E-book
14.7
drukowana A5
42.05
drukowana A5
Kolorowa
61.78
Nie byłem zomowcem PRL-u

Bezpłatny fragment - Nie byłem zomowcem PRL-u

Wspomnienia z mentowni


5
Objętość:
105 str.
ISBN:
978-83-65236-26-5
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 42.05
drukowana A5
Kolorowa
za 61.78

Zamiast wstępu

Tytuł tego swoistego pamiętnika wymyśliłem parę lat wcześniej. Dlaczego taki? Bo jest prowokujący. Tu My, tam ZOMO. Czym było ZOMO — Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej — nazwa dobra jak każda inna, albo taka sama głupia jak wiele innych. Tamta epoka lubowała się w takich dziwolągach nazw np. PM WUSW, co oznaczało Pułk Manewrowy Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych –zupełnie coś innego niż ZOMO? Oczywiście, że nie — to samo tylko inaczej. To znaczy zadania były te same, ale nazwa była inna. B (P) CP — brzmi jak skrót nazwy jakiejś jednostki chorobowej — Batalion (Pułk) Centralnego Podporządkowania — struktura jednostek Milicji Obywatelskiej tworzonych przez chłopaków odbywających zastępczą służbę wojskową w strukturach milicji — ot, takie Oddziały Prewencji czasu stanu wojennego i lat kolejnych. A dlaczego wspomnienia z mentowni? Mentownia to określenie milicji z gwary więziennej. Czasem oznaczało komisariat czy komendę milicji, a czasem milicję jako strukturę, jako organizację. Dlatego właśnie, że w zależności od kontekstu użycia tego gwarowego określenia oznacza ono obiekt lub organizację spodobało mi się. Wszak raz opisuję sytuacje a raz ludzi, raz sprawy poważne a raz humorystyczne i błahe. Szczególnego znaczenia nabiera to dopisane przed tytułem „nie” ono także znajdzie swoje odniesienie w treści. A czy zasadnie odnosi się do całości? Tyle na temat tytułu.

Dlaczego w formie pamiętnika, bo poszczególne dni czy historie są jak kadry zapamiętane z filmu. Wiele z tych kadrów dotyczy autora, ale też wiele jest takich, których autor był tylko świadkiem lub, o których słyszał od kolegów i znajomych. Tak naprawdę, to są radosnym „wymyślactwem”.

Dlaczego pamiętnik jest bez dat? A komuż potrzebne są daty? Daty pozycjonują daną sytuację w historii odnoszą ją do układu czasowo — przestrzennego, a tu nie chodzi o to aby powstał dokument. Celem moim było spisanie zapamiętanych sytuacji tak, aby stanowiły zarówno źródło zabawy i uśmiechu jak i refleksji nad czasem minionym. Czasem niekiedy trudnych wyborów przed jakimi przyszło stawać ludziom w okresie gdy w kraju zaczynała świtać nadzieja wolności i gdy walka o demokrację miała bardzo różne oblicza. Niekiedy podaję datę opisywanego zdarzenia, ale służy ona jedynie temu, aby czytelnik mógł odnieść się do swoich wspomnień lub innych faktów historycznych z opisywanego okresu. Niekiedy używam prawdziwych nazwisk osób publicznych. Dzieje się tak wyłącznie wówczas, gdy jest to konieczne dla pokazania jak te osoby wpłynęły na sytuacje związane z życiem autora pamiętnika lub jego przyjaciół.

Dzisiaj, gdy rośnie rzesza „weteranów”, dla których słowo nic nie znaczy, dla których obrażać innych oznacza — tylko moje słowa są prawdziwe, ta garść wspomnień ma prowokować — prowokować do chwili zastanowienia nad tym czym jest nasza historia — nad sztuką interpretacji faktów.

Z góry przepraszam za wulgaryzmy pojawiające się w niektórych częściach pamiętnika. One po prostu były częścią tamtego języka i nie chciałem z nich rezygnować.

A tak w ogóle, to wszystkie postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem mojej wyobraźni i fikcji quaziliterackiej, bo przecież nie można tych wypocin nazwać literaturą, i jeżeli ktokolwiek odnajdzie tu siebie, to znaczy, że zmysły jego i moje spotkały się w piątym wymiarze i powinien odwiedzić dobrego psychiatrę, bo to jest w rzeczywistości innej niż wirtualna niemożliwe. Jeżeli więc po przeczytaniu Wspomnień poczujesz się urażony i zechcesz mnie pozwać do Sądu, to z góry radzę zrezygnuj — sądy nie orzekają w sprawach o konfabulację. Jeśli więc nadal będziesz twierdził, że uczestniczyłeś w opisanych tu wydarzeniach… Mój Boże, jak to ludzie potrafią się utożsamiać ze słowem pisanym…

Andrzej Klimek

Początki, których nie było

Pani Basia, moja wychowawczyni i nauczycielka języka polskiego w klasach 4 — 8 kazała nam założyć „Zeszyt zawodoznawczy”. Fajna nazwa, która oznacza w rzeczywistości spis wypocin młodego człowieka na temat różnych zawodów i jego „dopasowanie” do danego zawodu. Była w tym zeszycie grupa zawodów mundurowych: wojskowy, strażak i milicjant (można było jeszcze inne wpisać, ale trzy były obowiązkowe) więc więcej nie pisałem. Pamiętam stronę z milicjantem — rysunek — kartka z kalendarza z datą 7 października (wtedy obchodzono dzień milicjanta) i tekst jakie są narzędzia pracy i predyspozycje do zawodu, gdzie uczą tego zawodu i czy widzę siebie jako wykonującego ten zawód. Napisałem wówczas, że milicjant musi być silny, dobrze zbudowany i wysportowany. Zawsze chciałem łapać złodziei, ale jak mam napisać, że nadaję się do tego zawodu skoro nie jestem najsilniejszy, nie jestem dobrze zbudowany, owszem sprawdziany z wychowania fizycznego zaliczałem dobrze i bardzo dobrze, ale żebym był super wysportowany, to lekka przesada. Więc konkluzja nie mogła być inna, niż taka, że chyba bym się nie nadawał do tego zawodu. Byłem wściekły na siebie, na szkołę, na durny „Zeszyt zawodoznawczy”. Wtedy i jeszcze długo później nie wiedziałem, że bardziej będzie potrzebny w tym zawodzie zdrowy rozsądek, ciężka praca i myślenie niż siła fizyczna…

