Rozdział I
Czas wcale jej się nie dłużył, choć dwa razy poplątała drogę. Pierwszy — tuż za G. Była przeciwniczką nawigacji i zawsze jeździła z mapą. Kiedy po raz drugi zorientowała się, że zjechała z właściwej trasy, zatrzymała auto na najbliższej stacji benzynowej. Kupiła kawę w papierowym kubku i ponieważ nie było nikogo, a ciszę przerywała jedynie cicha rozmowa dwojga sprzedawców, pozwoliła sobie na krótki odpoczynek. Jechała do N. małej mieściny zagubionej pomiędzy lasami i jeziorami na drugim krańcu Polski. Nigdy tam nie była i nie potrafiła sobie wyobrazić, co zastanie. Rozłożyła mapę i dokładnie sprawdziła dalszą trasę. Nie, nie musi zawracać, straci jakieś pół godziny, ale w końcu nigdzie się nie spieszy. Urlop wzięła do końca tygodnia, a był dopiero wtorek. Poprzedni weekend spędziła u matki, w poniedziałek jakoś nie chciało jej się jeszcze jechać i wyruszyła dziś o świcie.
— Prędzej pojedziesz, wcześniej wrócisz — Dorota kończyła jakieś służbowe notatki i nerwowo wycierała okulary.
— A może pojechałabyś ze mną? — spytała dla zasady, dobrze wiedząc, że odmówi.
— Mogłabyś nie zaczynać? Nie mogę i nie chcę. Nic mnie to nie obchodzi.
Dla mnie to miejsce nie istnieje, a tobie się przyda. Pewnie dom w ruinie, ale działka spora, więc dorzucisz sobie do mieszkania. Chociaż — matka na moment zdjęła okulary — ile tam mogą kosztować takie działki?
Westchnęła z rezygnacją.
— Do czegoś tam sobie dołożysz. Na przykład do wyposażenia kuchni lub sypialni, marzyły ci się włoskie meble.
Widocznie jednak ta myśl nie dawała jej spokoju, bo po chwili oderwała się od papierów.
— Dziadek był zupełnie niepraktyczny, mógł sprzedać tę posesję dużo wcześniej. Kiedyś to była znana miejscowość, może nie jakiś wielki kurort, ale taka modna wypoczynkowa dziura. Słyszało się o niej. A teraz? Tylko kłopot.
— Nie mów tak. Dlaczego tam nigdy nie byłaś? — Karolina objęła plecy matki i poczuła, jak nagle sztywnieją.
— Bo mnie nigdy nie zaprosił, bo — nie zapominaj — w ogóle nie wiedziałam, że ma tam dom.
— A babcia?
Dorota milczała.
— Nie wiem, może też nie wiedziała? — Dorota niecierpliwie wzruszyła ramionami.
— Może nie chciała mówić? Nie pytałam, bo nie miałam o tym pojęcia. Zresztą, kiedy umarła, inne sprawy były dla mnie ważne. A swoją drogą — matka popatrzyła uważnie w oczy Karoliny — w ogóle tego nie rozumiem. Zawsze wydawało mi się, że miałam z ojcem dobry kontakt. Widywaliśmy się przecież co jakiś czas, dzwonił prawie co tydzień, a ostatnio nawet częściej… Zresztą, wiesz. I nigdy nawet nie wspomniał. Pomyśl, czy tobie też nie powiedział? Może coś tam przy okazji?
Może zapomniałaś?
Karolina pokręciła głową. Nie mówił, poza tym jakoś inaczej widziała te kontakty własnej matki i dziadka. Wydawało jej się, że były dość oschłe. Owszem, widywali się, rozmawiali, ale zdawkowo, bez zwierzeń. Dorota mówiła, że wszystko dobrze, że ma dużo pracy, że jest zmęczona… Nigdy nic osobistego. Omawiała z dziadkiem tylko najważniejsze sprawy. On odpowiadał, że u niego też dobrze, że nie jest zmęczony, że gdzieś tam jedzie, ale chyba nie mówił dokąd, a one z mamą specjalnie nie pytały. Zapraszał do siebie, Dorota wymawiała się pracą, Karolina studiami, ale od jakiegoś czasu raz w roku jeździła do niego na parę dni.
— Jakie tam ”zapraszam do siebie”, od dwudziestu lat, a może nawet więcej, twój dziadek wynajmuje mieszkanie. To jest takie — szukała właściwego słowa — niestosowne. Człowiek z osiemdziesiątką na karku, z całkiem niezłą emeryturą, jakimiś sporymi oszczędnościami nie ma nic swojego — Dorota zżymała się, ilekroć rozmawiały o jego zaproszeniu.
Teraz okazało się, że miał i ta wiadomość spadła na matkę Karoliny jak grom z jasnego nieba. Śmierć dziadka zaskoczyła je równie mocno i boleśnie. Ostatnio czuł się doskonale. Udało mu się nawet wymusić ich odwiedziny. Przyjechały na jedną noc. Właściwie nie ruszyli się z kanapy pijąc wino i gadając do późnej nocy. Było tak miło, że Dorota nawet zdobyła się na odwagę i powiedziała: — Smutno tu u ciebie tato, kiedyś lubiłeś kwiaty, teraz masz puste parapety. — Nie kwiaty, tylko kaktusy — zażartował dziadek.
Karolina dopiero wtedy zdała sobie sprawę, co najbardziej przeszkadzało jej w domu dziadka: brak jakichkolwiek bibelotów, pamiątek, zdjęć. Właściwie zauważyła to już wcześniej, ale jedynie dotknęła tej myśli, a potem oswoiła ją na tyle, że stała się niezauważalna. Było u niego jak w typowym, wynajętym mieszkaniu, a może nawet wynajętym na chwilę pokoju hotelowym. Tamtego wieczoru zupełnie niepotrzebnie wyrwało jej się zdanie, powiedziała je chyba za siebie i matkę.
— To może chociaż kaktusy postawiłbyś na parapecie, tu wieje pustką…
Zamilkła przestraszona. W pierwszej chwili zbył tę uwagę milczeniem, ale potem powiedział: — Jak u starego człowieka.
Oburzyły się obydwie, gwałtownie i szczerze. Dorota nawet wyciągnęła w nieznanym jej czułym geście ramiona.
— Nie mów tak, nie to miałam na myśli, a właściwie sama nie wiem co. Każdy mieszka, jak lubi. Ja się systematycznie zagracam.
Dziadek odwzajemnił jej uścisk. Nagle jednak wydało się im, że nie mają już o czym rozmawiać. Chłód nocy wdarł się do pokoju. Dziadek zamknął uchylone okno i całując je na dobranoc, poszedł spać. Siedziały jeszcze przez kilka minut w milczeniu. Matka rozglądała się po ścianach, jakby czegoś szukając.
— Można powiedzieć — człowiek znikąd — szepnęła raczej do siebie niż córki.
Więcej się nie widzieli. Karolina miała odwiedzić go wczesną jesienią, ale najpierw dziadek gdzieś wyjechał, potem ona nie mogła wziąć ani jednego dnia urlopu, a wszystkie weekendy miała całkowicie zajęte. Dziadek zatelefonował tuż przed Bożym Narodzeniem żartobliwie oznajmiając, że tego roku uwolni je od swojego towarzystwa, bo wyjeżdża do starego przyjaciela. Dzwonił do niej, nie do Doroty, co było trochę dziwne.
— Spotkamy się po powrocie — zapewniał.
— Znam go? Tego przyjaciela? — spytała zupełnie bez sensu, bo chyba w ogóle nie znała znajomych dziadka.
— Nie, to przyjaciel z dawnych lat. Rzadko go widuję. Nie opowiadałem ci o nim.
— Ale opowiesz?
Nie czekała na odpowiedź, przez głowę przeleciała jej myśl, jak niewiele wiedziała o swoim dziadku, ale to wydało jej się akurat naturalne. Powiedziała jeszcze, że jej przykro. Spytała, czy niczego nie da się zmienić.
— Przecież wiesz, jak to jest — dziadek wydawał się radosny ale i nieco zniecierpliwiony — trzeba pielęgnować stare znajomości. Zwłaszcza w moim wieku…
Nie spodobały jej się te słowa, usłyszała w nich coś, czego na pewno wolała nie słyszeć.
— Czy coś ci będzie potrzebne? — spytała.
— Mam wszystko, uściskaj ode mnie mamę i wreszcie odpocznij — powiedział już wesoło.
— Nie próbowałeś się z nią skontaktować? — zapytała.
— Nie — rozśmieszył ją ton jego głosu — ona ma albo zajęty, albo wyłączony telefon. Poza tym nie bardzo chce mi się jej tłumaczyć. Wiesz, jaka jest dociekliwa.
— Trudno, będę musiała cię jakoś usprawiedliwić.
— Na to liczę.
— Odezwij się, jak będziesz na miejscu.
— Pewnie, całusy.
Bez rozdziału
Basia chodziła z kąta w kąt. Nie mogła skupić myśli. Od trzech tygodni czekała na list. Co mogło się stać? Może to ona pomyliła adres? Może przekręciła cyfrę w numerze domu? Gdyby nawet tak, to przecież on powinien napisać. Zaniepokoić się, że nie ma od niej wieści. A tu nic. Zbliżał się koniec wakacji. Powinna pomyśleć, co dalej, poszukać jakiejś stancji blisko uczelni, ale nie miała na to siły. Dopóki nie dostanie tego listu, nie ruszy się z miejsca. A może on zamierza przyjechać? Nie odpisał, by zrobić jej niespodziankę? Wiedziała, że ta myśl jest niedorzeczna, a jednak uczepiła jej się przez chwilę. Podłoga pod stopami skrzypiała niemiłosiernie. Wydało jej się, że wyraźnie słyszy: już nie, już nie… Wyjęła z szuflady biurka białą kartkę i zaczęła szkicować jego twarz. Miała kilkanaście takich portretów. Może tym razem powinna namalować portret w oleju? Twarz, której każdą linię znała na pamięć, miałaby swoją naturalną wielkość, kolor. Powiesiłaby obraz na ścianie z podpisem: „Nieznajomy“ — w ten sposób pozbywając się wścibskich pytań matki, ojca, każdego… Szybkimi ruchami obok twarzy mężczyzny dorysowała swoją. My — pomyślała z zadowoleniem. Jaka ładna z nas para… Na dole usłyszała kroki. Ktoś wchodził po schodach. Wrzuciła szkic do szuflady i zamknęła ją ruchem bioder. Usłyszała pukanie.
