Morele z kopca

Bezpłatny fragment - Morele z kopca


Proza współpczesna
Polski
Objętość:
145 str.
ISBN:
978-83-8104-460-8

Pieskie życie

Podszedł do drzwi, zatrzymał się i przez chwilę uważnie studiował ich fakturę. Dobre drewno, wytrzymałe. Dębowe. Odwrócił się i spojrzał na nią wyczekująco. Pojedynek źrenic przerwał szczeknięciem, nie miał cierpliwości do takich dyrdymałów. Westchnieniem uniosła się z kanapy i otworzyła mu drzwi.

— No idź, ale poczekaj na dole, muszę zmienić buty — oznajmiła samej sobie, bo on nie miał zamiaru słuchać, a co dopiero czekać. Gdy kończyła zdanie, był już w połowie drogi do wyjścia. W połowie, ale przegryzione, były też jej trampki. Wymemłane, obślinione, rozszarpane jak puszka z ananasem, gdy Twój otwieracz ma muchy w nosie.


Zanim dołączyła do niego przed budynkiem zdążył już zostawić kupę na trawniku. Sprzątając, bardzo poważnie przemyślała jak powinna zaplanować jego dietę na najbliższe tygodnie, bo jej samej już się odechciało jeść. Przez 20 minut bawili się w “gdzie jest patyk, przynieś patyk”, ale przy 256 rzucie ona miała już dość, a on się dopiero rozkręcał.

— Idziemy do domu — zadecydowała. Trawnik płynął zupą z liści. W zapiętej kurtce było jej za ciepło, w rozpiętej za zimno. Pomimo chodź, no chodź Pikuś i zdublowanego idziemy, ani drgnął.

— W takim razie ja wracam do domu, a Ty rób, co chcesz — odwróciła się teatralnie, a dramatyzmu chwili dodało chlupnięcie w przemokniętym bucie. Ruszyła w stronę budynku. Niespiesznie, ociągając się. Plan był prosty. Ona zdeterminowana jak szerszeń idzie do domu, on przez chwilę jest czupurny, ale zaraz zaczyna niepewnie przestępować z nogi na nogę, by wreszcie również obrać ten sam kierunek. Patrząc na sprawę logicznie ciężko ignorować tak solidne argumenty przemawiające za domem, jak brak deszczu, jedzenie, które udaje się bezkarnie podjadać ludziom z talerza, gdy nikt nie patrzy, kanapa, na której można się bezwstydnie rozsiąść, a do tego lodówka. Tym razem jednak Pikuś postanowił eksplorować swoją asertywność. Wykorzystał moment nieuwagi, gdy Gizela była zwrócona do niego plecami i dał upust rażącej niesubordynacji, dając też nogę. Popędził na łeb na szyję do najbliższego rogu, czmychnął w lewo, cwałem dopadł kolejnego skrętu, na północ, północny — zachód i jeszcze przez chwilę ścigał się z wiatrem, a przecież jesienią nieźle duje, by wreszcie zwolnić i wejść do baru.

— Hola, hola psie! Nie wpuszczamy tu sierściuchów- oznajmił barman Maciej, by po chwili spacyfikować siebie samego słowami — A to Ty Achim.

— Podwójną szkocką na lodzie — zadeklarował zmarznięty przybysz, rozpinając suwak. Chwilę później całkowicie wydostał się ze stroju psa, a zmokłe futro powiesił na kaloryferze.

— Ciężki dzień? — Na blacie pojawiła się szklanka z łyskaczem, kostki lodu zastukały kordialnie. Maciej polał z górką, od serca. Na widok takich rarytasów Achimowi rozszerzyły się źrenice, a usta przyjęły konstrukcję półotwartą z wystawionym językiem, opadającym nieznacznie bardziej na prawo.

— Chyba mam dość zleceń na jakiś czas — obwieścił Achim — Ileż można gryźć buty, szczekać, srać na trawnik, grzebać w śmietniku? Wypaliłem się człowieku. Potrzebuję odmiany.

— Ale dziś masz wolne? — Stary, troskliwy barman Maciej. Zawsze się zainteresuje, pocieszy. Dusza człowiek.

— Ta. Do jutra do 11.30. Właśnie uciekłem młodej. W scenariuszu od jej rodziców jest przewidziane, że ja znikam, a ona ma mnie szukać do późnego wieczora. Cała akcja, rozwieszanie plakatów, przetrząsanie okolicy i pytanie ludzi, czy mnie nie widzieli, dzwonienie po schroniskach, bo może mnie znaleziono. Testują gówniarę, czy jest odpowiednio zdeterminowana, by mieć psa. Rozumiesz.

Barman Maciej rozumiał.

Achim kiedyś był aktorem. Nadal, co prawda był, ale od kilku lat wcielał się głównie w role psów i kotów, a przez ostatnie kilka dni brylował, jako Pikuś, niesforny kundel. Rodzice wynajmowali go na kilka dni lub tygodni, by nauczyć swoje dzieci odpowiedzialności i opieki nad zwierzęciem, a najczęściej — zniechęcić je do posiadania czworonoga. Praca była dobrze płatna i nie miał dużej konkurencji, a do chodzenia na czterech łapach już dawno się przyzwyczaił. Tylko załatwianie się w miejscach publicznych nadal bywało dla niego krępujące, pomimo, że miał pozwolenie od prezydenta miasta i odpowiednie dokumenty. Czasem trafiały się też zlecenia dla dorosłych, a raz nawet okazało się, że pewną całkiem atrakcyjną brunetkę podniecają mężczyźni przebrani za psa. Przy warczeniu zupełnie traciła głowę. Achim odwiedzał ją od czasu do czasu, rozważali nawet wspólne mieszkanie.

— Polej drugą kolejkę. Na rano mam zaplanowane wymiotowanie na podłogę w kuchni. Zgodnie ze scenariuszem Pikuś uciekł i najadł się czegoś w parku, w związku, z czym będzie się źle czuł i trzeba go zabrać do weterynarza. Ergo mogę, a nawet jestem zobligowany mieć kaca. Lepiej wczuję się w rolę. — Wyjaśnił Achim i szczeknął z przyzwyczajenia dwa razy.

Nie jest łatwo nauczyć starego psa nowych sztuczek, mawiał barman Maciej.

Pies, którego nie było

Achim podkręcił gaz. Klopsiki po szwedzku przepychały się, tarabaniąc sos poufale, w garnku ze stali nierdzewnej o specjalnej 3-warstwowej konstrukcji. Dostał od siostry cały zestaw, na pocieszenie, po tym jak jego była żona Gizela zabrała wszystkie sprzęty kuchenne. Toster naprawdę lubił i bywało nawet tak, że za nim tęsknił. Właśnie nalewał sobie wina, gdy usłyszał jak w rurze dyskretnie wijącej się za ścianą przemyka woda. Zaśmiał się zupełnie jakby klopsiki opowiedziały mu naprawdę dobry dowcip, bo strumień za murem oznaczał, że zaledwie dwa metry od gotującego się obiadu i węgierskiego Tokaja, o gęstej, miodowej esencji i gryczanej słodyczy wydobytej z gron dotkniętych szlachetną pleśnią, przemknęła kupa jego sąsiada. Wszystkie mieszkania w pionie były rozplanowane tak, że tam gdzie Achim miał zrobioną kuchnię, inni posiadali łazienki. Poprzedni właściciel przebudował mieszkanie w ten sposób, a Achim lubił wierzyć, że miał ku temu dobry powód.

