E-book
14.7
drukowana A5
54.64
Nie pytajcie, dlaczego zabiłem

Bezpłatny fragment - Nie pytajcie, dlaczego zabiłem


Objętość:
254 str.
ISBN:
978-83-8104-160-7
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 54.64

Rozdział 1

Restauracja Reef`n`Beef cieszyła się w Eastbourne ogromnym powodzeniem. Słynęła przede wszystkim ze wspaniałych zestawów śniadaniowych, które nie tylko zaspokajały poranny głód turystów, ale również pozostawiały w ustach wyjątkowy smak angielskiego bekonu. Zegar na ścianie wskazywał godzinę dziewiątą. Zgodnie z tradycją, pan Edward Walker podszedł do dużego, zajmującego całą powierzchnię ściany okna, zawiesił tabliczkę z napisem „Otwarte” i wyszedł na świeże powietrze, aby powitać pierwszych klientów. O tej porze dnia przed drzwiami restauracji zbierały się grupki wygłodniałych turystów, którzy pragnęli posilić się, by potem jak najszybciej wyruszyć na zwiedzanie miasta.

Pan Walker był niezwykle dumny ze swego biznesu. Dokładał wszelkich starań, aby jego restauracja zachowała dobre imię oraz cieszyła się coraz większym uznaniem. Nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek zaniedbanie. Reef`n`Beef należało do jego rodziny od pokoleń, a on doskonale zdawał sobie sprawę, że tradycja zobowiązywała bardziej, niż wszystko inne. Po śmierci ojca to on przejął obowiązki właściciela i przyrzekł wypełniać je tak, jak na prawdziwego Walkera przystało.

Poranek zapowiadał się wspaniale. W najgorętszym momencie dnia temperatura miała sięgnąć aż dwudziestu stopni Celcjusza.

„Jak na koniec kwietnia, to bardzo dobry wynik”, pomyślał Walker i zaczął dreptać w tę i z powrotem.

Stukał obcasami o świeżo położoną kostkę, rozglądając się na lewo i prawo. Po drugiej stronie ulicy interesy działały prężnie od samego rana: warzywniak otworzyli o szóstej, kawiarnię o siódmej trzydzieści, a kiosk pracuje bez wytchnienia dwadzieścia cztery na dobę. Za godzinę otworzą bar z fast foodem, a o jedenastej sklep meblowy Furni.

— Dzień dobry — powiedział męski głos za plecami.

Pan Walker odwrócił się wystraszony.

— Ach, to ty, Harry.

— A kogo się spodziewałeś? — zapytał listonosz, szukając czegoś w torbie.

— Dziś nie spodziewam się nikogo. A już na pewno nie listu.

— To dobrze, bo nie ma do ciebie listu.

— A te koperty?

— Rachunki, rachunki… I to też rachunki.

— Wiesz, jak poprawić humor z samego rana — powiedział chłodno Walker.

— Pogoda za to dopisuje — odparł listonosz radośnie.

Już miał wsiadać na rower, by podjechać do znajdującego się tuż obok salonu fryzjerskiego, kiedy na ulicy rozpętało się prawdziwe piekło. Przechodnie zaczęli odskakiwać na boki, a niektórzy nawet chowali się do otwartych lokali. Przez chwilę wydawać by się mogło, że w Seaside Road uderzył jakiś piorun i ludzie w popłochu starali się uniknąć porażenia.

— Z drogi! Wszyscy na boki! — krzyczał głos z drugiego końca ulicy.

Niewiele myśląc, pan Walker chwycił listonosza za koszulę, wepchnął go do wnętrza restauracji, a sam niczym pijawka przyssał się do zewnętrznej strony okna. Widział dokładnie, jak z naprzeciwka nadciągała jakaś czarna kula, przemierzająca Seaside Road z niebywałą prędkością. Dopiero kiedy wziął głębszy oddech i nieco uważniej przyjrzał się temu czemuś, zdał sobie sprawę, że nie było to ani tornado, ani piorun, ani nawet burza z gradobiciem.

Po wyłożonym czerwoną kostką chodniku najzwyczajniej w świecie biegła jakaś kobieta. Tempo miała zawrotne, energię niesłychaną, a głos donośny niczym puzon. Z prędkością błyskawicy przemknęła obok restauracji Reef`n`Beef i nie bacząc na uciekających w popłochu przechodniów, kontynuowała swój szaleńczy bieg. Edward Walker zdołał jedynie dostrzec, iż kobieta była ubrana na czarno, a w ręku ściskała torbę w jaskrawoczerwonym kolorze.

— Co u diabła się tutaj dzieje? — zapytał listonosz, wychylając głowę z lokalu.

— Wygląda na to, że już po wszystkim — odparł spokojnie Edward, nie odrywając wzroku od znikającej za horyzontem kobiety.

W tym samym czasie, w odległości około dwustu metrów od restauracji Reef`n`Beef, Patricia Sullivan wykładała na półkę książki, które kurier dostarczył jakiś kwadrans temu. W lekko poszarpanym, brązowym pudle znajdowały się między innymi romanse Nory Roberts, horrory Stephena Kinga oraz thrillery prawnicze Johna Grishama. Patricia wzięła do ręki Raport Pelikana, obojętnym wzrokiem spojrzała na okładkę i mimo woli pomyślała o tych wszystkich zagorzałych czytelnikach, którzy dziś po południu przyjdą do księgarni, aby zapytać właśnie o tę książkę.

„Dwadzieścia sztuk powinno wystarczyć”, pomyślała. „Przynajmniej na najbliższy tydzień.”

Już miała usiąść przy biurku, napić się mocnej kawy i zrobić poranny przegląd prasy, kiedy nagle usłyszała krzyki przechodniów tuż za witryną księgarni. Ludzie odskakiwali na bok, jak gdyby próbowali uniknąć zderzenia z czymś, co nadciągało z naprzeciwka. Patricia ruszyła w kierunku okna, aby na własne oczy zobaczyć, co się działo.

Zanim jednak zdążyła chwycić za klamkę, po drugiej stronie szyby dostrzegła ubraną na czarno kobietę, która z całej siły otworzyła drzwi i w biegu przekroczyła próg księgarni. Zaraz potem rzuciła na podłogę jaskrawoczerwoną torbę i popędziła prosto do komputera. Patricia stanęła nieruchomo przy półce z książkami i ze zdziwieniem, a nawet lekkim przerażeniem, przyglądała się całej sytuacji.

— Gdzie on jest? Nigdzie go nie widzę! — wołała kobieta, wodząc wzrokiem po ekranie.

Dopiero po chwili uniosła głowę i widząc zdezorientowaną właścicielkę księgarni, podniosła się z krzesła i powiedziała:

— Wybacz… Nie mogłam usiedzieć w miejscu. Po twoim telefonie rzuciłam wszystko i przybiegłam.

— Miałaś dziś odpoczywać — rzekła Patricia. — Mówiłam ci, żebyś nie pokazywała się w pracy.

— Tak, wiem — odparła kobieta. — Byłam na plaży. Chciałam tam zostać do południa, ale kiedy zadzwoniłaś i powiedziałaś, że do mnie napisał, musiałam tu przybiec jak najszybciej.

— Już dobrze, Judith — odparła Patricia, podchodząc do komputera. — Masz w sumie trzydzieści cztery maile. Ta wiadomość przyszła wczoraj wieczorem, więc musi być gdzieś w pierwszej połówce. Zobaczmy, co tutaj mamy… Zapytanie o wysyłkę, przełożenie płatności, opóźnienie dostawy, propozycja współpracy… — czytała na głos.

— Jesteś pewna, że to od niego? — dopytywała się Judith.

— Na wzrok mi jeszcze nie padło. Siadaj i sama przejrzyj wszystkie maile — rzekła Patricia, odchodząc od biurka. — Ja w tym czasie wstawię wodę.

— Prośba o kontakt, reklamacja, nowe zamówienie… Ojej, ile tego jest! Dzisiaj na pewno nie będziesz się nudzić. Zwrot przesyłki, powieści kryminalne, nowa kolekcja książek…

— Chyba nic mi się nie pomieszało — pomyślała Patricia, wlewając wrzątek do kubków.

— Znalazłam! Czternasta wiadomość od góry!

— W takim razie czytaj na głos. Ja też jestem ciekawa, co napisał.

Judith wodziła wzrokiem po ekranie, jak gdyby znajdowała się pod wpływem transu. Uważnie czytała każde słowo, każde zdanie i każdą zapisaną linijkę. Po chwili z wrażenia otworzyła usta i czytała dalej.

— No i co? — dopytywała się Patricia.

— To niemożliwe — odparła Judith, chowając twarz w dłoniach.

— Co się stało?

— Chce tutaj przyjechać.

— Po co?

— Po mnie — wyjaśniła Judith.

— Chyba zwariował! Przecież wie, że nikt tu na niego nie czeka! A już na pewno nie ty! Powiedz dokładnie, co ci napisał — nalegała Patricia, podchodząc do biurka.

— Przykro mu, że wyjechałam bez pożegnania. Pyta, dlaczego zrobiłam to tak nagle. Podobno nikt z jego znajomych nie wiedział, gdzie teraz mieszkam, ale przekonał Betty, aby podała mu nasz adres mailowy. Dostał go wczoraj i natychmiast napisał.

— Stary pryk! — burknęła Patricia. — Już dawno powinien wąchać kwiatki od dołu.

— Nie mów tak, proszę — powiedziała Judith przejęta.

— Bronisz go po tym, co ci zrobił? Pamiętasz, ile nocy przepłakałaś z jego powodu?

— Pamiętam… Pamiętam dobrze.

Patricia usiadła po drugiej stronie biurka i z wielką troską spojrzała na Judith. W skupieniu patrzyła na jej czarno-krucze włosy, których lekko zawinięte końcówki od czasu do czasu muskały zgrabną i jasną jak mleko szyję. Oczy Judith były duże, wyraźne i błyszczące. Jej wąskie, różowe usta otwarte pod wpływem bezradności ukazywały szereg białych, drobniutkich zębów oddzielonych od siebie niewielkimi szparkami.

Pomimo że Judith miała trzydzieści jeden lat, wyglądała o wiele młodziej. Niektórzy myśleli, że dopiero co skończyła studia albo że jeszcze była w ich trakcie. Wrażenie takie odnosili prawdopodobnie dlatego, iż Judith nigdy nie nosiła makijażu. Co więcej, ubierała się zupełnie inaczej, niż dziewczyny w jej wieku. Preferowała luźne, wygodne stroje, które w żaden sposób nie krępowały jej ruchów. Pomimo że w przypadku ubrań lubiła kolory stonowane, miała ogromną słabość do jaskrawych, mocno rzucających się w oczy dodatków. Kiedy szła ulicą, sama w sobie była prawie niewidoczna. Przechodnie jednak nie potrafili oderwać oczu od jej jasnozielonych torebek czy zegarków w kolorze agresywnej żółci.

Do pewnego momentu wszystko w jej życiu układało się dobrze. Towarzyszył jej spokój, harmonia i niekończące się pasmo sukcesów. Zawsze miała u boku kochającą rodzinę, z wyróżnieniem ukończyła kierunek dziennikarstwa i przez kilka lat pracowała w jednej z londyńskich gazet. Wszystko było na jak najlepszej drodze do chwili, kiedy jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym na trasie M11 z Londynu do Cambridge. Judith przeżyła wtedy ciężkie załamanie nerwowe, w wyniku którego musiała zrezygnować z pracy i rozpocząć długotrwałe leczenie.

Wówczas to Patricia Sullivan stała się dla niej jedynym oparciem. Pomagała jej przezwyciężyć chwile największego załamania, pilnowała regularnego przyjmowania leków oraz konsultacji ze specjalistą. Po kilku miesiącach depresja ustąpiła, Judith poczuła się lepiej i była gotowa rozpocząć pracę na nowo. Wiedziała jednak, że powrót do London Evening Standard byłby dla niej trudny i nie wiadomo czy potrafiłaby odnaleźć się w czymś, od czego wcześniej sama uciekła.

Po ciężkich i jakże wyczerpujących miesiącach obie koleżanki postanowiły wyjechać z Londynu na stałe, aby oderwać się od bolesnych wspomnień, którymi to miast było przepełnione. Pod koniec października przybyły do Eastbourne, gdzie wspólnymi siłami otworzyły niewielką księgarnię na Seaside Road.

— Nawet nie wiesz, jaka złość mnie teraz zżera — powiedziała Patricia, popijając kawę.

— A ja nie wiem, co powinnam czuć — powiedziała Judith.

— Jeżeli człowiek zbyt dużo zastanawia się nad tym, co czuje, próbuje oszukać samego siebie. Ty nienawidzisz tego kretyna, przyznaj to! Nie masz wobec niego żadnych zobowiązań i nie musisz litować się tylko dlatego, że napisał ci kilka czułych słówek. Zapomnij o nim, Judith, i powiedz mu otwarcie, żeby zmiatał z twojego życia.

— Ale ja tak nie potrafię. Może to ja popełniłam błąd, znikając w taki sposób. Mogłam chociaż zadzwonić albo wysłać wiadomość. Tymczasem on mnie szukał… I tęsknił.

— Szkoda że nie produkują leków na trzeźwe myślenie — skomentowała Patricia.

— Chcę być po prostu sprawiedliwa, nic więcej.

— Zamierzasz się z nim spotkać?

— Napisał, że chce przyjechać — powiedziała Judith, nie odrywając wzroku od koleżanki.

— Kiedy?

— Kiedy go zaproszę.

— A zrobisz to?

Zapadło milczenie. Judith opuściła głowę i zaczęła wpatrywać się w stojący na blacie kubek. Kawa już wystygła, ale była tak samo czarna jak wtedy, kiedy Patricia postawiła ją na biurku. Tak samo czarna jak myśli i uczucia żywione przez Judith do człowieka, którego kochała i nienawidziła z taką samą siłą.

Rozdział 2

Richard Marwick siedział przygarbiony na małym, skrzypiącym ze starości stoliku i dłubał sobie w zębach wykałaczką. Pół godziny temu skończył jeść kebaba, którego zamówił w znajdującym się nieopodal tureckim barze. Oprócz nasilającej się zgagi, w ustach pozostała mu jeszcze jedna pamiątka: wciśnięte pomiędzy zęby kawałki mięsa, które najpierw próbował usunąć językiem, a potem przepłukać wodą. Obydwie metody zawiodły na całej linii, więc jego ostatnim ratunkiem była mała, niepozorna wykałaczka, którą znalazł w szufladzie pod stertą papierów. Lekko zaostrzoną końcówkę kierował w najbardziej zatkane miejsca, ale resztki jedzenia weszły tak głęboko, że nawet wykałaczka nie była w stanie ich usunąć.

Richard powoli dostawał nerwicy. Aby rozładować negatywne emocje i nieustannie pogłębiającą się irytację, zaczął chodzić w tę i z powrotem. Co jakiś czas zatrzymywał się przy oknie, kontrolował językiem ilość zalegającego między zębami pokarmu i wracał do swego bezcelowego marszu.

Richard był człowiekiem na ogół spokojnym. Sytuacji kryzysowych miał w swojej pracy pod dostatkiem, niemniej jednak rzadko kiedy okazywał złość czy, w skrajnych przypadkach, głęboką frustrację. Myślał trzeźwo, logicznie i nigdy nie ulegał presji z zewnątrz.