— Basia, mogę? Twoja mama mówi, że już się obudziłaś.
Otworzyła drzwi i zmusiła się do uśmiechu.
— Wchodź, wstałam przed chwilą.
Musiała skłamać, bo była wciąż w koszuli nocnej, ze zmierzwionymi włosami, które miała umyć jeszcze wczoraj. Nieco skrępowana szybko zaplotła je w warkocz.
Anka wyglądała jak spod igły.
— Jedziemy za pół godziny poopalać się nad jezioro. Świetna pogoda, chłopaki załatwili dwie łódki, szykuj się.
Basia patrzyła na przyjaciółkę ze zdziwieniem, czy ona coś w ogóle rozumie? Jaka plaża, jakie łódki, gdy jego nie ma. Jezioro. Tamtego ranka też wybrali się na plażę. Wczasowicze nigdy nie zaglądali w zakątek leżący za bukowym laskiem. Miejska plaża i molo ciągnęły się po drugiej stronie. Było tam tłoczno, gwarno, czasem pojawiał się ktoś znany, o kim opowiadano w mieście przez następne dni. Z głośników płynęła muzyka, a sprzedawcy lodów i wody sodowej przekrzykiwali się wzajemnie. Lubiła tam bywać, ale ze znajomymi umawiali się zupełnie gdzie indziej. Piasek był jasny, woda nieco płytsza, ale przezroczysta, wyraźnie było widać kamieniste dno. W upalne dni, gdy leżeli na kraciastych kocach, ciszę przerywał jedynie ich śmiech. Zeszłego lata była taka szczęśliwa. Zaliczyła wszystkie etapy wstępnego egzaminu na studia. Los uśmiechał się do niej szeroko, wierzyła we własny talent i oczyma wyobraźni widziała swoje płótna na prestiżowych wystawach. Kto wie, może nawet w Paryżu? Czuła wręcz zapach terpentyny pomieszany z gwarem uliczek Montmartru, po których spacerowała w marzeniach. I wtedy, na samym początku wakacji przybiegła Anka, machając Basi przed oczyma kostiumem kąpielowym, który ojciec przywiózł jej z NRD.
— Idziemy na plażę, zbieraj się!!!
Krzyczała, pokonując po dwa schodki, żeby szybciej wbiec na górę.
— Spójrz, co mam. Piękny prawda? — powiedziała, z lubością przeciągając ręką po śliskim materiale stanika.
Basia jednak ją zaskoczyła. Swój kostium uszyła sama w poprzedni wieczór. Pocięła stary elastyczny sweterek matki i ozdobiła go ufarbowaną w mocnej herbacie bawełnianą koronką.
— No, no… — Anka nie kryła zdumienia — na coś przydają się twoje zdolności, czyli artyści bywają praktyczni.
Kilkanaście minut później spotkali się całą paczką ze starej, maturalnej klasy. Dziewięć osób. Krzysiek na dwa razy zawoził ich nową warszawą ojca, którą ten mu czasami pożyczał. Musieli uważać, aby nie zabrudzić czerwonej tapicerki i nie zarysować karoserii. Kiedy samochód podskakiwał na nierównej drodze bliżej brzegu jeziora, Krzysiek był bliski zawału.
— Ojciec mnie zabije, wysiadajcie tu, macie tylko kilka metrów.
Wysiadali posłusznie, choć narzekaniom nie było końca, a potem szli jeszcze dobre pięć minut. Tamtego dnia, do którego teraz tak chętnie wracała pamięcią, zostali zaskoczeni widokiem grupki osób opalających się na „ich” plaży. Niezadowoleni rozłożyli swoje koce prawie na samym brzegu. Obcy nie byli z miasteczka, ale jakimś cudem dotarli w to miejsce i najwyraźniej nie zamierzali się nigdzie przenosić. Mieli ze sobą plażową piłkę i badmintona. Basia zdjęła cieniutką sukienkę i poszła sprawdzić temperaturę wody. Po chwili dogoniła ją Anka i dziewczyny.
— Widziałaś, tam jest więcej facetów. A dwóch całkiem, całkiem.
— Starzy… — Basia popatrzyła dyskretnie za plecy Ani.
— Pewnie mają ze dwadzieścia pięć, albo lepiej.
I wtedy on podbiegł do nich. Opalony, roześmiany, pełen wigoru, który jak się potem okazało, zawsze mu towarzyszył.
— Chyba niechcący zajęliśmy wasze miejsce?
— Nie jest nasze, to przecież jezioro — przymilnie odpowiedziała Anka.
— No to mnie uspokoiłaś, bo mieliście takie miny…
Anka i dziewczyny wciąż się uśmiechały. Chłopaki pompowali materace i patrzyli zazdrośnie, że tak szybko poznały się z „obcymi”, ale po chwili rozmawiali już wszyscy. Rzeczywiście, byli starsi od nich o kilka lat, większość w tym roku kończyła studia. Ten, który pierwszy ich zaczepił, miał na imię Andrzej. Kiedy późnym popołudniem rozstawali się, Basia czuła, jak z żalu bije jej serce. Zupełnie nie w swoim stylu spytała, czy następnego dnia przyjdą w to samo miejsce.
Potwierdzili chóralnie.
Rozdział II
Zostało jej jeszcze tylko kilka kilometrów. Zwolniła i przyglądała się okolicy. Latem na pewno jest tu pięknie. Ciekawiło ją coraz bardziej, co zastanie w N, jak znajdzie tę ulicę, ten dom… Gdzie się zatrzyma? Wjechała w opłotki. Okres świetności miasteczka minął już dawno, ale wszystko wyglądało lepiej niż się spodziewała. Mijała małe hoteliki, oplecione ogródkami pensjonaty o romantycznie brzmiących nazwach: „Mimoza”, „Dorotka”, „Zefir”. O tej porze roku na pewno miały wolne miejsca. Postanowiła zatrzymać się w którymś z nich, a dopiero potem poszukać domu dziadka. Jechała dalej. Krajobraz nieco się zmienił, mijała teraz zaniedbane wille otoczone sporymi ogrodami, które niegdyś zapewne pełne były gości. Dotarła do skrzyżowania i postanowiła skręcić w lewo, tam, gdzie według mapy usytuowane było jezioro. Nie pomyliła się. Ogromna tafla nieruchomej wody oddzielona od ulicy deptakiem była widoczna z daleka. Po kilkudziesięciu metrach natknęła się jednak na zakaz wjazdu i zawróciła. Miasteczko było senne, na ulicach niewielu ludzi niespiesznym krokiem podążało w sobie znane miejsca, grupka młodzieży z plecakami gawędziła na ulicy, pod jakiś zabytkowy budynek zajeżdżały ozdobione balonikami i kwiatami auta z odświętnie ubranymi pasażerami.
Odruchowo rozejrzała się za młodą parą. Stali otoczeni wianuszkiem gości. Ślub we wtorek? — zdziwiła się. Zapatrzyła jakoś bezmyślnie i nagle gwałtownie zahamowała tuż za plecami rowerzysty. Mężczyzna zaskoczony odgłosem auta obejrzał się z niepokojem. Wykonała przepraszający gest i zjechała na najbliższy parking. W niewielkim sklepie spożywczym spytała o miejsce do spania i miła dziewczyna poleciła jej pensjonat dwie ulice dalej.
— Widziała pani ślub? — zapytała.
— Widziałam, dziwi mnie, że w środku tygodnia.
— Wylatują pojutrze do Stanów, na stałe, a podobno nagle się zdecydowali.
— Wiele osób stąd wyjeżdża?
— Teraz już nie, mam nawet wrażenie, że wiele wraca, przyjeżdżają nowi. O, do tamtego domu wprowadzili się przed zimą tacy młodzi z dziećmi. Bardzo sympatyczni, wiem, bo robią u mnie zakupy. Ale kiedyś wyjeżdżali, właścicielka pensjonatu, pani Renatka, też wyjechała na kilka lat, ale znów tu jest. Trafi pani?
Za sklepem trzeba skręcić w lewo, taki niewielki drewniany budynek, ale ładnie się nazywa “Zapach lata”. Dojechała bez trudu i wynajęła pokój. Właścicielka, starsza pani uczesana w wysoko upięty kok, zapewniała, że zwykle jest słoneczny, nasycony dobrą energią, choć tego dnia nie da się pewnie jej zauważyć. Karolina jednak zupełnie to nie przeszkadzało, wyciągnęła dowód osobisty i zaczęła wypełniać formularz.
— Na ile nocy? — spytała kobieta z nadzieją w głosie, sezon się jeszcze nie zaczął i każdy wczasowicz był cenny. — Bo rozumiem, że przyjechała pani na odpoczynek?
— Niezupełnie, na razie dwie, a potem zobaczymy — Karolina nie zamierzała wyjawiać celu przyjazdu, choć była pewna, że i tak wkrótce pół miasteczka będzie o tym gadało.
— Brzmi tajemniczo — właścicielka hoteliku nie umiała ukryć rozczarowania.
— Kiedyś pensjonat pękał w szwach, a teraz, miasto przestało być modne i tyle, chociaż chyba coś drgnęło — powiedziała raczej do siebie i wskazała ręką schody — na pięterku, drugie drzwi, pod czwórką.
Karolina uśmiechnęła się szeroko.
— Wytłumaczy mi pani, jak najłatwiej dojść na Ogrodową?
— Oczywiście, od pensjonatu to dość daleko, jakieś dwa kilometry.
Za kościołem, wieżę widać stąd — kobieta wyciągnęła rękę w stronę oszklonej werandy — potem na skrzyżowaniu w lewo i do końca. A kogo pani szuka? Znam tam kilka osób, może będzie łatwiej wytłumaczyć?
— Dziękuję, poradzę sobie — Karolina uśmiechnęła się szeroko i zaczęła wchodzić po schodach. Pokój miał wzorzyste, kolorowe zasłony i wygodne łóżko.
Zajrzała do łazienki: była czysta i dość duża. Dobry wybór — pomyślała.