Ot, train de la vie. Odgłos spuszczanej wody sprawił, że Achim znów zaczął myśleć o swojej byłej żonie, a właściwe to uświadomił sobie, że wcale nie przestał. Po części to, dlatego, że w dniu uprawomocnienia się rozwodu nasikał na drzwi i wycieraczkę jej mamy, chociaż z teściową akurat zawsze dogadywał się fest. Tam pomieszkiwała jego była, więc cóż powiedzieć, niewinna ofiara wojny, takich się nie uniknie. W dużej mierze chodziło jednak, o to, że wpadł na Gizelę w sklepie z meblami, gdy kupowała materac. Duży, dla dwóch osób, z pianki wysokoelastycznej. A jak wiadomo na takim materacu się sypia, w konfiguracjach i znaczeniach najróżniejszych. Przenerwował się, jak to zwykł mówić, jako dziecko.

Jego apetyt na obiad był już passé, ale zdecydował się konsumować. Nie będzie pił na pusty żołądek przecież jak jakiś alkoholik. Tymczasem w jednym klopsików figurował włos. Niwecząc achimowe marzenie o posiłku crème de la crème, trafił do jego buzi. Długi, frywolny blond kędzior [zawsze wszędzie było pełno jej włosów. Te ze spływu spod prysznica suszył i oddawał na peruki]. Achim szybko zorientował się w sytuacji i rozpoczął akcję ratunkową. Wymacał włos językiem, złapał opuszkami i zdecydowanie, acz z wyczuciem, pociągnął. Wraz z kłakiem wypluł też szpilki, w których uwielbiała chodzić, gdy zakładała swoją ulubioną zieloną sukienkę, szminkę w kolorze perfekcyjnej burgundowej czerwieni, tomik “Nocy waniliowych myszy” Bukowskiego, kilka marynowanych kurek [zawsze pochłaniała je łapczywie na dzień przed okresem] i smycz psa, którego mieli adoptować. Na koniec zakrztusił się i wypluł z siebie chmurę brokatu. Zapomniał jak bardzo uwielbiała takie świecące niedorzeczności.

Popił kolejnego klopsika winem i nawet nie usłyszał, gdy ktoś znowu spuścił wodę. Wyjrzał przez okno i faktycznie, tak jak zapowiadali, pogoda była niezła. Jesień zaczęła się na dobre, a on nie mógł sobie przypomnieć, czym był październik miesiąc wcześniej.

O psia kość!

Tobiasz był astronautą, miał wąsy, które drapały lub łaskotały w zależności od humoru, lubił jadać bób i salami, nudziły go puzzle, za to uwielbiał krzyżówki i właśnie umarł. Pierwsza “ś”, trzecia “i”, 6 liter. Trochę było mu niezręcznie, bo całkiem niedawno adoptował psa, Alberta. Teraz, gdy Tobiasz dość nieodpowiedzialnie umarł, włochate psisko będzie ponownie zdane samo na siebie lub wróci do schroniska. Blamaż! Pewnie właśnie czworonóg siedzi pod drzwiami i nasłuchuje kroków współlokatora. Biedny, samotny Albercik w pustym mieszkaniu i miska z jedzeniem też pusta. Głupio wyszło i Tobiasz nie lubił takich sytuacji.

— Proszę bardzo, Twoja ankieta preferencji i certyfikat z liczbą punktów, które przyznano Ci w trakcie życia. Rozumiem, że na wejściu uprzedzili Cię jak to działa? — Przerwał mu rozmyślania grubszy jegomość w koszulce z napisem gunwo. Tobiasza śmieszyło.

— 83 punkty? Czy to dobry wynik? — Zaniepokoił się denat. Jego wzrok gubił się na kolejnych kartach formularza.

— Szczerze mówiąc to całkiem niezły. Nie widziałem tu takiej noty już dobry tydzień. Sporo Ci dodali za tę wyprawę w kosmos w poszukiwaniu nowej planety do zasiedlenia. Z papierów wynika, że urząd musiał odjąć trochę punktów za drobne incydenty typu marnowanie żywności, bo obaj wiemy, że więcej niż raz kupiłeś sobie śledzika po kaszubsku, zjadłeś 3 koreczki, a reszta poszła przeterminowana do kosza, i co tu jeszcze… za flirtowanie z mężatką, odwoływanie spotkań z przyjaciółmi, bo nie chciało Ci się ruszyć z domu i za podjadanie cudzych jogurtów ze wspólnej lodówki w pracy — podsumował urzędnik.

Tobiasz dał wyraz swojej bezradności deklarując, że nie do końca rozumie, co ma teraz zrobić z tymi wszystkimi punktami do cholery.

— No dobrze, to od początku. Nie przejmuj się, większość reaguje zagubieniem na bycie martwym — zapewnił wyrozumiale urzędnik — Punkty za bycie dobrym człowiekiem, które zebrałeś podczas bycia Tobiaszem astronautą masz tu — wskazał na liczbę palcem serdecznym- Na saaamej górze dokumentu, jasne?

— Tak, tak i co teraz? Myślałem, że jak umierasz, to już naprawdę nic Cię nie interesuje. Koniec i kropka, nie ma Cię. — Tobiasz był skonfundowany po same uszy.

— Nic bardziej mylnego — zaśmiał się dobrodusznie oficjel i pogładził masywną dłonią po brodzie. Wszystkie jego palce były serdeczne, zauważył Tobiasz. — Im więcej punktów zebrałeś tym większy masz wpływ na to, jak będzie wyglądało Twoje kolejne życie. Teoretycznie możesz wybrać swoją płeć, miejsce zamieszkania, zawód, popularność w liceum, orientację seksualną, zrezygnować z niepożądanych chorób i schorzeń, wybrać, w jakim wieku chcesz poznać swoją wielką, prawdziwą miłość i czy ma być szczęśliwa, zdecydować czy będziesz mieć potomstwo i tak dalej.

— Brzmi to podejrzanie dobrze — zauważył Tobiasz przeglądając kolejne strony dokumentu. Było ich blisko tysiąc.

— Oczywiście, że jest haczyk. Punktów, ani czasu, nie wystarczy Ci, by zaplanować sobie idealne życie na wszystkich frontach. Z czegoś będziesz musiał zrezygnować, pewne obszary Twojego życia zaplanuje głupie szczęście lub mądrzejszy pech, a może po prostu zadecydują o nich inne osoby, które zaprojektowały swoje życie w taki sposób, że będzie miało wpływ na Twoje. Nawet zdobywcy maksymalnej liczby punktów, a było takich ledwie kilku, nie mogli sobie pozwolić na luksus decydowania o wszystkim. Radzę Ci więc, wybieraj mądrze i przemyśl, na czym zależy Ci najbardziej.

Tobiasz westchnął i to głęboko, na pewno usłyszeliście. Zaczął gorączkowo rozpisywać rachunek sumienia i rzeczy, których żałował, bał się lub, których pragnął. Oderwał się na chwilę od ociężałej już kartki.

— Ile mam czasu i czy dostanę podwójne espresso? — Chciał wiedzieć.

Urzędnik zerknął na zegar słoneczny, który nosił przyczepiony do paska na nadgarstku. Przez chwilę zajął się swoimi myślami.

— Zgodnie z prawem masz 24 godziny od momentu śmierci na jakiekolwiek działania. Z dokumentacji i moich obliczeń wynika, więc, że zostało Ci jeszcze 8 godzin i 44 minuty.

— To absurdalnie mało czasu! Powinno być go więcej, to są bardzo ważne decyzje!

— Nie ja ustalam zasady. Skup się na fundamentach. I uprzedzając Twoje pytanie — nie możesz wymienić punktów na dodatkowe minuty. Kawę natomiast dostaniesz za darmo.

Tobiasz nie miał zamiaru tracić cennych punktów, co to, to nie. Postanowił skupić się na kluczowych tematach. Zaczął od płci, bo to akurat przemyślał sobie już przed śmiercią. Zawsze chciał wiedzieć jak to jest mieć duże piersi. Można ich dotykać przed zaśnięciem, a potem zaraz po przebudzeniu, a tak właściwie to również w ciągu dnia. Ahoj przygodo! Kilkanaście godzin później radosny jak szczygieł na wiosnę skończył wypełniać papiery. Wyrobił się z planem minimum dla najważniejszych kwestii, ale nie zdążył już wziąć pod uwagę innych poza piersiami aspektów cielesnych, więc od początku liceum będzie miała kompleksy z powodu za grubych ud i zbyt cienkich włosów. Za to pies Stefan będzie zadowolony z ogródka, kości do obgryzania raz na tydzień i dobrej Pani, która pozwala mu siedzieć na kanapie i spać w łóżku.