Był zupełnym przeciwieństwem Todda Stewarta, z którym pracował od ponad czterech lat. Poznali się w środku zimy na dworcu kolejowym Waterloo, gdzie przy temperaturze minus dwudziestu stopni czekali na opóźniony pociąg do Southampton. Jak się okazało, obaj pochodzili z Polski. Do nagłego wyjazdu z kraju zmusiła ich nieciekawa sytuacja na rynku pracy oraz chęć zarabiania funtów, które w Londynie podobno leżały na ulicy. Zderzenie z angielską rzeczywistością było jednak bardzo bolesne.

Pierwszym problemem okazały się same imiona. Mało kto potrafił wypowiedzieć je tak, jak należało, dlatego też w bardzo krótkim czasie Ryszard Marwik i Tadeusz Stewarski zaczęli funkcjonować na obczyźnie jako Richard Marwick i Todd Stewart.

W przypadku tego pierwszego, najtrudniejsze były pierwsze cztery miesiące. Richard Nie mógł znaleźć pracy, często chodził głodny, a kiedy już miał szczęście, pomieszkiwał kątem u Hindusów, których przypadkowo poznawał na ulicy. Był to chyba najgorszy okres w jego życiu. Jeszcze nigdy nie czuł się tak poniżony i bezużyteczny. Często myślał o powrocie do Polski, ale to oznaczałoby o wiele większą kompromitację. W oczach ludzi stałby się nieudacznikiem, który wyjechał za granicę, a mimo to nie osiągnął sukcesu. Taka wizja wpędzała go w jeszcze większą depresję, dlatego też postanowił zacisnąć zęby i za wszelką cenę pozostać w Londynie.

Praca, którą zaoferowano mu w piekarni na Adelaide Road, była niczym manna z nieba. Zaczął zarabiać pierwsze pieniądze, dzięki którym spłacił wszystkie długi i w końcu wyszedł na prostą. Jako dostawca świeżych bułeczek przepracował ponad dwa lata. Następnie, w dowód uznania za trud i lojalność, właściciel piekarni powierzył mu kontrolowanie dostaw w pięciu punktach sprzedaży na terenie całego Londynu. Awans ten oznaczał dla Richarda nie tylko sukces, ale i lepsze perspektywy na przyszłość.

Spokój ten jednak trwał tylko do pewnego momentu. Wszystko bowiem uległo radykalnej zmianie po tym dziwnym, przypadkowym spotkaniu z Toddem na dworcu Waterloo.

— Pobudka, stary — rozległ się znajomy głos poprzedzony ogromnym hukiem otwieranych drzwi.

Richard oderwał wzrok od okna i spojrzał w przeciwną stronę. Do biura wszedł wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna z mocno zaokrąglonym brzuchem i roześmianą gębą. Runął cielskiem na pierwsze lepsze krzesło i odetchnął z zadowoleniem.

— Co to był za dzień — powiedział, ukazując zęby w szerokim uśmiechu. — Wyobraź sobie, że ich przekonałem.

Richard spojrzał na Todda w osłupieniu. Nie wierzył, aby zlecenie, które przyjęli dwa tygodnie temu, zostało zakończone sukcesem. A już na pewno nie w tak krótkim czasie i nie z tym, co udało im się nagrać.

— Jak to zrobiłeś? — zapytał zdziwiony. — Przecież na zdjęciu były orby.

— Powiedziałem im, że to kurz.

— Ja też im to mówiłem, ale stary nie chciał wierzyć.

— Bo ty nie umiesz przekonywać — odparł Todd i zaczął rozglądać się po biurze. — Głodny jestem. Nie ma tu niczego do jedzenia?

— W lodówce jest tylko puszka Coca-Coli.

— To zamówmy kebaba. Zadzwoń do tego Turka i niech nam coś przyniesie.

— Nie ma mowy — powiedział Richard. — To mięcho do tej pory siedzi mi między zębami.

— Gdybyś był człowiekiem cywilizowanym, wypłukałbyś usta i użył nici.

— Jakiej nici?

— Dentystycznej. Nigdy jej nie używałeś?

— Jakoś nie miałem okazji.

Todd pokręcił głową, mruknął coś pod nosem i otworzył walizkę, którą zostawił przy drzwiach. Z górnej kieszonki wyjął niewielkie opakowanie nici dentystycznych i rzucił ją w stronę Richarda. Zaraz potem podszedł do wiszącego na ścianie lustra, odgarnął do tyłu włosy, a następnie spojrzał na swoje odbicie z wielkim zadowoleniem.

Trzeba przyznać, iż miał powody do dumy. Pomimo swej dużej postury, na pierwszy rzut oka sprawiał bardzo przyjemne wrażenie. Wiecznie roześmiana twarz, niewielkie dołeczki po obu stronach ust i tajemniczy błysk dobiegający z oczu sprawiały, że natychmiast wzbudzał sympatię i zaufanie. Co więcej, był człowiekiem radosnym i pozytywnie nastawionym do świata. Nigdy nie tracił dobrego humoru, a nawet największą zawodową porażkę potrafił obrócić w żart i wyciągnąć z niej wnioski na przyszłość.

Jego sposób bycia podobał się klientom. Nic więc dziwnego, że Biuro Zjawisk Paranormalnych, które założył cztery i pół roku temu, z miesiąca na miesiąc przynosiło coraz większe zyski.

— Aby pracować w tej branży, trzeba mieć porządnego fioła — mówił Todd z rozbawieniem.

Kiedy owego zimowego dnia spotkał Richarda Marwicka na dworcu Waterloo, od razu wiedział, że facet ma nieźle poprzestawiane w głowie. Tym sposobem stał się idealnym kandydatem do pracy w tej jakże specyficznej branży. Todd natychmiast złożył nieznajomemu ofertę, która została zaakceptowana po kilku tygodniach namysłu. I tak oto Richard zrezygnował ze swej cieplutkiej posady w piekarni i rozpoczął szkolenie w Biurze Zjawisk Paranormalnych.

Todd okazał się prawdziwym profesjonalistą. Jego wiedza ezoteryczna, jak również znajomość urządzeń elektronicznych była naprawdę imponująca. Richard godzinami mógł słuchać wykładów o kamerach na podczerwień, cyfrowych termometrach i miernikach pola elektromagnetycznego. Po odpowiednim przygotowaniu, które trwało około tygodnia, zaczął jeździć z Toddem na pierwsze zlecenia. Nie ulegało wątpliwości, iż były to najdziwniejsze, a zarazem najbardziej ekscytujące momenty w jego życiu.

Praca podobała mu się bardzo. Nie tylko dlatego, że wymagała nieustannego pogłębiania wiedzy, ale przede wszystkim uczyła cierpliwości, pokory i szacunku do zjawisk, które miały miejsce. Richard od początku wykazywał zdolności do przeprowadzania badań, robienia notatek, nasłuchiwania i obserwowania tego, co działo się wokół. Po kilku miesiącach stał się jednym z najlepszych pracowników biura, a po roku ciągłego wykonywania zleceń nie miał już sobie równych. Jedyną jego wadą było to, że nie zawsze dogadywał się z ludźmi. Denerwowali go klienci, którzy na siłę próbowali coś udowodnić albo uparcie odrzucali to, co ewidentnie wykazały badania.

W takich sytuacjach inicjatywę przejmował Todd. Z ludzkimi problemami radził sobie jak mało kto. a do swoich teorii potrafił przekonać nawet największych zakapiorów. Zespół funkcjonował jak należy, ponieważ każdy wykonywał to, co umiał najlepiej. Dzięki takiemu podziałowi obowiązków biuro miało na swoim koncie świetnie przeprowadzone badania oraz tłumy zadowolonych klientów.

— Ta nić dentystyczna to prawdziwe cudo — powiedział Richard, stojąc przed lustrem i wyginając szczękę na wszystkie strony.

— Powinieneś używać jej codziennie. Wtedy nic ci nie będzie zalegało — odparł Todd, uważnie przeglądając notes. — Mamy zlecenie na Kensington Square. Weźmiesz je?

— Pewnie. A co się dzieje?

— Krzyki, uderzenia, skrzypienie klamek… Facet twierdzi, że w jego domu są duchy.

— OK. Sprawdzę, o co chodzi. Kiedy zaczynamy?

— Natychmiast. Tutaj masz adres.

Richard wziął od Todda kawałek papieru, spojrzał na szereg dużych, zaokrąglonych liter i powiedział:

— Jakiś wypasiony biurowiec, co?

— Prawdopodobnie. Nasz klient nazywa się Walter Gray. Gdzieś już słyszałem to nazwisko, więc warto byłoby go sprawdzić.

— Dobra. Zajmę się tym.

— Powodzenia. I dzwoń, gdybyś miał problemy.

Richard uniósł dłoń w geście pożegnania, chwycił plecak leżący na podłodze i opuścił biuro bez słowa. Przed budynkiem czekał już na niego zaparkowany volkswagen passat, którego kupił ponad trzy lata temu. Samochód działał bez zarzutów i sprawdzał się pod każdym względem. Richard codziennie przemierzał setki kilometrów, więc dobrze funkcjonujące auto było w jego pracy niezbędne.

„Ciekawe, co to za człowiek”, pomyślał, wystukując na klawiaturze nazwisko nowego klienta.

Nie ulegało wątpliwości, iż Kensington Square należał do najbardziej luksusowych i atrakcyjnych części Londynu. Samo wynajęcie biura lub innego lokalu użytkowego kosztowało tam majątek, nie mówiąc już o zakupie mieszkania czy apartamentu. Wiadomo było, że przeciętni zjadacze chleba nie udźwignęliby kosztów, jakie wiązały się z prowadzeniem interesów w tej części miasta.

— Handluje dziełami sztuki — przeczytał na głos Richard i uśmiechnął się pod nosem. „Zobaczymy, co to za okaz”, pomyślał i wcisnął pedał gazu.

Pół godziny później był już na Kensigton Square. Znalezienie miejsca parkingowego o tej porze dnia graniczyło z cudem, niemniej jednak szybko dostrzegł samochód, który właśnie szykował się do odjazdu.

— Chyba mam szczęście — powiedział z ulgą i natychmiast zajął zwolnione miejsce.

Raz jeszcze dokładnie przeczytał zapisany na kartce adres, a następnie zaczął iść wzdłuż chodnika. Budynki znajdowały się jeden przy drugim i były oznaczone w sposób bardzo logiczny. Richard jednak zdziwił się, kiedy dotarł do niewielkiej kawiarni usytuowanej pomiędzy bankiem a prywatną kancelarią adwokacką. Niepewnym krokiem wszedł do środka i zwrócił się do stojącego przy barze kelnera.

— Przepraszam, czy to jest Kensington Square 34?

— Zgadza się — odparł mężczyzna. — W czym mogę pomóc?

— Szukam pana Waltera Graya.

Kelner zmierzył Richarda wzrokiem i zapytał podejrzliwie:

— Jest pan umówiony?

— Tak.

— Pan Walter Gray siedzi przy tamtym stoliku — odparł mężczyzna, wskazując dłonią kierunek.

Richard odwrócił się i zobaczył dwóch mężczyzn, którzy siedzieli wygodnie w dużych, eleganckich fotelach.

Pierwszy z nich wyglądał na około siedemdziesiąt lat, ale równie dobrze mógł być o wiele starszy. Miał gładkie, zaczesane do tyłu włosy i śniadą, zniszczoną od słońca cerę. Był ubrany w lekką, kremową koszulę i szarą, elegancką marynarkę. W dłoni trzymał długopis, którym nerwowo pisał coś na kartce.

Drugi mężczyzna uważnie się temu przyglądał i co jakiś czas energicznie przytakiwał głową. Miał na sobie zwykły, granatowy T-shirt i ciemne, lekko przetarte na kolanach spodnie. Jak na człowieka, który przekroczył pięćdziesiątkę i odwiedzał tak luksusowe miejsca jak kawiarnia na Kensington Square, był ubrany co najmniej nieadekwatnie. Jego gęste, siwe włosy dawno już chyba nie widziały grzebienia i zwrócone były we wszystkie strony świata.

Richard raz jeszcze odwrócił się w stronę kelnera.

— Który z nich to Walter Gray?

— Ten po lewej — odparł, przecierając ścierką blat.

Richard niepewnym krokiem zbliżył się do stolika, układając w głowie formułkę powitalną. Zamierzał wygłosić ją na wstępie, aby zrobić dobre wrażenie na niewątpliwie wymagającym kliencie. Problem w tym, że nigdy nie był dobrym mówcą. Zawsze wyrażał się prosto, bezpośrednio i nie dobierał słów, aby sprawić komuś przyjemność. Tym razem jednak sytuacja przedstawiała się nieco inaczej. Walter Gray nie wyglądał na człowieka, który mógłby zadowolić się byle czym, a już na pewno nie tekstami w stylu: „Czy jest pan pewien, że to duchy? A może nie dokręcił pan kranu w łazience…” Richard wziął głęboki oddech i powiedział najnaturalniej, jak tylko mógł:

— Witam panów.

Mężczyźni spojrzeli na niego równocześnie, po czym odezwał się ten ubrany adekwatnie:

— Todd Stewart?

— Nie. Nazywam się Richard Marwick.

— Czego pan chce?

— Przyjechałem w imieniu Todda. Pracujemy razem.

— A dlaczego to on się nie pojawił?

— Pana sprawa została przydzielona mnie.

— Czy jest pan kompetentny?

— W innym wypadku by mnie tu nie było — odparł chłodno Richard i w głębi duszy miał nadzieję, że wielmożny klient odeśle go z kwitkiem.

— Proszę siadać — powiedział mężczyzna i wskazał stojące obok krzesło. — Nazywam się Walter Gray. A to mój przyjaciel, Archibald MacKenzie.

— Miło mi — rzekł Richard i usiadł na wskazanym miejscu. „Jednak muszę zostać”, pomyślał rozczarowany.

— Czy jest pan zaznajomiony ze sprawą?

— W pewnym sensie. Wiem, że chodzi o jakieś dziwne odgłosy, które nawiedzają pana dom.

— Między innymi — odparł mężczyzna, wyjmując z kieszeni cygaro. — Tak powiedziałem przez telefon. Sprawa jest jednak o wiele poważniejsza i chciałem porozmawiać o niej osobiście.

— Proszę mówić — zachęcał Richard.

— Kilka tygodni temu kupiłem rezydencję w Newcastle. Obecnie mieszka w niej moja żona i kilka osób do pomocy. Ja jestem ciągle w ruchu i rzadko kiedy tam przebywam. Od jakiegoś czasu otrzymuję bardzo niepokojące telefony od mojej żony, która w całym domu widzi i słyszy dziwne rzeczy.

— Czy może pan to sprecyzować? — zapytał Richard.

— Wiem, że to zabrzmi śmiesznie, ale w tym przypadku liczę na pana doświadczenie i profesjonalizm. Chodzi o to… — zaczął mężczyzna szeptem, nachylając się w stronę stolika — …że moja żona widzi jakąś ciemną masę wędrującą po całym domu.

Nastała chwila milczenia. Walter Gray uważnie wpatrywał się w rozmówcę, po czym zapytał niecierpliwie:

— Co to jest?

— To może być wszystko — powiedział Richard.

Aż go skręcało, żeby zapytać czy pani Gray zażywa jakieś mocne leki, jednak w ostatniej chwili powstrzymał się i dodał profesjonalnie:

— Bez dokładnych badań nie można określić, czym jest ta ciemna masa.