Rozpakowała niewielką torbę, zmieniła kurtkę na nieprzemakalną, bo wydawało jej się, że może zacząć padać i wyszła na zewnątrz. Spojrzała na zegarek: matka powinna już być wolna.
— No to dojechałam mamo. Właśnie wyszłam z pokoju, wynajęłam w samym centrum i idę szukać domu.
Wydało jej się, że Dorota jest jakaś przygaszona.
— Coś się stało, masz taki głos? — spytała.
— Nic, myślę, czy potrzebnie tam pojechałaś. Może trzeba było zlecić komuś na miejscu?
— Wszystko dobrze. Zwiedzę miasteczko, kiedyś musiało chyba być tu naprawdę ładnie. Teraz też nie jest najgorzej. Zadzwonię, kiedy dotrę do celu i zobaczę, jak to wszystko wygląda. Przyślę ci zdjęcie.
— Dobrze, nie mogę się zdecydować, czy jestem ciekawa — Dorota zaśmiała się w słuchawkę.
Ruszyła powoli, rozglądając się z zainteresowaniem. Wszędzie widziała resztki dawnej świetności: zamknięte na głucho kino, teraz pewnie wykorzystywane tylko w sezonie letnim, restaurację z ogromnym neonem, który też być może błyszczy jedynie w upalne wieczory, jakiś przeszkolony pawilon obok fontanny. Minęła kilka drewnianych nieco zaniedbanych willi, po prawej stronie rozciągał się park. Przez moment miała ochotę przejść alejkami, ale wczesna wiosna jeszcze nie rozbudziła drzew i park, a przynajmniej ta jego widoczna część, wyglądał dość smutno. Poszła dalej. Minęła kościół i bez trudu znalazła się tam, gdzie chciała. Ulica Ogrodowa naprawdę rozpoczęła się ogrodami, stare domy tonęły w pniach drzew i gałęziach krzewów. Niektóre z nich już wypuszczały soczyste zielone listki. Domy wydały się Karolinie piękne i mroczne. Większość była zbudowana z brunatnego drewna, dodatkowo pociemniałego od deszczu. Duże okna wychodzące na ulice wydawały się ciekawskimi oczami, łapczywie chłonącymi widoki, nim latem zarośnie je bujna ogrodowa zieleń. Pięknie tu — pomyślała. Przed nią rozciągała się szeroka ulica, a gdzieś tam czekał na nią dom z numerem 27 A, do którego klucz miała w kieszeni.
Bez rozdziału
W dniach, które nastąpiły później Basia i jej paczka zaprzyjaźnili się z obcymi. Poznali ich imiona i polubili. Dwóch chłopaków i dwie pary taszcząc ze sobą koce i dmuchany materac przychodziło codziennie na plażę. Miejscowi mieli dmuchana piłkę i badmintona, ciepłe dni i młodość sprzyjały integracji. Następnego dnia po pierwszym spotkaniu Basia nie mogła doczekać się kolejnego ranka, podekscytowana spała źle. Jeszcze przed ósmą wpadła do niej roześmiana Ania.
— Lecimy, lecimy jak ćmy. No, co masz taką minę? Nie podobają ci się chłopcy? Dwóch wolnych i nie są za starzy. „Wyruszamy na spotkanie pięknych chwil” — zanuciła przebój Mirskiej, chwytając za ręce Basię.
— Puszczaj, kręci mi się w głowie!
— Już? — Anka nie mogła opanować śmiechu. — A może to ten? Jedyny?
Najważniejszy? Zostawiam ci tego gadułę. Tajemniczy blondyn jest mój! Trochę małomówny, ale za to ile ja gadam. Basia uśmiechnęła się. Podział był właściwy, ale jeszcze nie wiedziała, co z tego wyniknie. Po trzech dniach była już pewna, że wiele. Kiedy zabierali z plaży starannie wytrzepane ze złocistego piasku ręczniki, Andrzej zapytał cicho: — Poszłabyś ze mną na spacer po molo?
Chciała odpowiedzieć: z radością, ale tak z emocji zaschło jej w gardle, że tylko kiwnęła głową.
— Przyjdę po ciebie o siódmej, powiesz mi, gdzie mieszkasz?
— Będę o siódmej przy wejściu do parku. Lepiej tam się spotkajmy.
Przestraszyła się, że zabrzmiało to głupio.
— Nie trafiłbyś, uliczka się wije i wije — usprawiedliwiła swoje słowa, z trudem przełykając przez wysuszone gardło ślinę.
— Dobrze, będę czekał.
Rozdział III
Najtrudniej było z portfelem.
— Weź — Dorocie trzęsły się ręce — nie mam siły go przejrzeć.
Karolina też nie miała. Trzymała sfatygowany skórzany portfel w ręku, czuła jego ciężar.
— Może później? — popatrzyła bezradnie.
— Dobrze, weźmy się za resztę rzeczy.
Matka cały czas płakała, więc Karolinie było dodatkowo przykro. Wiadomość o śmierci dziadka przyszła kilka dni po zimowych feriach. Wróciła właśnie z nart.
Wyjazd okazał się towarzyskim niewypałem, choć wiązała z nim spore nadzieje.
Siedziały przy kawiarnianym stoliku, umówiły się dosłownie na pół godziny, bo Dorota jak zwykle była zarzucona pracą.
— Zobaczę cię przez chwilę i jakoś doczekamy do przyszłej soboty — zażartowała. Karolina opowiadała, jak było, kiedy zadzwonił telefon matki. Była pewna, że to klient, więc pocałowała ją w policzek i już chciała odejść, gdy zauważyła skamieniałe oczy Doroty. Usiadła przerażona.
— Tata nie żyje — wyszeptała.
Po raz pierwszy Dorota nazwała dziadka — tatą. Zawsze mówiła: dziadek, twój dziadek, zadzwoń do dziadka, ucałuj ode mnie dziadka, pozdrów dziadka, powiedz dziadkowi, że jak tylko znajdę chwilę…
Pojechały do niego tego samego dnia wieczorem. Ascetyczne mieszkanie jeszcze bardziej przerażało pustką. Nie potrafiły zostać w nim na noc. Wynajęły hotel i dopiero po pogrzebie przyszły uporządkować rzeczy dziadka. Nie było ich wiele, wyglądało na to, że sam pozbył się prawie wszystkiego. Kilkanaście sztuk odzieży, kilka par butów, kosmetyki, kilka książek.
— A kiedyś były ich setki — Dorota nie mogła pohamować łez.
Przy łóżku w szafce nocnej stało kartonowe pudełko z kilkoma zdjęciami. Karolina rozpoznała na nich babcię, matkę w wieku kilku i kilkunastu lat, samą siebie w komunijnej sukience i czarno–białe bardzo stare zdjęcie, jak się domyśliła, z jakichś wakacji dziadka. Postacie na nim były bardzo małe, ale Karolina bez trudu poznała jego sylwetkę. Podała zdjęcia Dorocie.
— Możesz sobie je wziąć, mam wszystkie oprócz tego — wskazała palcem to, które przed chwilą wzięła do ręki — spójrz, jaki był tu młody. Chyba jesteś do niego podobna. Ja nie. Mam tyle z twojej babci — Dorota przyglądała się z uwagą zdjęciom swojej matki — oczy, włosy, sylwetkę.
— No nie, jesteś dużo wyższa — Karolina zaprotestowała, żeby choć na moment odciągnąć matkę od czarnych myśli.
— To prawda, ale mam na myśli całość. Zawsze mogłyśmy z babcią pożyczać swoje rzeczy. Ty byś już nie mogła, bo jesteś z nas najwyższa, spodnie miałabyś do połowy łydki.
Dorota zdobyła się na żart, ale zaraz spoważniała.
— Czas mija, mimo to wciąż nie mogę pogodzić się, że jej nie ma. A teraz jestem już zupełnie sama.
Karolina oburzyła się gwałtownie.
— A ja? Mamo jak możesz tak mówić, ja jestem.
Matka przytuliła ją bez słowa. Zaczęły dalej porządkować rzeczy. Książki włożyły do kartonowego pudła. Karolina postanowiła zabrać je do siebie.
— Naprawdę ci się przydadzą?
Kiwnęła głową. Skoro z całej biblioteki Dziadek zostawił właśnie te, musiały być ważne. Drugiego dnia po południu skończyły pracę i dopiero wtedy Karolina otworzyła portfel. Czuła jakby wdzierała się do intymnego świata dziadka. Karta płatnicza, prawo jazdy, kilka banknotów i starannie złożona kartka papieru.
Poczuła, że jest ważna.
— Mamo, jakaś karteczka, wygląda jak list.
Dorota rzuciła okiem na kilka nakreślonych ręką dziadka zdań i podała ją Karolinie.
— Nic z tego nie rozumiem… To numer księgi wieczystej.
Rozdział IV
Filip spieszył się, chciał zrobić kilka zdjęć na Ogrodowej nim zmieni się słońce. Świeża zieleń drzew i bezchmurny dzień wydały mu się dobrym tłem dla starych, jeszcze przedwojennych willi. Od kilkunastu miesięcy dokumentował odchodzący w niepamięć kurort. Zainteresował swoja pracą lokalnego wydawcę i burmistrza. Miał nadzieję, że album, który powstanie, dobrze odda ciekawą historię miasta i może nieco je turystycznie ożywi. Zaplanował wszystko bardzo dokładnie, zrobił mnóstwo fotografii, wiele starych wciąż przynosili mu mieszkańcy, niezwykle zaangażowani w jego pracę. Pozostało wybrać, opisać, dodać ciekawy komentarz. Właściwie tylko i aż tyle. Zmienił obiektyw, przyłożył aparat do oka i nagle zastygł w bezruchu. Zobaczył coś dziwnego: w oknie domu, który od lat był pusty, poruszała się kobieca postać. Było to tak niespodziewane, że aż podszedł bliżej. Dziewczyna, której twarzy nie mógł dojrzeć z daleka, mocowała się z otworzeniem okna. W końcu jej się to udało i popchnęła, otwierające się na zewnątrz, dwie duże szyby. Żeby tylko nie wyleciały z ram — pomyślał i dalej stał nieruchomo, wpatrując się w niewielki piętrowy dom. Daleko mu było do rozsianych na tej ulicy willi, ale szara fasada z niezwykle kunsztownie kutą barierką niewielkiego tarasu, szerokie okna i białe podwójne drzwi wejściowe powodowały, że przyciągał wzrok. Filip zrobił kilka jego ujęć, choć nie miał pewności, czy znajdą się w albumie. Nic nie wiedział o tym domu, poza tym, że przez całe lata był zamknięty. Słyszał, że podobno od czasu do czasu pojawiał się w nim ktoś, dokonywał niezbędnych napraw i wyjeżdżał. Ktoś też musiał w miarę regularnie kosić trawę w ogrodzie, ale ta myśl nie zaprzątała dotąd Filipowi głowy, po prostu zauważył, że ścieżka do drzwi nie była zarośnięta, a liście jesienią zebrane w kopczyki, znikały po jakimś czasie. W domu swoich rodziców, wśród starych fotografii Filip znalazł jedno zdjęcie również tego domu, ale pytany o nie ojciec, tylko wzruszył ramionami.
