiło. Potrzebowałam mieszkania od zaraz. Zwłaszcza, że po podróży czułam się zmęczona, brudna i stara. To uczucie na pewno zna każdy, kto ukończył osiemnasty rok życia. Ja magiczną granicę przekroczyłam już osiem lat temu. Od tego czasu zdarzały mi się dni, kiedy największym sukcesem jest podniesienie się z łóżka, a już wtedy człowiekowi wydaje się, że jest zmęczony.

W myślach użalałam się nad sobą, gdy tymczasem zza lady kiwnął na mnie jakiś gówniarz w zielonej koszulce. Zaprosił do kasy i storpedował mnie standardową korporacyjną mową o produktach w promocyjnej cenie. Wydawał się mocno niepocieszony ubogim zamówieniem. Lokal świecił pustkami, ale blondynek o twarzy w całości pokrytej wypryskami uwijał się za ladą, jakby czekało na niego co najmniej dziesięciu głodnych Amerykanów. Profilaktycznie obejrzałam się za siebie. Mogło się przecież zdarzyć, że nagle wszyscy podróżni zapragnęli burgera i po cichutku ustawili się za mną.

— Mi się nigdzie nie spieszy — powiedziałam na tyle cicho, by nie zabrzmieć zbyt obcesowo, ale żeby blondynek usłyszał. Usiłowałam sobie przypomnieć imię zapisane na tabliczce, którą miał przypiętą do koszulki. Może doczekałabym się reakcji, gdybym zwróciła się bardziej personalnie.

— Aha — odparł (jakże błyskotliwie) i niemal wcisnął mi w ręce zamówienie. Przez chwilę patrzyliśmy się na siebie i staliśmy tak mądrzejsi o dzisiaj, głupsi o jutro.

Po siedmiu godzinach podróży wśród geriatrycznej części narodu, łaknęłam kontaktu z ludzkością, ale zdałam sobie sprawę, że w takim miejscu go nie znajdę. Ukłoniłam się grzecznie, zabrałam tacę i usiadłam przy jednym z wielu pustych stolików. Zielono-złote, wysokie sufity sprawiały, że to miejsce nie przypominało typowego fast-foodu. Cały dworzec wydawał mi się magicznym miejscem. Podziwiałam go pod kątem architektonicznym.

Było jeszcze przed szóstą, więc miałam sporo czasu do zabicia. Rozważałam wyszukiwanie mieszkań przez telefon. Nie spieszyłam się jednak zbytnio. O tej porze i tak nie wypadało dzwonić, żeby sprawdzić, czy oferty są aktualne. Usiłowałam uporządkować myśli i stworzyć plan działania, kiedy zauważyłam, że na siedzeniu obok mnie leży gazeta. Wyglądała jak szmatławiec rozdawany za darmo na mieście, ale z nudów do niej zajrzałam.

Data wskazywała na 4 kwietnia, czyli gazeta była z poprzedniego dnia. Mogła zawierać w miarę aktualne informacje, a to zawsze było w cenie. Dodatkowo obrazek z niebieskimi kwiatkami poprawił mi humor. Zawsze lubiłam niezapominajki. Pamiętałam, jak siostra śpiewała mi o nich w dzieciństwie.

„Niezapominajki to są kwiatki z bajki. Rosną nad potoczkiem, patrzą rybim oczkiem”

— tak pisała o nich Konopnicka. Tak też śpiewała Lenka, a ja słuchałam jak zaklęta. Pierwszy raz usłyszałam o nich, kiedy przewróciłam się w parku i zaczęłam płakać. Kwiatki akurat rosły przy drodze. Lena zerwała ich kilka, jak matka zbierała mnie z podłoża. Uspokajała, ale nic na mnie nie działało. Przestałam się drzeć dopiero, kiedy siostra dała mi kwiatki i zaczęła o nich śpiewać. Później dawała mi je zawsze, kiedy gdzieś wyjeżdżała. Mówiła przy tym: „Nie zapomnij o mnie”.

Nigdy nie zapomniałam, choć z ukochaną siostrą nie miałam kontaktu już od dłuższego czasu. Wzmianka o niezapominajkach mi ją przypomniała. Byłam w stanie odtworzyć z pamięci ich delikatny zapach. Zawsze był dla mnie ledwo wyczuwalny. Podobało mi się to, bo mogłam pozwolić zmysłom na fantazjowanie. Wyobrażałam sobie całą paletę zapachów i za każdym razem, kiedy przykładałam nos do kwiatka, pachniał odrobinę inaczej. Od tego czasu, jak tylko widziałam malutkie niebieskie płatki, w głowie odtwarzam piosenkę o nich, przypominam sobie jeden z wymyślonych zapachów i poprawiał mi się humor. Tym razem jednak ogarnął mnie smutek i tęsknota za Leną. Dziennikarze wiedzą najlepiej, jak zepsuć człowiekowi dobrze rozpoczynający się dzień. W dodatku piękne kwiatki połączyli z artykułem o morderstwie. Nie wyglądało to najlepiej, ale nie przejmowałam się. Na świecie w ciągu każdej minuty ktoś umiera, a jednak ludzie nie potrafią oswoić się ze śmiercią.

Dalej trafiłam na równie optymistyczne artykuły: „26-letni robotnik porażony prądem” — wypadki chodzą po ludziach, zdarza się; „Bunt proboszczów, którzy nie chcą płacić podatków od wiernych” — no cóż, któż by im się dziwił? Ja też wolałabym nie płacić; „Nowoczesny biurowiec zamiast liceum” — jasne, po co kolejne liceum, skoro społeczeństwo i tak z roku na rok jest coraz głupsze? „Sygnalizacja wyświetlała czerwone i zielone światło jednocześnie” — to miasto zaczynało mi się podobać!

Aby w pełni nie zrazić czytelnika, na rogu strony umieszczono kolorowy prostokąt informujący o wydarzeniach kulturalnych czekających na ludzi w najbliższy weekend. To wydało mi się najbardziej interesujące. Jako osoba zajmująca się sztuką, węszyłam za okazją do znalezienia pracy.

Zanim dotarłam do odpowiedniej strony, moją uwagę po raz kolejny przykuły niezapominajki. Artykuł na całą stronę nie pozwalał przejść obok siebie obojętnie. Seryjny morderca grasował. Na łowy wyznaczył sobie konkretne pory. Trzeci rok z rzędu policja znajdowała ofiarę o poranku dnia 3 kwietnia, a kolejną po upływie 32 dni. Można by to uznać za zbieg okoliczności, gdyby nie fakt, że przy każdym ciele znaleziono niewielki pęczek niezapominajek. Właściwie tylko on łączył ofiary. Poza tym różniły się wszystkim — wiekiem, płcią, statusem społecznym, kolorem oczu i włosów. Różny był także sposób, w jaki zginęli. Jedne ze zwłok były tak zwęglone, że uniemożliwiały identyfikację. Przyjęto, że to chłopak, którego zaginięcie kilka dni wcześniej zgłosiła matka. Wydało się to prawdopodobne, ponieważ na miejscu znaleziono kurtkę, w której był widziany przed zniknięciem. Marny materiał dowodowy.

Artykuł dodatkowo okraszono przestrogami dla mieszkańców miasta. Morderca dokonał kolejnej zbrodni, czym zapoczątkował odliczanie. Nikt nie mógł czuć się bezpieczny, bo w dalszym ciągu nie rozgryziono schematu postępowania psychopaty. Miasto miało żyć w strachu aż do 6 maja, żeby następnie na co najmniej dziesięć miesięcy zapomnieć o sprawie.

Przewróciłam stronę, by natknąć się na repertuar kin, a później wiadomości sportowe. Ominęłam je bez zastanowienia. Tym sposobem trafiłam na sekcję pełną drobnych literek, które również bym pominęła, gdyby nie jedno ogłoszenie zakreślone grubo żółtym mazakiem. Dotyczyło wynajmu mieszkań. Zleceniodawca oferował pokoje z kuchnią, łazienką i balkonem w przystępnej cenie.

Stronę dalej nareszcie znalazłam wydarzenia kulturalne, ale niestety nie szykowało się nic, co pomogłoby mi nawiązać odpowiednie znajomości i znaleźć pracę. Z dostępnych zajęć pozostało więc szukanie mieszkań. Wyciągnęłam telefon i zaczęłam przeglądać oferty. Było to jedno z najbardziej żmudnych zajęć, jakie w życiu robiłam. Po godzinie miałam zanotowane na rogu gazety kilkanaście numerów i krótkich opisów dotyczących specyfikacji. Później wystarczyło poczekać do dziewiątej, żeby z czystym sercem zacząć dzwonić. Z nudów przejrzałam po raz kolejny gazetę i przeczytałam ją od deski do deski.