Kłaczek

Zaswędziało ją podniebienie. Chciała podrapać się językiem, ale finał był taki, że się tylko połaskotała. Wypiła łyk kawy zbożowej. W tym tygodniu bez kofeiny, bo znowu za dobrze nie śpi. Nad krawędzią filiżanki przeturlała oczy na Totojusza.


— To pójdziesz ze mną na to wesele w sobotę? — Rzuciła przynętę — Trochę mi zależy, to moja kuzynka. Nie lubię jej, ale to bliska rodzina. Ostatnim razem jak mieliśmy iść na osiemdziesiątkę mojego dziadka udawałeś, że skręciłeś nogę, więc Cię nie ciągnęłam. Wiesz, że potem miałam ochotę Cię zabić za takie parszywe wciskanie mi kitu.


— A Ty wiesz, że nie lubię takich imprez. Zabawy typu ruchy kopulacyjne w celu przebicia balona lub przekładanie kurzych jaj w nogawkach raczej mnie nie pobudzają intelektualnie. Prędzej umrę niż tam się pojawię — zadeklarował i jak się po chwili okazało, wcale nie kłamał. Umarł.


Aldona Kłaczek nigdy nie dawała łatwo wyprowadzić się z równowagi. Nic na wariata, powiedziała sobie. Na spokojnie zanotowała wszystkie śmierci Totojusza w tym miesiącu. Pierwsza była wtedy, gdy krzyczał, że odbierze sobie życie, jeśli Polska nie dojdzie do finału EURO 2016. Druga, gdy sąsiad zaczął wiercić dziury w ścianach o 6 rano, więc Totojusz prosił Boga, by go zabił. Kolejna, to było morderstwo, bo Aldona wbiła mu nóż pod żebro za flirtowanie z barmanką, chociaż po prawdzie to barmanka się mizdrzyła, a Totojusz po prostu był. Następny zgon był mniej dramatyczny, bo dość sztampowo i bez polotu zadeklarował, że jeśli zaraz nie dostanie obiadu, to każe nazywać się Afryką i umrze z głodu. Łącznie z dzisiejszym zejściem naliczyła siedem zatrzymań akcji serca, co oznaczało, że jej partner właśnie wyczerpał limit na ten miesiąc i wróci do życia dopiero w sierpniu. Takie są zasady, nie ona je ustalała.


— Świetnie — mruknęła pod nosem i kopnęła w kostkę bezwładnie zwisające z krzesła ciało Totojusza.


W sierpniu zabije go za ten numer, o ile nie przejdzie jej złość do tego czasu. Tymczasem postanowiła wymigać się z pójścia na wesele bez osoby towarzyszącej. Znowu musiałaby tłumaczyć wszystkim, dlaczego przyszła sama. Ciocia Izaura już i tak cichaczem rozpowszechnia teorię, że Aldona wcale nie ma partnera, Totojusza to sobie wymyśliła, a tak naprawdę jest starą panną albo gorzej, lesbijką.

Dzwoni do kuzynki. Czuje w trzewiach, że to się nie może udać.


— Cześć, słuchaj, bardzo Cię przepraszam, ale jednak nie przyjdziemy. Toto się rozchorował, leży nieprzytomny jak worek ziemniaków — próbowała perswadować opierając swoje kłamstwo na krztynie prawdy, bo faktycznie leżał niczym torba kartofli — Sama? Nie, nie mogę go tak zostawić. Zresztą, nie miałabym jak przyjechać. Naprawdę, nie dam rady, oczywiście, że nie ściemniam. Podeślę Ci prezent pocztą […] Daj spokój, nie kłopocz Taty, by po mnie przyjeżdżał. Aha, i tak będzie odbierał z okolicy Twoją chrzestną… Ale jak ja potem wrócę? Przecież nie będę miała jak dojechać do domu w środku nocy, a też tam nie ma się gdzie przespać […] Tak, to bardzo uroczo, że macie zarezerwowany zapasowy pokój na takie sytuacje.


Była pod ścianą. Mogła zrobić już tylko jedno.


— Wiesz, prawda jest taka, że nie mogę przyjść, bo przespałam się z Twoim narzeczonym dwa tygodnie temu. Sama rozumiesz, że byłoby dość niezręcznie, gdybym się pojawiła, ale K O C H A N A wy bawcie się dobrze i nic się mną nie przejmujcie. No, to całuski.


Tym sposobem Aldona Kłaczek uniknęła pójścia na wesele. Podobnie zresztą jak 136 innych osób.

Elegancik z morskiej pianki

To był początek lata. Miasto pachniało duszoną w słońcu trawą i rozgrzanym asfaltem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Albin zostanie ojcem po raz dziewiętnasty.


— Dostaniesz odprawę za 3 miesiące i zapłacimy Ci za niewykorzystany urlop — powiedział szef wręczając mu wypowiedzenie — Nie mogę pozwolić, by pracownice zachodziły mi w ciążę jedna po drugiej. I bez tego brakuje mi kelnerek i ludzi na kuchni. Jesteś naprawdę fajnym chłopakiem, dobrym pracownikiem, ale z żoną Sous Chefa to już była przesada. Nie pozostawiłeś mi wyboru eleganciku z morskiej pianki. Od jutra już nie przychodź do pracy i będę wdzięczny, jeśli nie będziesz do nas zaglądał w odwiedziny. Mam nadzieję, że rozumiesz? — dodał zakłopotany.


Albin nie chował urazy. Wręcz przeciwnie. Głośno ją zakomunikował. Rozumiał przede wszystkim tyle, że tak oto właśnie kończy się jego krótka kariera młodszego kucharza. Nie bardzo wiedział, co mógłby zrobić, by poradzić sobie z atencją płci przeciwnej. Jego życiowym dramatem i prawdziwym przekleństwem stał się wygląd. W głębi duszy podejrzewał, że jego organizm wydziela feromon, który sprawia, że kobiety dostają kociokwiku, a ich komórki jajowe w obliczu takiego szaleństwa dokonują samozapłodnienia. Prawda była jednak prosta jak budowa cepa: był tak przystojny, że niektóre kobiety zachodziły w ciążę od samego patrzenia. Sous Chef mizernie przyjął do wiadomości nowiny, że również i jego żona należy do tej grupy. Dość szybko należało zabezpieczyć wszystkie noże w restauracji, w tym ten do filetowania, oraz ponownie zmontować krajalnicę, z której w apogeum białej gorączki próbował wyjąć ostrze i tak uzbrojony bronić honoru. Albin umknął z życiem, ale nie miał pomysłu, co dalej z nim robić. Na pewno nie kolejne dzieci. Z niepokojem wyglądał pozwów o alimenty i roszczeń od kobiet, dla których mógł stać się w niedalekiej przyszłości praprzyczyną, a zarazem spełnieniem rozjątrzonych instynktów macierzyńskich. Postanowił szukać ratunku w wazektomii, chociaż podchodził do pomysłu z pewną dozą nieśmiałości, bo jednak gmeranie w okolicach penisa wywoływało w nim obawę o integralność cielesną. Pełen sprzecznych emocji zapisał się na konsultację ze specjalistą.


Tydzień później. W poczekalni. Siedzą dwie. Brną w rozmowę, Albin próbuje zgłębić meandry toczącej się dyskusji.