— Dom, jak dom. Nie pamiętam skąd się wzięło.
Teraz jednak Filip nie potrafił oderwać oczu od budynku i tego, co się w nim działo. Po kolei od dołu, aż do góry otwierały się okna dziwnie sterczące na zewnątrz, połyskujące srebrzysto — szarą powierzchnią szyb, jakby budynkowi urosły skrzydła i jakby miał za moment odlecieć. Filip przyłożył do oka aparat i pstryknął kilka zdjęć. Żałował, że nie widział nigdy tego budynku od strony ogrodu. Nie miał nawet pewności, czy tam jest ogród. Tak się jedynie domyślał, że po niewidocznej stronie powinien być. Po chwili usłyszał wydobywającą się z wnętrza muzykę. Ktoś włączył radio. Bardzo ciche, niewyraźne dźwięki dotarły do uszu Filipa. Oto uwolniona dusza domu — pomyślał i kliknął jeszcze jedną fotkę.
Rozdział V
Karolina czuła lekki niepokój pomieszany z radością. Świeże poranne powietrze dodawało jej energii. Idąc na Ogrodową wspominała, jak wczorajszego popołudnia dotarła do posesji nr 27A. Patrzyła na dom spod szarej furtki zarośniętej zdziczałym bzem, spoglądała w ciemne otwory okien. Zdziwiło ją, że trawnik przed domem był jakiś czas temu przystrzyżony, trawa nie zarosła kilkunastu płyt chodnikowych prowadzących do wejściowych drzwi, zupełnie jakby ktoś się jej, Karoliny, spodziewał. Stała pod niewielką bryłą budynku i myślała, dlaczego dziadek nigdy o nim nie wspomniał, po co była mu ta tajemnica i ten dom? Kto w nim wcześniej mieszkał? Jednym z kluczy otworzyła furtkę, weszła na ścieżkę i wydało jej się, że zmrok zapadł zbyt nagle. Spojrzała na zegarek: była za kwadrans dziewiętnasta. Więc szła tu aż tak długo? Wokół nie paliła się żadna lampa. Nad drzwiami wejściowymi wisiała żarówka w staromodnej drucianej oprawie. Ciekawe, czy działa — pomyślała, ale nie odważyła się wejść do środka, żeby sprawdzić. Mrok gęstniał i dom wydał jej się nieprzyjazny. Wrócę tu jutro — postanowiła. I właśnie teraz, rozglądając się ciekawie dookoła, dotykając zimnego metalu kluczy leżących w kieszeni kurtki, wracała na Ogrodową w jasnym świetle późnego poranka.
Bez rozdziału
Wszystko toczyło się tak szybko, tak intensywnie. Przestali przychodzić na plażę, kiedy znajdowali się tam wszyscy. Widywali się w innych miejscach, gdzie albo byli w obcym tłumie, albo zupełnie sami. Spędzali ze sobą całe dnie, a one biegły jak szalone. Pod koniec lipca Andrzej musiał wyjechać.
— Skończyły mi się pieniądze — powiedział, gdy siedzieli przytuleni na ławce w parku.
— Muszę wrócić do domu i poprosić ojca.
Poczuła nieprzyjemne ciepło w piersiach i nie wiedziała, co powiedzieć.
Pieniądze, że też wcześniej o nich nie pomyślała. Andrzej musiał tu płacić za pokój, jedzenie, lody, kino… — No, nie martw się — szepnął jej do ucha — zostanę tydzień, góra dwa w domu, pomogę tacie, ma taki mały warsztat, i wrócę.
Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że nic o nim nie wie. Przebywanie obok ukochanego wywoływało w niej dreszcze i to wystarczało. Nie myślała, że jest coś poza ciepłem słońca i ramion. Po powrocie do domu zasypiała odurzona jego obecnością i … zaczynała nowy dzień. Te słowa, które wypowiedział przed chwilą, wywołały w niej lęk.
— Jak to? — spytała.
— Normalnie, pomogę mu przez parę dni, powiem, że się zakochałem — roześmiał się, zaglądając jej w oczy — wytłumaczę, jaką jesteś piękną dziewczyną i przyjadę znów. Obiecuję, że zostanę do końca wakacji.
— A jak się nie zgodzi?
— Zgodzi. Przede mną trudny rok i to przeklęte wojsko — zachmurzył się, ale trwało to chwilę. — Więc należy mi się odpoczynek, pobyt właśnie tu do końca wakacji, co ty na to?
Co ona na to? Była przerażona, że on wyjedzie, że może nie wróci.
— Napiszesz? Zaraz po przyjeździe?
— Pewnie, tego samego dnia. Obiecuję, no już, uśmiechnij się. Tego wieczoru ściskała jego rękę sparaliżowana tęsknotą, choć jeszcze był obok niej.
Rozdział VI
Kilka miesięcy wcześniej Filip długo nie potrafił zdecydować, co zrobić z własnym życiem. W Warszawie miał coraz lepsze perspektywy i właściwie wszystko układało się po jego myśli. Jednak, gdy telefonował do ojca i w słuchawce słyszał jego coraz bardziej starzejący się głos, miał wyrzuty sumienia. Sam nie wiedział dlaczego. Przecież to normalne, że każdy z nich żyje swoim życiem. Ojciec zresztą też mu to ciągle powtarzał.
— Radzę sobie synu. Przecież wiesz, że od lat doskonale sobie daję radę. Myśl o swojej przyszłości, szukaj żony, a może już masz kogoś na oku? — żartował.
Od kilku lat, czyli od śmierci mamy widywali się częściej. Filipowi wydawało się, że ojciec jakoś się pozbierał, jednak z upływem czasu miał coraz więcej wątpliwości. Gdy byli w N. obydwoje, nie musiał się o nich martwić…
W listopadzie, tuż po Wszystkich Świętych zatelefonował sąsiad i przepraszając Filipa, za marnowanie mu czasu powiedział, że okradziono dom jego rodziców. Ojciec był wtedy na cmentarzu.
— Proszę nie mówić tacie, że to ja pana poinformowałem, miałby do mnie żal, a czasem gramy w warcaby, więc sam pan rozumie… Pański ojciec nie chce nikomu robić kłopotu, ale ja uważam, że potrzebne mu wsparcie.
Następnego ranka Filip spakował kilka najpotrzebniejszych rzeczy, wsadził do auta aparat i pojechał do N. Z drogi zadzwonił do Justyny, niewiele go wprawdzie z nią łączyło, ale znajomi uważali ich za parę.
— Wziąłem urlop, wrócę za parę dni.
— Pojechałabym z tobą, gdybyś wcześniej powiedział.
— Wpadłem na ten pomysł dziś rano, więc nic nie dało się zrobić.
— Tak pomyślałam, jesteś mistrzem szalonych pomysłów, w których nie ma dla mnie miejsca. W tej sytuacji nie wiem, czy będę na ciebie czekała — nie wiedział, czy żartowała.
— Spróbuj — roześmiał się myśląc, że właściwie nie jest to ważne — to do zobaczenia. Zadzwonię wieczorem. Pożałował obietnicy, gdy tylko odłożył telefon.
Tato! — krzyknął w głąb mieszkania, stawiając plecak na podłodze w przedpokoju. — Przyjechałem!
Ojciec prawie zbiegł po schodach.
— Nie spodziewałem się ciebie — otwierał szeroko ramiona. — A wiesz, przed chwilą odkurzałem twój pokój, co za niespodzianka! Zostaniesz kilka dni? — ściskał Filipa.
— Zostanę tato, zostanę.
Nawet się nie spodziewał, że ta deklaracja wywołała w nim samym taką radość.
— A co z pracą? — ojciec dopytywał niespokojnie, pomagając Filipowi rozpakować rzeczy.
— Mam taki projekt, nad którym może uda mi się popracować i tutaj.
Przez dwa tygodnie dzwonił do Justyny, próbując opowiadać, co robi w N., dlaczego jeszcze nie wraca, jak czuje się jego ojciec. Nigdy nie był pewien, czy naprawdę go słucha. Była rozżalona. O sobie mówiła niewiele.
— Wrócisz, to pogadamy — ucinała najczęściej rozmowę. W piątek chciał jej powiedzieć, że zostaje w N. jeszcze na jakiś czas, ale nie zdążył.
— Jutro urodziny Kaśki, idziemy do niej, przyjedziesz? Tylko nie mów, że to nagłe, bo wspominałam ci w zeszły czwartek. Pamiętasz?
Nie pamiętał. Żył jakimś innym życiem. Zdawało mu się, że pytanie Justyny to jakiś test i nie wiedział, czy na pewno chce go zdać.
— O której? — spytał.
— Zapraszała na dziewiętnastą.
— Będę u ciebie godzinę wcześniej.
— Świetnie — usłyszał ulgę w jej głosie i poczuł się podle. Wiedział już, że musi zakończyć tę znajomość.
Zgodnie z obietnicą pojawił się w mieszkaniu Justyny na godzinę przed planowanym wyjściem do jej przyjaciółki. Był rozdrażniony i próbował przykryć to milczeniem, Justyna też niewiele się odzywała. Nie został do końca imprezy, rozmowy wydawały mu się płaskie, towarzystwo mało interesujące. Wiedział, że zachowuje się nieodpowiednio, ale wymawiając się złym samopoczuciem, wyszedł sam kilka minut przed północą. Do Warszawy wrócił po rzeczy, ekspresowo, w ciągu czterech dni wynajął starym znajomym swoje mieszkanie, udało mu się nawet jakoś poukładać sprawy zawodowe. Kupił kwiaty i wieczorem poszedł do Justyny.
