E-book
2.94
Niedostrzegalni

Bezpłatny fragment - Niedostrzegalni


Objętość:
50 str.
ISBN:
978-83-8126-723-6

Kundel

Dzieciaki z klasy wołały na niego Kundel. Nie obrażał się za to. Kiedy przypadkiem usłyszał, że ktoś go tak nazywa, uśmiechał się pod nosem. Wydaje mi się, że w środku cieszył się, że ktokolwiek o nim mówi.

Chodził w porozciąganych, spranych koszulkach bez nadruków. Miał brudną szyję i czarne paznokcie. Na każdej lekcji zajmował miejsce w ostatniej ławce. Nikt nie chciał z nim siedzieć i grać w jednej drużynie na wuefie. W trakcie przerw patrzył w okno, nie próbował z nikim rozmawiać. Miał swój świat, do którego nie chciano zaglądać.

Wiedziałem, że ma problemy w domu, ale nie był jak inne dzieciaki z trudnych rodzin. Nie wagarował, nie wdawał się w bójki, nie demolował toalet. Odrabiał prace domowe i całkiem nieźle radził sobie z matematyką. Zawsze zgłaszał się pierwszy, gdy potrzebowałem kredy. Przyjaźnił się z woźną i wykorzystywał każdą okazję, by się z nią zobaczyć. Często zostawał po lekcjach u pani Krysi. Pomagał jej zamiatać i myć podłogi. Wychodzili ze szkoły jako ostatni. Kiedy przychodziłem przed zajęciami uzupełnić dziennik, widziałem jak siedzą w kanciapie i piją herbatę z sokiem. Dzieciaki mówiły, że się w niej zakochał.

Pani Krysia była starą i brzydką kobietą. Jej mąż zmarł na raka dwa lata po ślubie. Nie wyszła ponownie za mąż. Nie miała dzieci. Wydaje mi się, że jedynie jej nie przeszkadzały tłuste włosy Kundla i jego brudne ręce. I chyba tylko dla niej nosił prawdziwe imię.

Któregoś dnia, odnosząc klucze na portiernię, usłyszałem fragment ich rozmowy.

— Świetny pomysł — powiedziała kobieta. — Mój mąż też mnie zaprosił do kina. Byliśmy, co prawda, trochę starsi…

— Pani Krysiu, ale nie mam za co — odparł chłopiec z bólem w głosie.

— Mam pomysł — rzekła spokojnie. — Zobaczysz, że wszystko się ułoży. Już moja w tym głowa. Niczym się nie przejmuj. Wracając zrobię zakupy…

— Pomogę je pani zanieść — rzucił podniecony.

Kobieta pogłaskała go po głowie. Zaśmiała się i rzekła:

— Nie ma takiej potrzeby. Mieszkasz w innej części miasta i martwiłabym się tylko, czy bezpiecznie wrócisz do domu.

Wszedłem do środka, a Kundel podskoczył na krześle. O mało nie strącił talerzyka z cukierkami. Poczęstował mnie jednym i uśmiechnął się szeroko.

— Już po lekcjach — powiedziałem. — Nie idziesz do domu?

— Nie, musimy jeszcze posprzątać salę geograficzną.

— Złoty chłopak — powiedziała woźna.

— To prawda — odparłem i odwzajemniłem uśmiech.

W drodze do domu myślałem o Kundlu — zazdrościłem mu umiejętności cieszenia się z tak cholernie błahych rzeczy jak herbata i cukierki z panią Krysią. Odkąd zostawiła mnie Karolina, nic nie sprawiało mi radości. Byłem przecież zdrowy, miałem pracę, znajomych i nie zalegałem z czynszem. Raz w roku było mnie stać na wczasy w Chorwacji; nie chodziłem głodny i miałem markowe buty. Nie potrafiłem. Po prostu.

Następnego dnia, po raz pierwszy, zobaczyłem go tak podekscytowanego. Biegał po korytarzu z tacą pełną ciastek domowej roboty — były okrągłe, a na każdym widniało serce z lukru.