Pierwsza kobieta, która odebrała mój telefon wydawała się szalenie miła. Wytłumaczyła mi nawet jak mam do niej dojechać z dworca. Niestety jej oferta miała niewiele wspólnego z tym, co zastałam na miejscu. Kolejna pozycja na liście pasowała do opisu, ale była dostępna dopiero od następnego miesiąca. Trzecia pozycja była dostępna od zaraz, ale podejrzewałam, że przede mną wprowadzili się tam już lokatorzy w postaci pająków, szczurów i karaluchów. Kolejna pozycja olśniewała nowoczesnością i porządkiem, ale mój portfel aż zapiszczał, kiedy usłyszał cenę. I tak wykreślałam kolejne adresy, aż w końcu zostałam na skraju miasta, gdzie dojeżdżał jeden tramwaj. Miałam ochotę się pochlastać, albo usiąść na środku ulicy i zacząć płakać. Byłam jeszcze bardziej zmęczona, brudna i głodna. Ściskałam w ręce gazetę, na której widniały niezapominajki i obok nich masa pokreślonych numerów. Ostatnią szansą była zakreślona na żółto oferta z działu ogłoszeń. Modliłam się o to, żeby była aktualna i wiedziałam, że w ciemno zgodzę się na wszystko, byle tylko wziąć prysznic i się położyć.

Tym też sposobem znalazłam się przed kwartałem położonym blisko centrum. Od rynku dzielił mnie most i zaledwie dwie ulice. Zabudowa może nie należała do najnowocześniejszych, a na balkonie mieściło się nie więcej niż dwa krzesła, ale mieszkanie było umeblowane i czyste. To mi w zupełności wystarczało. Mogłam w końcu rzucić w kąt walizkę i odpocząć.

Zrozumiałam, że nieprzypadkowo wylądowałam właśnie w tym miejscu. Wszystkie poprzednie musiały wydać się nieodpowiednie tylko po to, żeby to jedno mogło okazać się właściwe. To zabawne, ale człowiek może wejść do setki mieszkań i nie czuje zupełnie nic, a potem wchodzi do jednego i od razu wie, że właśnie w nim zamieszka. To nie człowiek wybiera mieszkanie — to mieszkanie wybiera swojego lokatora (jak abstrakcyjnie by to nie brzmiało). Po prostu czułam, że to jest miejsce dla mnie. Pokój nie należał do największych, ale przestrzeń była idealnie zorganizowana i dostosowana do potrzeb twórcy. Od wejścia rzucała się w oczy masywna szafa w odcieniu ciemnego orzecha. Cały komplet mebli był utrzymany w tej samej kolorystyce, co ładnie komponowało się z brzoskwiniowym odcieniem ścian. Poza tym lustra zamontowane w przesuwanych drzwiach szafy sprawiały, że pomieszczenie wydawało się większe optycznie. Naprzeciwko znalazło się miejsce dla niewielkiej komody, do której przylegało łóżko stworzone z dwóch grubych materacy nałożonych na siebie i stosu poduszek. Przy wejściu po stronie szafy znajdowała się typowa PRL-owska ścianka meblowa z telewizorem, a naprzeciwko niewielki stolik i dwa fotele. Przytulne gniazdko, do którego przywiązałam się od pierwszej chwili. Poruszałam się po pomieszczeniach, jakbym mieszkała w nich od lat. Nie miałam najmniejszego problemu z rozmieszczeniem rzeczy. Nie zastanawiałam się, na której półce ułożę kosmetyki, a na której ubrania. Cały układ był stworzony jak na moje życzenie. Meble stały tak, jak sama bym je ustawiła. Przesunęłam tylko łóżko, żeby stało bliżej okna i balkonu.

Mogłam odetchnąć spokojnie. To był nowy start, o którym marzyłam.

Nie przejmowałam się mokrymi włosami i wyszłam na balkon. Miałam ochotę odegrać scenę z „Księcia w Nowym Yorku” i zacząć głośno witać się ze wszystkimi sąsiadami. Patrzyłam na niebo nade mną i podwórze pode mną. W przestrzeni pomiędzy blokami roiło się od miejsc parkingowych oddzielonych kilkoma karłowatymi drzewkami.

— Tylko nie wypadnij. — Kobiecy głos sprawił, że aż podskoczyłam. Zaczęłam się rozglądać i zlokalizowałam kobietę na sąsiednim balkonie. Siedziała wygodnie na krześle, opierała stopy na barierce i paliła papierosa. Jej krótkie, czarne włosy odstawały we wszystkie strony świata, jakby żyły własnym życiem.

— Jezus Maria, wystraszyła mnie pani — odpowiedziałam odruchowo. Choć nieznajoma wyglądała młodo, dobre maniery kazały mi się zwracać do niej formami grzecznościowymi. Mogła mieć najwyżej kilka lat więcej ode mnie, ale z kobietami nigdy nic nie wiadomo.

— Błagam… jesteśmy sąsiadkami. Mów mi Marta. — Miała niesamowicie seksowny głos. Tak, seksowny to pierwsze określenie, jakie przyszło mi do głowy. Do tego zielone oczy, alabastrowa skóra i pociągłe rysy twarzy. Nawet bez makijażu, w starej koszulce wydawała się piękna. Lena miała bardzo podobne oczy. Równie zielone i magnetyczne. Strasznie za nimi tęskniłam.

— Miło mi, jestem Laura. Dopiero się wprowadziłam.

— Widzę. — Przewróciła oczami i mogłabym przysiąc, że pod nosem nazwała mnie przygłupem. Zaciągnęła się papierosem, odchyliła głowę i wypuściła dym układając usta w kształt litery „O”. — Skąd przyjechałaś?

— Z Radomia.

— Kawałek drogi…

— Chciałam uciec jak najdalej, zacząć od nowa.

— Brzmi, jakbyś wybiła pół miasta i musiała się ukrywać pod nową tożsamością.

— Spowodowałam wypadek, który zmienił moje życie. Ciężko było je później poskładać — przyznałam się.

— Czasem nie da się czegoś poskładać. Trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa w innym miejscu.

— No i oto jestem. — Uśmiechnęłam się. Próbowałam pokrzepić tym gestem samą siebie. Głos zaczynał mi drżeć, ilekroć przypominałam sobie, co wydarzyło się rok wcześniej.

— Nienajlepsze miejsce wybrałaś, dziewczyno. Nie słyszałaś o tym, że po Wrocławiu grasuje seryjny morderca?

— Ty nie wydajesz się tym specjalnie zmartwiona — zauważyłam. Zdziwił mnie spokój, z jakim wspominała o sprawie.

— Złego diabli nie biorą. — Puściła do mnie oczko i zgasiła peta na parapecie, po czym cisnęła nim przed siebie. — Słuchaj, zaraz idę do pracy, ale jak chcesz, to jutro możesz wpaść na kawę. Pogadamy, poznamy się trochę. Jeśli dopiero przyjechałaś, to przyda ci się ktoś, kto zna miasto i jest blisko, w razie gdybyś potrzebowała jakichś informacji.

— Och, dziękuję. Istotnie, dobrze jest znać swoich sąsiadów — przytaknęłam, choć nie byłam pewna, czy Marta mnie usłyszała. Zdążyła już zniknąć za drzwiami.

— Nie wszystkich. Uwierz mi, nie wszystkich — dobiegł mnie uwodzicielsko chrapliwy głos dochodzący z wnętrza sąsiedniego mieszkania. Jednak usłyszała.

Przez chwilę stałam na balkonie i patrzyłam przed siebie, ale coraz chłodniejsze podmuchy skłoniły mnie do ukrycia się w swoim przytulnym lokum.

Nie miałam jeszcze podłączonych głośników, więc nie mogłam puścić muzyki. Od niechcenia włączyłam telewizor, bo cisza mnie męczyła. Nigdy nie potrafiłam wytrzymać w niej zbyt długo. W ciszy dużo trudniej powstrzymać natłok przemyśleń, wspomnień i rozegranych tylko w wyobraźni rozmów. Niewielu ludzi ma na tyle siły, żeby zmierzyć się z własnymi demonami. Właśnie dlatego powstały odtwarzacze muzyki i… telewizory. Lepiej słuchać bzdurnych wypowiedzi obcych ludzi, niż skazać się na własne towarzystwo. Choć zawsze szydziłam z tych, którzy włączają głupawe seriale tylko po to, żeby słyszeć czyjś głos, to tego wieczora zrobiłam dokładnie to samo. Byłam sama w nowym mieście i potrzebowałam odrobiny towarzystwa. Tak bardzo chciałam, żeby był przy mnie Igor lub Lena. Niestety aktorzy na ekranie musieli mi wystarczyć.

Nie miałam zbyt wielu rzeczy. Zabrałam tylko to, co najpotrzebniejsze. Właściwie poza ubraniami, bielizną, kosmetykami i sprzętem do pracy, nie potrzebowałam niczego. Szybko skończyłam opróżnianie walizki i położyłam się na łóżku, żeby odpocząć. Dopiero wtedy zaczęłam zwracać uwagę na to, jakie dźwięki dobiegają z telewizora, który wcześniej był dla mnie tylko tłem. Akurat leciały wiadomości, a tematem głównym był tajemniczy seryjny morderca. Spikerka z powagą opowiadała o morderstwach. Wszyscy byli przerażeni kreatywnością psychopaty, który za dnia mógł przechadzać się spokojnie ulicami miasta. Każdą ofiarę potraktował bardzo indywidualnie. Pierwszym celem stał się Karol Werner. Tu sposób śmierci był oczywisty — student został brutalnie podpalony w swoim samochodzie. Najprawdopodobniej przeżywał katusze porównywalne ze średniowiecznymi procesami czarownic, bo ekspertyza wykazała, że jeszcze żył, kiedy jego ciało stanęło w ogniu. Druga ofiara miała więcej szczęścia, bo śmierć przyszła do niej spokojnie. Bibliotekarka, Emilia Popławska, została uduszona podczas snu przed ukończeniem trzydziestego roku życia. Trzecim razem mordercy puściły nerwy i swoją ofiarę potraktował tak brutalnie, jakby chciał się na niej wyżyć. Elżbietę Trzebiatowską, typową businesswoman, znaleziono z wieloma ranami zadanymi nożem, albo innym ostrym przedmiotem. W dodatku została okradziona ze wszystkich pieniędzy i kosztowności. Czwartym razem pecha miał Szymon Ciepłucha. Nie udało mu się wytłumaczyć mordercy, że stara, pełna drzazg noga od krzesła, to nie jest najlepszy przyrząd do zmieniania kształtu żuchwy. No i najnowsze osiągniecie mordercy — Wojciech Kozioł. Mężczyzna zmarł od porażenia prądem, kiedy wykąpał się z podłączoną do kontaktu suszarką. Policja usiłowała znaleźć jakieś powiązanie między ofiarami, ale żadne modus operandi nie trzymało się kupy. Elementem charakterystycznym były tylko niezapominajki.