— Wracasz? — spytała w progu i nie zrobiła zapraszającego do środka gestu.
Nie chciał toczyć tej rozmowy na korytarzu, więc ominął ją w drzwiach.
— Nie, muszę, a właściwie chcę pomieszkać jakiś czas z ojcem. Potrzebuje mnie.
— Ja też cię potrzebuję — odpowiedziała, a raczej wydusiła z siebie. — A poza tym marnujesz życie siedząc w tej dziurze.
Ostatnie słowa zabrzmiały nieprzyjemnie twardo.
— To tylko na jakiś czas — udał, że nie słyszy złości w jej głosie. — A ta dziura zaczyna odżywać. Może uda mi się nieco pomóc jej w powrocie do życia? — zażartował.
— To nie jest uczciwe, rzucasz mnie, pracę, życie tu dla… — zabrakło jej słów — sama nie wiem czego, tak bardzo wydaje mi się to bez sensu — żal w jej głosie rósł
i Filip wiedział, że za moment się rozpłacze. Nerwowym ruchem, którego jeszcze nie znał, zakładała jasne włosy za uszy. Było mu głupio.
— Nie rzucam nikogo i niczego. Zadecydowałem, że na jakiś czas przenoszę się do N. Robię to przede wszystkim dla siebie. Mówił stanowczo, ale starał się, żeby jego głos brzmiał serdecznie.
— Pewnie za jakiś czas tu wrócę, mieszkanie na razie wynająłem na pół roku.
Potem zobaczę.
— Pół roku? Chyba nie słyszysz własnych słów. A co będzie z nami? Dopiero zaczynaliśmy się lepiej poznawać, myślałam, że dokądś nas ta znajomość doprowadzi. Nie chcę mieć chłopaka, z którym widuję się raz na kilka tygodni.
— Wiem, dlatego… — przez moment zawiesił wzrok gdzieś ponad głową dziewczyny — dlatego myślę, że w tej chwili nasze bliższe kontakty nie mają sensu.
Patrzyła na niego przez chwilę, jakby nie dosłyszała tych słów.
— Wyjdź — powiedziała zbyt głośno. — I wykasuj mój numer z telefonu.
Kiedy zamykał drzwi, słyszał jej szloch. Czuł się paskudnie.
Rozdział VII
To, co powodowało nieustanne zdziwienie Filipa, to było jego własna doskonała umiejętność ponownego zaaklimatyzowanie się w N. Pamiętał, z jaką radością opuszczał rodzinny dom przed dziesięciu laty. Dostał się na studia i czuł panem świata. Torbę podróżną zaczął pakować już na początku sierpnia, co jakiś czas dokładał do niej coś nowego i ojciec kupił mu dodatkowy duży plecak.
— Wygląda, jakbyś chciał od nas uciec — powiedziała któregoś wieczoru matka, patrząc wymownie na leżące obok szafy spakowane rzeczy. Zawstydził się.
— Coś ty, mamo, po prostu się cieszę i nie mogę doczekać.
Pogładziła go po włosach. Zwykle unikał takich czułych gestów, odsuwał się, ale tym razem objął ją mocno.
— Wrócę po studiach, obiecuję.
— Nie obiecuj, nie obiecuj — uśmiechnęła się odsuwając od niego, żeby poprawić wiszące krzywo firanki. — Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, jak potoczy się życie.
Miała rację, już na pierwszym roku studiów wiedział, że nie wróci do N. Świat, który go otoczył był z innej bajki, takiej, w której Filip doskonale się odnajdywał. Do tej rozmowy z matką nigdy nie wracał wspomnieniami. Zupełnie o niej zapomniał na kilka lat, aż do jej przedwczesnej śmierci. Niespodziewanie poczuła się źle. W szpitalu nie odzyskała przytomności. Następnego dnia po pogrzebie znalazł ojca przy grobie jego pierwszej żony. Stanął kilka kroków za nim, nie mając śmiałości przerywać mu kontemplacji. Nie lubił tu przychodzić, świadomość, że jego ojciec był z kimś związany przed ślubem z jego matką, była nieprzyjemna. W domu nie mówiło się o tej kobiecie, nie wiedział prawie nic na jej temat i nigdy go to nie interesowało. Mama jednak zawsze pamiętała, by grób był zadbany. Teraz też po dwóch jego brzegach kwitły posadzone jeszcze jej ręką aksamitki.
Mimo własnego bólu poczuł rozpacz ojca. Po latach ponownie był w tym samym miejscu — samotny, stojący nad grobem żony.
— Tato — szepnął — chodź, wszyscy czekają.
Ojciec wyrwany ze świata własnych myśli półprzytomnie popatrzył w jego stronę. Wydawało mu się, że powinien powiedzieć coś ważnego, co przyniesie ulgę, ale nie bardzo wiedział, jakich słów użyć. A teraz od kilku dobrych miesięcy Filip siedział w N. i bardzo mu to odpowiadało. Odnowił stare znajomości, miał trochę zleceń z Warszawy, założył małe atelier na tyłach domu, do którego zaglądali już pierwsi klienci. Planował niewielką przebudowę, przenieśliby się z ojcem na górę, żeby powiększyć studio. Zajął się też dokumentowaniem życia miasta. Tego sprzed wojny, z czasów PRL– u i współczesnego. W tym wszystkim najbardziej cieszył go wciąż polepszający się stan ojca. Odzyskiwał wigor, temperament i stawał się po dawnemu nieco despotyczny, ale to tylko Filipa przekonywało, że podjął właściwą decyzję.
Bez rozdziału
Basia umówiła się z Andrzejem, że napisze do niej na poste restante. Sama zastanawiała się, dlaczego tak jej zależało na ukrywaniu tej znajomości nie tylko przed rodzicami, ale też przed całym światem. Po dwóch dniach poszła na pocztę, chociaż doskonale wiedziała, że list z południa Polski będzie szedł kilka dni. Nie mogła się jednak powstrzymać. Jak się spodziewała — żadnego listu nie było. Chodziła codziennie i po kilku dniach pani w okienku uśmiechała się do niej, jak do starej znajomej. Krępowało ją to, sądziła, że cała poczta plotkuje o jej oczekiwaniu, ale nie miała innego wyjścia. Na ulicach wciąż były tłumy wczasowiczów i Basi ciągle wydawało się, że gdzieś wśród obcych sylwetek rozpoznaje Andrzeja. W końcu list przyszedł. Serce biło szaleńczo i przez moment zakręciło się jej w głowie. Schowała kopertę do torebki i pobiegła do parku. W południe było tam mało ludzi, większość opalała się nad jeziorem. Znalazła ustronne miejsce i drżącymi rękami rozerwała niebieski papier. Nie znała charakteru pisma Andrzeja, jak zahipnotyzowana wpatrywała się w litery, początkowo nie pojmując treści. Dopiero po dłuższej chwili zaczęła rozumieć, co czyta.
Moja kochana Basiu! Niestety, nie uda mi się, tak jak Ci to obiecywałem, przyjechać na cały sierpień. Bardzo Cię za tę niespełnioną obietnicę przepraszam.
Wspominałem Ci o małym warsztacie mojego taty. Ostatnio miał trochę kłopotów, jak wiesz nasze państwo nie rozpieszcza prywaciarzy, ale nie będę Cię zanudzał szczegółami. Dobrze, że wróciłem do domu, bo moja pomoc się przydała. Myślę, że w tym tygodniu uda się tacie załatwić formalności, które wstrzymały pracę warsztatu. W przyszłym nadgonimy zaległości i będę mógł przyjechać na te ostatnie dni sierpnia. Co tu dużo mówić, całymi godzinami myślę o Tobie, wyobrażam sobie, jak to cudownie znowu będzie móc być blisko Ciebie. Tym razem może uda mi się wynająć trochę tańszy pokój i dzięki temu przedłużę swój pobyt jeszcze o jakieś trzy, cztery dni. Zobaczymy. Całuję Cię i czekam niecierpliwie na list od Ciebie. Mam nadzieję, że Twoje uczucia się nie zmieniły.
Do zobaczenia — Andrzej.
Odpisała jeszcze tego samego dnia. Pani na poczcie powiedziała jej, że jak dobrze pójdzie, Andrzej list otrzyma może już w czwartek. Pisząc, przede wszystkim zapewniła go o swojej tęsknocie, o tym, że czeka. Pominęła wątek żalu, że nie napisał, mimo obietnicy, następnego dnia. Opisała, jak czuła się po jego wyjeździe, jak wszystko przestało jej się podobać: plaża i jezioro, i park. Skreśliła jeszcze kilka zdań i przeczytała list. Zasmucił ją. Na końcu dodała, że nie wie, jak przeczeka jeszcze te dwa tygodnie. Zakleiła kopertę i starannie przykleiła znaczek. Brzydki znaczek z twarzą Bieruta.
Bez rozdziału
Karol był w niej zakochany od liceum, ale ona nigdy nie zwracała na niego uwagi. Tak, była dziwna, zanurzona w swoim świecie, zaczytana w jakiś książkach, o których oni wtedy nawet nie słyszeli. Ale była też piękna. Wokół twarzy lekko falowały jej jasne, prawie złote włosy, miała przezroczystą karnację i orzechowe oczy. Nie mógł od niej oderwać wzroku. Kiedyś, jakoś tak pod koniec dziewiątej klasy, odważył się i spytał, co tak czyta przez całe przerwy. Popatrzyła na niego, jak na kogoś z innej planety, a potem bez słowa pokazała okładkę.
— Aha — wydusił jedynie. I na tym skończyła się rozmowa, do następnej musiał poczekać kolejny miesiąc. Siedzieli obok siebie, czekając na korytarzu na kolejną lekcję. Nauczycielka spóźniała się, podobno wszystkich wychowawców wezwał do siebie dyrektor. Karol zebrał się na odwagę.
— Wciąż czytasz książki o malarzach?
— Wciąż.
Milczeli przez chwilę.
— Mnie interesują impresjoniści — skłamał.