— Kupi pan ciastko? — zapytał.

— Chłopcze, nie wiesz, że w szkole nie wolno handlować?

Posmutniał nagle.

— Przepraszam, nie wiedziałem — powiedział i odszedł ze spuszczoną głową.

Patrzyłem jak idzie i przypomniało mi się, jak kiedyś ja tak odchodziłem pustym korytarzem.

— Zaczekaj! — krzyknąłem za nim. — Co to za ciastka?

— Ciastka miłości.

— Ciastka miłości?

— Tak. Jutro są walentynki, a to są ciastka miłości. Może je pan kupić dla kogoś, kogo pan kocha. Są bardzo smaczne. Pani Krysia piekła.

Zerknąłem na tacę. Była pełna.

— Dużo już sprzedałeś? — zapytałem.

— Ani jednego — zawiesił głos. — Naprawdę są bardzo smaczne.

— Zbierasz na coś, prawda?

Jego blade policzki zapłonęły.

— Nie wstydź się.

— Nie powie pan nikomu? To niespodzianka.

— Obiecuję.

— Chciałbym — szepnął — zaprosić Weronikę do kina. Wie pan, z okazji walentynek.

— Naszą Weronikę, z klasy?

— Tak, ale niech pan nikomu nie mówi, dobrze? Ona mi się bardzo podoba. I wie pan co? Pożyczyła mi nawet zeszyt z angielskiego.

Spojrzałem na niego. Może zdarzało mu się przychodzić do szkoły brudnym, ale oczy miał jasne i czyste. Uśmiechnąłem się.

— Schowaj ciastka u pani Krysi. Niech nikt cię z nimi nie widzi. Po lekcjach kupię wszystkie.

Chłopiec eksplodował euforią. Podskoczył, o mało nie upuszczając tacy.

— Ale super! — krzyknął.

— Tylko dopiero po lekcjach.

— Dobrze, dobrze, nie ma problemu. Będę na pana czekał.

— Znakomicie.

Wystrzelił jak z procy. Stałem i patrzyłem, jak znika za rogiem. Miałem wrażenie, że powietrze jest naelektryzowane jego radością.

Po lekcjach czekał w pokoiku woźnej. Kiedy wszedłem, siedział na krześle i machał nogami z podniecenia. Był sam.

— Ile się należy? — zapytałem.

— Po dwa złote. Jest osiemnaście, bo zjedliśmy z panią Krysią po jednym.

Dałem mu pięćdziesiąt złotych i spakowałem ciastka do torby.

— To za dużo. Nie mam jak panu wydać.

— Dam ci radę. Dziewczęta lubią dostawać kwiaty. Kup za resztę jakiegoś ładnego kwiatka, na przykład różę. Ucieszy się.

Trzymał banknot jak relikwię; jak coś, co trzyma się po raz pierwszy w życiu.

— Dziękuję — pisnął i wyciągnął ręce jakby chciał mnie przytulić, ale szybko je cofnął.

Do kanciapy weszła woźna.

— Pani Krysiu, pani Krysiu, niech pani patrzy — pochwalił się pieniędzmi. — Mam na kino i kwiatka dla Weroniki.

Kobieta zerknęła na mnie i uśmiechnęła się. Byłem z siebie dumny. Dawno nie czułem takiej satysfakcji. Pożegnałem się i poszedłem do domu. W samotności zjadłem wszystkie ciastka. Rzeczywiście, były bardzo smaczne.

Następnego dnia wyglądał lepiej niż na rozpoczęciu roku. Miał czyste włosy i ręce; ubrany był w białą koszulę. W ręku trzymał czerwoną różę. Dzieciaki patrzyły na niego ze zdziwieniem.

— Kundel, woźną o rękę prosisz?! — krzyczały za nim. — Zakochany Kundel, zakochany Kundel!