— Wystarczy, że przejdę obok jedzenia, a już tyję — westchnęła Tola — Plus jest taki, że sporo oszczędzam, bo nie gotuję, a w restauracjach właściwie nie muszę płacić. No, ale są też minusy, wiadomo. [ Jej rozmówczyni kiwa ze zrozumieniem głową ] Mam strasznie mało czasu na cokolwiek poza ćwiczeniami, bo praktycznie codziennie muszę trenować, by nie przybrać na wadze. Siłownia, basen, aerobik, pilates, rower, joga, pływanie, bieganie, taniec brzucha, ścianka wspinaczkowa, czasem nawet pomagam na budowie. Strasznie męczy mnie to męczy, fizycznie i psychicznie.


— Rozumiem Cię doskonale — zadeklarowała Marcjanna — Od pewnego czasu mam poważny problem z alkoholem. Nie piję ani kropli, ale w nocy śni mi się, że jestem diablo pijana, a potem rano budzę się na rauszu. Koło południa zaczyna się kac. Uczę się teraz z grupą oneironautów jak śnić świadomie, zobaczymy, co z tego wyjdzie… — powiedziała niepewnie i zerknęła na Albina. Wtedy jeszcze nie mogła być tego świadoma, ale za sprawą tego spojrzenia zaszła z nim w ciążę. Przestały jej się śnić libacje, a zaczęły pieluszki i spacery z wózkiem po parku.


Wchodząc do gabinetu doktora Totojusza Dość Albin usłyszał, że Tola planuje wyjechać, jako wolontariuszka i pomagać na terenach dotkniętych głodem. Wykoncypowała, że tam przynajmniej nie przytyje, a będzie mogła zrobić coś dobrego. Nie dowiedział się nigdy, że dwa lata po swoim wyjeździe trafi ona do specjalnego programu naukowego poświęconego badaniom genetycznym. W prawie legalnym eksperymencie jej DNA da nadzieję na poradzenie sobie z deficytem żywności w Afryce.


Jeśli chodzi o wazektomię to nie rozwiązała problemu Albina, ale i tak nie narzekał. Został założycielem najlepszej kliniki leczenia niepłodności na świecie.

12%

Przed każdym lotem pisała listy pożegnalne. Czasem po prostu sprawdzała, czy te, które już stworzyła nadal były aktualne. Często dopisywała nowy akapit. Starała się, by jej ostatnie słowa były pełne ciepła, krzepiące i przede wszystkim ułatwiały pogodzenie się z jej odejściem. Gdyby jednak odstawić tę empatyczną śpiewkę na bok, okazałoby się, że dzięki zapisanym skrawkom papieru trochę mniej bała się wsiąść na pokład samolotu. W tym momencie warto dodać, że truchlała dość poważnie na myśl o podniebnych podróżach. Zawsze rezerwując miejsca wybierała te, które statystycznie dają jej największe szanse na przetrwanie w razie katastrofy. Przede wszystkim siadała z przodu samolotu, ponieważ jeśli zostanie uszkodzony silnik, który znajduje się na środku maszyny, to ogień i dym skierują się w tył. Dotarła kiedyś do wyników badań brytyjskich naukowców, którzy na podstawie rozmów z dwoma tysiącami osób, ocalałych z samolotowych wypadków, wyliczyli, że 65 % pasażerów zajmujących pierwsze rzędy wychodzi bez szwanku z lotniczych katastrof, a spośród siedzących z tyłu tylko 53 %. Drugą preferowaną przez nią opcją były siedzenia zaraz obok wyjść ewakuacyjnych. Jeśli nie udało jej się zaklepać pożądanej lokalizacji w samolocie zwykle rezygnowała z danego lotu.


Zwróciła na niego uwagę już na lotnisku. Siedział bezczelnie zrelaksowany i popijał kawę. Z jednej strony podziwiała jego spokój, z drugiej zirytowało ją, że nie docenia dramatyzmu chwili. Przecież lada moment mieli ryzykować życie lecąc 10 000 metrów nad ziemią. Co dodatkowo ją zestresowało, gdy wsiadała do samolotu, uprzytomniła sobie, że pomyliła sukienki i nie założyła tej lekkiej, bawełnianej, kupionej specjalnie na takie okazje. Wtopiła jak żółtodziób. Przecież wiadomo, że materiały syntetyczne są niezwykle łatwopalne!


Idąc w stronę swojego miejsca policzyła, ile rzędów dzieli ją od wyjścia ewakuacyjnego. W ten sposób w razie wypadku, jeśli w kabinie będzie gęsty dym i słaba widoczność, bez problemu dotrze do drzwi. Gdy pakowała bagaż podręczny do szafki nad siedzeniem okazało się, że podróż spędzi obok lekkoducha z kawą. Wyglądał jej na kogoś, kto ma za nic statystyki dotyczące bezpieczeństwa w samolocie, dostrzegła, więc sposobność do zwiększenia swoich szans na przeżycie o kilka punktów procentowych.


— Przepraszam, nie wolałby Pan siedzieć od okna? — Zapytała go na wstępie.


— Jest mi to obojętne — spojrzał na nią znad gazetki reklamowej z produktami do kupienia na pokładzie — Pani nie chce podziwiać widoków?


Nie, wolałaby nie. Zdecydowanie bardziej odpowiada jej siedzenie bliżej przejścia. Coś w jej determinacji, a może nawet zacietrzewieniu rozbawiło go i zaciekawiło jednocześnie. Mógł się po prostu przesiąść, ale jeden ze zmysłów, na pewno nie ten z pierwszej piątki, podpowiedział mu, by nie porzucać tematu ot tak.


— Zamienimy się miejscami, jeśli zdradzi Pani, czemu tak Pani na tym zależy. Umowa stoi? — rzucił zaczepnie.


— Skoro Pan nalega to proszę bardzo. W przypadku katastrofy lotniczej pośród siedzących przy korytarzu przeżywa 64 % pasażerów, a wśród tych będących przy oknie jest tylko 58% ocalałych.


— O masz babo placek! Myślałem, że pójdziemy chociaż na kawę nim poprosi mnie Pani, bym oddał za Panią życie — zaśmiał się i wyraźnie ubawiony usiadł na miejscu bliżej okna.


Zrobiło jej się trochę głupio, że tak otwarcie postawiła swoje jestestwo ponad jego istnieniem, więc podzieliła się z nim wilgotnymi chusteczkami, które zawsze miała przy sobie na pokładzie. Wyjaśniła, że przyłożony do ust i nosa zwilżony materiał chroni drogi oddechowe i pozwala oddychać w razie dymu lub ognia. Rozczuliła go do końca tym znerwicowanym, uroczym zagraniem. Przez kolejne godziny podróży rozmawiali z rosnącym wzajemnym zainteresowaniem, robiąc tylko krótką przerwę na wypicie aromatycznej caffe macchiato. Gdy wyszedł na chwilę do łazienki rozpięła jeszcze jeden guzik, pokazując odrobinę więcej dekoltu. Uznała, że skoro już i tak kusi los lecąc w łatwopalnym ubraniu, to równie dobrze, może zaryzykować, że spłonie od bałamucenia. Od momentu powrotu zerkał, co jakiś czas na jej usta. Wreszcie, uśmiechnął się lekko zakłopotany i pokazał palcem na swoje wargi. Raz kozie śmierć — chce się całować, będziemy się całować, pomyślała. W końcu nie znasz dnia, ani godziny, gdy silniki samolotu mogą przestać pracować i wszyscy runą w chmurach, spłoną w przestworzach, lecąc wraz z maszyną ku litosferze i niemal (była optymistką) pewnej śmierci. Początkowo nie tyle wydawał się, co był szczerze zaskoczony, ale szybko odnalazł się w nowej konfiguracji na fotelach samolotowych.


Dopiero po zaręczynach, dwa lata później, powiedział jej, że pokazał na swoje usta, bo chciał jej dać do zrozumienia, że ma nad górną wargą wąsy z kawy.