To były zainteresowania jego ciotecznej dużo starszej siostry. Widział album na stole u wujostwa i kiedyś z nudów przejrzał reprodukcje. Nawet mu się podobały, zwłaszcza te kolorowe, których było zaledwie kilka, bo album z oszczędności w większości był czarno-biały. Zapamiętał dwa czy trzy nazwiska.
— Naprawdę? — odwróciła głowę w jego stronę. — A który z nich szczególnie?
— No nie wiem… wszyscy są świetni… — Polacy też? — spytała zaczepnie.
— Myślałem raczej o Francuzach, może Degas, ale Mehoffera też lubię.
Modlił się w duchu, by nie zapytała o tytuły obrazów.
Popatrzyła na niego sekundę dłużej niż zwykle. Niby nic, ale to dało mu nadzieję. W jedenastej klasie czasem rozmawiali na przerwach. O niczym i o tym, że u miejscowego artysty uczy się rysunku. Chciała zdawać na ASP, czasami bała się, że jej się nie uda, a czasem snuła wizje sukcesów artystycznych na Zachodzie. Im bliżej egzaminów, tym stawała się bardziej podekscytowana, nie zauważała, że też próbował coś powiedzieć.
— A jak nie pójdzie mi rysunek? Będę miała zły dzień? Albo zwyczajne — fatalnie się poczuję i wszystko przepadnie? No i może temat, który podadzą zupełnie, ale to zupełnie, nie będzie mi odpowiadał? Wyobrażasz sobie: trzy lata ćwiczeń, samokształcenia do bólu, żeby nie trafić w temat!
Pocieszał ją, ale ona tego nie potrzebowała. Rozcierała odruchowo odcisk na palcu, który zrobił się jej od trzymania ołówka. Karol był jedynie tłem do jej wynurzeń. Kiedy z wypiekami na policzkach i szyi kończyła mówić, nagle go dostrzegała. Uśmiechała się wówczas z zażenowaniem, rzucała trzy słówka: no to cześć i nie zauważała go przez kilka kolejnych dni. A on nieustannie myślał o jej dłoniach, delikatnych długich palcach z małymi paznokciami. Chyba je obgryzała, ale to mu nie przeszkadzało, bo były to najładniejsze ręce, jakie kiedykolwiek widział. W maturalnej klasie spróbował zaprosić ją na bal. Użył podstępu. Najpierw nieco zaprzyjaźnił się z jej najlepszą koleżanką, żeby mieć skąpe, ale prawdziwe informacje. Była lojalna, ale też empatyczna. Zaprzyjaźnienie nie stanowiło większej trudności, bo dziewczyna mieszkała stosunkowo blisko jego domu. Musiał wprawdzie zrezygnować ze skrótu i trochę nadłożyć drogi, ale gotów był ponieść wszelkie koszty. Kilka razy zaprosił ją nawet na ptysia do najpopularniejszej wówczas w mieście cukierni „Bezy“, którą po drodze mijali. Kontakty z przyjaciółką Basi ułatwiał także fakt, że też była wówczas zakochana i miała potrzebę ciągłego mówienia o chłopaku, który stał się obiektem jej westchnień. Więc niejako się uzupełniali. Kilka lat później, tuż przed skończeniem studiów, spotkał go przypadkowo na drugim końcu kraju. Wspominali chwilę szkolne czasy i sztubackie miłości.
— A wiesz — powiedział kolega — podejrzewałem cię wówczas, że kochasz się beznadziejnie w tej brunetce, z którą wracałeś do domu. Było mi cię żal, bo ona w ogóle się tobą nie interesowała.
— Interesowała się tobą — roześmiał się głośno. Tamtego lata był człowiekiem serdecznym i szczęśliwym, lubił się śmiać.
— Mną? Nie żartuj! To szkoda, że tego nie zauważyłem, fajna była.
Nie do końca mu uwierzył, ale tamtego lata nie było to dla niego ważne. Tamtego lata czuł się szczęśliwy. Nie uwierzyłby też wówczas, gdyby ktoś powiedział mu, że szczęście smakuje gorzko, że trwa o wiele krócej niż marzenia, a świat nie sprzyja miłości. Zimą, na drugim roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, spotkał Basię w mieście. Ucieszył się jak szczeniak i wydawało mu się, że ona także. Przystanęli na chwilę, wymieniając jakieś zdawkowe uprzejmości. Nie spieszyła się. Przytupywała z zimna, przekładając siatkę z zakupami z ręki do ręki, ale nie odchodziła. Zobaczył w tym dobry znak i z głupia frant spytał, czy mogą się umówić. Zaprosiła go do siebie. Nigdy nie był u niej w domu, po drodze kupił trzy różowe goździki. Zamierzał dać je Basi, ale drzwi otworzyła jej matka, więc uśmiechając się niezręcznie wręczył kwiaty. Po chwili wniosła je do pokoju córki razem z herbatą i ciastem. Tego dnia w ich wzajemnych kontaktach pojawił się nowy element. Po raz pierwszy to on mówił, a Basia słuchała. Wydała mu się blada, dużo smuklejsza, jeszcze bardziej przezroczysta niż kiedyś i smutna. Powiedziała, że rzuciła studia i to właściwie była jedyna informacja o niej. Po dwóch godzinach, w których dwoił się i troił, by zainteresować ją rozmową, jednocześnie myśląc, że już wypada mu wyjść, z trudem wymusił obietnicę, że zobaczą się jeszcze. Nie był jednak pewien, czy to nastąpi. Właściwie zdziwił się, kiedy przyszła w sobotę pod bramę parku i od tego dnia, aż do jego wyjazdu na drugi semestr, widywali się codziennie. Przez kolejne miesiące pisał do niej listy, odpisała tylko raz. Następnej jesieni poznał jej tajemnicę, wtedy też postanowił, że się z nią ożeni. Oświadczył się tuż po letniej sesji, a ona się zgodziła. Ślub wzięli po kolejnych, trzecich od tego spotkania Świętach Wielkanocnych, a po następnych wakacjach Basia już nie żyła.
Rozdział VIII
Karolina szła wolno, rozglądając się dookoła. Na podwórkach mijanych domów trwały wiosenne porządki. Niektóre wille wyraźnie przygotowywały się na przyjazd gości. Wietrzono pokoje, myto okna, gdzieś powiewały suszące się na sznurze firanki, ktoś malował ogrodzenie, ktoś inny wstawiał na zewnątrz gliniane donice, w których pewnie już niedługo zakwitną kwiaty. Podobały jej się te czynności. W jej mieście takie porządki nie były widoczne, wiosna przychodziła niezauważalnie. Robiło się po prostu ciepło i ludzie zaczynali przesiadywać w kawiarnianych ogródkach. Uśmiechnęła się do siebie i wróciła myślami do domu. Jaki był w środku? A jaki z tej drugiej, niewidocznej strony? Poprzedniego dnia prawie niczego nie zobaczyła. Kiedy wróciła do pensjonatu, właścicielka nie potrafiła ukryć ciekawości.
— Odnalazła pani znajomych?
— Nie, nie znam tu jeszcze nikogo prócz pani — powiedziała przekornie, przewidując następne pytanie.
— Ach tak, to skąd pytanie o ulicę?
— Może powiem, ale jeszcze nie dziś — Karolina uśmiechnęła się tajemniczo i poszła na górę.
Dlatego dzisiaj wymknęła się z pensjonatu prawie chyłkiem i po kilkunastu minutach stała przed furtką. Otworzyła ją jak poprzedniego dnia tym większym kluczem i po chwili znalazła się na podwórku. Na pewno wymagało troski doświadczonego ogrodnika. Pnie dwóch starych sosen porastał bluszcz, spod ziemi wychodziły liście paproci, mleczu i stokrotek. Gdzieniegdzie próbowały nieśmiało przebić się tulipany. Mimo zaniedbania widok zrobił na Karolinie dobre wrażenie. Obeszła dom dookoła. Z tyłu rozciągał się spory ogród zarośnięty trawą, z powoli zieleniejącymi krzewami i roślinami, których nazw zupełnie nie znała. O ile miała wrażenie, że z przodu czasami ktoś kosił trawę, o tyle tył był zupełnie zaniedbany. Z pewnymi oporami, co zastanie w środku, drugim niewielkim kluczykiem, jakby pasującym jedynie do drzwi szafy, otworzyła dom. Minęła niewielki korytarzyk i znalazła się w przestronnym, jasnym pokoju, którego jedyne umeblowanie stanowił stół z kilkoma krzesłami i stojak na kwiaty. Z lewej strony białe drewniane drzwi prowadziły do kuchni, z prawej drewniane schody na górę. Kuchnia całkowicie zaskoczyła Karolinę — była umeblowana! Wprawdzie większość jej wyposażenia stanowiły meble sprzed kilkudziesięciu lat, ale zupełnie odnowione. Stary pomalowany na biało kredens, przepastna komoda, węglowa kuchnia, na której stała kuchenka elektryczna, metalowy zlew, zmywarka, wiszące półki z kilkoma talerzami i kubkami, niewielki stół, a pod nim cztery taborety. Zdumiał ją ten widok, kuchnia sprawiała wrażenie używanej. Wyszła do korytarza i rozejrzała — na ścianie wisiały reprodukcje „Słoneczników“ Van Gogha. Dziwne to wszystko — pomyślała i weszła po skrzypiących schodach na górę. Na piętrze oprócz niewielkiej, pomalowanej na zielono łazienki, były trzy równie małe pokoje. Jeden zupełnie pusty, w drugim stała kanapa, szafa, stolik z lampką i radiem. W szafie wisiały dwie męskie koszule, sweter, spodnie, kurtka. Na półce leżała bielizna. Poza tym nie było w nim nic osobistego. Karolina pomyślała, że to sypialnia dziadka. Widok ostatniego pokoju, którego okna wychodziły na ulicę — zdumiał ją. Ściany pokrywały piękne, chociaż wypłowiałe tapety. Metalowe łóżko przykrywała wzorzysta kapa, na nocnej szafce ustawiono lampkę z abażurem w kształcie kielicha kwiatu. Karolina przycisnęła przycisk — żarówka zaświeciła słabym mlecznym blaskiem. Zajrzała do dużej szafy — była całkowicie pusta, ale na ścianie wisiała półka pełna książek. Zerknęła na tytuły: klasyka XIX i początku XX wieku. Przy oknie, po którego bokach zwisały krótkie żółte zasłony, stał niewielki stół z przysuniętym do niego drewnianym krzesłem. Karolina pomyślała, że pokój ten musiał kiedyś należeć do kobiety. Mimo starości wyposażenia wydał jej się ładny i przyjazny. Podeszła do okna. Minęła chwila nim udało się je otworzyć na oścież. Do wnętrza napłynęło chłodne, ale pełne wiosennego zapachu powietrze. Karolina wyjrzała przez okno i wybrała numer matki.