Kartka z zeszytu „zawodoznawczego”

***

Koniec podstawówki, na świadectwie mam wzorowe zachowanie, same piątki i jedną czwórkę (szóstek wtedy nie stawiano). Ot porządny chłopiec, który lubił się uczyć. Harcerz lubiący mundur i wyjazdy na obozy. Wkrótce wyjazd na obóz, a potem szkoła średnia. Jeszcze tylko trzeba się dostać do wybranej szkoły Technikum Łączności. Już w podstawówce zbierałem wyrzucone z Prezydium Miejskiej Rady Narodowej telefony i z kawałków składałem w jeden, zrobiłem sobie słuchawkę monterską i, …o zgrozo, podłączałem się sąsiadowi do linii i dzwoniłem do kolegów (niewielu miało telefony) i na zegarynkę, albo słuchałem bajek. Nie było tego wiele, ale fakt jest faktem. Sąsiad był milicjantem z Ruchu Drogowego. Czasem przyjeżdżał do domu na MZ-ecie, a czasem dużym Fiatem… w czasie gdy byłem podłączony do linii, oj szybko trzeba się było desantować…


***

Wyjazd do szkoły. Nie, jeszcze nie po nauki, najpierw ogłoszenie wyników na podstawie tzw. konkursu świadectw. Z duszą na ramieniu idę na drugie piętro. Widzę gablotkę z ogłoszeniami i listami. Czytam. Czytam jeszcze raz, i jeszcze raz. Nie ma mnie — na moment zatrzymało mi się serce i przestało pompować krew. Nagle patrzę w bok. Na sąsiedniej liście zatytułowanej „TEREN” — jestem!!! Poprzednia zatytułowana była „MIASTO” — byłem z miasta. Nie. Miasto, to jest to wojewódzkie, ty kmiocie jesteś teren. Nie, kompleksów się nie nabawiłem, ale niechęć do wszelkiego rodzaju podziałów pozostała na zawsze.


***

Przed rejestracją przedpoborowych wymyśliliśmy z kolegami z internackiej sali, że po technikum pójdziemy do milicji. No, może nie wszyscy z nas chcieli zostać milicjantami na zawsze, ale chcieliśmy zamiast do wojska pójść do milicji. Spróbować. Po komisji poborowej, na której otrzymałem kategorię A1 (najwyższa) zacząłem wdrażać plan w życie. A przynajmniej tak mi się wydawało.

W czwartej klasie poszedłem do Wydziału Kadr aby dowiedzieć się więcej i złożyć akces do służby. Kadrowiec — kapitan MO, którego nazwiska już nie pamiętam opowiedział o możliwościach, zachęcał wyższym żołdem, ciekawą służbą — jednym słowem kaperował na całego. Wcale tego nie potrzebowałem. Chciałem tylko wiedzieć jak i kiedy. Na koniec stwierdził, że skoro jestem dopiero w czwartej klasie, to spotkamy się za rok. Tak minęło moje pierwsze „podejście” do zawodu milicjanta.


***

Skoro miałem przyjść za rok, to przyszedłem. Kapitan poznał mnie od razu. Tym razem już nie roztaczał wizji. Wiedział, że chcę. Pytanie było krótkie:

— W której klasie jesteś?

— W piątej.

— Kiedy matura?

— W maju.

Kapitan żachnął się jakbym był natrętną muchą, ale nie odprawił mnie z kwitkiem. Kontynuował rozmowę z innej „beczki”.

— Które technikum? Jaki będziesz miał zawód?

— Technikum Łączności. Technik telekomunikacji, specjalność teletransmisja.

— Mhyyy. To jest zawód zastrzeżony dla wojska. Niechętnie dają zgodę na służbę w milicji …

— To co mam robić? Nie mam szans?

— No, nie. Tak źle nie jest. Pierwszeństwo mają członkowie ORMO. Może gdybyś był członkiem ORMO było by łatwiej…

On nie namawiał, on sugerował. Chcesz to próbuj. Twoja sprawa. Zasępiłem się.


— Masz jeszcze sporo czasu. I tak jeszcze nie kończysz szkoły. Przyjdź po Nowym Roku.

Rozmowa była skończona.

Wyszedłem z WUSW-u jak zbity pies. Szedłem ulicami Szczecina bez celu. Po co mi to wszystko. Gdzie ja znajdę to cholerne ORMO. Przypomniał mi się kawał o ormowcach, na których jeżdżą milicjanci. Milicjant to milicjant, a ormowiec? Natłok myśli. Sam nie wiem kiedy przeszedłem kilka ulic. Nagle zanim jeszcze dotarłem do internatu silne klepnięcie w plecy wyrwało mnie z tego zamkniętego kręgu myśli o ORMOwcach. To kolega z klasy Darek Gomóła.

— Cześć!

— Cześć. Odpowiedziałem bez entuzjazmu. Nie miałem ochoty na koleżeńskie pogaduchy.

— Coś taki zamyślony. Stało się coś?

— Nic. Byłem w kadrach (Darek wiedział, że myślę o pójściu do MO). Kadrowiec powiedział, że zawód zastrzeżony dla wojska i że dobrze by było gdybym wstąpił do ORMO. Gdzie ja kurwa znajdę to ORMO?!

Darek zaśmiał się i zrobił minę jakby problem z ORMO nie był żadnym problemem. I nie był.

— Wiesz gdzie jest drugi komisariat?

— Wiem. Pytanie zawisło mi na ustach. Pytały oczy i cała moja twarz.

— Przyjdź o 17-tej na dwójkę. Mamy spotkanie. Polecę cię i będziesz mógł wstąpić.

Tego już było dla mnie za wiele. Cztery lata w jednej klasie, a on mi jasno mówi, że jest ormowcem i że może mnie wciągnąć do ORMO, a ja do tej pory nic o tym nie wiedziałem.

Poszedłem. Po kilku dniach zostałem członkiem ORMO.


***


W zasadzie moja przygoda z ORMO była epizodem, który miał mi pozwolić osiągnąć wymarzony cel. W przeciwieństwie do Darka nie kryłem się z moją przynależnością do ORMO. Obnosić się też nie obnosiłem. Przynależność do ORMO nie była wówczas powodem do dumy.