Pieprzyk i sól

— Nie płacz, bo rozmażesz się jak stara kurwa. Chcesz wyglądać jak dziwka? Buczenie nic nie pomoże, oczy Ci napuchną jak po libacji.


Gdy mama, z nerwami na wierzchu, a była w nich cała, wyrzucała z siebie te słowa Wilhelmina miała 8 lat i jeszcze nigdy się nie malowała. Tak czy inaczej nie chciała wyglądać jak córa Koryntu, a libacja pomyliła jej się z lobotomią, więc zdominowana lękiem o swoje oko i mózg, przestała płakać, pomimo że powód do łez miała adekwatny. Tamtego dnia zginął jej ojciec, w dość tragicznych okolicznościach, bo zabity drzwiami od hangaru. Jedni podejrzewali konkurencyjne linie lotnicze, które chciały się pozbyć czołowego pilota najlepszego przewoźnika na rynku, inni wskazywali na stewardessę Grażynę, od zawsze wpatrzoną w niego jak w obrazek. Może miała dość patrzenia, chciała przejść do czynów, a jemu nie odpowiadała taka trajektoria lotu, a może po prostu drzwi od hangaru były popsute, a woźny miał w dupie, nie naprawił, hulaj dusza, piekła nie ma, czort go wie.


Pokłosie tej dramatycznej bonanzy jej dzieciństwa było takie, że Wilhelmina raz na zawsze zaprzestała całej hecy z płakaniem. Żadnego chlipania, pociągania nosem, ryczenia, smarkania w rękaw, ani nawet ocierania łezki w kąciku oka, ukradkiem, niczym doliniarz sięgający po portfel. Jedyne wzruszenie, jakie dopuszczała dotyczyło ramion. Sytuacja typu nie, dziękuję.



Powąchała bukiecik i wsadziła do wazonu z wodą. Babcia Delfina zawsze kupowała jej na urodziny konwalie. Opium dla marzycieli. Co roku, bez pudła, dostawała pęczek białych dzwoneczków. Sprawy się trochę pokomplikowały, gdy Babcia umarła, ale Wilhelmina była zdecydowana kultywować tradycję. Przez lata miała gotowy plan. Zasady były proste: kupowała konwalie na swój własny użytek, ale gdy urodzi jej się córka, to dla niej będzie, co roku, na urodziny, jak bum cyk cyk, piękny bukiecik. Jeśli urodzi się syn odda go jakiemuś rolnikowi, oni zawsze potrzebują parobków, nikt nie wzgardzi rękami do pracy. Niestety, plan wziął w łeb. Przede wszystkim dlatego, że lekarze podejrzewali u niej bezpłodność, a co gorsza, nie potrafili określić przyczyn tak niefortunnego i gorzkiego stanu rzeczy.


Następnego dnia po rozmowie ze specjalistą, który potwierdził diagnozę o bezpłodności, obudziła się w okolicznościach dość niekomfortowych, bo czując na ustach dzień wczorajszy, a smakował on podłą berbeluchą i nachosami serowymi. Uwodzicielski cheddar. Mogłaby popłakać normalnie w poduszkę, zjeść coś, zadzwonić do przyjaciela, ale nie. Ona wolała spuścić sobie łupnia.


Wypiła duszkiem szklankę zimnej wody, by po chwili uczynić zadość pragnieniu pijąc prosto z butelki, bez bawienia się w przesadną grzeczność typu nalewanie do szkła. Kac był umiarkowany, lekko ćmiła ją głowa i miała sucho w ustach, ale mogła ruszać się bez większych perturbacji, a nawet myśl o zjedzeniu śniadania okazała się dość przyjemną. Mimo to czuła się jakoś nieswojo. Zajrzała do torebki. Dokumenty, portfel, telefon — wszystko było na swoim miejscu, czyli dobrze pamiętała, że nie wychodziła z domu. Spojrzała w lustro, by ocenić, jakie szkody poczynił wczorajszy wieczór w jej cerze. Zamarła przerażona. Jej twarz nie wyglądała tak jak powinna. Była jakaś taka nieadekwatna, niezręczna, jakby niedokończona. Nagle zrozumiała. Zgubiła pieprzyk! Ten pieprzyk, który kobiety w jej rodzinie nosiły na policzku od pokoleń. Brązowe znamię, lekko powyżej górnej wargi. Dla dociekliwych podaję współrzędne: niecałe 16 milimetrów od kącika ust, 1,5 centymetra od nosa. Pieprzyk miała praprababcia, prababcia, babcia i mama, a Wilhelmina swój właśnie posiała i to pijana jak messerschmitt. Poruta na sto fajerek. Wtem usłyszała pukanie do drzwi.


— Dzień dobry! Przepraszam, że przeszkadzam, jestem sąsiadem z góry, nie wiem czy mnie Pani poznaje? [Skinęła głową twierdząco] Przyszedłem pożyczyć szklankę cukru. Dziś święto, nigdzie nie kupię. Ale mam wrażenie, że jestem nie w porę? — Zapytał zbity z tropu wyrazem jej twarzy.


Przez chwilę chciała go odesłać z kwitkiem, ale przypomniała sobie, że jest dermatologiem. Kogo najlepiej poprosić o pomoc, gdy ma się problem z pieprzykiem, jeśli nie dermatologa?


— Proszę wejść — powiedziała ukontentowana zbiegiem okoliczności — możemy sobie nawzajem pomóc. Zastał mnie Pan w iście podbramkowej sytuacji — przesypując białe kryształki do szklanki opowiedziała mu o zagubionym pieprzyku.


Dermatolog był człowiekiem honorowym, więc zobowiązał się, że pomoże znaleźć zgubę. Przeszukali całe mieszkanie i sprawdzili nawet śmietnik. Na koniec przetrząsnęli łóżko i bardzo dokładnie sprawdzili całe prześcieradło, centymetr po centymetrze. Pieprzyk przepadł jak kamień w wodę. Mógł być wszędzie i nigdzie. Mogło go już wcale nie być. Fiasko! Wilhelmina uznała bicz boży.


— Wiem, że to nie uratuje sytuacji, ale zapraszam Panią na obiad — powiedział krzepiąco dermatolog.


— Nie chcę robić problemu, naprawdę, nie musi się Pan czuć w obowiązku.


— Nalegam — oznajmił


Próbowała salwować się kopytkami w zamrażalniku, ale bez większych ceregieli wziął ją pod rękę i pomaszerowali ze szklanką na górę. Mieszkanie było przyjemne i czyste, choć w lekkim nieładzie. Na krzesłach w kuchni wisiały niewyprasowane koszule i Wilhelmina była całkiem pewna, że takie pozostaną. Każdy jeden kabel w zasięgu wzroku zdawał się być splątany, jeśli nie sam ze sobą, to na pewno z kłębowiskiem innych kabli. Na parapecie rosła maciejka. Teraz już wiedziała skąd ten fenomenalny zapach wieczorami.


— Przepraszam za bałagan, ale ja po prostu nie lubię sprzątać. — Wyjaśnił — Zapraszam do kuchni, pozna Pani Anatola.


Anatol okazał się kameleonem. Dość wyjątkowym, bo nie potrafił, a może po prostu nie chciał, zmieniać koloru swojej skóry, ale za to świetnie gotował. Gdybyście tylko spróbowali jego carpaccio z pieczonych buraków z musem z wędzonego sera koziego i gruszką, raków w kremowym sosie brandy lub puree chałwowego z dipem malinowym, zrozumielibyście jego kunszt i wirtuozerię. Tym razem nie przesadzam. Niestety inne kameleony uznały go za dziwoląga i zerwały z nim kontakty. Nie dostawał nawet życzeń na święta.


— No wreszcie jesteś! Nie spodziewałem się, że wyjdziesz po szklankę cukru i znikniesz na 3 godziny. Tytusie, to do Ciebie niepodobne. Mogłeś chociaż zadzwonić — oświadczył naburmuszony gad.