Blondynka w niebieskim żakieciku oddała w końcu głos reporterowi, który przemierzał ulice Wrocławia. Przystojniak z ulizanymi włosami zaczepił przechodzącą dziewczynę i zapytał ją o to, czy zna zagrożenia czyhające na nią każdego dnia. Na początku z pełna powagą powiedziała, że rzeczywiście zdarzało jej się bać szkolnej matematyczki. Zwłaszcza, kiedy odwracała się tyłem i nachylała nad innym uczniem.

— Mam na myśli seryjnego mordercę — sprecyzował. — Nie boisz się chodzić nocą po ulicach w czasie, kiedy odliczanie trwa?

— Ja się niczego nie boję — odpowiedziała ruda trzpiotka. Zakręciła palcami loka i uśmiechnęła się do reportera, jakby chciała go uwieść. — Ja, proszę pana, jestem dzieckiem szczęścia. Nie wierzę w pecha, więc nigdy go nie mam. Jestem przekonana, że kiedy ten świr będzie mordował, ja akurat będę się świetnie bawiła na drugim końcu miasta.

— Odważne stwierdzenie, ale czy rozsądne? — Reporter zwrócił się w stronę kamery. — Prezydent miasta radzi, aby zawsze wychodzić grupami i nie ufać nowopoznanym ludziom. Zwłaszcza nocą bezpieczniej będzie zainwestować w powrót taksówką znanej firmy przewozowej. Życie jest najcenniejszym darem, jaki mamy i nie warto ryzykować utracenia go dla chwili nieprzemyślanej zabawy.

— Mówię panu, co ma być, to będzie. Co ma zawisnąć, nie utonie. Bawcie się, ludzie! Życie jest za krótkie, żeby bać się wyjść z domu — wtrąciła przepytywana.

— Ostrożności nigdy za wiele. Policyjni psychologowie organizują coraz więcej spotkań informacyjnych, aby nauczyć Wrocławian rozpoznawania osób niezrównoważonych psychicznie. W tym czasie funkcjonariusze oferują bezpłatne warsztaty z samoobrony. Chcą w ten sposób ocieplić wizerunek policji, która dwoi się i troi, żeby zapewnić ludziom bezpieczeństwo.

— Wszystko to bez sensu. — Ruda prychnęła. — I tak nigdy nie wiadomo, kiedy morderca zaatakuje. Może to być środek nocy, albo środek dnia. Raczej ciężko się obronić, kiedy się wraca do domu po pracy z siatką zakupów w rękach.

— Zawsze trzeba mieć oczy szeroko otwarte, bo niebezpieczeństwo może się czaić na każdym rogu. Do 6 maja mamy jeszcze pełen miesiąc, ale prezydent Sokołowski już zapowiedział wzmożone patrole i pełną mobilizację — zapewniał reporter.

Nie zauważyłam, kiedy moja świadomość zaczęła odpływać i obudziłam się dopiero następnego dnia. Podobno sen podczas pierwszej nocy w nowym miejscu zawsze się sprawdza. Cóż, nie najlepiej to o mnie świadczyło, bo… nie śniło mi się nic.

Rozdział 2

Życie artysty należy do tego typu egzystencji, w której ciężko znaleźć rutynę i porządek. Artysta sam sobie jest panem. Sam decyduje o tym, jaką część dnia poświęca na pracę, a ile czasu potrzebuje na regenerację sił. Lubiłam myśleć o sobie w kategoriach artystki, bo moja praca zawsze była twórcza. Z wykształcenia byłam architektem, ale częściej zajmowałam się projektowaniem wnętrz i ogrodów, grafiką lub malarstwem. Była chwila, kiedy wstrzeliłam się w temat i moje obrazy schodziły jak świeże bułeczki. Niestety nie mogłam się nazwać zbyt płodną artystką. Wena nie upodobała sobie przesiadywania u mnie godzinami i tylko sporadycznie wpadała na herbatę i ciastko. Tłumaczyłam sobie, że to właśnie przez jej kaprysy nie byłam jeszcze znaną malarką.

Przeciętnemu Kowalskiemu może się wydawać, że malowanie jest proste. Należy poznać podstawy, a później nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tworzyć arcydzieło za arcydziełem. Rzeczywistość jest jednak dużo bardziej złożona. Wiele zależy od charakteru artysty i jego prac. Ja byłam typem introwertycznym. Potrzebowałam samotności i skupienia, żeby zrobić cokolwiek wymagającego kreatywności. Nawet kiedy na chwilę zatrudniłam się w pracowni architektonicznej, zabierałam zlecenia do domu i pracowałam nad nimi w zaciszu własnego pokoju. W tłumie nie potrafiłam się skupić. Każda przechodząca obok para oczu potrafiła rozbić moją koncentrację w drobny mak.

We Wrocławiu widziałam wiele możliwości. Nowe miejsca kryły w sobie nieznaną magię, od której byłam uzależniona. Nowe doznania, nowe krajobrazy, nowa okolica, nowe towarzystwo, nowa muzyka — to wszystko wpływało na moje samopoczucie i potrzebę tworzenia. Kiedy tylko wstałam, zrzuciłam ubrania, w których zasnęłam, a potem weszłam pod prysznic. Poczułam to tajemnicze coś, co sprawiało, że źrenice się rozszerzają. Ogarnęło mnie natchnienie. Miałam wrażenie, że gdybym chwyciła za pędzel, powstałoby coś wspaniałego. To na pewno sprawiłoby, że znalazłabym się na pierwszych stronach gazet. Jakże ogromnie byłam zawiedziona, kiedy uświadomiłam sobie, że wszystkie przybory zostawiłam w domu. Pierwsze kroki tego dnia skierowały mnie więc nie do spożywczaka, ale w kierunku sklepu dla plastyków. Od śniadania ważniejsze były farby, pędzle, płótna i sztaluga. Ta iskra, która sprawiła, że zapłonęłam, pognała mnie przez miasto ze sprzętem na plecach i torbą pełną przyborów w ręce. Przeliczyłam się tylko z czasem. Iskra zgasła wraz z chwilą, kiedy dotknęłam pędzlem płótna. W dodatku w pomieszczeniu rozległ się przerażający bulgot. Mój żołądek domagał się zainteresowania. Tak też krótko można było opisać los artysty przygniecionego przez podstawowe potrzeby fizjologiczne.

O piętnastej było już odrobinę za późno na jedzenie śniadania, a nie uśmiechało mi się robienie obiadu. Pozostała mi najłatwiejsza, ale jednocześnie najszybsza opcja — zjeść na mieście. To była najgorsza chwila na zwiedzanie i poszukiwanie jadłodajni, więc skróciłam wędrówkę do minimum. Zatrzymałam się przy pierwszym barze. Trafiłam na chińczyka, z którym trudno było się dogadać. Miałam nadzieję, że nie zaserwuje mi pieczeni z kota, dlatego uśmiechałam się miło i usiłowałam uciszyć żołądek, który nie przestawał o sobie przypominać, dopóki nie zapchałam go piekielnie ostrą zupą. Miałam wrażenie, że się przekręcił i zamilkł na wieki. Ja z kolei obiecałam sobie, że moja noga nigdy więcej tam nie postanie. Powitanie z Wrocławiem z każdą chwilą robiło się coraz wspanialsze.

Kiedy wchodziłam na klatkę schodową, natknęłam się na znajomą twarz. Sąsiadka właśnie wołała windę. W przeciągu sekundy jej bystre oczy mnie namierzyły.

— Laura! — zawołała dostojnie, jakby wzywała do siebie boya hotelowego. Czułam się w obowiązku, żeby do niej podejść, wziąć z rąk torbę i zanieść pod same drzwi. Ta kobieta miała w sobie coś władczego. Coś, co działało na podświadomość i sprawiało, że człowiek chciał wykonywać jej polecenia. Byłam przekonana, że każdy mężczyzna w jej towarzystwie tracił pewność siebie i szalał na jej punkcie. — Laura, prawda? Dobrze pamiętam?

— Tak, to ja — odpowiedziałam i podeszłam do niej ze spuszczonym wzrokiem. Mogła mnie zrugać, albo pogłaskać po głowie. Nie odważyłabym się sprostować nawet, gdyby pomyliła moje imię.