Ale skoro już wstąpiłem, to trzeba coś robić. Nie można tylko być. Wciągnąłem do ORMO jeszcze kilku kolegów z internatu. ORMO było dla nas przepustką na noc. Kierownik nie robił żadnego problemu z wyjściami „na służbę”. Nie wiem czy nie chciał tego ruszać, czy odpowiadało to jego poglądom. W każdym razie nie robił nigdy żadnych uwag ani problemów. Byliśmy pełnoletni.

Chodziliśmy na patrole z dzielnicowymi, mieliśmy służby w Izbie Dziecka, woziliśmy nawalonych do „Izby wytrzeźwień”. Oczywiście obowiązywała terminologia „na izbie”, bo tak się mówiło w milicyjnej gwarze. Podobało nam się. Bawiliśmy się tym, co inni nazywali ciężką i odpowiedzialną służbą, a przy okazji można było poznać ludzi, przepisy i drugą twarz miasta.


***

Pod koniec stycznia znów odwiedziłem „znajomego kadrowca”. Tym razem otrzymałem do wypełnienia kilkustronicowy dokument. Dane osobowe, krótki życiorys, motywacje, rodzina, zainteresowania. Po wypełnieniu przy stoliku na korytarzu kadrowiec przejrzał dokument. Pokazał palcem rubrykę, w której wpisałem praktykujący.

— Lepiej by było gdybyś dopisał „nie”. Chodzisz regularnie do kościoła?

— Nie.

— To w zasadzie wpiszesz prawdę. Uśmiechnął się porozumiewawczo.

Co się mam burzyć. Skoro wstąpiłem do ORMO, to nie dopiszę „nie”? Przecież i tak nie należę, do częstych gości kościoła, a nawet chodzę tylko wówczas gdy potrzebuję chwili spokoju i wyciszenia. Na pewno nie należałem do klerykałów.

Dopisałem „nie”. Niestety, to nie koniec spotkań. Czekała mnie jeszcze jedna „deklaracja lojalności”.

— Mówił Pan, że członkowie ORMO mają pierwszeństwo. Chciałem powiedzieć, że wstąpiłem do ORMO.

— To dobrze. Nie jestem pewien tylko czy to wystarczy… Zawiesił głos jakby naprawdę przejął się tym czy zostanę przyjęty. Należycie do partii? Nagle zmieniła się forma w jakiej się do mnie zwracał.

— Nie.

Dobrze by było gdybyście byli członkiem partii. To jest dobrze widziane, a wy macie zawód zastrzeżony dla wojska.

No, ładnie. Znów mi czegoś brakuje. Jak nie ORMO to partia. Co za kraj? Nie można łapać złodziei bez partyjnej legitymacji? O słodka naiwności.

— Przyjdźcie za jakieś trzy miesiące. Może już coś będzie wiadomo w waszej sprawie.


***

Powiedziało się A, trzeba powiedzieć i B. Następnego dnia poszedłem do mojej wychowawczyni Niny Puleckiej. Należała do PZPR. Była chyba jedną z niewielu, którzy chyba wierzyli w możliwość „zwycięstwa socjalizmu”. Wierzyła, ale jednocześnie była to bardzo mądra i doświadczona życiowo kobieta. Mówiła z wyraźnym rosyjskim akcentem — rodowita Rosjanka — nawet twierdzenia i reguły matematyczne mówiła po rosyjsku. Chyba zawsze tłumaczyła sobie z rosyjskiego na polski. Może to dziwne, ale nigdy nam to nie przeszkadzało. Ona nazywała nas „moje dziecjaszki”, a my ją oficjalnie „Pani Profesor”. Mniej oficjalnie między sobą nazywaliśmy ją jej imieniem — Nina lub „Matka”. „Matka”, to w zasadzie ona sama nam narzuciła wielokrotnie nam powtarzając: Moje dziecjaszki, ja dla was kak matka.” I tak już zostało. Do matematyki, której uczyła nie miałem serca, ale Ninę zawsze bardzo szanowałem i lubiłem. Nina zapytała mnie dlaczego chcę wstąpić do partii. Zastanawiałem się co powiedzieć. W końcu pomyślałem, że nie ma co ściemniać. To, że wówczas myślałem, że jako członek partii mógłbym coś zmienić, mieć wpływ na to co się dzieje, w tym momencie się nie liczyło. Powiedziałem Ninie, że chce iść do milicji, a tam w kadrach powiedzieli, że dobrze by było gdybym był członkiem partii.

— Nu, jak chcesz, Andrzeju. Przekażu twoją prośbę sekretarzu.

Po dwóch dniach przyniosła mi do wypełnienia deklarację kandydata na członka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.


***

W najbliższy piątek była wyjazdówka. Raz w miesiącu „wyrzucali” nas z internatu do domów. W tym czasie na naszych łóżkach spali studenci zaoczni ze szczecińskich uczelni. Nie mogłem się doczekać, żeby pochwalić się rodzicom swoimi przedsięwzięciami związanymi z milicją i partią.

Tato nie wyraził żadnych emocji. W zasadzie, to chyba nie były mu „po nosie” moje wybory. Codziennie zamykał się w pokoju i słuchał Radia Wolna Europa i BBC. Żałował, że po wojnie wrócił „z robót”, że nie został „na zachodzie”. Funkcjonował w realnym socjalizmie, ale nie mógł się w nim odnaleźć. Mama na wiadomość o wstąpieniu do partii, na razie złożyłem deklarację, pokręciła z niesmakiem głową. Widziałem, że nie cieszy jej ta wiadomość. Powiedziała tylko, mam nadzieję, że wiesz co robisz. Wiem? Nie wiedziałem. Miałem 19 lat, chciałem być milicjantem i wstąpienie do partii miało mi to umożliwić. Gdy mama usłyszała, że złożyłem dokumenty do MO nie była już tak zdegustowana jak wiadomością o partii, ale nie była również wylewna. Z wielkim namaszczeniem powiedziała: Pamiętaj żebyś zawsze był człowiekiem. Milicjantem się bywa — człowiekiem się jest. Te słowa wypowiedziane w kuchni naszego mieszkania będę słyszał do końca mojego życia. Czy ich dotrzymałem? Mam nadzieję, że tak. Czy tak łatwo było i jest być człowiekiem?…