Lewym okiem badawczo spojrzał na posępną Wilhelminę, natomiast prawym wciąż posyłał pełne wyrzutu spojrzenie swojemu współlokatorowi. Bez zbędnej zwłoki wyjaśnili mu sytuację, więc kameleon, trochę się bocząc, ale już tylko dla zasady, wydał instrukcję, by nakryli do stołu. Na początek rozjuszyli swój apetyt smażonym foie gras z konfiturą śliwkową i świeżo upieczonym brioche. Chwilę później Anatol rozpieścił ich zupą z topinamburu z oliwą truflową i szczypiorkiem. Punktem kulminacyjnym były burgery z serem żółtym, bekonem, masłem orzechowym, karmelizowanym bananem, syropem klonowym, jagodami goji, warzywkami i domowymi frytkami. Gdy wydawało im się, że już przekroczyli swoje możliwości i nie dadzą rady nic więcej zjeść, na stół wjechały gofry z malinami, domową czekoladą i bitą śmietaną.


— To właśnie po to Albin potrzebował cukru — wyjaśnił Tytus.


Wzięli po pokaźnym kęsie deseru, po czym spojrzeli sobie w oczy i niemal że na trzy, cztery wypluli wszystko, co chwilę wcześniej przeglumali w ustach. Stało się jasne, że Wilhelmina pomyliła cukier z solą.


— Przepraszam — powiedziała i zalała się łzami.


Płakała z takim zaangażowaniem, że Albin zapomniał obrazić się o zrujnowanie deseru. Głównie dlatego, że był skupiony na wylewaniu kolejnych wiader wody przez balkon. Płakała na tyle długo, że ogłoszono zagrożenie powodziowe. Cała trójka zaczęła się obawiać, że lada dzień zapuka do ich drzwi (tak, zamieszkała z nimi, bo jej mieszkanie zostało zalane) policja lub tajna organizacja rządowa i strzelą jej w głowę, by powstrzymać powódź, a w najlepszym wypadku zabiorą przemocą do Afryki lub na inne tereny objęte suszą, by tam płakała do końca życia.


— Hej, zobaczcie, co znalazłem, ktoś wyrzucił całkiem dobry pieprzyk — powiedział któregoś dnia Anatol i wyłowił zgubę.

Empatia

Weszła do toalety w restauracji. Cicho, głucho, pustka. Spokój jak u Pana Boga za piecem. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Już bardzo chciało jej się siku, bo z decyzją o pójściu do ubikacji czekała do ostatniej chwili. Zawsze tak robiła i sama nie wiedziała, czy z lenistwa, czy z powodu kojącej przyjemności, gdy wreszcie mogła opróżnić pęcherz. Brzuch jej spuchł jak bania karmelicka i czuła, że powoli zaczyna tracić rozum. Nie weszła do pierwszej wolnej kabiny, drugą też ominęła — z tych pewnie wszyscy korzystają najczęściej, bo najbliżej wejścia. Wybrała trzecią, ale po szybkiej analizie warunków higieniczno — sanitarnych, biegusiem przeniosła się do czwartej.

Brzydziła się publicznych toalet, ale nie do przesady. Starała się kierować zdrowym rozsądkiem. Pospiesznie rozkładała listki papieru toaletowego, by spokojnie i bez obaw, usiąść na desce. Ruchy miała nieuważne, od czasu do czasu jej ciałem wzdragał dreszcz. Jeden ze skrawków papieru ześlizgnął się na podłogę. Wpadka przedłużyła przedsięwzięcie, niwecząc misterną konstrukcję. Wreszcie skończyła przygotowania. Rozpięła rozporek i usiadła, dzieje się. Nagle, z kabiny obok, która dotychczas jawiła jej się, jako pusta, usłyszała pierdnięcie. Szczere, donośne, zaskoczone. Wdarło się w ciszę, skołtuniło letarg, w którym trwało pomieszczenie. Nie było zbyt imponujące, ani nie wyróżniało się w żaden sposób spośród bąków całego świata. Mimo to, Tola wiedziała, że kobieta w kabinie obok zamarła. Siedziała z opuszczonymi spodniami, zażenowana i zaambarasowana, bez godności. Zapewne czerwieniła się upokorzona, odgrodzona od okrutnego świata jedynie mizernymi drzwiami, typu pic na wodę fotomontaż, takimi ze zwykłej sklejki, w kolorze mięty, ozdobionymi frywolnym wzorkiem, przypominającym fale na Bałtyku.


Nim Tola spuściła wodę odczekała chwilę, by jej towarzyszka mogła wyjść z kabiny, jako pierwsza. Pozwoliła jej zachować anonimowość. Słyszała pośpiech w każdym ruchu, gorączkowe nakładanie mydła, uruchamianie wody. Czujnik na ruch, zamontowany w kranie zacina się, przez chwilę nic nie leci. Tola wsunęła rękę pod pachę, zamachnęła się i po całej toalecie rozniósł się odgłos fałszywego pierdnięcia. To była dobra imitacja, prawie każdy dałby się oszukać. Dziwnym nie jest, wiele ćwiczyła z Tatą, gdy była dzieckiem. Nieznajoma wreszcie umyła i wysuszyła dłonie, ale Tola nadal pozostawała w ukryciu.


— Dziękuję — usłyszała chwilę przed tym, jak zamknęły się drzwi wejściowe i została sama.

Każdy kijek ma dwa końce kijka

Pies podniósł wzrok i spojrzał na nich z dezaprobatą. Czegoś takiego to jeszcze nie widział.


— Kijki to się rzuca w parku, a nie je się nimi rybę z ryżem, dziwolągi — wyszczekał oburzony.


— Chyba chciałby kawałek sushi — stwierdził Albin wesół — Zobacz jak mu ogon lata!


Pies się nie wypowiedział, był zbyt zażenowany frywolnością swojego ogonka. Nie mógł nic na to poradzić, że na samą myśl o spacerze po parku zaczynało się obsceniczne merdanie. Balbina też milczała. Kijek czy nie, to nie był dla niej udany tydzień.


Na początek, w poniedziałek, prawie zginęła w wypadku samochodowym. Jechała do koleżanki, która mieszka w domu pod Warszawą i nie była pewna, czy pamięta trasę, więc włączyła nawigację GPS. Przezorny zawsze ubezpieczony. Po drodze okazało się, że obawy były bezpodstawne, radziła sobie świetnie, nawet dwa razy pojechała na skróty. To wszystko nie spodobało się GPSowi, który niesłuchany i ignorowany postanowił, że przelała się czara goryczy. Basta! To już nie pierwsza taka wycieczka, gdy był uruchamiany, a następnie lekceważony. Na kilka minut przejął władzę nad samochodem, paraliżując całą elektronikę. Postanowił skierować maszynę wraz z pasażerką ku najbliższej skarpie. Plan zniweczył bezdomny pies, który wbiegł szast-prast na drogę, niemal prosto pod koła pędzącego samochodu. Balbina odzyskała panowanie nad pojazdem i w trymiga wyłączyła nawigację. Nie miała innego wyjścia, jak przygarnąć łapserdaka, który zupełnie niechcący uratował jej życie.


W środę, która jest nota bene najgorszym dniem tygodnia, bo nadal daleko do soboty, a o poprzednim weekendzie dawno się już zapomniało, było jeszcze dramatyczniej. Albin znalazł podstępnie wijący się wśród kosmyków jej grzywki siwy włos. Tak, pierwszy siwy włos. Uczcili znalezisko minutą ciszy i tabliczką czekolady. Wtem bardzo szybko zrobił się piątek rano i Balbina miała wizytę u doktora.


— Czy często jada Pani arbuzy? — Zapytał lekarz


— Tak, bardzo je lubię.


— Nie wypluwała Pani pestek. — Stwierdził, a było w tym coś ostatecznego.


— Nie widziałam potrzeby… Są takie małe, zjadałam razem z miąższem, łatwo się je łyka — powiedziała niepewnie.