— Tak też myślałem — odparł mężczyzna rozczarowany. — To jak? Przyjmuje pan zlecenie?

— Przyjmuję. W końcu po to zostałem wezwany.

— Świetnie! — zawołał Walter Gray, strzepując popiół z cygara. — Dziś wieczorem zabieram pana do Newcastle.

Rozdział 3

W pokoju panowała kompletna cisza. Nie słychać było niczego, nawet najmniejszego, przytłumionego dźwięku. Wydawać by się mogło, że wszystko dookoła wymarło, pozostawiając po sobie pustkę i brak jakichkolwiek oznak życia. Pokój tonął w lekkim półmroku. Ostatnie promienie zachodzącego słońca zdołały jeszcze prześlizgnąć się przez białe, delikatne firanki zawieszone na dwóch, połączonych ze sobą karniszach. Czerwono-żółte światło padało na róg dużego, drewnianego stołu, przy którym nieruchomo siedziała jakaś postać.

Jej łokcie oparte były o blat w kolorze ciemnego orzecha, a dłonie chowały się pod prostymi, nachodzącymi na uszy włosami. Lekko pochylona do przodu sylwetka wydawała się kompletnie nieruchoma, jak gdyby przy stole, zamiast człowieka, siedział posąg. Dopiero po dłuższej chwili dał się słyszeć cichy, niewyraźny głos:

— Martwię się — powiedziała postać.

I znów zapadła cisza. Ta sama, irytująca cisza, która wypełniała pokój przez ostatnie kilka minut.

— Boję się — powiedziała znowu postać.

Zaraz potem lekko drgnęła i położyła lewą dłoń na stole. Opuszki palców delikatnie uderzały o powierzchnię blatu, a odgłos przesuwających się po podłodze kapci przerwał na dobre tę jakże niepokojącą ciszę. Postać wstała od stołu, podeszła do stojącej na komodzie lampy i w jednej chwili cały pokój przepełnił się światłem.

— Nie wiem już, co robić — kontynuował cichy, niewyraźny głos.

Postać nerwowo chodziła w tę i z powrotem, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca. W końcu stanęła przed dużym, oprawionym w grubą ramę lustrem i spojrzała na swoje odbicie. Po drugiej stronie stała szczupła, atrakcyjna kobieta ubrana w ciemnogranatową spódnicę i białą, elegancką bluzkę. Miała krótkie, proste włosy w kolorze blond, które wyraźnie kontrastowały z mocno opaloną cerą. Jej oczy były duże, niebieskie, a usta wąskie i lekko zaciśnięte. W długim, nieruchomym spojrzeniu kryło się coś, co wzbudzało czujność i niepokój jednocześnie. Twarz wyrażała niesamowitą pewność siebie, a każdy ruch dłoni, każdy najmniejszy nawet gest wydawał się być doskonale przemyślany.

Kobieta stała przed lustrem, obojętnie wpatrując się w swoje oblicze. Przy prawym uchu trzymała telefon i nieco poddenerwowana kontynuowała rozmowę:

— To może mieć fatalne konsekwencje, doktorze. Przecież ona nie jest do końca wyleczona.

I znów zapadła cisza. Kobieta odeszła od lustra i uważnie słuchała melodyjnego, męskiego głosu, który rozlegał się w słuchawce.

— Ja to wszystko wiem — przerwała po chwili. — Nie zamierzam ingerować w jej życie, ale widzę, że dzieje się coś niedobrego. Od kilku dni zachowuje się dziwnie. Dzisiaj, na przykład, dzwoni do mnie co godzinę i pyta czy jestem w domu. Jak gdyby chciała mnie kontrolować. Poza tym, ciągle drży jej głos. Moim zdaniem, ona się czegoś boi. Problem w tym, że ostatnio mało rozmawiamy. Zupełnie jakby nagle przestała mi ufać. Trzeba koniecznie coś z tym zrobić, doktorze. Czy dałby pan radę przyjechać i zbadać ją tu na miejscu?

W tej samej chwili z telefonu stojącego przy łóżku rozległa się głośna, latynoska muzyka. Trwała jakieś dziesięć-jedenaście sekund, po czym w całym pokoju dał się słyszeć stanowczy, kobiecy głos:

Tu Patricia Sullivan. Nie ma mnie teraz w domu. Zostaw wiadomość albo podaj swój numer. Jeżeli będę miała czas, oddzwonię.

— Patricia, jesteś tam? To ja, Judith — powiedział cichy, drżący głos. — Od pół godziny dzwonię na twoją komórkę, ale linia ciągle jest zajęta. Z kim tak długo rozmawiasz? Ja nadal jestem w księgarni i zostanę tu jeszcze trochę. Mam sporo pracy. Zadzwoń do mnie.

Patricia nie odezwała się ani słowem. Jednym uchem słuchała wiadomości od Judith, a drugim niczym gąbka chłonęła wskazówki doktora Cullena.

— Dobrze, tak właśnie zrobię. Mam tylko nadzieję, że będzie chciała wziąć te tabletki. W każdym razie, czekamy na pana w środę, doktorze. Bezpośredni kontakt jest w tym przypadku niezbędny. W razie problemów, będę dzwonić. Do widzenia — powiedziała Patricia i odłożyła telefon.

Zaraz potem podbiegła do łóżka i raz jeszcze odsłuchała wiadomość od Judith. Zegar na ścianie wskazywał dwudziestą trzydzieści pięć.

„Co ona tam jeszcze robi?”, zastanawiała się Patricia. „I dlaczego wydzwania do mnie przez cały dzień? Boi się czy co?”

Wzięła do ręki telefon i zaczęła szukać numeru księgarni. W ostatniej chwili jednak powstrzymała się. Zaczęła myśleć bardzo intensywnie. Chwilę później jej telefon wylądował w torbie, a domowe kapcie przy łóżku. W ruch poszły buty na wysokim obcasie, szminka i butelka perfum. Po kilku minutach Patricia była gotowa. Zaraz potem siedziała za kierownicą swojego niebieskiego seicento i z zawrotną prędkością kierowała się na Seaside Road.

W tym samym czasie Judith była w księgarni. Nerwowo chodziła od jednej półki do drugiej i co jakiś czas spoglądała na zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza, a ona nadal czekała. Większość sklepów na Seaside Road została zamknięta kilka godzin temu, więc jej księgarnia była prawdopodobnie jedynym otwartym lokalem o tej porze. Na zewnątrz kręcili się turyści i od czasu do czasu zaglądali do środka. Byli zapewne ciekawi, dlaczego w tym akurat miejscu paliło się światło i czy rzeczywiście ktoś jeszcze pracował.

Judith nie zwracała na nich uwagi. Miała na głowie zupełnie inne rzeczy, które całkowicie pochłaniały jej myśli. Oderwała się od nich dopiero wtedy, kiedy usłyszała delikatne stukanie do zewnętrznej strony witryny.

„Nareszcie”, powiedziała w duchu.

Z powodu mocnego, rażącego światła wewnątrz lokalu nie potrafiła dostrzec, kim była osoba stojąca za drzwiami. Otworzyła je jednak bez zastanowienia i aż podskoczyła, kiedy jej oczom ukazała się Patricia. Przez chwilę pozostała w stanie lekkiego oszołomienia, ale w końcu odzyskała równowagę i zapytała najnaturalniej, jak tylko mogła:

— Ty tutaj?

— W rzeczy samej — odparła Patricia, wchodząc do księgarni. — Dlaczego nie jesteś w domu?

— Ja… — zaczęła Judith niepewnie -… Musiałam sprawdzić kilka faktur.

— O tej porze?

— Chciałam je sprawdzić dokładnie.

— I jak?

— Wszystko w porządku.

— Skończyłaś już?

— Tak. Przed chwilą.

— No to wychodzimy — powiedziała Patricia, szukając w torbie klucza.

— Wychodzimy? — zapytała Judith.

— Tak. Odwiozę cię do domu. Nie będziesz włóczyć się po mieście.

— Ale ja… Ja jeszcze trochę posprzątam, a potem pójdę sama. Jest bardzo ciepło. Cały dzień siedziałam tu zamknięta i chętnie się przejdę.

— Judith, co się dzieje? — zapytała Patricia stanowczo.

— Nic. Kompletnie nic.

— Zawsze mówiłyśmy sobie prawdę.

— Zapewniam cię, że wszystko w porządku — nalegała Judith, próbując pohamować drżenie głosu.

— Nigdy nie potrafiłaś kłamać. Boli mnie, że nie masz już do mnie zaufania.

— Patricia, to nie tak… Ja tylko…

— Jeżeli z jakiegoś powodu chcesz, żebym sobie poszła, zrobię to. Wiedz jednak, że przyjechałam tu wyłącznie dlatego, że się o ciebie martwię.

Judith spojrzała na koleżankę z jeszcze większym strachem niż poprzednio. Patricia, widząc jej zakłopotanie, odwróciła się i zaczęła iść w kierunku drzwi. Już miała chwycić za klamkę, kiedy po drugiej stronie szyby zobaczyła mężczyznę uporczywie wpatrującego się w jej nogi.

— Jakiś zboczeniec — powiedziała, spoglądając na Judith.

Mężczyzna w tym czasie nerwowo przekręcał klamkę, za wszelką cenę próbując dostać się do środka.

Patricia natychmiast podbiegła do biurka, chwyciła leżący na nim telefon i zaczęła wybierać numer alarmowy.

— Zaczekaj — powstrzymała ją Judith. — To nie jest konieczne.

— Oszalałaś! Nie widzisz, że to wariat?

Judith spokojnie podeszła do drzwi i wpuściła mężczyznę do środka. Patricia zamarła w bezruchu i z przerażeniem patrzyła na zbliżającego się do niej zboczeńca. Po chwili jednak strach całkowicie ustąpił, w jednej sekundzie przybierając postać gniewu i ogromnego zdziwienia.

Stojący przed nią mężczyzna uśmiechał się szyderczo, pokazując krzywe, pożółkłe od tytoniu zęby. Tuż nad górną wargą znajdował się rząd siwych, dokładnie przystrzyżonych wąsów, które miały ten sam kolor, co krótkie, zaczesane do góry włosy. Pokryta licznymi zmarszczkami twarz była mocno opalona, jak gdyby w ten sposób chciała zamaskować swoje własne lata.

— Co ten człowiek tutaj robi? — zapytała Patricia podniesionym głosem.

— Ten człowiek? — powtórzył mężczyzna rozbawiony. — Jak widać, jeszcze nie zdążyłaś mnie polubić.

— Tylko mi nie mów, że wiedziałaś o jego przyjeździe — powiedziała Patricia, z wyrzutem spoglądając na koleżankę.

Judith stała przy drzwiach i nie odzywała się ani słowem. Ukradkiem patrzyła na stojącego obok mężczyznę, który, widząc jej wielkie zażenowanie, podszedł bliżej i czule otoczył ją ramieniem. Zaraz potem delikatnie pocałował jej jasne, lekko uniesione ze strachu czoło i z dziką satysfakcją zwrócił się do Patrici:

— Oczywiście, że wiedziała o moim przyjeździe. W końcu sama mnie tutaj zaprosiła. Prawda, kochanie?

— Tak — przyznała Judith zażenowana.

— Zrobiła to, bo byłeś nachalny — odparła Patricia, szykując się do kolejnego ataku.

— Mylisz się, złotko. Przyjechałem tutaj, ponieważ Judith mnie potrzebuje. Przez cały ten czas tęskniła za mną tak samo, jak ja za nią. Dzisiaj spotykamy się po to, żeby rozpocząć wszystko od nowa. Jeżeli zamierzasz nam w tym przeszkodzić, to tracisz tylko czas.

— Jesteś żałosny — rzekła Patricia z pogardą. — I w dodatku naiwny, jeżeli sądzisz, że między tobą a Judith będzie jak dawniej.

— Nasze uczucie nigdy nie wygasło, moja droga. Wręcz przeciwnie. Odbudujemy je bardzo szybko.

— Ty chyba nie wiesz, co mówisz, człowieku. Przyjechałeś tu tylko po to, aby znowu namieszać jej w głowie. Nie sądzisz, że już wystarczająco nacierpiała się z twojego powodu?

— To zależy, ile bzdur opowiedziałaś jej na mój temat. W manipulowaniu ludźmi nie masz sobie równych, Patricio Sullivan. Ale z Judith ci się nie uda. Zbyt długo zatruwałaś ją swoim jadem i wzniecałaś nienawiść w stosunku do mnie. Od dzisiaj koniec z tym, rozumiesz?

— Lepiej będzie dla ciebie i dla wszystkich, jeżeli wsadzisz swój nędzny tyłek do tej wypasionej fury, którą zaparkowałeś przed księgarnią i wrócisz tam, skąd przyjechałeś. Albo i dalej.

Pod rzędem siwych wąsów znowu pojawił się ten dziwny, szyderczy uśmiech. Mężczyzna prowokująco spojrzał na Patricię i powiedział wyluzowany:

— Tak się składa, że jutro wyjeżdżam do Szkocji i nie wykluczone, że zostanę tam na dłużej.

— Obyś już nigdy stamtąd nie wrócił — odparła oschle Patricia.

— Masz rację. Być może zatrzymam się na stałe. Wszystko zależy od tego, czy spodoba ci się mój nowy dom — wyjaśnił mężczyzna, spoglądając czule na Judith.

— A co ona ma z tym wspólnego? — zapytała Patricia.

— Chyba nie myślisz, że w taką podróż wybieram się sam. Judith, naturalnie, jedzie mną.

— Zmiataj, gdzie tylko ci się podoba, ale jej nie waż się tknąć nawet palcem!

— Przykro mi, ale wszystko zostało ustalone. Wyjeżdżamy jutro rano.

— Judith, o czym on do cholery mówi? — zapytała Patricia, powoli tracąc cierpliwość.

— Uważaj na swój ton, Sullivan — powiedział ostro mężczyzna. — Ona nie będzie ci się z niczego tłumaczyć. Wiesz już, że wyjeżdża ze mną, więc lepiej zacznij zastanawiać się nad losem twojej księgarni. Sama długo w niej nie pociągniesz.

— Patricia, ja o wszystkim chciałam ci powiedzieć — zaczęła Judith przestraszona. — Nie byłam nawet pewna czy dzisiaj dojdzie do spotkania. A ten wyjazd do Szkocji…

— Czy ty naprawdę chcesz z nim jechać? — przerwała Patricia.

— Kazał mi się zastanowić. Nie wiedziałam, że wyjeżdżamy jutro.

— Po południu mamy samolot do Edynburga — powiedział mężczyzna.

— Pamiętaj, że nie musisz z nim jechać — przekonywała Patricia. — On nie ma nad tobą żadnej władzy. Wszystko zależy od ciebie.

— Wiem — przyznała Judith. — I dlatego wydaje mi się, że powinnam pojechać.

— Ale po co?

— Bo tylko w ten sposób przekonam się, co do niego czuję. I czy w ogóle coś jeszcze czuję.

Patricia westchnęła i podeszła do Judith.

— Obyś nie żałowała tej decyzji — powiedziała. — A teraz idź do mojego samochodu i poczekaj tam. Odwiozę cię do domu. Zamienię z nim tylko parę słów na osobności.

— Dobrze — powiedziała Judith.