— No to jestem mamo.
— I jakie wrażenie? — w głosie matki wyczuła niepokój pomieszany z ciekawością.
— Dom wyglądałby jak opuszczony przed wielu laty, gdyby nie kilka sztuk ubrań, ręczników i świeżo wymaglowanej pościeli w jednym z pokoi. Poza tym kuchnia gotowa jest do używania, a ogród zaniedbany, chociaż — wychyliła się nieco przez framugę okna — widzę kwitnące czereśnie!
— Daj ogłoszenie w lokalnej gazecie o sprzedaży. Dobrze by było, gdyby udało ci się poszukać jakiegoś rzeczoznawcy, żeby wiedzieć ile w ogóle ten dom jest wart.
W każdym razie obniż sporo cenę. Trzeba szybko go sprzedać.
— Bo ja wiem, ładnie tu. Może byś mamo przyjechała?
— Nie opowiadaj głupstw. Urlop mam dopiero w sierpniu i na pewno nie chce mi się go tracić w jakiejś dziurze, w której mój ojciec nie wiadomo z jakiego powodu kupił w tajemnicy przed nami dom. Stary i zaniedbany, jak sama mówisz.
Szkoda, żebyś i ty marnowała czas.
Karolina wyczuła w głosie matki gniew i postanowiła go załagodzić.
— Dobrze, rozejrzę się tu jeszcze i spróbuje dać to ogłoszenie jak najszybciej.
— Tylko nie podawaj mojego numeru telefonu. Nie chcę mieć z tym domem więcej wspólnego niż muszę, a muszę niewiele. Daję ci go.
— Dzięki mamo — Karolina zaśmiała się — postaram się uwinąć jak najszybciej, pa!
Bez rozdziału
Basia od dwóch dni nie wychodziła ze swojego pokoju. Przed matką udawała ból głowy. Zasunęła zasłony i umierała z rozpaczy. Andrzej nie odzywał się od ponad miesiąca, czyli od ostatniego spotkania. Widzieli się tuż przed wakacjami. Zdała wszystkie egzaminy jeszcze przed sesją i właściwie na początku czerwca mogła poczuć się studentką drugiego roku. Andrzej przyjechał na trzy dni i wynajął pokój w mieście. Powiedziała rodzicom, że idzie spać do Ani, a on pod osłoną wieczoru wprowadził ją do siebie. Nie widzieli się od poprzednich wakacji. Trochę niepokoiło ją, czy ta długa przerwa nie odmieniła ich, ale wątpliwości rozwiał pierwszy pocałunek. Była stęskniona jego głosu, rąk, ust, opowieści. Narażając się rodzicom nie wróciła do domu aż do następnego popołudnia, kiedy odprowadziła go na pociąg. Przyrzekł, że napisze natychmiast po przyjeździe, ale od miesiąca milczał. Żadnej odpowiedzi na jej listy, żadnego znaku… Ze wstydu przed wzrokiem pań w okienkach przestała pojawiać się codziennie na poczcie, chodziła tam co dwa dni. Poza tym bała się rozczarowania, tego że skrzynka na poste restante znów będzie pusta. Poniedziałek nic, wtorek nic, środa nic… w sobotę nadzieja, że może w poniedziałek… W poniedziałek nic, we wtorek nic… Przed dwoma dniami zupełnie opadła z sił i straciła nadzieję. Leżąc z zamkniętymi oczami i po raz kolejny analizując minuta po minucie ostatnie spotkanie, usłyszała hałas na dole. Po chwili Ania, jej jedyna przyjaciółka, stała w drzwiach pokoju.
— Nie odsłaniaj okien, nie mogę znieść światła — w głosie Basi słychać było ból.
— Nic? — spytała Ania.
— Nic, zupełnie nic.
— Może powiedział ci coś, tylko nie pamiętasz… Że jedzie gdzieś, że...no, sama nie wiem… że z tobą zrywa — zakończyła szybko, żeby nie słyszeć własnych słów.
Nie mogła patrzeć na Basię. Mimo półmroku, jaki panował w tym niewielkim pokoju, jej blada twarz z podkrążonymi oczami odbijała się wyraźnie od kolorowej poduszki i żółtych tapet nad łóżkiem.
— Nie. Nie powiedział niczego takiego. Przeciwnie.
— Przeciwnie co? Opowiedz, może coś między wierszami, wiesz, faceci to tchórze. Czasami nie potrafią wprost.
— On nie.
— Każdy „nie” — filozoficznie podsumowała Ania — więc, co mówił?
— Że mnie kocha, że wszystko przemyślał i znajdzie blisko pracę, żebyśmy mogli codziennie się widywać, że jak skończę studia to się pobierzemy. Że obronił dyplom, że będzie dobrze … — wyrzucała z siebie jednym tchem.
— Że co będzie dobrze? — dociekliwość, z jaką zadawała pytania dziwiła samą Anię.
— Nie męcz, wszystko. Ja i on, i my. Czułabym, gdyby kłamał.
Ania wątpiła. Miała już za sobą pierwsze doświadczenia niespełnionych miłości.
Zawsze wydawało jej się, że taka wielka, tajemnicza, pierwsza miłość, jak ta Basi, nie może długo trwać. Patrzyła na przyjaciółkę i ogarniał ją smutek. Cierpiała zbyt mocno. Gdyby wtedy nie wyciągnęła jej na plażę, gdyby tamci nie przyjechali, gdyby nie wpadła w oko Andrzejowi, gdyby… — Musimy coś wymyślić — powiedziała — i ja wiem co.
Basia po raz pierwszy z zainteresowaniem skierowała podkrążone oczy na przyjaciółkę.
— Musisz do niego pojechać! Nie ma innego wyjścia.
Zainteresowanie obudzone na krótką chwilę zgasło. Basia odwróciła głowę w stronę ściany.
— Baśka, słyszysz, musisz z nim porozmawiać!
— Jak?
— Normalnie. Kupujesz bilet, wsiadasz w autobus lub pociąg, czym się tam jedzie?
— Pociągiem, cały dzień. Z jakimiś przesiadkami.
— No właśnie, sprawdzasz trasę, bierzesz adres z koperty, no, chyba, że podał ci fałszywy… — No wiesz — Basia rozpłakała się i Ania poczuła, że była zbyt okrutna.
— Przepraszam, kochana, bardzo cię przepraszam, chcę tylko, żebyś zaczęła działać. Nie możesz tak tu leżeć i …sama nie wiem co, ale trzeba coś zrobić — Ania zaczęła gładzić Basię po włosach.
— Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mam robić. Rozdziera mi się serce, nie mogę, już nie mogę, nie mam sił, tęsknię za nim jak za powietrzem — płakała coraz głośniej, rozmazując łzy na twarzy.
Ania po prostu nie mogła znieść jej cierpienia. Najchętniej rozszarpałaby tego bezmyślnego chłopaka.
— Proszę, nie płacz, jeszcze twoja mama usłyszy i co wtedy powiesz? Coś wymyślimy. Poczekaj jeszcze tydzień, góra dwa, a potem pojadę tam z tobą. Pojedziemy razem, to małe miasteczko, znajdziemy go i przyprzemy do muru.
Bez rozdziału
Pociąg odchodził z samego rana. Basia znów musiała kłamać rodzicom, ale nie czuła wyrzutów sumienia. Razem z Anią zmyśliły historyjkę o zapraszającej ich do siebie koleżance ze studiów. Udawała swobodę i radość, kiedy pakowała niewielką torbę podróżną. Matka nie była podejrzliwa, Basia już od roku studiowała i zdążyła nieco przywyknąć do samodzielności córki. Spytała tylko, czy to nie za duży kłopot dla tej nieznanej jej koleżanki.
— Nie, mają spory dom — powiedziała Basia i nawet nie zrobiło jej się przykro, że tak kłamie.
Od decyzji o poszukiwaniu Andrzeja minęły dwa długie tygodnie oczekiwania na list, który nie nadszedł. Właściwe straciła nadzieję na jakiś znak od niego.
Już przestała mu ufać, była pewna, że z nią zerwał, ale Ania twierdziła, że nie można tego tak zostawić, że trzeba mu powiedzieć, co się myśli. A myśli miała ponure. Nie mogła jeść, nie mogła spać. Nocami gapiła się w okno i pisała do niego listy, których już nie wysyłała. Początkowo pisanie przynosiło ulgę, ale trwało to krótko. Trzeba było jechać. Na wszelki wypadek włożyła do walizki kolorową sukienkę, w której widział ją ostatnim razem. Mówił, że mu się podoba. Na wszelki wypadek, gdyby jednak… Jednak co? — zapytała samą siebie — jednak co? Nie znalazła odpowiedzi.
Rozdział IX
Karolina wróciła do pensjonatu i tym razem sama podeszła do właścicielki.
— Czy w mieście jest ktoś, kto zajmuje się sprzedażą nieruchomości? — zapytała.
Kobieta popatrzyła na nią z nieukrywanym zainteresowaniem.
— Chce pani tu coś kupić?
— Raczej sprzedać — Karolina uśmiechnęła się i widząc coraz bardziej zdumione oczy powiedziała: moja matka odziedziczyła dom, nie jest jej potrzebny i chce go sprzedać.
— Ach tak — szeroko otwarte oczy wpatrywały się w nią z niedowierzaniem.
— Poradzi mi coś pani?
— Oczywiście, z przyjemnością. Po prawej stronie jest redakcja miejscowej gazety, oni tam załatwiają takie sprawy, można dać ogłoszenie. Jakiś czas temu zamknięto biuro nieruchomości, chyba ruch był zbyt mały.