— Niestety, dwie pestki zapuściły korzenie w Pani przełyku. Te dwa obszary, o tu [ wszyscy patrzą na obraz z badania USG ], to małe arbuzy, które naciskają na tarczycę. Będziemy je obserwować, za pół roku proszę koniecznie się przebadać i jeśli będą dalej rosły trzeba je wyciąć. Dojrzały arbuz może Panią udusić, proszę więc potraktować to poważnie.


— Czy mogę coś zrobić, by je powstrzymać? — Zapytała strapiona.


— Cóż, na pewno pomoże aktywność fizyczna. Poza tym arbuzy bardzo lubią tequilę i lody bakaliowe, więc obawiam się, że musi Pani je całkowicie wyeliminować z diety. Na pewno pomoże też śpiewanie pod prysznicem lub w trakcie gotowania, to wzmocni struny głosowe, które mogą ograniczyć wzrost arbuzów. — Podsumował lekarz.


Stan rzeczy był więc taki, a nie inny, że Balbinie nie było za wesoło, co to, to nie. Albin za punkt honoru powziął sobie poprawienie jej humoru. Zamówił sushi, otworzył wino.


— Pamiętasz jak przyszłaś do mnie na wizytę z pomalowanymi korektorem migdałkami? — zagaił radosny jak szczypiorek na wiosnę.


— Myślałeś, że chciałam sobie załatwić zwolnienie lekarskie i udaję anginę — uśmiechnęła się nad konturem kieliszka.


— Do głowy mi nie przyszło, że szukałaś pretekstu, by się ze mną zobaczyć. To był szalony fortel.


— Niczego nie żałuję! — Zaśmiała się.


Temat za tematem, historia za historią i mówili, jedno przez drugie, do rana. Koło 6 wyskoczyli do sklepu po świeżą bagietkę i wrócili do kuchni. Bezceremonialnie pałaszowali ją kawałek po kawałku z samym masłem i popijali kakao.


— Sąsiedzi w naszym pierwszym mieszkaniu byli najgorsi ze wszystkich — zawyrokowała.


— Bez dwóch zdań! Wszystko im przeszkadzało. Wezwali przecież policję jak stłukłaś niechcący talerze, gdy wyjmowałaś je ze zmywarki. To dopiero była interwencja.


— Francuskie pieski. Nie dało się z nimi wytrzymać! Przyjechało dwóch tych biednych policjantów, spodziewali się brewerii, awantury jakiejś. Jak dziś pamiętam, że ten łysy to był nawet trochę zawiedziony. Wziął mnie na stronę i dopytywał, czy nie jesteś agresywny.


— Tak było! Zobaczyli te pobite talerze i musiałaś im przysięgać, że to nie była przemoc domowa. Myśleli, że Cię biję.


Albin śmiał się, tak bardzo, że kromka wyślizgnęła mu się z ręki i upadła na podłogę. Oczywiście na posmarowaną masłem stronę. Pies nie do końca rozumiał, co jego dziwni ludzie mają do francuskich psów, on by chętnie zapoznał Porcelaine lub przedstawicielkę Coton de Tuléar, ale nie pozwolił, by rozmyślania przesłoniły mu nadarzającą się okazję. Capnął kawałek bułki i dokładnie zlizał masełko z kafelka w kolorze cappuccino. Zaczynał lubić swoje nowe życie.


— Zobacz jak się cieszy! Chyba mu z nami dobrze — zauważył Albin.


Pies planował wytłumaczyć, że na myśl o atrakcyjnych suczkach ruch wahadłowy ogona załącza się automatycznie i w tym wypadku nie ma to związku z radością, ale Balbina zaczęła drapać go za uchem, więc sami rozumiecie, zapomniał.

Tak!

— Jak można tak zmacać najpierw jedną, drugą, sprawdzić, która się bardziej podoba, a potem i tak wybrać trzecią, czwartą, dziesiątą…?! — wyrzuciła z siebie rozindyczona na dobre.


„Czego tu nie rozumieć — pomyślał Totojusz Dość, zerkając na Balbinę, nim zamknął za sobą drzwi dyrektorskiego gabinetu — każdy ma swoje potrzeby i prawo do szukania kogoś, kto je spełni”. Siedząc w swoim fenomenalnie wygodnym fotelu, za dębowym biurkiem, nie usłyszał już dalszego ciągu rozmowy.


— Wiesz, ja potem taką wymiętoszoną kanapkę jem i bóg jeden wie, kto i w którym biurze ją obłapiał i ściskał nim do mnie trafiła — dorzuciła patrząc podejrzliwie na bułkę z szynką, serem żółtym, ogórkiem i sałatą — Pan Kanapka był lepszy, chciałabym, żeby wrócił. Ostatnie tygodnie bez niego to koszmar. Miał duży wybór, więc nie trzeba było walczyć o śniadanie. Równo krojone kromeczki, pomidor i ogórek ułożone tak, by nie przemiękał chleb, masło nie margaryna, świeże pieczywko… Widać było, że kanapki są robione z sercem! Pan Pychotek ewidentnie przywozi nam pozostałości, których nie kupiono w innych biurowcach.


— Stara, Aldona z księgowości poszła na L4, bo ktoś jej podstawił nogę, gdy sięgała po ostatnią, wegetariańską kanapkę, z twarożkiem, i tak upadła, że złamała sobie jedynkę. Nie ma połowy zęba, taka była zadyma! Nikt nie chce puścić farby, więc nie wiadomo, kto to zrobił. Zaczyna się robić groźnie — Marcjanna przypieczętowała rozmowę biorąc pokaźny kęs swojego śniadania: bagietki z polędwicą i nielichą porcją masła. Od pewnego czasu przynosiła jedzenie z domu. Tak było bezpieczniej, chociaż zdarzały się już pierwsze kradzieże z prywatnych szafek i biurek.


— Podobno dział graficzny toczy wojnę z obsługą klienta o tapiokę z mango i mlekiem kokosowym — ściszyła głos Balbina — Rąfą, ten grafik, który jest z Francji, kojarzysz go pewnie, bo na integracyjnej całował się z nową z PRu, znalazł u siebie na biurku wędzoną makrelę z uciętą głową, wbitym nożykiem deserowym i kartką “NIE KUPUJ WIĘCEJ TAPIOKI ALBO…”


— Żartujesz?! Skąd wiesz?


— Prosił mnie o przetłumaczenie, nie rozumie jeszcze za bardzo polskiego. Mówię Ci, heca na czternaście fajerek!


Tymczasem dyrektor Totojusz Dość zajrzał do systemu raportowania czasu pracy. W przeciągu ostatnich 6 tygodni zauważył spadek produktywności o 34%. Dostał też 5 raportów o zajściach związanych z przemocą fizyczną w miejscu pracy i mobbingiem. Ludzie przychodzili później, pracowali wolniej, więcej ziewali. Sprawa nie wyglądała dobrze i wiedział, że będzie musiał to jakoś wyjaśnić przed zarządem, by zachować stanowisko. I fotel, naprawdę wygodny fotel. Całe szczęście Totojusz nie był w ciemię bity i miał już swoją teorię na ten temat, potrzebował tylko dowodów. Wszystkie draki, scysje i rodzące się utarczki prowadziły do jednej osoby — Pana Kanapki, a dokładniej braku Pana Kanapki. Skrupulatne wyliczenia dyrektora wykazały, że jego następca przywozi średnio o 46% mniej jedzenia, które również, jak pokazują korytarzowe badania jakościowe wykonane przez Office Managera, jak i samego Totojusza, jest gorszej jakości. Głównie narzekano na świeżość pieczywa i jakość wędlinki. Więcej niż jedna osoba podejrzewała, że w kanapkach jest wyrób seropodobny. Wykresy satysfakcji vs produktywności były bezlitosne: pracownicy bez sycącego, smacznego śniadania tracili motywację i mniej angażowali się w pracę. Wiedział, że musi działać.