Skrupulatnie pozbierała wszystkie swoje rzeczy, starając się nie przeoczyć żadnej z nich. Zaraz potem wyszła z księgarni i wsiadła do niebieskiego seicento.

— Daruj sobie kazania — powiedział mężczyzna lekceważąco, gdy został z Patricią sam na sam.

— Nie zamierzam wdawać się z tobą w żadną dyskusję. Ale skoro już udało ci się ją otumanić, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko powiedzieć ci prawdę.

— O co ci chodzi, Sullivan? Uważasz, że nie potrafię zająć się Judith?

— Faktycznie, bardzo w to wątpię. Nie po to jednak marnuję swój czas i ślęczę z tobą w jednym pomieszczeniu, żeby dyskutować o jej nawykach żywieniowych. Jest jeszcze jedna kwestia i to o wiele ważniejsza. Dlatego słuchaj mnie uważnie i spróbuj zakodować sobie to, co ci teraz powiem. Łeb masz duży, więc może załapiesz.

— Zaczynasz mnie wkurzać — powiedział mężczyzna, wyjmując ręce z kieszeni.

— Judith leczyła się u psychiatry — kontynuowała Patricia, nie zwracając uwagi na jego komentarze.

— A co ja mam z tym wspólnego?

— Teoretycznie, leczenie już się zakończyło, ale ona nadal musi przyjmować jedną tabletkę dziennie.

— Chyba potrafi zadbać o to sama.

— Problem w tym, że nie — odparła Patricia i usiadła na stojącym obok biurka krześle. — Judith zawsze była oporna, jeśli chodzi o zażywanie leków. Kiedy pierwszy etap kuracji dobiegł końca, uparła się, że już nie weźmie do ust ani jednej tabletki. Lekarz był bezradny, więc omówił tę kwestię ze mną. Ustaliliśmy, że to ja będę podawać jej leki, kontynuując w ten sposób kurację.

— Faszerujesz ją prochami na własną rękę? — zapytał wściekły.

— Według zaleceń lekarza — odparła stanowczo.

— Ty chyba całkowicie straciłaś rozum, Sullivan.

— Myśl sobie, co ci się rzewnie podoba. Tutaj chodzi o zdrowie i bezpieczeństwo Judith.

— Przecież ty ją potajemnie zatruwasz!

— Zamknij się i słuchaj dalej! — przerwała. — Jutro rano, zanim odbierzesz ją z domu, zajedziesz do mnie. Dam ci torebkę z lekarstwami, której będziesz pilnował jak swojej wypasionej fury. Codziennie rozpuścisz jedną tabletkę w szklance soku malinowego i dasz jej do wypicia. Judith pije ten sok każdego dnia, więc nie będzie niczego podejrzewać.

— To ty się powinnaś leczyć — powiedział mężczyzna, odwracając się w stronę drzwi.

— Lepiej, żebyś mnie posłuchał — rzekła Patricia, raptownie wstając z krzesła. — Pamiętaj, że w grę wchodzi zdrowie i życie Judith.

Zaraz potem nastała cisza. Oboje w milczeniu pozostali na swoich miejscach. Ona patrzyła na jego plecy, a on na niebieskie seicento. Jak gdyby w tym samym czasie zastanawiali się, kto z nich powinien pójść na kompromis. W końcu mężczyzna poruszył się i bez słowa opuścił księgarnię. Mocno zaniepokojony podszedł do samochodu, w którym siedziała zmęczona i mocno już senna Judith.

— Przyjadę po ciebie jutro rano. Bądź gotowa o siódmej — powiedział czule, przesyłając jej w powietrzu całusa.

— Dobrze, wujku — odparła dziewczyna i pomachała mu ręką na pożegnanie.

Rozdział 4

Panna Dewar stała nieruchomo przy kuchennym parapecie i zamyślona wyglądała przez okno. Przed chwilą skończyła wycierać umyte wcześniej garnki, które dopiero dziś rano zostały przywiezione przez kuriera. Całe szczęście, że dotarły do domu na czas! Przynajmniej tym razem firma przewozowa wywiązała się z ustalonego terminu. Wszystkie pozostałe rzeczy były dostarczane z ogromnym opóźnieniem. Zasłony miały już wisieć w oknach w poniedziałek rano, gdy tymczasem kurier przywiózł je dopiero w środę po południu. Zaplanowanie jakiejkolwiek pracy graniczyło z cudem, więc panna Dewar wychodziła z siebie, aby tylko zdążyć na czas.

— Piąty maja już niebawem, a tu jeszcze nic nie zrobione — powtarzała zdesperowana.

Od około dwóch tygodni po całym domu kręciła się grupa ubranych na biało dziewcząt, które z wielką precyzją wykonywały polecenia panny Dewar. Pracowały jak mrówki, oby tylko nie słyszeć jej ciągłych narzekań. Każdego dnia punktualnie o trzynastej miały jedną godzinę przerwy. Mogły wtedy zjeść obiad przy kuchennym stole i odpocząć w dużym ogrodzie, w którym od tygodnia pracowało trzech młodych mężczyzn. Panna Dewar, zamiast koncentrować się na własnym odpoczynku, co chwilę wybiegała na zewnątrz, aby nie dochodziło do scen nieprzyzwoitych. Cóż by bowiem powiedzieli sąsiedzi! Na pewno donieśliby o wszystkim właścicielowi, a wtedy ona szybko pożegnałaby się z pracą.

— Boże, uchroń mnie przed wstydem i odpowiedzialnością za ich czyny — mówiła, kiedy ogrodnicy niewinnie flirtowali z dziewczętami.

Piąty maja wisiał nad nią niczym cień i prześladował na każdym kroku. Po długim czasie nieobecności pan MacKenzie miał wrócić do rodzinnego miasta, w którym zamierzał spędzić bliżej nieokreśloną liczbę dni. Jego przyjazd sam w sobie był wielkim zaskoczeniem, nie mówiąc już o fakcie, że na tę okazję zakupił duży, piękny dom zbudowany w typowym, szkockim stylu.

„Po jakiego czorta wydał tyle pieniędzy?”, zastanawiała się panna Dewar, wycierając szmatką parapet. „Nie mógł zatrzymać się w hotelu albo u państwa MacGregor? Do tej pory tak robił i nigdy nie narzekał. Chyba że tym razem coś mu się odmieniło. Podobno teraz ma przyjechać jego siostrzenica, ale to jeszcze nie powód, żeby kupować dom”, myślała.

W tym samym czasie drzwi kuchenne otworzyły się i do środka weszła Susan. Była to jedna z najbardziej pracowitych i odpowiedzialnych dziewcząt zatrudnionych przy sprzątaniu domu.

— Wygląda na to, że wszystko gotowe — powiedziała uśmiechnięta.

— Niemożliwe! — krzyknęła panna Dewar, poprawiając upięty z tyłu głowy kok.

Zaraz potem mocniej zawiązała fartuch i wybiegła z kuchni.

— Za mną, Susan! — krzyknęła.

Żwawym krokiem przemierzały długie korytarze i zatrzymywały się praktycznie w każdym pomieszczeniu. Co jakiś czas panna Dewar wyciągała swój mały, brązowy notes, aby skrupulatnie zapisać w nim końcowe uwagi i rekomendacje. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik.

— Dopilnuj, aby dzień przed przyjazdem pana MacKenzie we wszystkich pokojach znalazły się świeże kwiaty — tłumaczyła, zapisując kolejny punkt. — Pomieszczenia, które nie zostały umeblowane, mają być jeszcze raz porządnie odkurzone i pokropione zapachem wanilii.

— Tak jest, panno Dewar.

— Dom trzeba cały czas wietrzyć. W ciągu dnia okna mają być otwarte, ale upewnijcie się, że są zamknięte zanim zakończycie pracę.

— Dobrze, panno Dewar.

— Na dzień przed przyjazdem właściciela oczekuję zwrotu wszystkich kluczy, łącznie z tymi od garażu i bramy wjazdowej.

— Oczywiście.

— Na obrazach i figurkach nie chcę widzieć ani odrobiny kurzu.

— Został usunięty wczoraj — odparła Susan.

— Macie odświeżyć wszystko raz jeszcze. I użyjcie tego nowego środka przeciw kurzowi. Jest bardzo skuteczny, a poza tym ładnie pachnie.

— Zajmę się tym osobiście.

— Pozwól, moja droga, że obarczę cię jeszcze jednym zadaniem. Dopilnuj proszę, aby żadna z dziewcząt nie nocowała w domu pana MacKenzie. Wiem, że niektóre z nich mieszkają daleko, ale to nie powód, aby korzystać z cudzej własności. A teraz idziemy do ogrodu. Muszę porozmawiać z Frankiem.

— Franco — poprawiła Susan.

— Słucham?

— On ma na imię Franco, nie Frank.

— Bez różnicy — stwierdziła panna Dewar. — Wygląda na najbardziej rozgarniętego z nich wszystkich. Muszę przekazać mu ważne informacje.

— Mogę to zrobić za panią — powiedziała Susan.

— Nie ma takiej potrzeby, drogie dziecko. Inaczej potraktuje polecenie, kiedy wydam je osobiście. Chodzi o to, żeby przed zakończeniem prac ogrodnicy raz jeszcze podlali cały ogród. Tylko muszą uważać z wodą, bo jeżeli zaraz potem zacznie padać, to na podjeździe zrobi się bajoro.

Nagle z drugiego końca korytarza rozległ się donośny głos Elisabeth:

— Panno Dewar, proszę zaczekać!

Po chwili znalazła się przy nich i lekko zażenowana próbowała powstrzymać zadyszkę.

— O co chodzi?

— Na dole jest jakiś nieznajomy. Mówi, że chciałby z panią rozmawiać.

— To na pewno jakiś akwizytor. Ostatnio wielu się tutaj kręci. Wymyśl coś i pozbądź się go jak najszybciej.

— Nie sądzę, żeby chciał coś sprzedać — rzekła Elisabeth. — Jest chyba zbyt młody, a w dodatku ma ze sobą torbę podróżną.

— Ha! Tego mi jeszcze brakowało! — krzyknęła panna Dewar. — Jakiś podrzędny podróżnik bez grosza przy duszy szuka darmowej noclegowni! Wracajcie do swoich obowiązków, dziewczęta. Sama się nim zajmę — rzekła starsza pani i żwawym krokiem ruszyła w kierunku schodów.

W ogrodzie rzeczywiście czekał jakiś chłopak. Stał przy metalowej furtce i energicznie gestykulował rękami. Zawzięcie dyskutował z jednym z ogrodników, który najwidoczniej nie pozwolił mu wejść na teren posesji.

„Jaka ta dzisiejsza młodzież jest bezczelna”, myślała panna Dewar. „Nie mają za grosz wstydu, włóczą się po kraju i naciągają uczciwych ludzi. Już ja się z nim rozprawię…”

— Hej, ty tam! — krzyknęła, podchodząc do furtki.

Obaj mężczyźni natychmiast spojrzeli w jej kierunku. Wówczas to panna Dewar stanęła na trawniku jak słup, z wrażenia otworzyła usta i wydawała z siebie jakiś dziwny, bliżej niezidentyfikowany dźwięk.

— Tony! — krzyknęła po chwili.

— Ciociu! — zawołał chłopak uradowany.

— Na litość boską, chłopcze, co ty tutaj robisz?

— Przejeżdżałem obok i pomyślałem, że wpadnę cię odwiedzić.

— Niech Bóg cię broni, jeżeli znowu coś przeskrobałeś!

— Spokojnie, ciociu — powiedział Tony, patrząc na ogrodnika. — I co? Wierzysz mi teraz?

Franco otworzył furtkę, wpuścił chłopaka na teren posesji, a następnie wrócił do koszenia trawy.

— Czy twoi rodzice wiedzą, że jesteś w Gairloch? — zapytała panna Dewar, dotykając twarzy siostrzeńca.

— Nie. Jeszcze nie zdążyłem im powiedzieć.

— Strasznie wychudłeś — dodała. — Czym ty się żywisz, drogie dziecko?

— Wszystkim po trochu, ciociu. Domyślasz się, jakie jest życie studenta.

— Nie najciekawsze, sądząc po twoim wyglądzie — rzekła z dezaprobatą.

— No cóż, różnie to bywa — odparł Tony z uśmiechem. — Zaprosisz mnie na obiad?

— Na obiad? O tej porze?

— Wiem, że jest już późno, ale nie miałem kiedy zjeść.

— Dzisiejsza młodzież nigdy nie ma czasu na rzeczy najważniejsze — skomentowała panna Dewar, kierując się w stronę domu. — Za mną, Tony.

W tym samym czasie Susan myła okna w jednym z pomieszczeń na parterze. W powietrzu unosił się zapach zielonego jabłka i wszędzie czuć było niesamowitą świeżość.

— I co? Pogoniła go? — zapytała Elisabeth, zmieniając wodę w misce.

— Nie — odparła Susan. — Zaprosiła go do środka.

— Co ty mówisz?

— Właśnie wchodzą do domu.

— Dziwne — stwierdziła Elisabeth, podchodząc do okna. — Ciekawe, czym ją do siebie przekonał.

— Nie wiem. Może sprzedaje płyty z muzyką celtycką. Wiesz, że panna Dewar ma do niej słabość.

— Gdzie twoim zdaniem go zaprosiła?

— Pewnie do kuchni. Nie sądzę, żeby rozmawiali w salonie przy filiżance herbaty.

— Zaraz to sprawdzę. Zżera mnie ciekawość, kogo ta kobieta sprowadza do domu — rzekła Elisabeth, dyskretnie opuszczając salon.

Susan uśmiechnęła się, po czym wróciła do swoich obowiązków. Myjąc dokładnie wewnętrzną stronę okna, miała idealny widok na ogród, podjazd oraz bramę wjazdową. Widziała jak Franco pracował przy dużej, czarnej kosiarce, za pomocą której pozbywał się długiej, od dawna już niekoszonej trawy. Do twarzy mu było w jasnym, lekko pobrudzonym od ziemi T-shircie oraz długich, ciemnozielonych spodniach moro. Dziewczęta miały bzika na punkcie jego czarnych, związanych w koński ogon włosów oraz ciemnej, tak bardzo nietypowej w tych stronach karnacji.

Franco pojawił się w Gairloch zaledwie kilka tygodni temu, aby pracować jako ogrodnik dla jednej z zamożniejszych rodzin w okolicy. Panna Dewar znalazła go u nich zupełnie przypadkowo i natychmiast zaproponowała dorywcze zajęcie przy nowej posesji pana MacKenzie. Chłopak zgodził się bez wahania, jako że pilnie potrzebował dodatkowej gotówki.

Susan stała przy oknie i wzdychała do pachnącej zielonym jabłkiem szyby. Po dłuższej chwili odłożyła szmatkę i z mocniej bijącym sercem wyszła do ogrodu. Pozostali dwaj mężczyźni przesadzali w tym czasie krzewy rosnące przy siatce za domem.

— Jak idzie praca?! — krzyknęła, próbując przebić się przez ogłuszający warkot maszyny.

Franco wyłączył kosiarkę, przetarł ręcznikiem spocone czoło i odparł obojętnie:

— Powoli.

— Widzę, że często opróżniasz worek — rzekła Susan, patrząc na piętrzące się przy bramie zielsko.

— Nie ma innego wyjścia. Ta trawa od wieków nie była koszona.