Nie zważał na to, jakby nie słyszał. Siedział na parapecie i wypatrywał Weroniki. Kiedy przyszła, otoczył ją wianuszek koleżanek. Śmiały się z czegoś. Zerkał na nie ukradkiem. Czekał, ale nie decydował się na żaden ruch.

Podszedłem do niego.

— Smakowały panu ciastka? — zapytał. Głos mu drżał.

— Bardzo — odparłem. — Jak nastawienie?

— Trochę się boję.

— Spokojnie, będzie dobrze. Wyglądasz naprawdę elegancko.

— Tak pan myśli?

— Tak myślę. Zobaczysz, będzie dobrze. Trzymam kciuki.

Zeskoczył z parapetu. Wziął kilka głębokich wdechów. Uśmiechnął się i ruszył.

— Powodzenia — rzuciłem za nim.

Pamiętam, kiedy szedłem na pierwszą randkę z Karoliną. Przed spotkaniem wypiłem całą butelkę Neospasminy. Nie pomogła. Flaki mi się wykręcały i nic nie mogłem na to poradzić. Krew waliła mi w skroniach. Kiedy ją zobaczyłem, nogi wrosły mi w ziemię i miałem wrażenie, że stoję nagi pośród tłumu.

Wiedziałem, że przeżywa to samo. Szedł powoli, niepewnie, chociaż jego oczy świeciły radośnie. Podszedł do grupki dziewcząt i delikatnie klepnął Weronikę w ramię. Odwróciła się.

— Weroniko, bardzo mi się podobasz — powiedział nieśmiało. — Czy chciałabyś pójść ze mną do kina z okazji walentynek?

— Kundel, odsuń się — rzuciła sucho.

— Kupiłem nam po bilecie.

Wyciągnął zza pleców białą kopertę z ręcznie narysowanym sercem. Podał ją dziewczynie razem z kwiatkiem.

Spojrzała na niego z pogardą.

— Chyba żartujesz — parsknęła.

— To dla ciebie. — Wciąż się uśmiechał. — Weź, proszę.

— Zabieraj to ode mnie! — wrzasnęła. — Chcesz, żebym się zaraziła jakimś grzybem?! Sam se idź do kina!

— Weroniko… — wydukał.

— Nie otwieraj tak pyska, bo ci wali! — krzyknęła.

Rozmowy wokół zamilkły. Wszyscy odwrócili głowy. Jak na zawołanie cały korytarz wybuchnął śmiechem. Było w tym śmiechu coś strasznego, zwierzęcego, ale najstraszniejszy był wzrok Kundla.

Nagle jednym ruchem porwał kopertę na strzępy. Cisnął różę za siebie. Pociągnął Weronikę za włosy. Upadła na posadzkę.

— Ty kurwo! — wrzasnął. — Ty szmato! Ty wstrętna kurwo!

Skoczyłem, żeby go odciągnąć. Wierzgał jak przy napadzie padaczki. Nie mogłem go utrzymać.

— Weronika to kurwa! — krzyczał.

Musiałem przycisnąć chłopca do ściany, by się opanował.

— Cisza! Spokój!

Rozejrzałem się po korytarzu. Wszyscy stali w ciszy i gapili się na nas.

— Proszę się rozejść — powiedziałem. — Idźcie do klasy i zajmijcie miejsca.

Nie reagowali. Stali bladzi i nieruchomi jak posągi. Otrzeźwił ich dopiero płacz Weroniki. W milczeniu udali się do sali.

Wciąż trzymałem Kundla przy ścianie. Dziewczyna leżała z twarzą na podłodze i płakała. Nagle chłopiec wyrwał mi się i pobiegł w głąb korytarza. Wysłałem Weronikę do pielęgniarki, a sam ruszyłem szukać Kundla. Zatrzymałem się przy kanciapie pani Krysi. Drzwi były zamknięte na klucz.