***

Wróciliśmy z wyjazdówki. Zebranie POP — Podstawowej Organizacji Partyjnej szkoły. Nie jest tych aktywistów partyjnych zbyt wielu. Kandydatów też nie ma. Dwa lata temu przyjmowali z wielką pompą siedmiu czy ośmiu uczniów, w ubiegłym roku trzech. Dzisiaj jestem sam. Sam jeden. Nie ma pompy. Normalne zebranie. Poza przyjęciem mnie jako kandydata inne bieżące sprawy. Czym oni się zajmują? Jedna z członkiń — nauczycielka historii, wychowawczyni równoległej klasy, zgłosiła problem, że inny nauczyciel wpisał do dziennika temat, w którym użył słów Ojciec Święty Jan Paweł II, a nie jak powinien w świeckiej szkole socjalistycznego państwa Papież. Rozpoczęła się dyskusja. Gówno urosło do rangi problemu. Mają jej zwrócić uwagę czy upomnieć. Co mnie to obchodzi? Czym oni się tu zajmują? Po co mi taka partia?

Dobrze, że mnie wtedy nie zapytali co o tym myślę, bo moje przyjęcie mogło by stanąć pod wielkim znakiem zapytania. Przegłosowali. Złożyłem jakieś ślubowanie. Dostałem zadanie partyjne: Nawiązanie kontaktu z MZ ZSMP w zakresie utworzenia szkolnego koła tej organizacji.


***

Znów fikcja. Niedługo matury. Prawie nas nie ma w szkole jakie zakładanie ZSMP. Zresztą, nic o tej organizacji nie wiem, po za tym, że nazywają ją przedsionkiem partii. Jak może być dobrze w kraju, w którym partia rządząca zajmuje się pierdołami i tworzy fikcję. Uczymy się do matury. A w zasadzie uczą się koledzy — ja robię to w przerwach między jednym a drugim tomem „Pan Samochodzik i …” Nie wiem co mnie wzięło — przeczytałem wszystkie tomy serii dla smarkaczy. Podobno w maju jest kolejny nabór do milicji.


***

Kolejna wizyta u „kadrowca”. Uzupełnienie dokumentów o przynależność do PZPR i podanie o odbycie zastępczej służby wojskowej w szeregach Milicji Obywatelskiej. Postanowiłem iść na całość.

— Panie kapitanie czy mam szansę na przyjęcie w maju?

— A matura?

— Podejdę później.

— Nie. Albo matura i przyjęcie w lipcu albo sierpniu, albo spieprzaj stąd i nie zawracaj mi głowy!

Facet się wyraźnie wkurzył. To nie było udawane. Zrozumiałem to znacznie później gdy zobaczyłem ilu mają kandydatów ze średnim wykształceniem, a co dopiero z maturą. Zrobił wszystko, żeby mieć człowieka, a ten mu wycina numer.

Poszedłem nad Odrę. Na Wałach ruch, chłopaki z Liceum Morskiego na Konstantym Maciejewiczu zakuwają przed maturą, pogadałem chwilę z marynarzami z barek zacumowanych przy nabrzeżu po którym biegaliśmy na wuef-ie. Doszedłem do ulicy Dworcowej, popatrzyłem na szkołę — jeszcze chwila i rozstaniemy się. Jakieś takie nostalgiczne klimaty mnie napadły. Mam świetny humor. Idę do Ratuszowej na piwo. Czerwony Ratusz przy dawnym placu Tobruckim. Piękna wiosna i piękne chwile. Wszystko dookoła jest piękne.


***

Dzisiaj spotkanie z pracodawcami. Wchodzimy do szkolnej świetlicy. Przy stolikach siedzą przedstawiciele szczecińskich zakładów pracy. Najwięcej chętnych oczywiście przy tych, gdzie siedzą ci z Dyrekcji Poczty i Telekomunikacji oraz Meratronika. Podchodzę do stolika Polskich Kolei Państwowych. Po krótkiej rozmowie podpisuję umowę przedwstępną. Odcinek Łączności Przewodowej Szczecin Dąbie. Pierwszego lipca mam się zgłosić u zawiadowcy odcinka. Zanim zostanę milicjantem będę kolejarzem. Ciekawe jak długo? W tym roku już wakacji nie będzie.


***

Miałem już wychodzić ze szkoły gdy zobaczyła mnie dyrektorka Zofia Polifał. Andrzej pozwól do gabinetu. Co ona ode mnie chce? Była jedną z „polecających” do partii, może chodzi o to zadanie partyjne? Dochodzimy do sekretariatu i już na progu pokazuje mi stos kartek A4 leżących na biurku.

— Nie mam twojego podania na studia? Złożyłeś? Jaką uczelnię wybrałeś?

— Nie będę składał.

— Jak to? Była tak zdziwiona, że omal nie zamieniła się w słup soli.

— Chcę iść do milicji, a potem jak się uda do szkoły oficerskiej.

— To przynieś podanie.

— Najpierw trzeba być milicjantem, a później oni kierują.

— A jak cię nie skierują?

— Wtedy po odbyciu służby wojskowej pójdę na studia.

Nie mogła tego zrozumieć. Poczułem się jak pięć lat wcześniej w podstawówce. Wówczas, gdy słyszeli, że idę do Technikum Łączności mówili, że będę listonoszem. Dzisiaj, gdy mówię, że idę do milicji mówią, że będę krawężnikiem albo pałkarzem. Dziwny jest ten świat. Podania nie złożyłem.


***

Obrona pracy dyplomowej — to wymóg aby zostać technikiem. Matura. Wszystko zdane — oczywiście matematyka cienko, ale do przodu. Rozdanie świadectw. Ukończyłem szacowne Technikum Łączności w Szczecinie z drugą średnią w szkole. Nie złożyłem podania na studia. Wybrałem w perspektywie niebieski mundurek i białą pałkę, a w międzyczasie pracę na kolei. Zamknąłem pewien etap swojego życia. Pierwszego lipca idę do pracy.