— Rozmawiałeś już z panną Dewar?

— A niby o czym?

— O tym, żeby raz jeszcze podlać ogród.

— Ta kobieta zrujnuje wszystko — powiedział Franco, opróżniając kolejny worek. — Jeżeli nadal będziemy robić to, co nam każe, cała nasza praca pójdzie na marne. Ona nie zna się na niczym, a myśli, że wszystkie rozumy pozjadała.

— Robi to w dobrej wierze — przyznała Susan. — Za kilka dni przyjeżdża właściciel i na pewno nie chciałby widzieć zwiędłych roślin w ogrodzie.

— Znasz tego człowieka? — zapytał Franco.

— Nie. Panna Dewar od czasu do czasu mówi coś na jego temat, ale bez żadnych szczegółów. Wiem tylko, że nazywa się MacKenzie i jest bardzo dziwny.

— Będziesz dla niego pracować?

— Tak. Dom będzie musiał być regularnie sprzątany. Panna Dewar mówi, że sama sobie nie poradzi i wybrała do pomocy mnie oraz Elisabeth. A ty? Co stanie się z tobą?

— Ja mam posadę u MacGregorów. Wcale nie potrzebuję łaski tego całego MacKenzie. Fakt, zbieram teraz kasę na podróż do Brazylii, ale nie zamierzam o nic prosić — powiedział, usuwając piach z kosiarki.

— Ogród jest duży. Nie sądzę, żeby panna Dewar zajęła się nim sama — dodała Susan, rechocząc.

Spojrzała na chłopaka w nadziei, że udało się jej go rozśmieszyć. On jednak siedział w bezruchu i patrzył w stronę bramy. Prawdopodobnie nie słyszał nawet jej zabawnego komentarza, z którego była taka dumna. Natychmiast więc spoważniała i raz jeszcze próbowała nawiązać rozmowę:

— W każdym razie ogród trzeba będzie podlać w piątek lub najpóźniej w sobotę.

— Znasz tego człowieka? — zapytał Franco.

— Już ci mówiłam — odparła poirytowana. — Nigdy go nie widziałam.

— Ale ja nie mówię o MacKenzie, tylko o tym typie na ulicy.

Susan spojrzała we wskazanym kierunku. Przed bramą stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w przetartych dżinsach i długiej, czerwonej bluzie. Miał krótkie, proste włosy, a jego cera była tak blada, jak gdyby zaraz miał zemdleć. Chodził w tę i z powrotem, co jakiś czas zatrzymując się przy furtce.

— To Gregory Campbell — wyjaśniła Susan. — Boje się go.

— Dlaczego? — zapytał Franco.

— Jest chory psychicznie. Od kilku lat kręci się po okolicy i mówi, że szuka swojej matki.

— Zaginęła?

— Nie żyje. Zabiła ją ciężarówka. Od tamtej pory chłopak postradał zmysły i cały czas twierdzi, że ona gdzieś tutaj jest.

Franco nie odpowiedział. W milczeniu patrzył na świeżo pomalowaną bramę, za którą nieudolnie ukrywał się Gregory Campbell.

Rozdział 5

Bar turecki Alibaba był kompletnie przepełniony. Właściciel dwoił się i troił, aby zatrzymać tych wszystkich klientów, którzy w długiej kolejce oczekiwali na wolne miejsce przy stole. O tej porze dnia pracownicy firmy budowlanej Fergusson&Co jak zwykle mieli przerwę na lunch i tradycyjnie wybierali kuchnię orientalną. Bar Alibaba znajdował się po drugiej stronie ulicy, więc nic dziwnego, że wszystkich ciągnęło właśnie tutaj.

Richard Marwick miał szczęście. Przybył na miejsce kilka minut przed tłumem i zdążył zająć stolik wewnątrz lokalu. Z wielkim apetytem konsumował kebaba na grubym cieście i popijał lodowatą Fantę. Dopiero co wrócił z Newcastle i był bardzo zmęczony. Droga do Londynu wydawała się nie mieć końca, jednak rezultat samego zlecenia okazał się nadzwyczaj zadowalający.

— Proszę mnie przepuścić! — rozległ się głos z drugiego końca sali.

Richard spojrzał w stronę drzwi i zobaczył potężne cielsko swojego przyjaciela Todda. Mężczyzna niczym słoń przepychał się przez tłum klientów, którzy głodni i zdenerwowani czekali na swoją kolej.

— Gdzieś ty mnie, chłopie, sprowadził? — zapytał Todd, siadając przy stoliku.

— Nie narzekaj, stary — odparł Richard, zatapiając zęby w kawałkach mięsa.

— Kiedy wróciłeś?

— Przed chwilą.

— I co?

— Nic nie wyszło.

— Bracie, siedziałeś tam ponad tydzień — stwierdził Todd zdziwiony. — Czekałem na ciebie jak na szpilkach. Myślałem, że przywieziesz coś konkretnego.

— Nie żartuj — powiedział Richard. — Już po dwóch nocach wiedziałem, że to bujdy na resorach. Od razu chciałem się stamtąd zbierać, ale pani Gray zadzwoniła do mężusia i tamten kazał mi zostać. Powiedział, żebym sprawdził wszystko kilka razy.

— A co tam się działo?

— Podobno był jakiś problem ze światłami. Zapalały się i gasły, jakby coś wysysało energię z przewodów elektrycznych. Do tego doszły jeszcze cienkie piski ze strychu, które przypominały odgłosy wycia. No i ta czarna masa wędrująca po całym domu.

— Jak to wyjaśniłeś? — zapytał Todd.

— Okazało się, że za dudnienia w ścianie odpowiadały wiewiórki. Budynek nie miał izolacji, więc zwierzęta gromadziły się, gdzie popadnie. A te krzyki to nic innego jak odgłosy jastrzębia, który szykował sobie dom na strychu. I to on odpowiadał za migoczące światła. Kiedy wlatywał do środka, ocierał się o przewód kuchennego żyrandola i powodował przerwy w dopływie prądu.

— Ciekawe — przyznał Todd. — A co z tą czarną masą?

— W domu ukrywał się kot, o którym pani Gray nie miała bladego pojęcia. Kiedy wieczorem kręcił się przy lampach, jego cień odbijał się na ścianach i wyglądał jak postać z horroru. Widziałem to zjawisko kilka razy i powiem ci, stary, że robiło wrażenie. Nic dziwnego, że kobieta panikowała.

— A co na to klienci?

— Wygląda na to, że są zadowoleni. Pani Gray jest już spokojna, a jej mąż przelał nam na konto pieniądze, zanim skończyłem badania. Rozmawiałem z nim rano przed wyjazdem z Newcastle.

— Dobrze się spisałeś — powiedział Todd, klepiąc przyjaciela po ramieniu. — Mam dla ciebie dwie kolejne sprawy.

— Daj mi chwilę odetchnąć — powiedział Richard, wycierając tłuste ręce leżącymi na stoliku serwetkami.

— Ile czasu potrzebujesz?

— Dziś już nie dam rady. Jutro rano przyjadę do biura i wszystko mi opowiesz.

— Stoi — powiedział Todd zadowolony. — A co będziesz robił teraz?

— Wracam do domu i nie wstaję z łóżka do wieczora — odparł Richard, dopijając resztki Fanty.

Zaraz potem obaj opuścili lokal. Było im gorąco i chcieli jak najszybciej przedostać się przez tłum klientów, których przybywało z minuty na minutę. W powietrzu unosił się zapach kebaba wymieszanego z duszącym smrodem ludzkiego potu.

— Nigdy więcej mnie tu nie ściągaj — powiedział Todd, oglądając koszulę ze wszystkich stron.

— Mów, co chcesz, ale żarcie mają dobre.

— No cóż… Twoje kulinarne wymagania nigdy nie były zbyt wygórowane.

— Wolę zjeść porządny kawał mięcha w tureckim barze niż wydawać majątek na ryby w kształcie dzwonka.

— Ale to ty masz wiecznie zgagę, nie ja…

— Zgaga nie jest taka zła. Idealnie wypala nadmiar tłuszczu — powiedział Richard rozbawiony, patrząc na duży, okrągły brzuch przyjaciela.

— Nie tylko tłuszcz wypala, stary. Żebyś wiedział, jak pobudza sklerozę.

— To nie mój przypadek.

— Bardzo mnie to cieszy. A teraz wracaj do baru, bo zaraz ktoś zgarnie twoje klucze ze stolika — powiedział Todd i wsiadł do samochodu. — Jutro o siódmej w biurze!

— Nie za wcześnie?

— Kto rano wstaje…

— … Ten przez cały dzień ma wory pod oczami — mruknął pod nosem Richard.

Zaraz potem ruszył do baru w poszukiwaniu swojej zguby. Kluczyki rzeczywiście leżały na stoliku i to dokładnie w tym samym miejscu, w którym je zostawił. O dziwo, jeszcze nikt nie zdążył ich sobie przywłaszczyć.

— Siadasz tu? — zapytał gruby, męski głos.

— Nie, już skończyłem — powiedział Richard, patrząc na niskiego, otyłego robotnika, trzymającego w ręku plastikowy talerz z ryżem i kawałkami mięsa.

— No to zwolnij miejsce, chłopie. Nie widzisz, jaki tu sajgon?

Richard wyszedł z baru bez słowa i natychmiast pobiegł w kierunku samochodu. Przez cały czas miał wrażenie, jak gdyby zapach kebaba i ludzkiego potu towarzyszył mu na każdym kroku. Z tego wszystkiego sam zaczął się obwąchiwać, żeby sprawdzić czy to przypadkiem nie on roznosił ten smród.

— Proszę proszę… I kto by pomyślał — rozległ się głos za plecami.

Richard odwrócił głowę. Stała przed nim dziewczyna o długich, ciemnych włosach ubrana w jasne, przewiewne spodnie i delikatną, kremową bluzkę. Zalotnie poruszała szerokimi biodrami i tajemniczo uśmiechała się pod nosem.

— Richard Marwick — powiedziała głośno i wyraźnie.

— Gina…

— Pamiętasz mnie jeszcze? — zapytała kobieta, podchodząc bliżej.

— Jak mógłbym zapomnieć… Ja… — zaczął Richard niepewnie, ale nie miał odwagi skończyć zdania. Widział wyraźnie, jak Gina uniosła swą chudą, opaloną rękę i wykonała potężny zamach. Po chwili nie widział już nic. Czuł jedynie ogromny ból na lewym policzku i miał wrażenie, jak gdyby wszystkie pięć palców stojącej naprzeciw niego kobiety wbiło mu się głęboko w skórę.

— Ty draniu! — krzyknęła, przykuwając uwagę przechodniów.

— Nie rób scen. Porozmawiajmy… — powiedział Richard zakłopotany.

— Nie bądź taki cwany! Twoje sztuczki znam już na pamięć!

— Ale ja mówię poważnie. Usiądźmy w jakimś ustronnym miejscu i porozmawiajmy.

— Jaja sobie robisz? Nie zdążę się obrócić, a ty już znikniesz mi z oczu.

— Tym razem wszystko sobie wyjaśnimy. Obiecuję.

Gina patrzyła na Richarda zza wielkich okularów przeciwsłonecznych i podejrzanie zaciskała usta. Najwyraźniej chciała załatwić wszystko od razu, tu i teraz, a nie włóczyć się po mieście z człowiekiem, który kilka lat temu porządnie zaszedł jej za skórę.

— Obyśmy się dogadali — powiedziała stanowczo i wsiadła do samochodu.

Richard odetchnął z ulgą, ale zaraz potem znowu był spięty jak struna od skrzypiec. Przebywanie z Giną w tak bliskiej odległości za każdym razem oznaczało kłopoty. Nie miał jednak innego wyjścia, więc posłusznie podążył za jej śladem i wsiadł do samochodu.

— Gdzie chcesz jechać? — zapytała, zdejmując okulary.

— Gdziekolwiek. Oby tylko ludzie nie słyszeli twoich krzyków.

— Daruj sobie, Marwick. Nie mam ochoty tracić czasu i włóczyć się z tobą po Londynie. Oddaj mi kasę i spadaj.

— Wiesz przecież, że nic nie zostało. Musieliśmy jeszcze dołożyć kilkaset funtów na naprawę sprzętu.

— Todd może i kupił te kłamstwa, ale ja nie. Zgarnąłeś za to zlecenie ponad cztery tysiaki i to w dodatku na boku!

— Nie cztery, tylko półtora. Wszystko poszło na paliwo i sprzęt. Sama wiesz, ile było strat przy tym zleceniu.

— Stanley wyraźnie powiedział, że przed wyjazdem zostawił ci cztery tysiące funtów! Co zrobiłeś zresztą? Kupiłeś sobie tę furę?

— Nie wiem, jak mam cię przekonać — przyznał Richard zrezygnowany.

— Zbyt dobrze cię znam — odparła Gina. — Jeżeli chodzi o kasę, byłbyś gotów baranowi wyprostować rogi.

— To ty tak sądzisz.

— Bo ja poznałam cię najlepiej. Przez ponad dwa lata byliśmy jedną drużyną. Kto wie, ile szmalu przez ten czas zgarnąłeś na boku. A ten naiwniak Todd jest przekonany, że zarabiasz dla niego najlepiej ze wszystkich.

— Bo tak właśnie jest. Nikt nie wykonuje tylu zleceń, co ja.

— Zmanipulowałeś go — stwierdziła Gina z szyderczym uśmiechem. — Dobrze wiedziałeś, jak się zakręcić, aby w końcu wyjść na swoje. Do tej pory ci się udawało, ale miałeś pecha, trafiając na mnie.

— Czego ty w ogóle chcesz? — zapytał Richard coraz bardziej poirytowany.

— Półtora tysiaka. To chyba uczciwa cena, biorąc pod uwagę, że do ręki wziąłeś cztery.

— Zwariowałaś! Kompletnie ci odbiło!

— Nie daruję ci tej kasy, Marwick.

— Doprawdy? A co mi zrobisz?

— Wyświadczę przysługę komuś, kto szuka cię po całym Londynie — rzekła Gina z dziką satysfakcją. — O czym ty mówisz?

— Wiem, że wisisz kasę nie tylko mnie. Jerry Blunt ucieszy się, kiedy powiem mu o naszym spotkaniu.

Richard zamilkł. Wpatrywał się intensywnie w przednią szybę samochodu i próbował powstrzymać drżenie podbródka.

— Ile jesteś mu winien? Dziesięć czy dwadzieścia tysięcy? — zapytała Gina rozbawiona. — Zaraz się przekonamy — dodała, wyjmując telefon z kieszeni.

— Zaczekaj — powiedział Richard. — Jakoś się dogadamy.

Gina spojrzała na niego z triumfującym uśmiechem. Przysunęła się nieco bliżej i namiętnym głosem szepnęła mu do ucha:

— Taki właśnie mi się podobasz, Richie.

— Daj mi trochę czasu. Muszę pomyśleć, jak rozwiązać ten problem.

— O nie, mój drogi. Miałeś dwa lata, żeby mnie odszukać i spłacić dług. Oddaj, co mi się należy i na tym sprawę zakończymy.

— To nie takie proste, Gina. Skąd ci wytrzasnę półtora tysiaka?

— Jak to skąd? Twoje konto pęka w szwach od brudnych pieniędzy.

— Umówmy się na przyszły miesiąc. Przez ten czas na pewno uda mi się uzbierać chociaż połowę.