— Chyba nie miałaś zamiaru iść na szóste piętro po schodach? Jesteś aż taką zwolenniczką ruchu? Lepiej pobiegaj na bieżni, to zdrowsze dla stawów — zasugerowała. Bąknęłam coś niewyraźnie w odpowiedzi, a ona kompletnie nie zwróciła na to uwagi. — Pamiętasz, że wpadasz do mnie dzisiaj na herbatę?

— Tak, oczywiście.

— Wspaniale. Myślę, że osiemnasta będzie odpowiednia. Zdążysz chwilę odpocząć — zarządziła. Miałam ochotę odpowiedzieć: „Yes, sir!” i zasalutować, ale powstrzymałam się. Właściwie podobało mi się to, że narzuciła swoją wolę. Gdyby kazała mi decydować, jeszcze bardziej bym się zmieszała. Przy obcych osobach czułam się nieswojo i nie wiedziałam, na ile mogę sobie pozwolić. To najprawdopodobniej wynik jakiegoś kodu kulturowego, który mówił, żeby za żadne skarby nie urazić nieznajomego.

Marta zabawiała mnie opowieścią o swoim dniu aż do momentu, kiedy rozstałyśmy się przy drzwiach do mojego mieszkania. Ja weszłam przez drzwi oznaczone wielką siedemnastką, a ona grzebała w torbie w poszukiwaniu kluczy do osiemnastki.

Czas zdawał się niepokojąco przyspieszyć. Ledwo weszłam do pokoju, a już musiałam z niego wychodzić. Byłam odrobinę zestresowana wizytą u sąsiadki. Chciałam zrobić dobre wrażenie, bo nieładnie byłoby zaczynać pobyt w mieście od narobienia sobie wrogów w najbliższej okolicy.

Drzwi otworzyły się trzy sekundy po tym, jak do nich zapukałam. Marta powitała mnie z mokrymi włosami. Miała na sobie zwiewny, satynowy szlafrok w orientalne wzory. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że pod nim nic na sobie nie ma. Jej piersi odznaczały się zalotnie pod materiałem. Serce zabiło mi szybciej. Nijak nie pomagało mi to poczuć się swobodnie.

— Czuj się jak u siebie — poleciła. Ani trochę nie przejęła się moją obecnością. Zostawiła mnie przy drzwiach i zniknęła w łazience. Po chwili usłyszałam dźwięk suszarki.

Jej mieszkanie miało zupełnie inny układ niż moje. Wejście prowadziło do modernistycznego salonu z kuchnią, a u mnie przez niewielki korytarz wchodziło się wprost na pokój. Moje lokum było skromną kawalerką, a tu można było znaleźć dodatkowe pomieszczenie. Sądząc po braku łóżka w salonie, musiała to być sypialnia.

Starałam się poruszać na tyle cicho, żeby nie zaniepokoić właścicielki.

— Herbata jest w pierwszej szafce po prawej. Czarna, albo Jeżynowy Loyd. Wybierz sobie — usłyszałam zza drzwi. Marta przekrzykiwała suszarkę, przez co na pewno nie usłyszała mojej odpowiedzi. Powiedziałam więc praktycznie sama do siebie, że uwielbiam jeżynowego Loyda. Uśmiechnęłam się, ale to również umknęło czyjejkolwiek uwadze.

Czajnik stał na wierzchu, więc pozwoliłam sobie na samoobsługę. Na rączce zapaliło się czerwone światełko i woda zaczęła się podgrzewać.

Marta wyszła, nim zdążyłam napełnić kubek. Wciąż krzątała się w samym szlafroku. Mogła sobie na to pozwolić, bo pomieszczenie było dodatkowo dogrzewane. U mnie byłoby za zimno, żeby ganiać po mieszkaniu półnago. Zwłaszcza, że zapominałam o zamknięciu drzwi na balkon. Tymczasem ona przy ścianie miała dodatkowy grzejnik, który sprawiał, że w cienkim sweterku robiło mi się dość ciepło.

— Jak ci się podoba miasto? — zagadnęła. Posłała mi krótkie spojrzenie, kiedy przelatywała między łazienką, a kompleksem kuchennym.

— Nie zdążyłam zbyt wiele zobaczyć. To praktycznie mój pierwszy dzień, a poświęciłam go głównie na latanie po sklepach i za jedzeniem. Czas ucieka tak szybko!

— W rzeczy samej, w rzeczy samej… szaleństwo zakupowe, powiadasz? Coś konkretnego?

Marta zalała herbatę i przyniosła ją do stołu. Usiadła na fotelu z podwiniętymi nogami. Jej spojrzenie przybrało analityczny odcień. Miałam wrażenie, że przewierca mnie wzrokiem jak zawodowa dziennikarka. Czytała ze mnie jak z otwartej księgi i znała odpowiedzi, zanim zadawała pytania.

— Głównie artykuły plastyczne. Maluję hobbystycznie, a nie zabrałam ze sobą niczego.

— Namalowałaś coś dzisiaj?

— Miałam taki plan, ale inspiracja gdzieś odleciała, zanim chwyciłam za pędzel. Wiem jednak, że kręci się gdzieś w pobliżu i będę gotowa, kiedy przyjdzie ponownie.

— Pozwól, że zmienię temat. Wspominałaś wczoraj o jakimś wypadku, który spowodowałaś. O co chodziło? — zapytała. Dość bezpośrednie pytanie, jak na nasz poziom znajomości. Zatkało mnie, jednak próbowałam wykrzesać z siebie odpowiednie słowa. Musiałam się wytłumaczyć, żeby nie wzięła mnie za psychopatkę.

— To był przypadek. Niefortunny zbieg okoliczności. Jechałam wieczorem samochodem. Na siedzeniu pasażera była moja starsza siostra. Trochę się zagadałyśmy w drodze, deszcz padał… wpadłam w poślizg i uderzyłam w drzewo — przyznałam się. Patrzyłam na swoje stopy, jakbym bała się, że w oczach rozmówczyni odnajdę pogardę. Milczała, więc w końcu poczułam się w obowiązku, aby jakoś usprawiedliwić swoje zachowanie. — Nie jechałam z zawrotną prędkością, ale nie zdążyłam zareagować. Straciłam panowanie nad kierownicą. Obie z siostrą trafiłyśmy do szpitala. Na szczęście nikt nie zginął.

— Nie wiem, czy można to nazwać szczęściem — prychnęła.

— U mnie stwierdzono obrażenia czaszki i wstrząśnienie mózgu. Siostra nie doznała głębokich urazów, ale szkło z przedniej szyby powbijało jej się w twarz i ją oszpeciło. Lena nigdy mi tego nie wybaczyła. Była piękną dziewczyną. Zawsze miała powodzenie, a po tym wydarzeniu… całkowicie zerwała kontakt ze światem. Odcięła się od rodziny i znajomych. Lekarze twierdzili, że przeszła ciężką depresję, a później podobno rozpoczęła nowe życie. Bez nas. Beze mnie.

— Uważasz, że miała ku temu podstawy?

— Ja bym na jej miejscu nigdy nie opuściła rodziny. Całe życie byłyśmy nierozłączne.

— Przeczysz sama sobie. Z tego, co zrozumiałam, zostawiłaś rodzinę w Radomiu i wyjechałaś. Również odeszłaś.

— Ale ja nie urywam z nimi kontaktu. Rodzice mają do mnie numer i mogą zadzwonić w każdej chwili. Nie odcinam się od nikogo. Przed wyjazdem zostawiłam im wiadomość, gdyby chcieli mnie znaleźć.

Rodzice mieli ze mną kontakt. Matka nawet do mnie dzwoniła. Niestety nie miałam akurat telefonu pod ręką, więc zostawiła mi nagraną wiadomość. Panikowała i marudziła, że nie powinnam się przeprowadzać, że sprowadzę na siebie nieszczęście i tym podobne. Po minucie rozłączyłam pocztę i obiecałam sobie, że oddzwonię w innym terminie. Jeśli odczekam ze dwa tygodnie, to jej przejdzie i będziemy mogły normalnie porozmawiać.

Moja relacja z rodzicami nie układała się pomyślnie. Ojciec znalazł sobie nową rodzinę, a matka popadła w obłęd po naszym wypadku. Nie zniosła tego, że Lena zniknęła. Majaczyła, albo wcale się nie odzywała, tylko ślepo patrzyła w jeden punkt. Czasami twierdziła, że Lena ją odwiedza, ale to nie jest już ta sama dziewczyna. Przekonywała mnie, że teraz wygląda inaczej. Nikt jednak nie wiedział tego lepiej ode mnie. Wciąż miałam przed oczami siostrę z twarzą pełną powbijanego szkła. To wszystko sprawiało, że mój wyjazd miał jeszcze więcej sensu. Musiałam się odsunąć. Sama świadomość spowodowania wypadku była dla mnie wystarczająco traumatyczna. Nie mogłam znieść oskarżycielskich spojrzeń matki. Tylko Igor był mi pocieszeniem, a kiedy jego zabrakło, wszystkie znaki na niebie i ziemi zachęcały mnie do przeprowadzki. Na ulicach dostrzegałam reklamy z innych miast, w radiu wyłapywałam informacje o firmach transportowych. Nawet na maila dostawałam spam z ofertami mieszkań we Wrocławiu.