***

Nie napracowałem się zbyt długo, ale zdążyłem się przekonać ile wysiłku trzeba włożyć w wykopanie w nasypie kolejowym pełnym granitowego tłucznia kilkudziesięciometrowego rowu między torowiskami aby postawić tzw. kopalniak czyli telefon używany w kopalniach i na kolei. Zdążyłem się też przekonać jak kierownicy podchodzą do obowiązków. Ot, co masz zrobić dzisiaj — zrób jutro. Dzisiaj wystarczyło wykonać pomiary i wykopać mały dołek w miejscu uszkodzenia kabla — Pan Zawiadowca nie chciał tego zrobić, a jutro trzeba było wykopać kilkumetrowy rów aby znaleźć miejsce uszkodzenia. Na szczęście ja już nie musiałem tego miejsca szukać — 28 lipca pożegnałem się z kolegami kolejarzami — otrzymałem wezwanie do stawienia się w dniu 30 lipca w jednostce Wojsk Ochrony Pogranicza w Lubaniu Śląskim.

Łużycka Brygada
Wojsk Ochrony Pogranicza
w Lubaniu Śląskim

Po południu spotykam się z kolegami z podstawówki. Robimy małe zakupy w spożywczym i niewiele większe w monopolowym. Jacek robi za sternika, a ja z Hipkiem za załogę niewielkiej kabinowej „kaczki”. Jacek pije symbolicznie, my dwaj troszkę więcej. Zaliczamy rejs po Zatoce Kamieńskiej. Gardzka Kępa, Dziwnów. Flauta. Do przystani wracamy późnym wieczorem. Klarowanie jachtu i czas pożegnań. Jutro o 12-tej odjeżdża pociąg. Trzeba się przespać.


***

W pociągu spotykam jeszcze dwóch chłopaków jadących do Lubania.

W Szczecinie Dąbiu mamy przesiadkę. Tu grupa poborowych z tzw. dzikiego poboru (realizowany w innym terminie niż ogólny pobór do wojska) znacznie się powiększyła. Okupujemy korytarz przy toalecie. Wódka chłodzi się w kolejowej umywalce. W zasadzie nie ma niepijących. Jedni piją mniej inni więcej, ale nie ma takich którzy deklarują się jako abstynenci. Nie wypada. Część chłopaków załapała się na Stara, który czekał na dworcu. My poszliśmy „w miasto”. Co mamy się spieszyć — przecież i tak szybko nie wyjdziemy z koszar do miasta. Głupi pomysł. Mimo, że to środek lata poranek jest chłodny. Kac męczy. Myjemy się w fontannie na ryneczku i idziemy w kierunku koszar. Żołnierz na bramie sprawdza nasze dokumenty i kieruje do kolejnego, który prowadzi nas na pododdział.

Wielu chłopaków jest już po strzyżeniu. Zbierają nas czterech i prowadzą do brygadowego fryzjera. Dwóch fryzjerów ma do ostrzyżenia jakieś dwieście głów. Na kompanii mówili, że za paczkę „Sportów” fryzjer zostawi trochę dłuższą grzywkę niż regulaminowe „zero”. Nie wiem po co, ale daję paczkę fajek. A jakże — fryzjer zostawia więcej czupryny, tyle, że paczka fajek to cena za odwiedzenie mistrza fryzjerskiego ponownie za kilkanaście minut po kontroli stanu owłosienia przez kaprala. Pierwsze wojskowe frycowe zapłacone.

Po latach okaże się, że po przemianowaniu WOP-u w Straż Graniczną, a żołnierzy WOP-u w funkcjonariuszy SG wcale w wojsku nie byłem i nie mam wojskowego stopnia. Tamto państwo było chore, ale jak nazwać to co wyrabiają politycy w tym dzisiejszym?


***

Otrzymaliśmy mundury, niezbędniki — łyżka, widelec i nóż z funkcją otwieracza połączone w jeden komplet, przybory do szycia i mycia, kubki, manierki, menażki, koce, plecaki, pościel (poszewkę na poduszkę i dwa prześcieradła), onuce — takie kawałki białej flaneli, które po owinięciu wokół stopy i włożeniu do wojskowego buta już nigdy więcej nie były białe, a otrzymaliśmy także niezbędne indywidualne środki ochrony przeciwchemicznej i przeciwgazowej w postaci ubrania o symbolu OP-1 i maski p-gaz typu „słoń”, w której za trąbę robiła rura łącząca część twarzową z pochłaniaczem. Podzielono nas na drużyny, plutony i kompanie. Kompania otrzymała piętro, a pluton izbę żołnierską. Podobno będziemy w tych strukturach dwa i pół miesiąca, tak przynajmniej poszeptują „dobrze poinformowani”. Po wpakowaniu do worków naszych cywilnych ubrań byliśmy gotowi do wyjścia na obiad.

Obiad. Pomidorowa i karminadel — kotlet mielony, który w wydaniu wojskowym zawierał ok. 30 do 40% mięsa, a pozostałą część stanowił moczony chleb, cebula i tłuszcz, do tego gotowane ziemniaki polane tłuszczem i sałatka z pomidorów z cebulą. Smaczne, chociaż za gorące. Kończę gdy pada głośne:

— Powstań, koniec jedzenia!

Nawet nie wiem kto krzyczał, chyba któryś z kaprali. Wstaję i uderzając niezbędnikiem w stół melduję cyfrę: siedemdziesiąt pięć. Meldować cyfrę jest przywilejem odchodzących do cywila żołnierzy — rezerwistów, którym pozostało w wojsku mniej jak 150 dni. Z pewnością nie było to coś, co mi wówczas przysługiwało. Szybko zabrałem tacę z talerzami, zgarnąłem resztki jedzenia przy okienku, złapałem swój kubek i wyszedłem przed blok na zbiórkę. To czego nie zdążyli zrobić kaprale na stołówce miało swoje konsekwencje na zbiórce — oni nie mogli pozwolić na to aby jakiś kot — poborowy, naruszał uświęcone zwyczaje i falę. Mimo, że był to okres tzw. świadomej dyscypliny generała Jaruzelskiego, to fala była rzeczą świętą i nikomu, a zwłaszcza kociambrowi nie wolno było jej naruszać.

— Który, kurwa, meldował na obiedzie?!

Cisza.

— Który, kurwa, meldował cyfrę 75 na obiedzie?!!!