Był w środku. Słyszałem go. Płakał. Ale nie był to szloch dziewięciolatka. To była histeria kogoś, kto właśnie stracił nadzieję i powód do życia. Wydawało mi się, że tak płakać mogą tylko odratowani samobójcy.

Udało mi się uspokoić Weronikę i przekonać jej rodziców, by pozostawili córkę w klasie i nie wnosili skargi u dyrektora.

Po lekcjach ponownie udałem się na portiernię. Zapukałem i po chwili pani Krysia wyszła na korytarz.

— Śpi — szepnęła. — Zasnął dwadzieścia minut temu. Niech śpi.

— Proszę go obudzić.

— Naprawdę nie ma potrzeby. Już wszystko pod kontrolą.

— Pani Krysiu, bo się pogniewamy — powiedziałem twardo. — Nic nie jest pod kontrolą. Wie pani, jak się dzisiaj zachował?

— Wiem. Opowiedział mi.

— Wszystko?

— Wszystko. — Przełknęła głośno ślinę. Po chwili dodała: — Co chce pan zrobić?

— Muszę porozmawiać z jego matką.

— Ja to zrobię.

— Nie — odparłem. — To ja jestem wychowawcą. Niech go pani obudzi.

— Proszę, niech mi pan pozwoli to załatwić.

— Pani to zrobi, czy mam tam wejść?

Całą drogę szliśmy w milczeniu. Co chwilę spoglądał na mnie oczami pełnymi strachu, jakby chciał wzrokiem wpłynąć na moją decyzję. Trzymałem go za kurtkę, czułem jak dygocze.

Kamienica, w której mieszkał nadawała się do rozbiórki. Odrapane ściany, potłuczone żarówki, skrzypiące schody i unoszący się w powietrzu odór moczu. Kiedy stanęliśmy przed wejściem, chłopiec padł na kolana.

— Proszę pana, przepraszam — wyszlochał. — Proszę…

— Wstań.

— Proszę… błagam… niech pan nie mówi mamie… Proszę…

— Nie mam wyboru — powiedziałem twardo. — Przykro mi.

Podniósł się i z opuszczoną głową zaprowadził mnie na piętro. Zapukałem do drzwi. Wydawało mi się, że słyszałem wtedy bicie jego serca. To nie były regularne uderzenia, to były serie z karabinu.

Otworzyła mi kobieta w poplamionym szlafroku — miała ostry, rozmazany makijaż. Słaniała się na nogach, patrzyła na mnie jak przez mgłę. Wyglądała na co najmniej sześćdziesiąt lat, była jednak znacznie młodsza. Wyszła na klatkę i zapaliła papierosa. Przez dym przedzierał się odór przetrawionego alkoholu.

Kiedy Kundel zobaczył matkę, wyrwał mi się z siłą dorosłego faceta. Spojrzał jeszcze na mnie, jakby to wszystko było moją winą. Pobiegł schodami na górę. Wyglądał tak, jakby właśnie podjął decyzję, by już nigdy nie wrócić.

— O co chodzi? — zapytała.

— Dzień dobry. Jestem nauczycielem pani syna.

— Miło poznać — wybełkotała i uśmiechnęła się krzywo. — Co tam? Coś z małym nie tak?

— Pani syn wpadł w szał, pociągnął za włosy koleżankę z klasy.

— Wielkie mi halo.

— Upadła i rozbiła sobie kolano.

— Do wesela się zagoi — odparła i zaczęła się śmiać.

— Nie chcę się wtrącać, ale…

— Może mu się spodobała. Chyba nic wielkiego się nie stało, nie? Nigdy żeś się pan tak nie bawił?

— Proszę pani… nazwał koleżankę „kurwą”. Może mi pani powiedzieć, skąd zna takie słowa.

Zerknęła na mnie jak na idiotę.

— Jak to skąd? — odparła z niewiarygodnym spokojem. — Przecież tutaj tak wszyscy na mnie wołają. — Zarechotała jak upośledzona.