— Każdy bierze odpowiedzialność za swoje czyny — odpowiedziała Marta. — Postąpiłaś tak, jak uważałaś za słuszne. Twoja siostra zrobiła to samo. To tak, jak nasza sąsiadka spod czternastki. Żyła z facetem przez prawie dwadzieścia lat. Nabrała kredytów, żeby mu imponować. Zabierała go na różne wyjazdy i wakacje. Myślała, że przez to będzie ją bardziej kochał. Uznała, że postępuje słusznie, bo przecież robiła to wszystko z miłości. On z kolei, kiedy dowiedział się o długach, spakował rzeczy i już więcej się nie pokazał. Uznał, że go oszukała i nie chciał mieć z nią nic do czynienia. Babka żyje teraz na skraju biedy, bo ma na głowie trzech komorników. Oboje zrobili to, co uznali za właściwe.

— Czego to ludzie nie zrobią z miłości…

— Powiem ci czego: czegoś mądrego. Jeszcze nie słyszałam o tym, żeby z miłości ktoś zdobył tytuł naukowy. Chyba, że z miłości do siebie, albo z miłości do danej dziedziny nauki. Nigdy z miłości do drugiego człowieka.

— Nie popadajmy w skrajności, z miłości ludzie potrafią robić piękne rzeczy.

— Taa… Sąsiad spod dziewiątki jest tego najlepszym dowodem — przytaknęła. Pokiwała głową, zagryzła wargę i spojrzała w sufit. — Z miłości ozdobił ścianę bloku swoją krwią. Spisał nią wyznanie do ukochanej. Prawie się przy tym wykrwawił. Wylądował w szpitalu i jak się pewnie domyślasz, miłości nie zdobył. Za to do jego pięknych wyznań następnego dnia ktoś dopisał sprayem: „I chuj”. Iście poetyckie.

— Och… — zabrakło mi słów. — Ludzie nie doceniają…

— Ale to jeszcze nic! — wcięła mi się w słowo. — Mieszkał tu kiedyś jeden taki. Leszek się nazywał. Ten to dopiero z miłości potrafił cuda robić. Zwłaszcza, że miał jej w sobie bardzo dużo. Tak dużo, że jedna kobieta mu nie wystarczała. Co kilka dni przyprowadzał sobie nową i tylko na podwórko niosły się odgłosy… miłości. Kilka panienek się w nim zakochało i potem zaczęły mu składać niezapowiedziane wizyty. Którymś razem zeskakiwał z balkonu, żeby upozorować, że go nie ma. Innym razem jedną miał u siebie, a druga mu się zaczęła dobijać do drzwi. W końcu ta obecna nie wytrzymała i otworzyła. Prawie się pobiły o niego. Wyobraź sobie, facet w tym czasie stał i to obserwował. Przez chwilę próbował je powstrzymać, ale szybko sobie odpuścił. Wszedł do mieszkania, zamknął drzwi i poszedł na balkon zapalić. Następnego dnia przyprowadził sobie nową. Taka to już miłość.

— Och… cóż… żyjemy w takich czasach, że kobietom też zależy na seksie. Może był rakietą w łóżku i dlatego tak do niego lgnęły?

— Rakietą? Chyba rakietką. Chodziły słuchy, że niewiele nosi w spodniach. Co w sumie jest bardzo zabawne. Myślałam, że jest największym chujem w mieście.

— Wrocław jest pełen przeróżnych historii. Chociażby ten seryjny morderca, który grasuje. Nie wiem zbyt wiele, ale oglądałam program o nim i… może to dziwne, ale kiedy widziałam jedną z ofiar, poczułam się jakoś… nie potrafię tego określić.

— Przeraziłaś się. I nic dziwnego. Tylko psychopata oglądałby takie sceny bez wzruszenia. Dla osób tak wrażliwych jak my, nawet sny bywają katalizatorem obaw. A co, jeśli życie staje się gorsze od snów? Już u nas w bloku można znaleźć multum problemów. Pod czwórką dla przykładu. Pani Stasia prowadzi tam coś w rodzaju nieoficjalnego komisu. Pożycza pieniądze, bierze zastaw, a później wyciąga z ludzi dwa razy tyle, ile pożyczyli. Nikt jej nie podskoczy, bo jej trzej wnukowie lubują się w sterydach. Sąsiad spod szesnastki też jest bardzo spokojny. Nie sposób go usłyszeć ani zobaczyć. Jedyne, co można zauważyć to fakt, że bardzo często do późna pali się u niego światło i czasem puszcza muzykę klasyczną. Poza tym nie słychać u niego najmniejszego szelestu, a uwierz mi, tutaj dużo słychać.

— Widać to spokojny człowiek.

— Zbyt spokojny. Coś mi w nim nie pasuje. Raz w życiu widziałam go na oczy i mówię ci, to jakiś dziwny typ.

— Co masz na myśli?

— Wspomniałaś o seryjnym mordercy. Ja myślę, że to nasz drogi sąsiad. Pomyśl sobie, taki niepozorny i cichy. Normalny do przesady. Musi mieć coś na sumieniu, skoro tak bardzo stara się nie wychylać — zasugerowała. Kiedy znalazłam się pod naciskiem jej spojrzenia, nie potrafiłam zaprotestować, choć podejrzenia wydawały mi się mocno naciągane. Brzmiała po prostu jak żądna sensacji babka, która już dawno przestała żyć własnym życiem na rzecz cieszenia się doświadczeniami otoczenia. W Radomiu takie osoby można było spotkać w grupach stadnych, najczęściej pod kościołem. Ich elementem rozpoznawczym był moherowy beret.

— Ciężko mi się wypowiadać o człowieku, którego nie znam — próbowałam uciąć temat.

— Raczej nie poznasz. Chyba, że wybierze cię na kolejną ofiarę. Wtedy zobaczysz go od najgorszej strony. Mówię ci, najlepsze, co możesz zrobić mieszkając obok takiego świra, to wykupienie ubezpieczenia na życie. Przynajmniej rodzinie się zwróci — zasugerowała.

— No dzięki.

— Och, żartuję tylko. Chociaż, jakbyś chciała zainwestować w ubezpieczenie, to mogę ci pomóc. Zajmowałam się tym jeszcze do niedawna. Teraz zmieniłam pracę, ale siedziałam w temacie tyle czasu, że mogę ci doradzić, co się opłaca, a co nie.

— Dziękuję. Może skorzystam, ale najpierw muszę znaleźć pracę, żeby było mnie na to stać. — Westchnęłam, a Marta zaczęła dopytywać o szczegóły. Poleciła mi kilka miejsc, do których mogę się wybrać. Wspomniała też o takich, do których absolutnie nie powinnam iść, bo tylko zmarnuję cenny czas.

— A co do spokoju, masz plany na resztę wieczoru? — zagadnęła od niechcenia, kiedy kończyłyśmy pić herbatę.

— Nie, raczej nie. Dopiero co się przeprowadziłam, nie znam miasta, poza tobą nikogo nie poznałam, więc ciężko cokolwiek planować.

— Mam bilet na koncert, ale wyskoczyło mi niezapowiedziane spotkanie. Wiesz, faceci. — Spojrzała na mnie wymownie. — Szkoda, żeby się zmarnował. Chcesz się wybrać? To dobra okazja, żeby się odprężyć i kogoś poznać.

— A co to za koncert? I ile kosztował bilet?

— Ciężko dokładnie określić. To młodzi muzycy. Grają stare, ale jare rock’n'roll’owe dziadostwa, kilka zajeżdżonych bluesów i inny popularny szajs. Każdy znajdzie coś dla siebie, będziesz się dobrze bawiła. Bilet dostajesz ode mnie w ramach prezentu powitalnego.

— Och, dziękuję. Jest mi… nie wiem, co powiedzieć. Zaskoczyłaś mnie.

— Świetnie. W takim razie miłej zabawy. — Wstała i wyciągnęła z szafki wydrukowany bilet. Wytłumaczyła mi dokładnie dojazd do miejsca koncertu, a później delikatnie zasugerowała, że ma mnie dość i wolałaby się przygotować do swojego spotkania.

Do koncertu pozostały mi dwie godziny. Nie miałam pełnej szafy ubrań, więc szykowanie się do wyjścia nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Trzy ubrania na krzyż to najlepsza droga do spokoju duchowego. Kobieta nie marnuje czasu na wybieranie i próby decydowania. Bluzka w kolorze butelkowej zieleni, proste jeansy i byłam gotowa. Mogłam jeszcze przed wyjściem przejrzeć kilka ofert pracy z biur, które poleciła mi Marta i na planie miasta odtworzyć wskazówki dojazdu. Tym sposobem, kiedy nadszedł czas, udało mi się nie zgubić.

Znalazłam się w pubie stylizowanym na piwnicę. Ściany stanowiły surowe cegły, a nad głową rozpościerały się sklepienia krzyżowo-żebrowe. Podobał mi się klimat, ale zdziwiłam się, że prawie nikogo tam nie było. Jedna osoba, której płeć ciężko było określić, siedziała przy barze. Poza tym czterech chłopaków kręciło się między sceną, a kanciapą. Montowali sprzęt, podłączali kable, stroili się. Dwa razy sprawdziłam, czy jestem w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Według biletu koncert powinien trwać od dziesięciu minut.