Podnoszę rękę i melduję — szeregowy … Nie pamiętam tego rynsztoku bluzgów, przekleństw, ochujeń i pojebań jakie wówczas padły. Na pododdział wracaliśmy biegiem.

Po obiedzie wśród kaprali zapanowało wielkie poruszenie. Skrzykiwali się, zwoływali, w powietrzu coś wisiało. Wreszcie wszyscy zebrali się w sypialni podoficerów. Po kwadransie także ja znalazłem się w tej sypialni. Gdy tylko zdążyłem się zameldować, zaraz kaprale zadbali o moje życie, gdyż w porę ostrzegli mnie przed rzuconym granatem. Okazało się, że stałem się obiektem zmasowanego ataku wroga, który obrzucił mnie kilkunastoma granatami. Na szczęście mieliśmy na kompanii bardzo dobrze wyszkolonych kaprali i to, że piszę te słowa zawdzięczam tylko ich spostrzegawczości, czujności i wyćwiczonym gardłom, z których słychać było tylko okrzyki granatpękł — to pękł było potrzebne abym nie pozostał na zawsze na ziemi z powodu ogłuszenia mnie przez wybuchający granat. Kochani kaprale!

Gdy już przeżyłem atak, kaprale zaczęli się dopytywać dlaczego meldowałem cyfrę po obiedzie. Miałem zamiar sobie zażartować, ale widząc ich poważne miny uduchowione uratowaniem mojego życia postanowiłem okazać skruchę i wdzięczność.

— Z głupoty. Chciałem sobie zażartować żeby kolegom było raźniej…

W zasadzie, to ich nie interesowały moje wyjaśnienia — oni już planowali zemstę. Zemstę w ramach świadomej dyscypliny.

Kara wersja pierwsza:

— Zrobisz 1000 pompek i 1000 razy napiszesz „Zostało mi od zajebania”.

— Nie, tak nie. Powiedzą, że się znęcamy fizycznie.

— Nie może być od zajebania. Musi być kulturalnie, bo jak polityczny przechwyci…

A więc jednak jest ktoś nad kapralami. Kogoś się obawiają.

Kara wersja druga:

— Obejmiesz stolik podoficera — znaczy będziesz dyżurnym i nocy nie prześpisz. Napiszesz 1000 razy „nie wiem ile mi zostało”.

— Tak jest obywatelu kapralu!

Kazano mi wyjść, więc odmeldowałem się i wyszedłem, a po godzinie już pełniłem zaszczytną służbę dyżurnego kompanii z biało-czerwoną opaską na ramieniu. W nocy napisałem w zeszycie 1000 razy tekst będący wytworem wytężonej pracy intelektualnej konsylium kaprali, a mówiący o mojej niewiedzy w zakresie długotrwałości tego ile mi zostało. Tekst pamiętam do dziś i im dłużej żyję tym bardziej okazuje się on mądry, przemyślany i proroczy, bo któż z nas wie ile mu zostało…

Jak mądrzy musieli być ówcześni kadrowcy, przełożeni, oficerowie, że potrafili zebrać w jednym miejscu tak wybitnych ludzi, którzy nie tylko potrafili uratować młode wojsko przed śmiercią lub kalectwem z powodu wybuchu granatu, ale jeszcze wpoić mu na całe życie to, jak wielką niewiadomą jest to co nas czeka.


***

Minęła noc przy stoliku podoficera. Pomimo tego, że z teoretyczną i praktyczną stroną regulaminu musztry nie miałem problemów, kapral Jankiel postanowił mnie troszkę lepiej przygotować do wykonywania obowiązków żołnierskich. Jednym z podstawowych obowiązków żołnierza jest meldowanie się różnym przełożonym.

— Co to jest?

— To jest gaśnica obywatelu kapralu!

— Szeregowy, zameldujcie się do gaśnicy!

— Obywatel… Obywatelu kapralu, szeregowy … z zapytaniem.

— Co jest? Niezbyt regulaminowy zwrot dozwolony dla kaprali i wyższych przełożonych.

— Obywatelu kapralu podczas meldowania do gaśnicy obowiązuje forma męska czy żeńska meldunku? Oczy kaprala Jankiela zrobiły się jakieś duże, więc szybko uprościłem pytanie. Mam meldować obywatelu gaśnico czy obywatelko gaśnico?

Wiedziałem, że mądrość i wiedza kaprala Jankiela została mu dana do wyższych celów i do odpowiedzi na znacznie bardziej skomplikowane pytania, więc nie zdziwiło mnie, gdy w odpowiedzi tylko machnął ręką, mhyknął coś pod nosem i poszedł do sypialni podoficerów. Do obiadu miałem spokój, a po obiedzie już tylko w myślach meldowałem — siedemdziesiąt cztery.


***

Czytamy regulaminy, maszerujemy, uczymy się piosenek, maszerujemy, zakładamy maski, maszerujemy, śpiewamy, maszerujemy, uczymy się roty przysięgi wojskowej, śpiewamy, maszerujemy, maszerujemy pojedynczo, maszerujemy czwórkami, biegamy, maszerujemy plutonem i kompanią, robimy zwroty w miejscu i w marszu, stajemy w szeregu i dwuszeregu, maszerujemy. Na zaprawach biegamy i robimy pajacyki i pompki. Śpiewamy piosenki, maszerujemy, biegamy, powtarzamy rotę przysięgi i znów śpiewamy. Największą popularnością cieszy się Kalina — kultowa pieśń nieznanego autora (przynajmniej nie znanego piszącemu te słowa) i kompozytora, która robiła furorę na koszarowych placach, alejkach i korytarzach nie tylko w WOP-ie.

Kalina — malina w lesie rozkwitała,

Nie jedna dziewczyna WOPistę kochała,

WOPistę kochała, WOPistę lubiła,

Do tego WOPisty liściki kreśliła…

Może nie chodziło o tę miłość, ale była to chyba jedyna piosenka wychwalająca dobroć przełożonych, bo nie dość, że porucznik puszcza w niej żołnierza do domu, to jeszcze daje mu konika karego i złote lejce, a poza tym miała zwrotki obowiązkowe i opcjonalne — takie których nie należało śpiewać. A może była popularna dlatego, że wystarczyło aby tekst znał tylko jeden żołnierz, bo każdy wers śpiewało się po nim. Do dziś nie wiem jaka była przyczyna popularności tej piosenki, ale gwarantuję, że w każdych koszarach w tym czasie była ona w różnych wersjach śpiewana.