— Dziękuję — Karolina uśmiechnęła się i szybko wyszła, unikają dalszych pytań.
Biuro redakcji mieściło się na parterze niewielkiej kamienicy, w środku krzątała się postawna brunetka, jak się okazało redaktor naczelna. Uścisnęła dłoń Karoliny, mówiąc, że ma na imię Renata. Wytłumaczyła, że tygodnik opiera się w większości na pracy wolontariuszy, sympatyków, wielbicieli N, przynosząc niewielkie zyski.
— Ogłoszenia są ważną pozycją w naszym budżecie, więc tym bardziej cieszy mnie pani wizyta — zażartowała — jaka ma być treść?
— Chcę sprzedać dom na Ogrodowej.
Zaintrygowane spojrzenie już po raz drugi tego dnia spoczęło na twarzy Karoliny i poczuła, że nieco musi się wytłumaczyć.
— Odziedziczyłam go dość niespodziewanie po moim dziadku, żeby było jaśniej, nie miałam pojęcia, że ma tu dom, więc łatwo mi się go pozbyć — Karolina popatrzyła na panią redaktor — choć muszę przyznać, że dom bardzo mi się spodobał.
— Na Ogrodowej są same piękne domy, kolega, za chwilę tu będzie, tworzy album o naszym mieście. Wiem, że fotografuje też Ogrodową. Można rzec — jest znawcą. O właśnie, o wilku mowa!
W drzwiach stanął wysoki, ciemnowłosy chłopak.
— Czekam i czekam — zawołała redaktorka.
Chłopak uśmiechnął się i uniósł do góry dłoń z szarą kopertą.
— Przyniosłem, świeżo wywołane!
— A ja przed chwilą poznałam dziewczynę, która chce sprzedać dom na Ogrodowej.
Renata mrugnęła porozumiewawczo do Karoliny. Teraz dopiero Filip ją dostrzegł.
Karolina zamówiła kawę i usiadła przy jedynym, czujnie wystawionym przez właścicielkę kawiarni, stoliku. Kelnerka przybiegła z serwetką i kocem, przepraszając, że dopiero ją kładzie, ale to pierwszy ciepły dzień i jeszcze nie zdążyli zorganizować ogródka. Po chwili przyniosła kawę. Karolina wyjęła kupiony przed chwilą lokalny tygodnik i poszukała strony z ogłoszeniami.
— Odpowiednie? — usłyszała pytanie. Przed nią stał Filip.
— Proszę usiąść — wskazała ręką na sąsiednie krzesełko — chłodno, ale przyjemnie.
— Nie chciałbym przeszkadzać — Filip roześmiał się — gadam głupstwa, szukałem pani.
— Tak? Dlaczego? — zdziwiła się.
— Chciałem spytać, czy mógłbym zrobić kilka zdjęć pani domu, nie dzisiaj, za kilka dni, gdy będzie więcej słońca, więcej zieleni.
— Muszę panu odmówić, wyjeżdżam — Karolina wskazała głową zaparkowane kilka metrów dalej auto — właściwie już powinnam być w drodze. Przyjadę, gdy trafi się jakiś kupiec, nie ma sensu tu tkwić. Ale — zawahała się — mogę poczekać do południa, jeżeli to jakieś rozwiązanie.
— Szkoda — Filip nie krył rozczarowania — napiję się wobec tego w pani towarzystwie kawy, jeśli mogę?
— Oczywiście, będzie miło.
— Ta decyzja o sprzedaży domu jest nieodwołalna? — zapytał, trzymając w geście niezdecydowania łyżeczkę z cukrem nad filiżanką.
— A decyzja o tym, by nie słodzić? Podjęta? — zażartowała.
Szybkim ruchem odłożył łyżeczkę: — Podjęta.
— Moja też, chociaż naprawdę podoba mi się tu — rozejrzała się dookoła — ale nie mogę dłużej zostać, wzięłam tylko kilka dni urlopu.
— Szkoda, ładnie w N. dopiero będzie. Sam zapomniałem, że tu może być aż tak ładnie, a przypomniałem sobie jakiś rok temu.
— Nie bardzo rozumiem.
— Przyjechałem do ojca na kilka dni, potem tygodni i zostałem — rozgadał się.
— Pochodzi pan stąd?
— Tak, ale mieszkałem tylko do czasu studiów. A pani nigdy nie była w N.?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Ten dom… mówiła pani, że należał do dziadka.
— Tak, ale ani moja mama ani ja nic o nim nie wiedziałyśmy. A żeby brzmiało śmieszniej, był w jego posiadaniu kilkadziesiąt lat.
— To trochę dziwne.
Filip pożałował swoich słów, co go to w końcu obchodzi, a tylko robi dziewczynie przykrość. Karolina jednak uśmiechnęła się.
— Też myślę, że to dziwne, ale dziadek nie żyje i już niczego się nie dowiem.
Wydawało się, że miałam z nim bliski kontakt, a jednak… — No to żałuję jeszcze bardziej, że pani wyjeżdża… i nie zdążę przyjrzeć się tak jakbym chciał domowi — zagadce.
Rozmowa jakoś przestała się kleić. Przez chwilę pili kawę w milczeniu.
— Będę miał na oku pani dom, popytam wśród znajomych, ktoś z nich chciał tu zainwestować, może akurat go kupi.
— Zostawię panu numer telefonu. Karolina wyjęła z torebki telefon.
— Będę wdzięczna, jeśli będzie pan pamiętał.
Filip chciał potwierdzić, że na pewno będzie, ale tylko kiwnął głową. Pomógł jej włożyć do bagażnika niewielką walizkę, którą nie wiadomo z jakiego powodu miała w kawiarni i pomachał ręką na pożegnanie, jak bliskiej znajomej. Kiedy jej auto zniknęło za zakrętem sprawdził, czy na pewno ma w telefonie numer Karoliny.
Bez rozdziału
Pociąg wlókł się niemiłosiernie, w wagonie śmierdziało potem i od tego zapachu niemytych ciał i kołysania robiło się Basi niedobrze. Z zazdrością patrzyła na Anię, która oddawała się lekturze kupionej na dworcu „Filipinki”. Czekała jak na zbawienie na kolejną przesiadkę, żeby móc zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wreszcie przeciskając się do wyjścia w wąskim korytarzyku pociągu, wysiadły na stacji w Koluszkach. Czekały je prawie dwie godziny postoju.
— Uff — Ania postawiła swoja walizeczkę na ziemi — jakoś zleciało. Blada jesteś.
— Niedobrze mi od tego zaduchu, ludzie się chyba w ogóle nie myją.
— No, też tak pomyślałam. Poszukajmy bufetu, czegoś bym się napiła. Ty też powinnaś, może będzie gorąca herbata.
— W takim upale — Ania wzruszyła ramionami.
— Nie zgubiłaś adresu?
— Pewnie, że nie. A poza tym znam go na pamięć. Krakowska 23 — powiedziała jakby do siebie.
— To dobrze, chodź, musimy odpocząć. Jeszcze ze trzy godziny, nie licząc czekania, ale podróż, można się wykończyć!
Taszcząc to, co miały ze sobą, poszły do dworcowej poczekalni. Podróżni oblegali mały bufet, przepychając się w kolejce. Basi wydawało się, że upał i hałas były nie do zniesienia.
***
— To chyba tu — serce Basi biło tak mocno, że słyszała je w uszach. Stały pod bramą dużego drewnianego domu. Pod oknami kwitły kępy purpurowych georginii. Brama wjazdowa była szeroko otwarta. Popatrzyły na siebie i idąc ramię w ramię, przekroczyły ją. Z podwórza dochodził hałas. W głębi zobaczyły budynek niewielkiego warsztatu.
— To chyba stolarnia — szepnęła Ania, patrząc na stosy równo poukładanych desek. Basia przełykając ślinę kiwnęła głową. Zanim zastanowiły się, co dalej robić, z budynku wyszedł starszy mężczyzna. Zatrzymał przez chwilę wzrok na ich twarzach.
— Panienki do kogo? — spytał.
Głos miał mocny, a jego skupiony wzrok przeszywał ich twarze. Basia na sekundę przymknęła oczy, do jej uszu dotarł tembr głosu Andrzeja. Serce, które do tej pory biło szaleńczo, na moment ucichło.
— Do Andrzeja — wyszeptała. — My do Andrzeja — powtórzyła wyraźniej, bojąc się, że powiedziała zbyt cicho i mężczyzna jej nie zrozumiał.
— Andrzeja nie ma, wyjechał.
Słowa były szorstkie, a twarz z zaciekawionej stała się nieprzyjemnie zacięta.
— Jak to? — Basia w pierwszej chwili pomyślała, że źle go zrozumiała. — Jak to wyjechał? Dokąd? — serce znów zwariowało.
— A to już chyba nie panienki sprawa. Wyjechał i już.
— Na długo? — spytała, lekceważąc jego niechęć.
— Na długo, proszę już iść. Andrzeja nie interesują teraz dziewczyny. Ma ważniejsze sprawy — mężczyzna zbliżył się do nich i pokazał ręką na bramę.
— Wyjdźcie.
Ostatnie słowo zabrzmiało twardo, Ania usłyszała w nim groźbę.
— Chodź — pociągnęła Basię za rękę — chodź Basia, idziemy…
Basia ociągała się. Czuła, że odchodząc stąd, zgubi Andrzeja na zawsze.
Z rozpaczą popatrzyła na dom, na purpurowe kwiaty, na nikłe światło na poddaszu, na ściągniętą złością twarz jego ojca, spróbowała zadać jeszcze jedno pytanie.
— Dokąd wyjechał?
Nie odpowiedział. Ania ciągnęła ją z całej siły. Poddała się, usłyszały zgrzyt ryglowanej bramy. Powoli zapadał ciepły letni zmierzch. Przysiadła na krawężniku.
Było jej niedobrze, kręciło w głowie.
— Mówiłam ci — popatrzyła w oczy Ani — to już koniec. Nie ma go. Wyjechał.
Ania nie wiedziała. jak ją pocieszać, bo co mogła powiedzieć? Była zmęczona całodzienną podróżą, a wyczerpanie przyjaciółki nie wróżyło niczego dobrego.
Objęła Basię ramieniem i poczuła gwałtowne drżenie jej pleców.
Rozdział X