Usiadłam przy stołku, zamówiłam piwo i dla pewności zagadnęłam barmankę, czy dobrze trafiłam. Wytłumaczyła mi, że chłopaki zawsze zaczynają z niewielkim opóźnieniem. Kiedy zapytałam o brak gości, dowiedziałam się, że w ciągu godziny sytuacja się zmieni. No i kobieta miała rację. Nim ubiegło trzydzieści minut, ludzie zaczęli wchodzić coraz większymi grupami. Muzycy już się rozgrzali i zaczęli serwować coraz bardziej skoczne numery. Przysłuchiwałam się i poruszałam stopą do rytmu. Nie potrafiłam jednak zintegrować się z towarzystwem. Miałam wrażenie, że każde kilka osób stanowi odrębną grupę i nikt nie ma ochoty nawiązywać znajomości z nikim nowym. Nie zwracali na mnie uwagi. Przynajmniej tak mi się wydawało do momentu, kiedy zauważyłam spojrzenie mężczyzny siedzącego w loży przy samej scenie. Poza nim nie było tam nikogo, więc rozwalił się wygodnie. Jedną nogę oparł na siedzeniu i głaskał delikatnie swoją czerwoną gitarę. Wyglądał dość mrocznie. Poza czarnymi włosami, które zasłaniały mu pół twarzy, miał też na sobie czarną koszulę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, poczułam, jak nagle robi mi się cieplej. Jakby przewiercał mnie na wylot.

Szybko uciekłam wzrokiem, odwróciłam się i przez chwilę patrzyłam w kufel piwa, które szło mi nad wyraz ciężko. Długo ze sobą walczyłam, żeby nie spojrzeć na niego po raz kolejny i oczywiście za każdym razem przegrywałam walkę. Usiłowałam sobie wmówić, że może akurat nie będzie patrzył w moim kierunku, ale na pięć spojrzeń, zaledwie dwa razy był zajęty dotykaniem gitary. Coś brzdąkał, ale nie było go słychać. Dopiero kiedy zespół zrobił sobie przerwę, w całej sali rozległy się dźwięki jego gitary. Tajemniczy nieznajomy zagrał „Lenny” Steviego Reya Vaughana. Był skupiony wyłącznie na gitarze, a ja nareszcie miałam możliwość przyjrzenia mu się bez obaw, że mnie na tym nakryje. Mógł mieć dwadzieścia pięć lat, mógł mieć trzydzieści pięć, nie potrafiłam określić. Czarne włosy zakrywały ciemne brwi i jeszcze ciemniejsze oczy. Poza tym miał wąsy i bródkę jak Johnny Depp w „Dziewiątych wrotach”. Na ustach miał wymalowane skupienie. Kiedy podniósł wzrok, wycelował dokładnie we mnie. Uśmiechnął się w taki sposób, że poczułam się oszołomiona. Nie wiedziałam, czy powinnam się cieszyć, czy bać. Zwłaszcza, że kiedy skończył utwór, odłożył gitarę i ruszył prosto w moim kierunku. Jak puma, która wypatrzyła zdobycz. Parł przed siebie pewnie i ani przez moment się nie zawahał. Wiem, bo czułam się jak zahipnotyzowana i nie potrafiłam oderwać od niego wzroku.

Stanął przy mnie, wymienił spojrzenia z barmanką, pokazał jej dwa palce i złapał mnie za rękę.

— Chodź — polecił. Miał szalenie zmysłowy, głęboki głos. Nie uznawał sprzeciwu. Zaprowadził mnie do swojej loży.

— Ale moje piwo…

— Siki — uciął. Rozłożył się na tym samym miejscu, w którym siedział wcześniej i czekał aż usiądę obok. Kiedy to zrobiłam, złapał gitarę i dopiero wtedy zauważyłam, że był podłączony do wzmacniacza. Zastanawiałam się, czy jest częścią zespołu.

— Napij się ze mną.

Podsunął w moją stronę jedną z dwóch przyniesionych przez kelnerkę szklanek z whisky. Była na nich wygrawerowana nazwa lokalu i czaszka z byczymi rogami.

— Nie piłam nigdy czystej whisky — wytłumaczyłam. Jeśli już w ogóle sięgałam po takie trunki, to zwykle w towarzystwie coli, która neutralizowała cierpki, dymny smak whisky. Mój towarzysz jednak za nic miał protesty. Spojrzał na mnie lekceważąco i prychnął. Chwycił drugą szklankę i przesunął ją w moją stronę, jakby chciał, żebym stuknęła o nią swoją szklanką. Żądał reakcji i uniesienia jej do ust, a ja przez dobre trzy sekundy wpatrywałam się w jego dłoń.

Miał piękne dłonie. Nie w standardowych kategoriach piękna, ale było w nich coś wspaniałego. Silne, wyraziste, szorstkie i spracowane, choć jednocześnie zadbane. Długie palce, które idealnie układały się na gitarze. Zawsze podobały mi się dłonie. Dłonie nigdy nie kłamią. Uśmiech może zwieść, spojrzenie może zwieść, ale dłonie nigdy nie ukryją tego, co doświadczyły. W dodatku mogłam zobaczyć jego przedramiona w pełnej krasie, bo miał podwinięte rękawy koszuli. Na nadgarstku od skóry odcinały się dwa ciemno brązowe rzemienie, a na wewnętrznej stronie przedramienia widniał tatuaż złożony z jakichś dwóch łacińskich słów.

Nieznajomy przewrócił oczami i przechylił szklankę wlewając całą jej zawartość do gardła za jednym zamachem. Wrócił do głaskania gitary. Kiedy siedziałam bliżej, słyszałam, że coś grał. Robił to jednak bardzo delikatnie. Nie jakby wykorzystywał instrumentu do grania, ale zaspokajał kobietę. W jego grze było coś erotycznego.

— Tak w ogóle to jestem Laura — przedstawiłam się, ale nie widziałam reakcji. — Od dawna grasz? — zapytałam. Podniósł wzrok i spojrzał na mnie wilkiem. Miałam wrażenie, że zastanawia się nad zaatakowaniem. Miał temperament dzikiego zwierzęcia, czułam to od początku. Nie zaatakował jednak. Po chwili, która dla mnie trwała zdecydowanie za długo, wrócił do grania.

— Od zawsze — odpowiedział, a po skończonym utworze odłożył gitarę na bok. Idealnie zgrał się z chwilą, kiedy koncertujący zespół wrócił na scenę i ponownie rozległa się głośna muzyka.

Nieznajomy zbliżył się i przekroczył granicę mojej strefy bezpieczeństwa. Odsunął włosy z mojego policzka i zbliżył twarz.

— Whisky już się schłodziła — powiedział przy moim uchu, żeby przebić się przez muzykę. Sekundę później kelnerka przyniosła kolejną szklankę i zabrała tę pustą. Nieznajomy po raz kolejny uniósł szkło i przysunął je w moim kierunku, jakby chciał wznieść toast. Tym razem zebrałam się na odwagę i odpowiedziałam na zaproszenie. Wypiliśmy oboje. Skrzywiłam się, bo nie byłam fanką alkoholi. Widziałam, że wywołało to uśmiech na jego ustach. Nie potrzebował słów. Wyrazem twarzy mówił: „Grzeczna dziewczynka”. Zamówił następną kolejkę i tym razem nie czekałam, aż lód się rozpuści.

— Fajnie grają — zagadnęłam.

— Kamil beznadziejnie gra. Uduszę go za to, ale dopiero na chwilę przed jego śmiercią. Tak, żeby wiedział, że spierdolił, ale jednocześnie nie skracając jego życia o chwilę dłuższą niż źle zagrany utwór. Swoją drogą, nie widziałem cię tu wcześniej. — Przysunął się bliżej mnie pod pretekstem łatwiejszego prowadzenia rozmowy. Poczułam jego piżmowy zapach i odrobinę zaszumiało mi w głowie. Nie byłam pewna, czy to kwestia wypitego alkoholu, czy obecność tego tajemniczego człowieka.

— Dopiero się przeprowadziłam.

— Nie. Nie bywasz tutaj, w tym miejscu. W mieście już wcześniej cię widziałem. Dużo gram na ulicy. Widzę wszystko, co się wokół mnie dzieje.

— Doprawdy? A dałabym sobie rękę uciąć, że kiedy grasz na gitarze, nie widzisz niczego poza nią. — To musiała być sprawka alkoholu, bo zrobiłam się przesadnie pewna siebie.

— To nie jest pierwsza z brzegu gitara. — Przejechał palcem po gryfie. — To Gibson ES-345 z bigsby. Najlepsza, jaką trzymałem w rękach. Zresztą widziałem, że na mnie patrzysz. Widziałem też jak facet obok ciebie przez pół godziny zbierał się na odwagę, żeby do ciebie zagadać.

— Niemożliwe. Siedziałam tam od… Ej, obserwowałeś mnie?

— Nie obserwuję. Widzę — poprawił. Ponownie uniósł szklankę w moim kierunku. Trochę się bałam, bo zaczynało mi szumieć w głowie, ale nie ośmieliłam się zaprotestować. Facet usiłował mi udowodnić, że nie dam rady, czy co? Im więcej piłam, tym bardziej chciałam mu pokazać, że się myli.

— I co takiego widzisz?