***

Na pierwszy wojskowy obiad była pomidorowa i sałatka z pomidorów. Później to zdrowe warzywo towarzyszyło nam przez cały pobyt w Łużyckiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza w Lubaniu Śląskim. Powodem była własna, brygadowa plantacja pomidorów. Pomidory jadaliśmy w każdej postaci, a pomidorowa zmieniała tylko dodatki. Była z ryżem, z makaronem, a raz chyba nawet z ziemniakami się udało kucharzom ugotować. Pomidorów mieliśmy po dziurki w nosie do tego stopnia, że gdy po przysiędze wyszedłem z rodzicami, rodziną i dziewczyną do miasta, a tato chcąc mi zrobić przyjemność i zamówił w restauracji niegdyś moją ulubioną zupę pomidorową, poczułem odruch wymiotny i szybko zmieniłem zamówienie na ogórkową. Jeszcze po kilku latach unikałem jak mogłem pomidorowej i pomidorów, którymi tak hojnie obdzielano nas w Lubaniu.


***

Fala, zwyczaj w wojsku rzecz święta. 150 ddc (dni do cywila) starszego kaprala Janika z Wronek. Po kolacji odbywa się rzucanie blachy. Jesteśmy w Ośrodku Szkolenia więc małe odstępstwo od zwyczaju. Normalnie tylko wicki mogły by w nim uczestniczyć. Ale tradycja, to tradycja — kapral chce blachę rzucać, a ktoś musi ją łapać. Cała kompania się zbiegła i czeka na ten rzut. Posiadać blachę, to jest coś. Posiadaczowi blachy przysługują przywileje. Każdy chce blachę złapać, być jej szczęśliwym posiadaczem i korzystać z przywilejów. Gdyby było więcej rezerwistów przywileje miałby tylko posiadacz blachy prezesa, a tak jest jedna blacha. Wszyscy chcieli — ja złapałem. Tydzień laby. Wolne od rejonów, ale konspekty niestety muszę dalej przepisywać i przerysowywać. Dzięki temu zajęciu nie siedzę podczas DTV na taborecie w postawie na baczność. Ostatnio konspekty kaprala Klucznika zostały wyróżnione — ciekawe czy dowódca wiedział, kto je kapralowi pisze.


***

Kolejny dzień wojskowej unitarki. Słońce praży niemiłosiernie od wczesnego poranka. Znów będziemy zdobywać „Monte Cassino”, chronić nasze cenne życie przed atakiem chemicznym i ostrzeliwać wrogiego lotnika. Niewątpliwie któryś z naszych „lotników” znów wpadnie na „orbitę”. Zanosi się na dzień jak co dzień.

Po obiedzie zbiórka plutonu. Kapral Jankiel z szelmowskim uśmieszkiem — zawsze, kurwa, tak się uśmiechał, gdy chciał nam dopiec — zaczyna mówić:

— W kinie grają „Wejście Smoka”… zawiesił głos jak dobry aktor … KTO CHCE IŚĆ DO KINA?! — wykrzyczał. Las rąk, nie było takiego, który nie podniósł by ręki. Kapral Jankiel zmrużył oczy, chwilę popatrzył na nasze uniesione dłonie — wyglądało jakby cały pluton poddawał się do niewoli — jego kapralskiej niewoli, i po chwili powiedział:

— Ale wyjście jest tylko dla członków ZSMP, kto należy do ZSMP?

Wszystkie ręce opadły. Chuj, po kinie. Zadrwił sobie z nas. Spojrzeliśmy po sobie. Padaka.

— Kto chce iść do kina? Ręka w górę.

Znowu poddaliśmy się jak jeden mąż do kapralskiej niewoli.

— Janicki, zrób listę.

Zbyszek Janicki wziął od wspaniałomyślnego kaprala kartkę z zeszytu w kratkę i spisał nazwiska całego plutonu. Po dwóch godzinach i włożeniu „wyjściowego” moro przemierzaliśmy uliczki Lubania w drodze do kina. Dwie godziny z mistrzem karate były ulgą od koszarowej codzienności. W kinie były same mundury i krótko ostrzyżone głowy — seans był dla „kociarstwa” z brygady. Pewnie pomysł zastępcy do spraw pol–wych żebyśmy nabyli nowych umiejętności w walce wręcz podczas zdobywania „Monte Cassino”.

Po pięciu latach okazało się, że kpr. Jankiel nie żartował z tym wyjściem dla członków ZSMP, on sobie wyraźnie z nas zakpił, ale o tym za cztery długie koszarowe lata…


***

Słońce dalej grzeje. Wychodzimy na poligon. OP-1, maska p-gaz., kbkAK, ładownica trzy magazynki, saperka, manierka, hełm stalowy jako najlepsza ochrona głowy. Rogatywki też mamy, ale one są tylko w przypadku gdy obywatele kaprale i chorąży Dobry dojdą do wniosku (dochodzenie do wniosku, in. wnioskowanie, proces myślowy — rzecz nieosiągalna w wydaniu kaprala Jankiela), że wojsko zasłużyło na zdjęcie hełmów (podobno nie nosi się hełmów w temperaturze powietrza powyżej 25 stopni Celsjusza, podobno, bo wczoraj było 32 i jakoś tego nie odczuliśmy na naszych głowach). Dzisiaj kopiemy okopy. Okop, to wykopany przez żołnierza dół służący jako pojedyncze stanowisko strzeleckie zapewniające ochronę przed ostrzałem ze strony przeciwnika. Wyróżniamy okopy do pozycji leżąc, klęcząc i stojąc. Innymi słowy, aby sobie postać i postrzelać, trzeba najpierw sobie poleżeć i w pozycji leżącej pokopać saperką w ziemi. Ziemia. Jaka ziemia. Tam była tylko glina. Sucha, spieczona słońcem, spękana glina. W konspekcie kaprala Jankiela, który przepisywałem i przerysowywałem wczoraj w czasie dziennika TV było, że mamy wykopać kolejne stadia okopu. Jak tu kopać? Mamusiu, tu traktor Ursus nie poradzi, a co dopiero szeregowiec z saperką. Zaczęliśmy na rozkaz. Kopię powoli, staram się nie trzymać za główkę trzonka saperki. Rąbię glinę, zgarniam i wyrzucam na przedpole powoli, bardzo, bardzo powoli tworząc mizerną osłonę. Podobno okop do pozycji leżąc musi ukryć wystającą dupę żołnierza, jak słusznie zauważył chorąży Dobry siedząc obok na kamieniu. Miał chronić głowę, a teraz jeszcze dupę. Inżynieria polowa to cholernie anatomiczna nauka, a ja swoją przygodę z biologią i anatomią zakończyłem w ósmej klasie podstawówki. Chyba jednak będę wiedział gdzie żołnierz ma głowę, a gdzie dupę. Anatomia wojskowa jest nie do opanowania. Zresztą w wojsku wszystko jest związane z anatomią i z seksem — tego zdążyłem się już nauczyć. Szlachetne słowo pierdolić i jebać przyjmuje tu najróżniejsze formy, przypadki, znaczenia, ale zawsze oznacza, że coś jest nie do końca tak jak sobie to kapral wcześniej obmyślił… Z błogostanu rozmyślań nad językiem wyrywa mnie głos kaprala Jankiela:

— Co służby najebało czy w główce popierdoliło? To nie okop to niecka dla kaczek! Kopać, kopać, nie podnoś się, nieprzyjaciel ostrzeliwuje!

Jaki kurwa nieprzyjaciel, co ostrzeliwuje. Wszystko się miesza pod tym cholernym stalowym garnkiem. Jaka może być temperatura? Kopię. Rąbię i szoruję tą pieprzoną suchą glinę i wyrzucam półkolem przed siebie. Gwiazdki kręcą mi się przed oczami.

— Co ty kurwa odpierdalasz? Bliżej sypać i uklepywać!

Uklepuję. Nagle słyszę rozkaz chor. Dobrego:

— Przerwać czynności! Pluton, powstań! O co chodzi? Wstajemy. Wcale nie tak energicznie jak by się należało po tym rozkazie.

— Hełmy zdejmij!

Ooo, co jest grane? Rozglądam się na boki Dwa okopy dalej leży w dołku Andrzej, ten z Kołobrzegu. Chorąży Dobry z kapralem Jankielem nachylają się na nim. Kapral zdejmuje mu hełm, rozpina pas i bluzę. A, o to chodzi. Andrzej odfrunął — zemdlał zamiast sobie naszykować stanowisko. Po docuceniu Andrzeja mamy przerwę, chłopaki mają bąble na wewnętrznej stronie dłoni. Ja nie — moja metoda trzymania saperki okazała się bezurazowa. Ba, nie tylko bezurazowa. Po chwili kapralskiej paniki wróciła normalność. Kaprale mierzyli okopy. O dziwo mój jest najgłębszy i najrówniej wykopany. I niech ktoś zaprzeczy, że motywowanie podwładnych kaprale opanowali do perfekcji. Seks jest największą motywacją — nawet w wydaniu słownym.

Tego dnia już nie założyliśmy hełmów. Resztę czasu na poligonie spędziliśmy na rozmowach z kapralami i chorążym Dobrym. Oni potrafią mówić ludzkim głosem. Coś się dzisiaj między nami zmieniło. Do koszar wróciliśmy w rogatywkach.


***

Tym razem ćwiczymy forsowanie Odry (patrząc na głębokość przeszkody wodnej była to raczej Nysa Łużycka), natarcie czołowe i stawianie min przeciwpiechotnych. Oczywiście „Monte Cassino” też zdobędziemy, ale to w ramach rozgrzewki.

Wszystko idzie jak z nut, a raczej według konspektu kaprala Klucznika, który przepisywałem poprzedniego wieczoru podczas dziennika telewizyjnego. Odra to dwa stawki i rów. W natarciu jeden z nacierających żołnierzy zgubił magazynek, więc kilkakrotnie przeczesujemy teren w poszukiwaniu śladów przełamania granicy państwowej — wszystko musi mieć swoje uzasadnienie — nikt nie będzie łaził po polu w butach, w których chlupie woda za jakimś tam magazynkiem od kałacha, cel musi być szczytny i my to rozumiemy. Któryś z chłopaków wreszcie wszedł na minę, co poznaliśmy po chmurze pomarańczowego proszku, który zafarbował wyschniętą trawę. W pobliżu działa grupa dywersyjna. Wzmogliśmy czujność. Jeszcze jakiś czas bawiliśmy się w szukanie dywersantów, aż wreszcie dotarliśmy do małej kępki drzew i lekko oddalonej od nich samotnej starej sosny o grubym pniu. Specjalnie podkreśliłem ten gruby pień, bo w jego pobliżu wywiązała się z kapralem dyskusja na temat siły ślepaka — naboju ćwiczebnego. Kapral Jankiel chcąc empirycznie (jak przystało na wojskowego nauczyciela — wychowawcę — przełożonego w socjalistycznej armii) przekazać nam swą niezmierzoną wiedzę powiedział:

— Zobaczycie jak wystrzelicie wycior. No włóż i strzel!

Że też na mnie popadło. Jak strzelę w powietrze, to nie wiadomo jak daleko poleci, a jeszcze gotów wbić się w ziemię. Muszę być cwańszy.

— Obywatelu kapralu, a mogę w pień?

— Strzelaj.

Wystrzeliłem. 2/3 wyciora utkwiło w pniu sosny. Nie było wśród nas Gustlika z „Czterech pancernych”. Nie dało się wyciągnąć wbitego w pień stalowego pręta zwanego wyciorem. Po kilkunastu nerwowych wygięciach wycior pękł i wystający z drzewa kawałek znalazł się pod lufą mojego kbkAK. Do czyszczenia lufy kałasznikowa już się nie nadawał, ale znakomicie pozorował swoje istnienie przed szefem kompanii podczas zdawania broni. Później wymieniłem go na inny wycior, który leżał na stoliku podoficera dyżurnego kompanii i służył za wskaźnik. Bezkosztowo, ale znów przyszło mi zapłacić wojskowe-frycowe. Nikt nie mówił że będzie łatwo.


***

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 42.05
drukowana A5
Kolorowa
za 61.78