Zamarłem i wszystko wokół zamarło. Słyszałem tylko jej rechot. Myślałem, że zwymiotuję na podłogę. Odwróciłem się na pięcie i zszedłem na dół.

W najbliższym monopolu kupiłem wódkę i wieczorem opróżniłem w samotności. Wszystko nagle stało się tak znajome i nieznośne. Nie wiedziałem skąd i jak, ale miałem wrażenie, że zwaliła się na mnie tona gęstego, bolesnego smutku i wgniotła w ziemię.

Kundla nie było w szkole przez dwa tygodnie. Pytałem pani Krysi czy nie wie, co się z nim dzieje, ale ta nie miała pojęcia. Nie miałem odwagi, by pójść do niego i sprawdzić, czy żyje. Myśl, że miałbym raz jeszcze spojrzeć w oczy jego matce, mroziła mi kręgosłup. Ale jeszcze bardziej paraliżowało mnie to, że musiałbym znieść wzrok chłopca.

Kiedy wrócił, usiadł jak zawsze w ostatniej ławce. Był cholernie wychudzony i oczy miał czarniejsze niż zwykle. Wszyscy w klasie patrzyli na niego jak na monstrum, a on siedział tylko i milczał ze wzrokiem wbitym w szybę. Tylko raz zobaczyłem, jak się uśmiecha. Któregoś dnia na parapet przyleciał kolorowy ptak; przez całą lekcję siedział i patrzył na Kundla. Zaczynała się wiosna.

***

Nie pracuję w tej szkole od dziesięciu lat. Przyjechałem tutaj na pogrzeb dyrektora. Zmarł pierwszego listopada. Na uroczystości nie znałem prawie nikogo; jedynie kilku nauczycieli pozostało z dawnego grona pedagogicznego. Nie rozpoznawałem uczniów, a oni mnie.

Po wszystkim przeszedłem się po cmentarzu. Spacerowałem w ciszy, aż zobaczyłem grób Kundla. Znajdował się na uboczu, jakby wstyd było go pochować razem z innymi. To dziwne uczucie widzieć na nagrobku imię i nazwisko, które przez rok odczytywało się z dziennika. Nie wiedziałem, że nie żyje. Zmarł trzy lata temu. Nie miał nawet dwudziestki. Ale nagle wydało mi się to i tak cholernie dużo jak na kogoś, kto prawdopodobnie nie przeżył ani jednego szczęśliwego dnia.

Nie wiem, co się stało. Nie mam pojęcia, czy popełnił samobójstwo, czy zmarł na zapalenie płuc, wpadł pod pociąg czy umarł z tęsknoty za lepszym życiem. Nie żyje i nikt go już nie skrzywdzi.

Trzy dni temu było święto zmarłych, a na grobie Kundla nie stoi ani jeden znicz. Zamiast kwiatów jest kupa zbutwiałych liści. Wątpię, żeby kiedykolwiek ktoś go odwiedził. Nawet po śmierci został tylko Kundlem. Kawałkiem błota na bucie Pana Boga.

Świat nie był dla niego dobrym miejscem. To nie wina bezdomnych psów, że rodzą się na śmietnikach, a ludzie boją się je kochać. Naprawdę nazywał się Cezary Kwiatek. Wypowiadam to na głos, a słowa zmieniają się w parę i lecą ku niebu. Boli mnie to, że teraz tylko tyle mogę dla Niego zrobić.

Morderca okolicznych kotów

Chwycił kawałek rozbitego talerza i przejechał nim po przegubie. Zbyt słabo, by przeciąć skórę. Zacisnął zęby i raz jeszcze wbił szkło w nadgarstek. Tym razem skutecznie. Pobladł i osunął się na podłogę. Spojrzał na brunatną stróżkę — wyglądała jak błoto.

Miał pod czaszką reaktor czarnych myśli. Niewidzialna łapa zaciskała mu się na szyi, a żołądek podchodził do gardła. Rzucił się do zlewu, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. „Nie możesz się porzygać — pomyślał. — Nie masz już ani jednej”.