— Żarty sobie robisz? Ja tę kasę chcę mieć teraz. W tej chwili!

— To niemożliwe. Nie mam tylu pieniędzy.

— Zaczynasz mnie wkurzać, Marwick. Jeżeli zaraz nie skombinujesz półtora tysiaka, osobiście dopilnuję, żeby Blunt dobrał ci się do tyłka.

— A jaką mam gwarancję, że znikniesz mi z oczu?

— To ty mnie będzie szukał, złotko — odparła Gina, ponownie wpadając w szampański nastrój. — Ja mogę się udać choćby i do piekła, ale prędzej czy później będziesz mnie potrzebował. Wiesz, że jestem najlepsza, a kasę od klientów wyciągam nie gorzej niż ty. Trzymaj, to jest moja wizytówka.

Richard nawet nie spojrzał. Dalej wpatrywał się w szybę, a podbródek drżał mu coraz bardziej. Gina była rozbawiona tym widokiem. Zwinnym ruchem włożyła wizytówkę w tylną kieszeń jego spodni, a następnie zapytała ponętnym głosem:

— To jak będzie z tą kasą?

— Mam przy sobie jakieś czterysta funtów. Resztę muszę wypłacić.

— No to na co czekasz? Ruszamy!

Richard zacisnął zęby i przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód powoli opuścił miejsce parkingowe, kierując się w stronę najbliższego bankomatu.

Rozdział 6

Samochód powoli zaczął zwalniać. Archibald nerwowo rozglądał się po okolicy i co jakiś czas gwałtownie naciskał na hamulec. Widok za oknem nie był już tak rozmazany jak wtedy, kiedy jechali z prędkością stu mil na godzinę. Tym razem mogli spokojnie przyjrzeć się drodze oraz domom, które stały w jej pobliżu. Judith czuła, że serce biło jej coraz mocniej, a wargi drgały z podekscytowania.

— To tutaj? — zapytała.

— Nie wiem — odparł Archibald. — Ale chyba jesteśmy blisko.

— Pospiesz się. Zaczynam mieć nudności.

— Wytrzymaj jeszcze chwilę, skarbie. To nie może być daleko.

Judith zamknęła oczy i przetarła chusteczką spocone czoło. Nie czuła się najlepiej. Już chciała prosić, aby zjechali gdzieś na pobocze, ale wtedy właśnie Archibald gwałtowanie nacisnął na hamulec i słychać było jedynie pisk zatrzymującego się samochodu.

— To tutaj! — krzyknął uradowany. — Jesteśmy na miejscu! Chodź, kochanie!

— Wujku, poczekaj — prosiła Judith osłabiona.

Zaraz potem nacisnęła na klamkę i wyszła na świeże powietrze. Spojrzała przed siebie i ze zdziwienia otworzyła usta. Na własne oczy, bowiem, zobaczyła dom, o którym wujek Archibald opowiadał jej przez ostatnie kilka dni.

Posiadłość była duża i solidna. O wiele większa i okazalsza niż ją sobie wyobrażała. Tylko od frontu doliczyła się jedenastu dużych, prostokątnych okien. Prawie we wszystkich dostrzegła jasne, delikatne firanki, które upięto w taki sposób, aby dyskretnie odsłaniały wnętrze pomieszczenia. Dom był szary, lecz pomimo smętnego koloru miał swój wewnętrzny urok, swój szyk i elegancję.

Z jednej strony nie wyróżniał się niczym szczególnym i łudząco przypominał wiele innych posiadłości, które mijali na swej drodze. Dwupoziomowa konstrukcja, wyraźnie zarysowane poddasze w postaci dwóch spiczastych dachów po lewej i prawej stronie budynku oraz komin przebiegający przez środek czarnego dachu należały do cech typowych dla przeciętnego, szkockiego domu.

Z drugiej jednak strony, Judith dostrzegła kilka elementów, które nadawały temu miejscu szczególny charakter. Uwagę jej przykuły malutkie, brązowe drzwi wejściowe mocno kontrastujące z potężnymi, białymi ramami okien. Tuż przy nich znajdowały się cztery rośliny doniczkowe: dwie ustawione na maleńkich schodkach i kolejne dwie wijące się niczym bluszcz, zawieszone po obu stronach wejścia.

Do drzwi prowadziła wąska, niezwykle starannie przygotowana droga usypana szarymi i białymi kamyczkami. Miała ona kształt okręgu i ze wszystkich stron otaczała niewielką wysepkę zieleni. Rosła na niej piękna, idealnie przystrzyżona trawa, a gdzieniegdzie posadzono również kwiaty i inne rośliny ogrodowe. Po prawej stronie drogi zbudowano niewysoki mur sięgający mniej więcej do kolan. Oddzielał on jedną połowę domu od drugiej, chowając się pośród drobnych krzewów, trawy oraz młodziutkich drzew. Różne akcenty zieleni ożywiały to miejsce w wyjątkowy sposób i sprawiały, że wyglądało po prostu pięknie, jeżeli nie zachwycająco.

— I co? — zapytał Archibald, podchodząc do stojącej przy samochodzie Judtih. — Podoba ci się?

— Niesamowite — odparła dziewczyna. — To naprawdę twój dom?

— Nasz dom — podkreślił mężczyzna, dotykając jej dłoni. — Kupiłem go z myślą o tobie. Wiem, że z dala od Londynu będziemy mieli większą szansę na odbudowanie tego, co straciliśmy.

— Nie chcę o tym rozmawiać — powiedziała Judith, odwracając głowę.

Archibald patrzył na nią w milczeniu i próbował zrozumieć, jak wielka była niechęć, którą do niego żywiła. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zawinił. Nigdy jednak nie miał okazji szczerze z nią o tym porozmawiać i tym samym nie wiedział, co tak naprawdę do niego czuła. Im dłużej przebywał w jej obecności, tym większa ogarniała go niepewność.

— Nie martw się — powiedział przyjaźnie. — Do niczego nie będę cię zmuszał.

— Chciałabym wejść do środka — odparła Judith. — Strasznie tu gorąco.

W tej samej chwili dał się słyszeć jeden wielki huk. Drzwi wejściowe domu zostały otwarte na oścież i zaraz potem wybiegła z nich starsza pani w białym fartuchu. Nogami przebierała dosyć energicznie, jednak ręce trzymała ściśle przy talii. Nie mogła przecież wymachiwać nimi na wszystkie strony, bo co by powiedział pan MacKenzie! Musiała zrobić jak najlepsze wrażenie i godnie przywitać swojego pracodawcę. Kiedy już zziajana dobiegła do bramy, zwinnym ruchem poprawiła upięty z tyłu głowy kok, uśmiechnęła się trochę niepewnie i lekko zakłopotana zwróciła się do stojących przy samochodzie gości:

— Serdecznie witamy w Gairloch.

— Czy wszystko gotowe? — zapytał mężczyzna szorstko.

— Tak, panie MacKenzie.

— Judith, kochanie, to jest panna Dewar. Zajmuje się domem i od tej pory będzie opiekowała się również tobą.

— Bardzo mi miło — rzekła panna Dewar.

— Ale ja nie potrzebuję opieki — powiedziała Judith.

— Wiem, ale gdy czegoś będzie ci brakować, zwrócisz się z tym do panny Dewar. Ja nie mam głowy do ciuchów i innych kobiecych spraw. Znasz mnie… Nigdy się w to nie zagłębiałem.

— Proszę się nie martwić, panno Judith — wtrąciła kobieta z uśmiechem. — Wszystko będzie dobrze.

Dziewczyna spojrzała na starszą panią i miała wrażenie, jak gdyby jej postać dwoiła się i troiła w oczach. Zaraz potem poczuła, jak uginają się pod nią nogi, a obraz rozmazuje stopniowo i zaczyna znikać.

— Judith, czy wszystko w porządku? — zapytał Archibald, uważnie obserwując siostrzenicę.

Z jej ust nie padła jednak żadna odpowiedź, ponieważ dziewczyna zamknęła oczy i zaczęła osuwać się na ziemię. Mężczyzna złapał ją w ostatniej chwili, a następnie krzyknął do panny Dewar:

— Proszę nas zaprowadzić do jej pokoju! Natychmiast!

— Tak jest — rzekła kobieta i aż podskoczyła ze strachu. — Czy mam zawołać lekarza?

— Nie potrzeba. To zwykłe omdlenie.

— Ale…

— Proszę nie gadać tylko prowadzić!

Mężczyzna wziął Judith w ramiona i zaczął iść za starszą panią. Drzwi wejściowe były zastawione przez Susan i Elisabeth, które z niepokojem patrzyły na to, co się stało. Dziewczęta stały na schodkach w bezruchu i zupełnie nie wiedziały, jak się zachować.

— A wy gdzie jesteście? W teatrze?! — zawołał Archibald zirytowany. — Jazda do kuchni!

Susan natychmiast wciągnęła Elisabeth do środka i obie pobiegły tam, gdzie było ich miejsce. Panna Dewar z bijącym sercem przedzierała się przez długie korytarze, nie mając odwagi nawet spojrzeć na swojego pracodawcę i leżącą w jego ramionach dziewczynę. Po chwili dotarli do pokoju na piętrze.

— Proszę przynieść szklankę wody — rozkazał Archibald, kładąc Judith na łóżku.

Zaraz potem uniósł do góry jej kolana i podszedł do okna, aby otworzyć je całkowicie. W pokoju nie było duszno, ale w takich przypadkach dodatkowy podmuch świeżego powietrza mógł okazać się zbawienny.

— Wujku, co się stało? — zapytała Judith, powoli odzyskując przytomność.

— Nic takiego — powiedział Archibald, siadając tuż przy niej. — Zemdlałaś.

— Gdzie ja jestem?

— W swoim pokoju. Przyniosłem cię tutaj, kiedy byłaś nieprzytomna.

— Dziwnie się czuję.

— To z przemęczenia. Jechaliśmy długo i to w największy upał.

W tej samej chwili panna Dewar wróciła do pokoju, trzymając w dłoni tacę ze szklanką chłodnej wody.

— Napij się, moja droga — powiedziała, przystawiając jej szklankę do ust.

Judith wypiła wszystko i z powrotem położyła głowę na poduszce. Widać było, że doszła już do siebie, ale najwyraźniej nie miała siły wstać.

— Odpocznij sobie, kochanie — powiedział Archibald, odgarniając włosy z jej czoła. — Kiedy się wyśpisz, oprowadzę cię po całym domu. A potem pójdziemy na spacer i będziemy rozmawiać o wszystkim, jak za dawnych czasów.

— Dobrze, wujku — odparła Judith, po czym zamknęła oczy i przekręciła się na prawy bok.

Mężczyzna wstał, spojrzał raz jeszcze na bladą twarz siostrzenicy, a następnie zwrócił się do stojącej tuż obok kobiety:

— Chodźmy stąd. Niech odpoczywa.

Kiedy oboje znaleźli się na korytarzu, panna Dewar ostrożnie zamknęła drzwi od pokoju i powiedziała z westchnieniem:

— Biedne dziecko. Ta podróż musiała być dla niej wyczerpująca.

— Owszem, nie było łatwo — przyznał Archibald chłodno.

— Nie wiem czy w takiej chwili powinnam o to pytać, ale czy chciałby pan teraz obejrzeć dom?

— Wolałbym najpierw wziąć prysznic. Gdzie jest mój pokój?

— Po drugiej stronie schodów — wyjaśniła panna Dewar.

— Dobrze, w takim razie idziemy. I proszę mi przygotować coś do jedzenia. Za kwadrans wychodzę z domu i chciałbym wrzucić coś na ząb.

— Oczywiście. A czy można wiedzieć, gdzie pan się wybiera?

Archibald rzucił pannie Dewar spojrzenie, pod którym ugiąłby się sam diabeł.

— Gdyby panna Judith pytała… — dodała kobieta zakłopotana.

— Idę z wizytą do MacGregorów. Kiedy moja siostrzenica wstanie, proszę się nią zająć, jak należy.

— Może pan na mnie liczyć.

— I proszę jej przekazać, że wrócę niedługo. Obiad ma być podany o czwartej.

— Jak pan sobie życzy.

— Po powrocie obejrzę dom. A teraz niech pani wraca do kuchni i przygotuje mi coś do jedzenia.

— Oczywiście.

Po tych słowach każde z nich udało się w swoją stronę. Archibald MacKenzie zamknął się w pokoju na klucz, a panna Dewar podreptała schodami w dół. Susan i Elisabeth siedziały w tym czasie przy kuchennym stole i wymieniały opinie na temat nowego pracodawcy:

— Moim zdaniem to kretyn — stwierdziła Elisabeth, poprawiając fartuch. — Przepędził nas jak jakieś kury.

— Dziwisz się? Stałyśmy w drzwiach jak dwa kołki i blokowałyśmy przejście. Nie widziałaś, że on niósł tę dziewczynę? Na pewno nie było mu lekko — rzekła Susan.

— No tak, ale… — zaczęła Elisabeth, jednak nie zdążyła dokończyć myśli, ponieważ drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wtargnęła panna Dewar.

— Dziewczęta, do roboty!

— Pali się czy co? — zapytała Elisabeth.

— Nie dyskutuj, moja droga, tylko otwieraj lodówkę! Za kwadrans pan MacKenzie wychodzi z domu i jeśli za dziesięć minut nie dostanie przekąski, rozpęta się prawdziwe piekło!

— Spokojnie, panno Dewar — powiedziała Susan. — Gotowałyśmy cały ranek i lodówka jest pełna. Proponuję podsmażyć kilka naleśników.

— A z czym je zrobiłaś?

— Ze szpinakiem.

— Może być. Elisabeth, ty nalej do szklanki sok i podaj mi tę srebrną tacę! Szybko! — krzyczała panna Dewar, biegając po całej kuchni.

Odetchnęła dopiero wtedy, kiedy pan MacKenzie skończył jeść ostatniego naleśnika i opuścił dom.

„Oby wrócił dopiero na obiad”, pomyślała kobieta, machając mu ręką na pożegnanie.

Dwie godziny później Judith przekręciła się na drugi bok i poczuła dziwny ból w klatce piersiowej. Nie było to żadne ukłucie ani gwałtowny skurcz. Miała po prostu wrażenie, jak gdyby coś regularnie uciskało ją w tym samym miejscu. Bardzo powoli otworzyła oczy i próbowała zrozumieć, co się właściwie stało. Na początku w ogóle nie potrafiła określić, gdzie była i jakim cudem się tu znalazła. Intensywne promienienie słoneczne padały prosto na jej twarz, zasłaniając tym samym wszystko dookoła. Wiedziała jedynie, że leżała na czymś dużym i miękkim.

„Boże, co mi się stało?”, myślała, przecierając twarz.

Nieustannie walczyła z tym dziwnym, drażniącym bólem w klatce piersiowej. Po chwili jednak zdołała usiąść i otworzyć oczy. Uważnie przyglądała się rzeczom, które jej wzrok napotykał na swej drodze, ale nie dostrzegła niczego znajomego. Niczego, co należałoby do niej.

Była w jakimś pokoju. W pokoju, którego nigdy wcześniej nie widziała. Istotny jednak wydał się jej fakt, że pokój ten był naprawdę piękny. Piękny i luksusowy. A ona przecież nigdy w takich miejscach nie bywała. Jej skromne mieszkanie na Eversfield Road nie mogło się nawet równać z tym, co zobaczyła.