Stanął na rzęsach i zatrudnił najlepszego prywatnego detektywa w mieście. Stachu Krajalnica, zwany Baleronem (ksywkę zawdzięczał nie swojemu wyglądowi, a sposobowi przesłuchiwania opornych rozmówców, przy użyciu kabli i węzłów żeglarskich) odnalazł Pana Kanapkę w zaledwie 34 godziny. Po niecałych 4 dobach od złożenia zlecenia Totojusz miał na swoim biurku kompletny raport dotyczący poszukiwanego. W stałym związku, interesuje się filozofią i modelami samolotów z II Wojny Światowej, odkurza co drugi dzień, a gdy nikt nie widzi popala cienkie, waniliowe papierosy i podjada żelki.


Okazało się, że dziewczyna Pana Kanapki w wyniku wypadku, mało oryginalnego poślizgnięcia się na skórce po bananie, uderzyła głową o taboret, uszkadzając sobie tym samym pamięć krótkotrwałą. Najbardziej uciążliwą konsekwencją medyczną było zacinanie się wybranki serca Pana Kanapki na pewnych czynnościach i powtarzanie ich przez dłuższy czas w przekonaniu, że jeszcze nie miały miejsca. Trwało to zwykle od kilku godzin do kilku tygodni. Początki nie były złe. Pierwszy raz zacięła się, gdy rozpinała mu koszulę. Za każdym razem niechybnie lądowali w łóżku. Za drugim razem stało się to przy okazji sprzątania w mieszkaniu. Nigdy wcześniej, i później, nie mieli tak czysto. Gorzej było, jak zacięła się podczas wieczornego oglądania filmu i za każdym razem upierała się, by obejrzeć ponownie tą samą produkcję. Któregoś ranka jej przypadłość dała o sobie znać, gdy szykowała mu śniadanie do pracy. Nie był w stanie zjeść wszystkich kanapek, które robiła, więc postanowił je sprzedawać. W ten sposób narodził się Pan Kanapka.


— Teraz oferują usługi krawieckie. Przerzuciła się z robienia śniadań na szycie, gdy kątem oka zobaczyła, że ma dziurę w swetrze. Podrzuca jej zlecenia od klientów i czeka aż się znowu odetnie. Szkoda mi chłopa, ale jakoś sobie radzi — podsumował Stachu Krajalnica.


Totojusz Dość, nie widząc szansy na powrót pysznych kanapek do biura, strategicznie zainwestował w catering dla pracowników, a raz w miesiącu zamawiał dla wszystkich pizzę lub sushi. Podobno dostał premię za wyniki. Tymczasem Pan Kanapka również podszedł do sprawy jak taktyk. Nauczył się rozpoznawać symptomy nadchodzącego zacięcia i widząc je manipulował sytuacją w taki sposób, by oboje mogli zapętlić się na czymś przyjemnym.


— Czy zostaniesz szyneczką na kanapce mojego życia? — Zapytał, klęcząc z pierścionkiem w dłoni.


Już drugi tydzień świętują zaręczyny, także fajnie.

Ni w pięć, ni w dziewięć

— Słucham?


— Dzień dobry, Eustachy Chmurko, sieć klubów Fit24. Mam dla Pani bajeczną ofertę. Uprzedzam, że ze względów bezpieczeństwa, i by nie mogła się Pani potem niczego wyprzeć, ta rozmowa jest rejestrowana. Czy rozmawiam z właścicielką numeru 314 159 265, Romą Be.?


— Tak, przy telefonie, ale wie Pan, nie za bardzo mogę komfortowo teraz rozmawiać, jestem w pracy.


— To nic mi nie przeszkadza, proszę się nie martwić, to ja będę przede wszystkim mówił. Też teraz jestem w pracy, ale akurat mogę rozmawiać, inaczej bym nie dzwonił! — Odpowiedział kojąco Eustachy — Mam dla Pani karnet na siłownię na 9 miesięcy, w promocyjnej cenie oczywiście, w ramach naszego Programu Nowy Rok, Nowa Ty …


— …aha, tylko ja przepraszam, ale nie jestem gotowa na bycie matką, do widzenia! — Przerwała mu pospiesznie.


Roma nie lubiła takich sytuacji. Nie miała czasu na ciążę, dostała właśnie awans i podwyżkę. Nie chciała, by to wszystko było po próżnicy. Eustachy uznał natomiast, że owszem, on chce dzieci, więc może i dobrze, że się nie dogadali. I psa, psa też chciał od zawsze.

Każdy ma taką apokalipsę, na jaką zasłużył

Siostra Jukunda gryzie delicję szampańską, po czym patrzy na nią z dezaprobatą i odkłada. Nie jest zadowolona, a humor ma znacznie gorzej niż szampański. Po słodkie ciastko z galaretką sięgnęła odruchowo, wcale nie miała na nie ochoty, podobnie jak na reprymendę, którą musiała udzielić księdzu Natanielowi.


— Posłuchaj, jeśli nie potrafisz wykonać do końca tego zadania, to po prostu nam o tym powiedz. Dotychczas szło Ci świetnie, zostało już tylko 15 misji i myślałam, że komu, jak komu, ale właśnie Tobie będzie zależało na jak najszybszym ich zakończeniu. Mógłbyś wreszcie pojechać do swojej parafii. Musisz zdecydować już teraz, rozumiesz? Jeśli rezygnujesz przydzielimy Ci inną pokutę, ale wtedy nie wrócisz już nigdy do swojej diecezji.


Ksiądz Nataniel siedzi przez chwilę ze zwieszoną głową. Milczy. Nie jest mu wygodnie w skórzanym fotelu. Doskonale pamięta, jak znalazł się w tej sytuacji. Dwa lata temu zaczął uczyć religii w szkole. Razem z nim w gronie pedagogicznym pojawiła się również nowa nauczycielka biologii. Kilka tygodni później przekonał się, że na biologii znała się faktycznie świetnie, a co więcej, nie minęła się z powołaniem, bo z łatwością nauczyła go całkiem sporo o kobiecej anatomii [inna sprawa, że Nataniel okazał się gorliwym uczniem].


Ich relacja zaczęła się niewinnie, ale z czasem wspólne sprawdzanie kartkówek i pilnowanie uczniów na świetlicy przerodziło się w spacery po pracy, górnolotne rozmowy o życiu i śmierci oraz, a może przede wszystkim, regularne kolacje ze śniadaniem. Ewidentnie bóg widział i grzmiał lub po prostu mieli pecha, bo po roku trwania całej hecy, siostra Jukunda pojawiła się u Nataniela, by złożyć mu propozycję nie do odrzucenia. W ramach kary za cudzołożenie kapłan został przeniesiony na drugi koniec kraju i przydzielony do specjalnego oddziału mężczyzn. Jego zadaniem, podobnie jak kolegów z ekipy, było kontaktowanie się z młodziutkimi dziewczynami, które rozważają wstąpienie do zakonu, ale wahają się z obawy, że będzie im brakowało mężczyzn i seksu. Członek oddziału musiał uwieść taką kobietę, a następnie przespać się z nią minimum dwa razy, a optymalnie trzy. Był oczywiście haczyk. Panowie dostali przykaz, by w łóżku wypaść najgorzej jak to możliwe. Kobiecy orgazm, gra wstępna i mineta były szczególnie zakazane. Osobne przepisy określały również maksymalną długość stosunku płciowego. Chodziło o to, by zniechęcić dziewczyny do uciech cielesnych, a zachęcić do furty klasztornej. Sam pomysł, a następnie ogólnopolski, tajny program narodził się w odpowiedzi na malejącą liczbę sióstr zakonnych. Zatrważające statystyki pokazały, że coraz mniej kobiet wstępuje do zgromadzeń, a do tego coraz więcej je opuszcza.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.