Otworzył okno. Do środka wlał się wieczór. Według prognoz był to najgorętszy dzień roku. Usiadł na parapecie i przytulił się do framugi; patrzył na miasto — wydawało mu się, że to tylko tekturowa makieta z budynkami namalowanymi przez dziecko chore na autyzm. Wydał z siebie jęk, ale nie był to ani skowyt, ani śmiech. W oddali słyszał syreny, a ich dźwięk był ostry i metaliczny.

Zamknął oczy; pod powiekami przewijał mu się obraz ciężki jak ołów i bolesny jak wspomnienie pierwszej miłości. Widział swojego brata kołyszącego się bezwładnie na kablu od żelazka. Widok ten był jak dłuto, które odłupywało mu z mózgu ostatnie skorupy nadziei.

— Maks — szepnął. — Maks…

Nie odpowiedziało nawet echo. Słowa kleiły się do ścian. Zerknął jeszcze raz na rękę. Krew spływała wolno, jakby serce nie miało siły jej pompować. Zeskoczył z parapetu i odkręcił kran. Włożył dłoń pod lodowaty strumień. Syknął z bólu.

— Poczekaj, poczekaj — rzucił do siebie. — To zaraz minie, zaraz minie, zaraz zaczną działać i to wszystko zaraz minie. Musisz się tylko uspokoić. Uspokój się, a będzie w porządku. — Powtarzał te słowa, mając nadzieję, że w końcu sam w nie uwierzy.

Rozejrzał się po kuchni; po podłodze walały się potłuczone szklanki i talerze. Myślał, kto posprząta po nim ten bajzel i kto za to zapłaci, ale nikt nie przychodził mu do głowy. Pomyślał o tych wszystkich kotach, które leżały w plastikowych workach w przedpokoju. Powolnym krokiem przeciął pomieszczenie i podszedł do lustra.

Odbicie było blade jak posąg z gipsu; na twarzy odznaczały się jedynie fioletowe sińce pod oczami; źrenice zajmowały prawie całą powierzchnię gałki. Nie był pewien, czy widzi siebie, czy Maksa. Byli niemal identyczni. Te same blond włosy, te same brązowe oczy i ten sam nos po matce. Kończył dwadzieścia lat, ale jego rysy dopiero zaczynały nabierać wyrazu. Miał wciąż w sobie coś niewinnie dziecięcego.

Dotknął dłonią zimnej tafli, zostawiając przy tym czerwony ślad. Uśmiechnął się pod nosem i zaczął rozmazywać krew po powierzchni. Lustro było niemal całkowicie umazane i nie mógł dostrzec swojej twarzy.

To się zbliżało.

Fala zimnego strachu znów go dopadała; serce waliło jak młot pneumatyczny, a żołądek zmniejszał się do rozmiaru paczki zapałek. Znał to uczucie; czuł się tak samo, gdy zamykał się w pokoju i czekał, aż ojciec wróci z wywiadówki. Nie cierpiał ojca i nigdy nie czuł takiej ulgi, kiedy ten oznajmił rodzinie, że wyjeżdża do Niemiec w poszukiwaniu pracy. Od tego czasu widzieli się tylko raz; na pogrzebie Maksa; nie zamienili nawet słowa.

Wspomnienie pogrzebu sprawiło, że wzdrygnął się jeszcze bardziej. Z impetem uderzył czołem w lustro. Jęknął. Oparł głowę o rozbitą taflę.. Prawo. Lewo. Góra. Dół. Dół. Góra. Kręciło mu się w głowie. Prawolewogóradółprawolewogóradół. Zatoczył się. Nogi odmawiały posłuszeństwa, jakby nie odbierały sygnałów z mózgu. Prawolewogóradół. Chciał chwycić się czegokolwiek, ale dał rady. Runął do pokoju.