Łóżko, na którym siedziała, było zjawiskiem samym w sobie. Duża, elegancka kołdra w kolorze jasno beżowym ozdobiona wzorem czerwonych kwiatów i zielonych liści, została wykonana z tego samego materiału, co cztery prostokątne poduszki. Wszystko było miękkie, delikatne i bardzo przyjemne w dotyku.

Kolejnym elementem, na który Judith zwróciła uwagę, to piękne, wysokie oparcie wykonane ręcznie z ciemnoszarego żelaza. Wyglądało identycznie jak te, które widziała na starych filmach — z jednej strony proste i niepozorne, z drugiej jednak bogate we wszelkie walory artystyczne. Podobne oparcie, tyle że osadzone niżej, znajdowało się w dolnej części łóżka. Na kołdrze, tuż przy stopach Judith, leżał delikatny szlafrok w kolorze mocnej czerwieni.

„Kto by przypuszczał, że kiedyś będę spała w takim łóżku…”, pomyślała.

Zaraz potem wstała i zaczęła szukać kapci. Najpierw jednak stopa jej dotknęła miękkiego dywanu. Cały był jasnobeżowy, a na obwodzie posiadał wzór w kolorze czerwonym z delikatnymi akcentami zieleni i błękitu. Judith stąpała po nim ostrożnie. Nie chciała, aby jakakolwiek część została zabrudzona lub zniszczona z jej winy.

Po raz kolejny musiała zamknąć na chwilę oczy, aby uchronić je przed zbyt intensywnym słońcem. Promienie dostawały się do wnętrza przez okno stojące tuż za łóżkiem. Gwałtownie odwróciła głowę w bok i rozejrzała się po pokoju.

Uwagę jej przykuło lustro oparte o ścianę pomalowaną na kolor jasnozielony. Stało na drewnianej komodzie i było dosyć duże. Ozdobną ramę w jego górnej części wykonano dokładnie z tego samego materiału, co oparcia łóżka. Na komodzie stał różowy wazon z białymi kwiatami, a w prawym rogu pokoju wysoka, prostokątna szafka z pięcioma szufladami.

Promienie słoneczne stały się nagle mniej intensywne, więc Judith spojrzała w kierunku okna. Dopiero teraz dostrzegła, że po obu stronach łóżka stały dwie małe komódki, a na nich okazałe, ceramiczne lampy. Na ścianie w jasnobeżowym kolorze wisiały dwa jednakowe obrazki przedstawiające czerwony kwiat w pomarańczowym wazonie.

Cały pokój pełen był światła i niezwykle ciepłych akcentów. Judith czuła się w nim wspaniale, jak gdyby został stworzony specjalnie dla niej. Rozmarzona i pełna wewnętrznego spokoju podeszła do otwartego okna, odsunęła na bok koronkowe firanki i stanęła przy białym, marmurowym parapecie. Ciepłe podmuchy wiatru umiejętnie prześlizgiwały się do wnętrza pokoju, przynosząc ze sobą zapach wiosny.

„Jakie to wspaniałe miejsce”, pomyślała z uśmiechem, patrząc na fruwające po niebie ptaki i gęste, zielone korony drzew.

Po chwili westchnień i zachwytów jej wzrok powędrował nieco niżej, zatrzymując się na ogrodzie domu, w którym mieszkała. Wypatrywała samochodu wujka, ale bezskutecznie.

„To dziwne”, pomyślała. „Czyżby wyjechał?”

Już miała odejść od okna i zawołać panią Dewar, kiedy nagle dostrzegła jakąś dziwną postać spacerującą przy bramie. Na początku myślała, że był to wujek Archibald, który zapewne zaparkował samochód w garażu, a teraz przechadzał się wokół domu. Szybko jednak zdała sobie sprawę, że nie miała racji. Z sekundy na sekundę widziała tę postać coraz lepiej, wyraźniej. Z pogłębiającym się niepokojem patrzyła na stojącego w bezruchu mężczyznę, który nie odrywał wzroku od znajdującej się naprzeciw niego furtki. Miał na sobie długą, rozciągniętą bluzę i ciemne, przetarte dżinsy. Jego proste, jakby pożółkłe od słońca włosy w wielkim nieładzie opadały na jasne, szerokie czoło. Mężczyzna sprawiał wrażenie chorego i mocno zaniedbanego. W jego spojrzeniu było coś, czego nie dało się opisać. Zupełnie tak, jak gdyby spał na jawie, nie wyrażając przy tym żadnych uczuć i żadnych emocji.

„Co to za człowiek?”, rozmyślała Judith.

Po dłuższej chwili beznamiętnego wpatrywania się w furtkę, mężczyzna uniósł głowę i zatrzymał wzrok na wyglądającej przez okno dziewczynie. Judith gwałtownie odskoczyła w bok, próbując ukryć twarz za firanką. Cała ta sytuacja wydała jej się co najmniej dziwna. Jak to możliwe, aby obcy człowiek stał tyle czasu przy bramie bez zwrócenia na siebie uwagi?

„Nie można tego tak zostawić”, pomyślała, odchodząc od okna.

Już miała dzwonić do wujka, aby opowiedzieć mu o całym zajściu, kiedy nagle raptownie zatrzymała się na środku pokoju. Widziała bowiem wyraźnie, jak ktoś przekręcał klamkę po przeciwnej stronie drzwi. Sparaliżowana strachem stała w bezruchu. Nie wiedziała czy krzyczeć, czy schować się pod łóżkiem. Ostatecznie, wzięła do ręki wazon stojący na komodzie. Była przecież sama, zdana wyłącznie na własne siły. Drzwi otwierały się powoli, nie wydając przy tym ani jednego dźwięku. Judith uniosła wysoko dłoń i na wstrzymanym oddechu szykowała się do ataku. Już była gotowa rozmiażdżyć wazon na głowie intruza, kiedy nagle w drzwiach ukazała się roześmiana twarz panny Dewar.

— Na litość boską! — krzyknęła kobieta przerażona.

Judith natychmiast opuściła wazon.

— Dlaczego pani się skrada? — zapytała, próbując powstrzymać wybuch złości.

— Moja droga, ja tylko sprawdzałam czy wszystko w porządku — wyjaśniła panna Dewar.

— Nie podoba mi się, gdy ktoś ukradkiem wchodzi do mojego pokoju.

— Pan MacKenzie prosił, aby zaglądać do panienki co jakiś czas.

Judith usiadła na łóżku i przeczesała ręką włosy.

— Gdzie mój wujek? — zapytała.

— Poszedł do państwa MacGregor. Lada chwila powinien wrócić. Obiad podajemy o czwartej, a jest już prawie trzecia trzydzieści.

— Muszę się wykąpać — oznajmiła Judith, wstając z łóżka. — Odkąd tu przyjechałam, nie zdążyłam nawet umyć rąk, a po tej całej podróży lepię się jak żywica.

— Oczywiście, moja droga. Tutaj jest łazienka. Po remoncie wygląda jak nowa! — krzyknęła panna Dewar z zachwytem. — A tam są ręczniki. Mydło i szampon leżą na półce. Jeżeli panienka pozwoli, ja poczekam tutaj i razem pójdziemy do jadalni.

Judith spojrzała na kobietę zdziwiona. Już miała odesłać ją na dół, kiedy nagle przypomniała sobie postać tajemniczego mężczyzny stojącego przy bramie.

— Dobrze, niech pani poczeka — odparła i weszła do łazienki.

— Jestem bardzo szczęśliwa, że państwo przyjechali! — krzyczała panna Dewar przez drzwi. — Pan MacKenzie już dawno nie odwiedzał naszych stron. A teraz w dodatku przywiózł i panienkę. Ludzie się cieszą, bo mają dodatkową pracę i dzięki temu jest im lepiej.

— Jacy ludzie? — zapytała Judith.

— Ci, którzy na stałe mieszkają w Gairloch. Rzadko kiedy przyjeżdża tutaj ktoś obcy. Pracy nie ma zbyt wiele, więc kiedy nadarza się możliwość dodatkowego zarobku, wszyscy są zadowoleni. A przynajmniej ci, których pani wujek zatrudnia.

— Nie widziałam tu nikogo — skomentowała Judith, wychodząc spod prysznica.

— Niedługo pozna panienka wszystkich. Każdego dnia będzie przychodził ktoś nowy.

— Czy ci ludzie to pani rodzina?

— Ależ skąd! — zaśmiała się panna Dewar. — Tutaj pracuje sama młodzież. Moja rodzina ma już swoje lata i nie mieszka w tych okolicach. Chociaż… — rozmyślała na głos starsza pani. — Kilka dni temu odwiedził mnie siostrzeniec.

— Siostrzeniec? — zapytała Judith, myjąc zęby.

— Tak. Przyjechał zupełnie niespodziewanie. Był w okolicy i postanowił przywitać się z ciotką. Jakie to miłe z jego strony! Teraz ma wolne i nie pracuje. Mówi, że to najlepszy czas na podróże po kraju, spotykanie przyjaciół… Nawet nie wiedziałam, że on ma przyjaciół — rzekła starsza pani z namysłem.

Zaraz potem Judith wyszła z łazienki. Zaczęła nakładać na siebie kolejne części garderoby, słuchając opowieści o niesfornym siostrzeńcu.

— Po trzech latach studiowania fizyki kwantowej, zajął się projektowaniem wnętrz sakralnych. Ja nie wiem, czy on z tego wyżyje, moja droga — stwierdziła kobieta zakłopotana. — Dostał niby zlecenie w jakimś małym kościele w Aberdeen, ale powiedz sama, ile on tam zarobi?

— Nie mam pojęcia, panno Dewar — odparła Judith, poprawiając ślizgające się po nogach rajstopy.

— Mówiłam mu, żeby skończył studia i znalazł przyzwoitą pracę. Ach, moja droga, naprawdę szkoda słów. Gdyby chociaż w połowie był tak poukładany jak panienka. Zawsze chciałam, aby wyrósł z niego człowiek na poziomie i żeby zajął się czymś ambitnym. Wtedy wszyscy traktowaliby go z szacunkiem. Czyż nie tak?

— Zgadza się — przyznała Judith, wciągając na siebie czarną spódnicę i obcisłą bluzkę w kolorze dojrzałej wiśni.

— Ale powiem panience jedno. Chłopaka tak uczciwego jak on ze świecą trzeba szukać. Przyznaję, że zawód wybrał sobie beznadziejny, ale przecież nie tylko to się liczy.

— Ma pani absolutną rację — przyznała Judith, wychodząc na korytarz. — A teraz możemy iść na obiad.

— Już się panienka przebrała?

— Tak, panno Dewar.

— Chodźmy zatem. Pan MacKenzie na pewno czeka już w jadalni.

Judith uważnie przyglądała się dużym, drewnianym drzwiom, które mijały po drodze. Wszystkie zapewne prowadziły do pomieszczeń tak pięknych i eleganckich jak jej pokój. Korytarz sam w sobie był dosyć wąski, ale spokojnie starczało miejsca dla dwóch, idących obok siebie osób. Po chwili panna Dewar skręciła w prawo i wskazała schody prowadzące na dół.

— Jadalnia mieści się na parterze zaraz przy głównym wejściu.

— Ile pokoi jest w tym domu? — zapytała Judith, patrząc raz w lewo, raz w prawo.

— Nie wiem, moja droga. Nigdy nie mogłam się doliczyć. Jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć. Zresztą, co za różnica. Większość i tak jest zamknięta.

— Zamknięta? A dlaczego? — dopytywała się Judith.

— Chyba panienka nie sądzi, że dałam radę posprzątać je wszystkie. Pan MacKenzie obudził się za pięć dwunasta i kazał mi postawić cały dom na głowie. Miałam zaledwie tydzień na to, aby przeprowadzić tu rewolucję. Przygotowałam tylko kilka pomieszczeń i to głównie tych, w których będziecie spędzać najwięcej czasu.

— A co z resztą pokoi?

— Nie wiem. Albo stopniowo będę przygotowywać je do użytku, albo pozostaną zamknięte.

— Od czego to zależy?

— Od zachcianek gospodarza, moja droga.

W tej właśnie chwili obie panie przekroczyły próg jadalni. Judith z zachwytu otworzyła usta i zaczęła podziwiać miejsce, w którym za kilka minut miała spożyć swój pierwszy posiłek w Gairloch. Najpierw podeszła do stołu. Do pięknego, drewnianego stołu w kształcie prostokąta, przy którym stało dziesięć, równo ustawionych krzeseł. Judith dotknęła blatu i zaczęła gładzić jego powierzchnię.

— Wspaniały materiał — powiedziała do panny Dewar i zaraz potem przeniosła swój wzrok na dwa, średniej wielkości wazony ozdobione niebieskimi akcentami. Zostały oddzielone od siebie miseczkami pełnymi kruchych ciastek oraz stylowym, czarnym wazonem.

Judith powoli przesuwała się w głąb jadalni, stąpając po solidnej, drewnianej podłodze. Szczególną uwagę zwróciła na niezwykle oryginalną ścianę wykonaną z dużych, szarych kamieni. Wisiało na niej lustro o przyozdobione szeroką, drewnianą ramą. Na dole widniał jakiś napis, ale Judith nie była w stanie go przeczytać. W lustrze odbijała się szklana gablota w podobnym stylu, przepełniona większymi i mniejszymi filiżankami. Przy ścianie stała również niewielka, drewniana szafka zapełniona różnymi szkatułkami i zdjęciami. Po obu jej stronach ustawiono dwie wysokie rośliny osadzone w potężnych, białych donicach.

Po lewej stronie jadalni, tuż przy samym oknie, znajdowało się wąskie przejście w kształcie łuku prowadzące do drugiego pomieszczenia.

— Co tam jest? — zapytała Judith.

— Salon, moja droga. Ale obejrzymy go dopiero po obiedzie. Za chwilę podajemy pierwsze i drugie danie, więc najwyższy czas zająć miejsce przy stole.

— A gdzie wujek?

— Sam diabeł nie wie, gdzie się podziewa — odparła panna Dewar, wychodząc z jadalni.

Judith została sama. Niepewnym krokiem zbliżyła się do okna i delikatnie odchyliła firankę. Była ciekawa czy ten dziwny człowiek z obłąkanym spojrzeniem nadal stał przy bramie i patrzył w stronę jej pokoju.

— Zniknął — wyszeptała Judith z ulgą.

Zaraz potem odeszła od okna i zajęła miejsce przy stole.

Rozdział 7

— Aby stworzyć najlepsze warunki do nagrywania EVP, trzeba pamiętać o kilku podstawowych rzeczach — wyjaśniał Todd, uśmiechając się do grupy nowo przyjętych stażystów. — Po pierwsze, nie używajcie tanich urządzeń. Oszczędzanie na jakości taśm i płyt prędzej czy później zemści się na was okrutnie. Wydając więcej kasy na dobry sprzęt, zapewnicie sobie lepszy odbiór i większe szanse na odczyt nagrania. Po drugie, zrezygnujcie z wewnętrznego mikrofonu. Dźwięk wydobywający się z jakiegokolwiek wbudowanego urządzenia zawsze zagłuszy EVP i w takiej sytuacji zrozumienie czegokolwiek będzie graniczyło z cudem. Po trzecie, nie zapominajcie o stworzeniu niewielkiego hałasu w tle. Chodzi o to, aby przepływał stały, ale mało znaczący strumień dźwięku. Możecie odkręcić wodę w kranie, włączyć odkurzacz albo wykorzystać zakłócenia z radia lub telewizora.