Spojrzał mi prosto w oczy. To był jeden z tych momentów, kiedy atmosfera gwałtownie gęstnieje i rodzi się tak silne napięcie, że niemal widać niewielkie wyładowania elektryczne między dwoma osobami.

— Ciebie — odpowiedział.

Przez chwilę miałam wrażenie, że mnie pocałuje, ale on tylko przesunął się obok mnie i wyszedł z loży. Widziałam, że szedł w kierunku toalety. Po drodze zaczepił go jakiś koleś. Przez chwilę z nim rozmawiał, później się pożegnali i zniknął za przeciwnym rogiem sceny.

Czekałam dobre piętnaście minut, a jego nie było. Musiał kiedyś wrócić — w końcu zostawił swoje rzeczy. Czas dłużył mi się jednak niemiłosiernie. W końcu i ja poczułam zew natury. Niestety, kiedy wróciłam z toalety, jego rzeczy już nie było.

A niech go szlag! Niechaj mu kostka zawsze wpada do gitary, a struny pękają! Olał mnie? Tak po prostu sobie poszedł? Nie mogłam uwierzyć. Wyszłam z pubu niepocieszona, zmieszana i odrobinę zdenerwowana. Wracając na piechotę przez środek miasta o trzeciej w nocy zastanawiałam się, czy właśnie o takiej porze seryjni mordercy wychodzą na łowy. Gdybym tej nocy spotkała jakiegoś na swojej drodze, to nawet bym się nie zdziwiła.

Rozdział 3

W dzieciństwie z siostrą lubiłyśmy wymyślać sobie przezwiska. Do Leny nikt nigdy nie zwracał się Magdalena. Zawsze była słodką Lenką lub „Loczkiem”, bo miała śliczne kręcone blond włosy. Mi trafił się równie uroczy przydomek — „Pokemon” przez to, że często oglądałam bajkę o takim tytule. Później w liceum zmieniłam kolor włosów i od tego czasu wołali na mnie „Ruda”. Przykleiło się to do mnie na dobre, mimo że rok później wróciłam do naturalnego, brązowego koloru włosów. Dopiero we Wrocławiu trafiłam na kreatywnych ludzi. Tu na ulicy obcy człowiek potrafił wołać mnie słowami: „Ej, ty, daj piątaka!”. Niewątpliwy awans społeczny.

Miasto z każdym dniem podobało mi się coraz bardziej. Po trudnym początku nadeszły dni radosne i spokojne. Dobrze dogadywałam się z Martą i w ciągu kilku dni udało mi się znaleźć pracę w zawodzie. Mogłam pracować ze swojego komputera, a do biura przesyłać jedynie gotowe projekty, co jeszcze bardziej mi pasowało. Poświęcałam się sztuce, choć w większości polegała ona na piciu wina i wpatrywaniu się w czyste płótno, na którym nie chciała się narodzić żadna konkretna wizja. Natchnienie, które dopadło mnie po przyjeździe bezpowrotnie zgubiło się gdzieś pomiędzy starymi kamieniczkami, którym lubiłam robić zdjęcia. Żałowałam, że nie mogę pokazać ich Igorowi i załamywałam się za każdym razem, kiedy docierało to do mojej świadomości. Nie potrafiłam przeżyć żadnej pięknej chwili. Myślałam tylko o tym, że dałabym wszystko, aby był tam ze mną. Nie potrafiłam się niczym cieszyć. Szukałam różnych zajęć, byle zapchać jakoś swój czas.

Wkrótce na jednej ze ścian powstał kolaż. Byłam staromodna i w erze Instagrama wywoływałam zdjęcia, aby układać je w albumach. Akurat żadnego nie miałam, więc ściana musiała mi wystarczyć. Na szczęście dwa kroki od mieszkania miałam punkt, w którym od ręki wywoływali zdjęcia za niewielką opłatą.

Którymś razem, kiedy po raz kolejny próbowałam coś namalować z kieliszkiem w dłoni, zamyśliłam się patrząc na te zdjęcia. Zamknęłam oczy i w wyobraźni poruszałam się między blokami. Pod stopami miałam kocie łby, którymi wybrukowane były uliczki. Czułam zapach świeżych gofrów dochodzący z pobliskiej restauracji. Nie byłam pewna dokąd zmierzają moje myśli, ale nagle pod moimi palcami zaczęły się mieszać odpowiednie farby. Wpadłam w szał twórczy i kiedy obudziłam się rano, na płótnie zobaczyłam coś, czego się nie spodziewałam. Szaro-brązową paćkę, która nie przypominała dosłownie niczego.

Choć malowanie kompletnie mi nie szło, to szybko udało mi się zadomowić. Od pierwszego dnia miałam wrażenie, jakbym mieszkała w tym miejscu od dawna. Nic dziwnego, że już po tygodniu przełączyłam się na autopilota i niektóre czynności wykonywałam bez zastanowienia. Zwłaszcza kiedy zarywałam noc, robiąc projekt na zlecenie, a następnego dnia pozwalałam sobie na wylegiwanie się w łóżku do południa. Pech chciał, że właśnie w taki dzień rozległo się pukanie do drzwi. I to nie było zwykłe pukanie (bo takie bym olała), to było chamskie pukanie. Niczym pukanie do bram piekła. Tak też się czułam, kiedy musiałam zwlec śpiący tyłek z łóżka i sprawdzić, co to za nieczysta dusza postanowiła burzyć mój spokój o tak wczesnej porze.

— Laura! Szybko! — Marta pociągnęła mnie za rękaw piżamy, jak tylko uchyliłam drzwi. Była niezdrowo podekscytowana jak na poranek. Wszakże wskazówki zegara zbliżały się zaledwie do czternastej.

— Gdzie się pali i ile jeszcze mogę spać, zanim ogień dosięgnie mnie? — zapytałam półprzytomna. Rozważałam nawet pozostanie w łóżku mimo pożaru. Są takie dni, że łatwiej przyjąć do świadomości myśl o spłonięciu niż o tym, że trzeba się podnieść.

— Co? — zdziwiła się. Chyba nie zrozumiała, co do niej powiedziałam. — Nigdzie się nie pali, ale szykuje się morderstwo.

— Morderstwo? — Nagle się rozbudziłam. Są słowa, które sprawiają, że najgłębszy sen odchodzi w niepamięć. Słowa takie jak „pożar” lub „morderstwo”. Ewentualnie „czekolada”.

— Tak, morderstwo.

— Ale jak? Kto kogo zabije?

— W pierwszej kolejności… ja ciebie, jeśli się nie pospieszysz.

Zorientowała się, że nie jestem odpowiednio ubrana. Wepchnęła mnie w głąb mieszkania i z szafy wyciągnęła pierwsze z brzegu jeansy. Kazała mi je włożyć, a sama w międzyczasie co chwilę podbiegała do okna.

— Szybko, szybko! Czas nie penis, nie stoi! Facet nam ucieka — pospieszała mnie, a gdy tylko zapięłam guzik od spodni, pociągnęła mnie do drzwi. Rozczochrane włosy i brak makijażu nie przeszkadzały jej w tym, żeby pokazać się ze mną w miejscu publicznym. Dopiero w windzie rozplątał jej się język.

— Ten sąsiad spod szesnastki. Mówiłam ci, że to podejrzany typ. Wczoraj przez pół dnia siedział na balkonie i czegoś wypatrywał. Dopiero dzisiaj zrozumiałam, o co chodziło.

— O co? — zapytałam nie do końca ciekawa odpowiedzi.

— O morderstwo, oczywiście! Wypatrywał ofiary. Dzisiaj słyszałam jak tłukł się w kuchni, a przed chwilą wyszedł z zapakowanym plecakiem. Mówię ci, Laura, przygotował się i poszedł kogoś zamordować.

— Ale to nie ta data. Przecież ten seryjny morderca robił sobie miesięczną przerwę, a jest dopiero dziesiąty kwietnia. Minął zaledwie tydzień od poprzedniego morderstwa — przypomniałam. Byłam jeszcze odrobinę zaspana, ale nie przeszkadzało mi to w logicznym myśleniu. Marta z kolei wydawała się w pełni zamroczona swoją koncepcją. Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem za mordercę nie wyznaczyli jakiejś nagrody. Coś jak listy gończe na dzikim zachodzie. Poszukiwany żywy lub martwy. Coś takiego nadałoby sensu niezdrowym podejrzeniom rzuconym na sąsiada.

— Wiem. Też mi się to nie zgadzało, ale przemyślałam sprawę. Zobacz, nigdy nie wiadomo, kiedy morderca porywał swoje ofiary. Mógł to robić dużo wcześniej, a później tylko podrzucał ciała w odpowiedniej chwili. To odsuwało od niego wszelkie podejrzenia, bo na noc, w której hipotetycznie dokonywane było morderstwo, mógł sobie zapewnić alibi.

— Z tego, co wiem, specjaliści w każdym przypadku ustalali czas zgonu i zawsze była to noc poprzedzająca odkrycie zwłok.

— Ale nie ustalali daty porwania. Ofiara mogła czekać na śmierć choćby i dwa tygodnie. Później wystarczyło znaleźć sobie alibi i urwać się na krótką chwilę, żeby dokonać morderstwa, które było przygotowane pod każdym względem. — Marta upierała się przy swoim, a w międzyczasie prowadziła mnie w znanym tylko sobie kierunku. Podobno właśnie w tym, w którym podążył nasz psychopatyczny sąsiad. Ja tymczasem wciąż nie mogłam uwierzyć w jej wersję wydarzeń. To się nie trzymało kupy.