Po chwili otworzył oczy. Czaszka pulsowała bólem, a wszystko wokół kręciło się jak na zdezelowanej karuzeli. Uniósł głowę. Na wprost niego leżał jamnik. Podczołgał się na łokciach. Wbił palce w sierść psa i przytulił go tak, jak dziecko tuli misia na chwilę przed zaśnięciem.

— Wszystko będzie dobrze, prawda? — wyszlochał. — Przecież musi być! Tak nam przecież było dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Będzie, obiecuję. Tylko obudź się. Obudź się, a wyjdziemy z tego pieprzonego mieszkania, z tej pieprzonej kamienicy i pojedziemy gdzieś daleko. Zostawimy to miasto i wszystko, co się w nim stało i będziemy sobie żyli w spokoju. Może pojedziemy na Mazury? Tak, na Mazury. Ciocia Renata ma tam taki domek i my sobie w tym domku zamieszkamy i nikt nie będzie nam przeszkadzał. Będziemy chodzić na spacery do lasu, nad wodę. Tyle wody jeszcze nie widziałeś. Pojedziemy i będzie wspaniale. Nie będzie tam tych wszystkich ludzi i będziemy tylko my. Tylko obudź się.

Pies nawet nie drgnął. Nie reagował. Nie oddychał. Był chyba jedynym zimnym przedmiotem w całym mieszkaniu. Mężczyzna głaskał jamnika i całował po pysku z pierwotną namiętnością. Jego oczy zaszły łzami, a kąciki ust zaczęły drgać jak wskazówka sejsmografu. Nagle zawył jak ludzie w agonii, którym nie pomaga nawet morfina. Wbił sobie paznokcie w czoło i przejechał nimi w dół. Rzucił się z powrotem do kuchni. Potknął się o worki w przedpokoju i upadł na podłogę. Chwycił rozbitą szklankę.

„Teraz, tylko teraz — myśli kotłowały mu w głowie. — Kilka sekund, kilka dźgnięć, kilka, tylko kilka, a to wszystko pójdzie w pizdu. Nie będzie tego wszystkiego, nie będzie. Przecież to nic strasznego. Tylu ludzi to… Potrafisz, potrafisz. Pokaż, że potrafisz”.

Im dłużej o tym myślał, tym większy paraliż go dopadał. Mięśnie napinały się nienaturalnie i nie mógł wykonać żadnego ruchu. Poruszył się dopiero, gdy usłyszał dzwonek telefonu. Upuścił szklankę i wyjął komórkę. Nie patrząc, kto dzwoni, odrzucił połączenie. Dopiero po chwili zerknął na wyświetlacz. Na tapecie widniał mały jamnik; oczy psa świeciły radośnie.

Poczuł jakby ktoś wsypał mu do gardła garść popiołu. „Nie mogę… nie dam rady… Czemu to nie działa? Czemu te pieprzone tabletki nie działają?”. Tępo gapił się w okno i miał wrażenie, że strach przychodzi z zewnątrz. Ogarniała go niemoc.

Uniósł telefon i wystukał trzy cyfry.

„Odbierzcie, proszę, odbierzcie — błagał. Sygnały dłużyły się w nieskończoność. — Musi przecież ktoś tam być. Odbierzcie”. Usłyszał trzask w słuchawce i po chwili odezwał się ciepły, kobiecy głos:

— Telefon zaufania. Słucham.

— Oni zabili Maksa — wycedził bolesnym głosem.

— Spokojnie. Niech pan się uspokoi.

— Zabili go. Rozumiesz?

— Proszę pana, spokojnie. Kto kogo zabił?

— Maksa. Wiem, że to oni. Nikt inny nie mógł tego zrobić. To na pewno oni.

— Kto? — głos był opanowany.

— Moi sąsiedzi. Nie wiem, którzy, ale to oni go zabili. Wszyscy go nienawidzili i mnie też nienawidzili. Tylko oni mogli go otruć.

— Rozumiem. — Kobieta po drugiej stronie wydawała się niewzruszona. — Kim jest Maks?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.