— Ale czy to nie zagłuszy tych dźwięków, które najbardziej nas interesują? — zapytał jeden ze stażystów.

— Wręcz przeciwnie — powiedział Todd, podchodząc do tablicy. — Chcąc wytworzyć hałas, duchy potrzebują sporej dawki energii. Nie posiadają jej na tyle, aby wydobyć z siebie rozpoznawalne przez człowieka słowa. Jeżeli dostarczycie im niewielkiego hałasu w tle, będą w stanie poskładać dźwięki pochodzące z zakłóceń i tym samym łatwiej sformułują wyrażenia. Wszystkie pozostałe urządzenia, które nie są wam potrzebne, muszą być odłączone od prądu. Chodzi o to, aby nagranie nie zostało przeciążone. Na samym końcu, ustalcie hałasy porównawcze.

— A co to takiego? — zapytała siedząca w drugiej ławce dziewczyna.

— Hałasy porównawcze to wszystkie inne dźwięki, które potem omyłkowo mogą być uznane za EVP. Należą do nich między innymi kaszel, ciężki oddech, kroki, słowa wypowiedziane w innych pomieszczeniach o różnym stopniu głośności i tonacji.

— A co z kamerą na podczerwień? — zapytał chłopak z końca sali.

— Kamera na podczerwień często wyłapuje częstotliwości promieniowania elektromagnetycznego, niewidocznego dla ludzkiego oka. Chodzi o to, że dostępne dla naszych oczu promieniowanie znajduje się w tej części spektrum światła, której nie widzimy. Dostrzegamy zakres światła czerwonego, jednak długość fali podczerwieni mieści się w przedziale od 750 nm do jednego mikrometra. Duchy, podobnie jak ludzie, wydzielają energię termiczną. Taka energia może zostać wykryta właśnie dzięki światłu podczerwieni — tłumaczył Todd, zapisując na tablicy kolejne punkty.

— Pamiętajcie jednak, że każdy odcień obrazu będzie zmieniony. Innymi słowy, czerń będzie wyglądała jak kolor biały, a przedmioty ciemniejsze będą zdawać się jaśniejsze — dodał, odkładając flamaster. — To na dzisiaj wszystko. Na następnym wykładzie porozmawiamy o matrixingu.

— A co to jest? — zapytała brunetka z pierwszej ławki.

— Coś, co na pewno was zainteresuje — odparł Todd z uśmiechem. — Do zobaczenia jutro — dodał, po czym opuścił salę.

Chwilę później szybkim krokiem udał się do biura, gdzie miał nadzieję zastać Richarda. Wiadomość, którą chciał mu przekazać, była kwestią życia albo śmierci.

„Oby tylko się nie spóźnił”, myślał Todd, naciskając na klamkę.

Jakże mu ulżyło, kiedy zobaczył Richarda siedzącego na biurku i dłubiącego w zębach wykałaczką.

— Skończyły mi się nitki — wyjaśnił, kontynuując czyszczenie.

— Dobrze, że już jesteś — powiedział Todd.

— Czekam na ciebie od godziny. Kazałeś mi być o siódmej.

— Wiem, ale zupełnie zapomniałem o wykładzie.

— Kogo tym razem werbujesz?

— Potrzebujemy kilku ludzi do pracy w terenie. Słuchaj, dzwonił do mnie…

— W terenie? — zapytał Richard z niedowierzaniem. — A co? Wyrzuciłeś kogoś z naszych?

— Nikogo nie wyrzuciłem — wyjaśnił Todd. — Ostatnio mamy dużo zleceń i nie dajemy rady. Przyda się kilka osób do pomocy.

— Przynajmniej jacyś gramotni?

— Nie wiem, na razie ciężko powiedzieć. Mam jednak…

— Stary, a może na dobry początek dnia zabrałbyś swojego kolegę na śniadanie? — zasugerował Richard. — Z tego całego pośpiechu nie zdążyłem zrobić kanapek.

— To po jakiego diabła dłubiesz w zębach wykałaczką?

— Hej, miałem chyba prawo zjeść wczoraj kolację… — wyjaśnił. — To jak? Idziemy coś przekąsić?

— Po tym, co ci powiem, odechce ci się śniadania — stwierdził Todd, nerwowo chodząc po pokoju.

— A co? Turner nie zapłacił?

— Tu nie chodzi o pieniądze. Godzinę temu dzwonił do mnie Wilhelm Fosher.

Richard przestał dłubać w zębach i spojrzał na Todda.

— Czego chce? — zapytał.

— Z tego, co mówi, ma jakiś problem.

— Gówno mnie to obchodzi. Staruch już dawno powinien kopnąć w kalendarz. Mam gdzieś jego pieprzone problemy!

— Uspokój się. Tym razem mówił poważnie.

— Stary, on zawsze mówi poważnie!

— Teraz sytuacja wygląda inaczej — wyjaśnił Todd. — Coś podobno nawiedza jego dom i robi mu krzywdę fizycznie. W nocy chwyta go za gardło i dusi, a za dnia drapie i pozostawia krwawiące ślady na skórze.

— Nareszcie! — wykrzyknął Richard zadowolony. — W końcu ktoś dobrał mu się do tyłka!

— To nie jest temat do żartów — zauważył Todd. — Fosher prosi, abyśmy przyjechali i zbadali sprawę.

— Czyś ty zwariował? Zapomniałeś już, co ten staruch nam zgotował?

— Pamiętam doskonale. Ale jego życie może być w niebezpieczeństwie.

— Guzik mnie to obchodzi — powiedział Richard zdenerwowany. — Rób, co chcesz, ale mnie w to nie mieszaj.

— Problem w tym, że obecnie wszyscy są zajęci — wyjaśnił Todd. — Tylko tobie nie przydzieliłem kolejnej sprawy, a przypadek Foshera jest teraz najpilniejszy.

— Stary, ja naprawdę mam gdzieś tego psychopatę. W ciągu ostatnich kilku miesięcy byłem u niego osiem razy! Jego dom jest czysty! Nigdy nie znalazłem niczego, co choćby w jednej tysięcznej przypominało ducha! A on co robił? Wzywał policję… Pamiętasz, jak przyjeżdżałeś po mnie do kicia? Pamiętasz, ile kasy buliłeś, żeby mnie wypuścili? Pamiętasz to, do cholery, czy nie?

— Pamiętam — przyznał Todd. — Ale do tej pory nikt go nigdy nie dusił ani nie kaleczył. Sam przyznasz, że takie przypadki się zdarzają i mogą być bardzo niebezpieczne.

— Owszem. Jednak nie u Foshera. Dam sobie głowę uciąć, że staruch sam się kaleczy i wymyśla te wszystkie bajki, żeby zwrócić na siebie uwagę.

— Może i masz rację, ale naszym obowiązkiem jest to sprawdzić.

— My nie mamy żadnego obowiązku wobec niego — powiedział Richard stanowczo. — Wręcz przeciwnie, powinniśmy natychmiast odmówić przyjęcia tego zlecenia.

— Nie mów tak. Wiem, że czujesz do niego urazę, ale ten człowiek potrzebuje pomocy.

— Chłopie, on ma poważne problemy z samym sobą! Jemu potrzebny jest psychiatra, a nie łowcy duchów!

— Zajmiesz się tą sprawą? — zapytał Todd.

— Nie — odparł Richard chłodno.

— Zostawiam ci jego numer. Mam nadzieję, że przemyślisz to i skontaktujesz się z nim jeszcze dzisiaj. Może tobie powie coś więcej niż mnie.

— Nie licz na mnie, stary. Już postanowiłem.

— Twardziel z ciebie, ale tylko z pozoru — żartował Todd. — Wiem, że szybko się przełamiesz.

— To już zaczyna być wkurzające — powiedział Richard, kierując się w stronę drzwi.

— Poczekaj, nie wychodź! — zawołał Todd. — Dziś rano dzwonił do mnie ktoś jeszcze.

— Kolejny psychopata?

— Można tak powiedzieć. Dzwoniła do mnie Gina.

Richard zatrzymał się przy klamce.

— Gina? — zapytał ze zdziwieniem.

— Tak. Wyobraź sobie, że kilka dni temu wróciła do Londynu. Wiedziałeś o tym?

— Nie — odparł Richard. — Myślałem, że na stałe przeprowadziła się do Hastings.

— Ja też. Aż do dzisiaj.

— Czego chciała?

— Pytała, jak idzie interes. Zastanawia się nad powrotem do nas i chciała wiedzieć czy znajdziemy dla niej miejsce.

— Co jej odpowiedziałeś?

— Jeszcze nic. Szczerze mówiąc, sam nie wiem, co z tym fantem zrobić — przyznał Todd. — Wiesz przecież, jaka jest Gina. Już cztery razy odchodziła z pracy. Nie ma żadnej pewności, że tym razem zostanie na stałe. Z drugiej jednak strony, jest ekspertem. I to najlepszym na rynku.

— Rób, co chcesz — odparł Richard. — Mnie jest wszystko jedno.

— Mówię ci o tym dlatego, ponieważ moja decyzja w dużej mierze zależy od ciebie.

— Ode mnie? A niby dlaczego?

— Jeżeli przyjmę ją z powrotem, to będzie pracować z tobą.

Richard zamknął drzwi i spojrzał na Todda ze zdziwieniem.

— Stary, wiesz przecież, że ostatnio nie układało się między nami.

— To prawda, ale nie mam innego wyjścia. Ty i ona tworzyliście idealny zespół. Nie wyobrażam sobie Giny przy boku kogoś innego.

— Ale to nie jest mój problem — zauważył Richard.

— Wiem. I dlatego chciałem z tobą porozmawiać. Jeżeli nie chcesz jej więcej w swoim zespole, po prostu jej nie przyjmę. Myślę jednak, że zdajesz sobie sprawę z wartości takiego pracownika. Wyniki waszej współpracy byłyby o wiele lepsze niż każdego w pojedynkę. Zastanów się nad tym.

— Jak zwykle, próbujesz mnie zmanipulować — stwierdził Richard, grożąc koledze palcem.

— Mylisz się, przyjacielu. Ja tylko dbam o interesy firmy. Zależy mi jednak na twoim zdaniu i dlatego też decyzję pozostawiam tobie. Obiecaj mi tylko, że nie podejmiesz jej zbyt pochopnie — zaznaczył Todd.

— Dobrze, przemyślę to — odparł Richard obojętnie. — A co z nowymi sprawami?

— Jakimi sprawami?

— Tymi, które miałeś mi przydzielić.

— Widzisz, są sprawy łatwiejsze i trudniejsze. Łatwiejsze to te, które gotowi jesteśmy wykonać natychmiast. Trudniejsze odkładamy tak długo, jak tylko możemy. Ale kiedy już je wykonamy, czujemy się mocniejsi i bardziej wartościowi. W każdym zawodzie, a już tym bardziej w naszym, tylko najlepsi podejmują wyzwania i przyjmują sprawy, których się boją. Kto nie idzie do przodu i nie walczy z własnymi słabościami, cofa się. A ten, kto się cofa, przegrywa.

Po tych słowach Todd odszedł od lustra, wręczył koledze leżącą na biurku kartkę i gwiżdżąc, opuścił biuro. Richard został sam. Stał w bezruchu przy drzwiach i wpatrywał się w białą kartkę papieru, na której widniał numer Wilhelma Foshera.

Rozdział 8

— Obiad był wspaniały — powiedziała Judith, wycierając usta serwetką. — Już dawno nie jadłam czegoś tak dobrego.

Archibald nie zareagował. Siedział po drugiej stronie stołu oparty jednym łokciem o drewniany blat i z zadowoleniem przypatrywał się siostrzenicy.

— Bardzo mnie to cieszy — odparł po chwili, ukazując duże, zaniedbane zęby. — A jak się czujesz?

— Lepiej. Znacznie lepiej.

— Odpoczęłaś?

— Tak.

— To dobrze. Bo widzisz, kochanie… Chciałbym cię teraz gdzieś zabrać.

— A dokąd? — zapytała Judith.

— No cóż… Gairloch też ma swoje atrakcje — powiedział Archibald, uśmiechając się. — Może nie tyle, co Londyn, ale zawsze coś się znajdzie.

— Skoro tak mówisz — odparła.

— Chcę, żebyśmy wyszli z tego domu i porozmawiali — dodał po chwili.

— O czym?

— Wiesz dobrze, o czym.

— Ale ja nie chcę o tym rozmawiać — powiedziała Judith głośno.

Chciała zabrzmieć stanowczo, jednak w żaden sposób nie potrafiła zapanować nad drżeniem głosu. Co więcej, w jej spojrzeniu wyraźnie było widać lęk i niepokój.

— Dobrze, jak sobie życzysz — powiedział Archibald.

Nastała cisza. Siedzieli sami przy dużym stole w towarzystwie talerzy, sztućców, filiżanek i okruchów czekoladowego ciasta.

— To ja już sobie pójdę — rzekła, wstając od stołu.

— Dokąd chcesz iść?

— Chcę zobaczyć dom.

— Jeżeli masz ochotę, dotrzymam ci towarzystwa — zaproponował Archibald.

— Pójdę sama. Ty nie skończyłeś jeść ciasta. Pannie Dewar będzie przykro, jeżeli zobaczy, że nawet go nie tknąłeś.

Po tych słowach Judith wstała i wyszła z jadalni. Ruszyła na zwiedzanie domu, który od chwili przybycia wydawał się jej wielki i potężny. Była ciekawa wszystkiego, co w nim się znajdowało. Wiedziała już, że większość pokoi nie umeblowano i stan ten prawdopodobnie nieprędko się zmieni. Kto wie, może nawet tak już zostanie. Odkrywanie nowych pomieszczeń sprawiało jej ogromną przyjemność. Za każdym razem znajdowała coś ciekawego i czuła się dokładnie tak, jak gdyby znowu była małą dziewczynką.

Na pierwszym piętrze najbardziej spodobał się jej niewielki pokój gościnny w delikatnym, fiołkowym kolorze oraz gabinet wujka Archibalda znajdujący się tuż przy schodach. Na dole natomiast największe wrażenie zrobił na niej salon, do którego wchodziło się przez jadalnię. Zakochała się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia i nie ulegało wątpliwości, że tutaj właśnie zamierzała spędzać większość wolnego czasu.

Pomieszczenie było duże, przestronne i dobrze oświetlone. Na środku stał ciemny, bardzo niski stolik z krótkimi nogami wygiętymi na zewnątrz w kształcie łuku. Łudząco przypominał typowy, japoński mebel, przy którym ludzie spożywają posiłki na klęczkach. Ozdobiony był jedynie małą, białą świeczką przypominającą nocną lampkę.

Po lewej i prawej stronie stolika znajdowały się dwie potężne sofy w kolorze świeżo opadniętego śniegu. Na nich z kolei leżały białe, starannie ułożone poduszki. Ściany przepełnione były mniejszymi i większymi obrazami w ciemnobrązowych ramach. Według Judith, wisiało ich tam trochę zbyt dużo, a rozmieszczenie nie miało żadnej logiki. Na pewno zostały powieszone w zupełnie przypadkowych miejscach, co wprowadzało lekki, nie mniej jednak przyjemny dla oka chaos.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 54.64