— I miałby tego dokonać właśnie nasz sąsiad?

— Tak! Widzę, że zaczynasz rozumieć. — Podłapała natychmiastowo. Nie miałam siły wyprowadzać jej z błędu. — O, jest!

Kiedy dotarłyśmy do parku, dziewczyna odrobinę się pochyliła, jakby to miało zapewnić jej niewidzialność. Marnie wtapiałyśmy się w tło. Było piękne kwietniowe popołudnie. Ludzie wychodzili do parku całymi rodzinami, aby przejść się po sytym niedzielnym obiedzie. Natura raczyła świat pierwszymi zieleniami i pąkami. Słońce przebijało się przez chmury coraz śmielej. Obmywało szare ludzkie twarze, nadając im blasku. Nawet na dostojnym obliczu Marty pojawiły się rumieńce.

— Widzisz, poszedł do parku. Po co taki facet wychodziłby sam do parku? Szuka ofiary, mówię ci. Porwie ją w biały dzień, bo to nie wywoła żadnych podejrzeń. Jak myślisz, co ma w plecaku? — Moja towarzyszka wciąż niezdrowo się ekscytowała, a ja miałam w końcu okazję przyjrzeć się człowiekowi, który wywołał w niej tak skrajne uczucia.

Wyglądał normalnie. Idealnie pasował do pojęcia zwykłości — krótkie myszowate włosy, przeciętny wzrost i kilka nadprogramowych kilogramów. Blada skóra, okulary na nosie, żadnych znaków szczególnych. Ani ekstrawaganckiej fryzury, ani ubioru, ani dodatków. Szary prochowiec, czarny plecak i tyle. W życiu nie rzuciłabym na niego cienia podejrzeń, ale chyba właśnie o to chodziło Marcie.

— Nikt normalny nie siedzi pół dnia na balkonie i nie patrzy w siną dal. Obmyślał plan, a teraz wprowadza go w życie. Ciekawe, czym tak wypakował plecak — nie mogła przestać się zastanawiać.

Utrzymywałyśmy bezpieczną odległość, choć tak naprawdę mogłybyśmy iść krok za nim i nic by to nie zmieniło, bo nigdy wcześniej nie spotkałyśmy się twarzą w twarz z sąsiadem. Przynajmniej ja. Z tego, co wynikało z relacji Marty, ona również.

Może to kwestia atmosfery, może neuronów lustrzanych, a może po prostu w moim życiu za mało się działo, ale z każdą chwilą czułam większy dreszczyk emocji i pozwalałam sąsiadce, aby zarażała mnie swoimi teoriami spiskowymi.

Tymczasem sąsiad (vel seryjny morderca) przechadzał się spokojnie. Czasami zatrzymywał się i rozglądał wokół, po czym ruszał dalej, aż w końcu spoczął na ławce. To odrobinę wybiło nas z rytmu. Miałyśmy nadzieję na to, że skręci w jakiś ciemniejszy zaułek, albo chociaż zacznie podążać za jakąś konkretną osobą. On jednak, jak na złość, robił same nudne rzeczy.

— Może zauważył, że za nim idziemy? — zasugerowałam. Wyjrzałam zza drzewa w jego kierunku. Przyglądałam się jego plecom opartym o ławkę. Byłyśmy dobre 50 metrów od niego i szeptałyśmy, więc mało prawdopodobne, żeby nas usłyszał, albo zobaczył. Nigdy nikogo nie śledziłam, ale obejrzałam wystarczająco dużo filmów, żeby wiedzieć, jak się zachowywać w podobnej sytuacji.

— Cii! Otwiera plecak! — Marta przyglądała mu się, wyglądając z drugiej strony drzewa. Natychmiast zajęłam swoją pozycję obserwacyjną. W napięciu czekałyśmy na rozwój sytuacji.

Sąsiad chwilę pogrzebał w plecaku i wyciągnął z niego… książkę. Miałam dość. Zastanawiałam się, co mi w ogóle wpadło do łba. To była głupota od samego początku. Dwie dorosłe kobiety skradają się przez pół parku i śledzą bogu ducha winnego człowieka, który wyszedł poczytać książkę. Może gdybyśmy były w podstawówce, nie brzmiałoby to aż tak niedorzecznie.

— Nie tego się spodziewałam. — Marta westchnęła. Mina od razu jej spochmurniała, mimo że na niebie świeciło pięknie słońce. Narobiła sobie nadziei na to, że dopadnie seryjnego mordercę. Kompletnie nie rozumiałam jej zapału.

— A mnie to ani trochę nie dziwi. Ludzie nie mordują się w parku w takie dni jak ten.

— To byłby genialny motyw, nikt by się nie domyślił!

— Najwidoczniej nawet morderca się nie domyślił. Jesteś zbyt inteligentna. Może powinnaś zostać mordercą? — zasugerowałam i obie się roześmiałyśmy.

— No trudno. Nie udało się tym razem. Wracamy?

— Jak chcesz, to wracaj. Ja zostaję. Tu jest całkiem przyjemnie. — Rozsiadłam się wygodnie pod drzewem i łapałam promienie słońca.

— Rób jak uważasz, ja wracam. Za dużo świeżego powietrza się nałykałam, a papierosy zostawiłam w mieszkaniu. Idę nakarmić raka. Trzymaj się. — Machnęła na odchodne.

— Ty też się nie puszczaj — odpowiedziałam jej. Pomachałam oddalającym się ode mnie plecom, zaśmiałam się i zamknęłam oczy. Musiałam ochłonąć po zabawie w detektywów.

Słońce delikatnie ogrzewało bladą skórę przyzwyczajoną do chłodów zimy. W Radomiu potrafiło przeraźliwie mocno wiać. Wróciłam myślami do chwili, kiedy byłam z Igorem. To był środek zimy, a my wybraliśmy się na spacer po mieście. Najpierw przy pierwszej okazji kupił mi różę, a później odmarzały mi palce, kiedy ją niosłam. Nie oddałabym jej jednak za nic w świecie. Pamiętam jakby to było wczoraj. Zanim mi ją wręczył, zapytał, czy wiem, co oznaczają kolory róż. Wyłożył mi całą regułkę o tym, że białe to niewinność, a także tęsknota. Różowe to podziękowanie, pomarańczowe duma, żółte przyjaźń. Zatrzymał się na czerwonych. Powiedział: „A czerwone to…”, po czym mnie pocałował. Moja róża była czerwona. Serce waliło mi z radości tak mocno, że nie potrafiłam się opanować. Przez resztę spaceru podskakiwałam i wciąż się uśmiechałam. Oboje pociągaliśmy nosami przez mróz, ale szliśmy ramię w ramię słuchając muzyki puszczonej z jego telefonu. Dzieliliśmy się wszystkim, nawet słuchawkami. Tego, co między nami było nie sposób porównać do czegokolwiek innego.

— Przepraszam — obcy głos wyrwał mnie z fali wspomnień. Otworzyłam oczy i zobaczyłam młodego, wysokiego mężczyznę w militarnym płaszczu. Na bank nie miał skończonych trzydziestu lat. Powiedziałabym bardziej, że bliżej mu było do dwudziestu pięciu. Jasnobrązowe włosy burzyły się przy podmuchu wiatru, ale nie wpadały mu do oczu. Kończyły się na pół centymetra od nich. Oczy z kolei miał bardzo ładne. Intensywnie niebieskie. Zwykle niebieskoocy mają dość mętne tęczówki. Stonowane, przybrudzone szarością. On miał szlachetne, czyste oczy.

Spojrzałam na niego nie wiedząc do końca, o co chodzi.

— Siedzi pani na trawie, więc pomyślałem, że ustąpię miejsca na ławce. — Wskazał miejsce, które zajmował, jakieś dziesięć kroków ode mnie.

— Dziękuję, nie ma potrzeby.

— Nie ubrudzi pani sobie płaszcza. Trawa jest dość brudna.

— Obawiam się, że na takie zabiegi odrobinkę za późno, zważywszy na to, że już siedzę na trawie. — Posłałam mu porozumiewawcze spojrzenie. Nie byłam szczególnie zadowolona, że przerwał moje rozmyślenia. Byłam w swoim szczęśliwym miejscu. Na chmurce, z której zostałam brutalnie zepchnięta w rzeczywistość. Takie upadki bolą, a jak wiadomo, człowiek z obolałym tyłkiem nie należy do najżyczliwszych.

— Pani wybaczy. Racja, mogłem pomyśleć wcześniej. — Zaśmiał się dostojnie. Zastanawiałam się, ile czasu siedziałam pod drzewem. Nie mogło mi to zająć zbyt długo, a jednocześnie miałam w pamięci, że kiedy żegnałam się z Martą, nikt nie siedział na tamtej ławce. — Może to przesadna opieszałość z mojej strony, ale byłbym wielce ukontentowany, gdyby dała się pani zaprosić na spacer w ramach rekompensaty za to, że nie pomyślałem wcześniej o ustąpieniu miejsca.

Podniosłam wzrok i spojrzałam uważniej na tego człowieka. Rany, z której choinki urwał się ten nieukontentowany koleś? I czy powinnam go ukontentować?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.69
drukowana A5
za 37.63