Moje wspomnienia

Bezpłatny fragment - Moje wspomnienia

Praca w szkole


Proza współpczesna
Polski
Objętość:
26 str.
ISBN:
978-83-65236-87-6

Moje szkolne wspomnienia

Praca w szkole była samodzielna i mnie, indywidualistce, bardzo przypadła do gustu. Musiałam tylko poradzić sobie ze współpracownicą, która niewiele robiąc, powtarzała: nadgorliwość jest gorsza niż faszyzm.

Pracę podzieliłam na dwa etapy: przed rokiem 2000 i po 2005 roku, gdy wróciłam z Włoch. Ciekawe moim zdaniem jest porównanie, jak się to ma do transformacji ustrojowej w naszym Kraju, bowiem przed i po systemowych przemianach pracowałam w tej samej osiedlowej szkole. Było w niej w szczytowym okresie 2200 uczniów. Na Ustroniu i Prędocinku mieszkało dużo inteligencji. Ich dzieci, ale nie tylko, zdobywały laury w licznych konkursach i olimpiadach. Szkoła miała bardzo dobrą markę. Jakie miejsce w rankingu? Wydaje mi się, że wtedy takowych nie było. Wiem tyle, że dzieci, które zdobyły u nas podstawy wykształcenia, zasilają całą Unię Europejską a nawet Amerykę w fachowców i w ogóle w wartościowych ludzi.

W tamtych czasach spotykałam też wiele biednych, brudnych i zaniedbanych dzieci. Zdarzało się nawet kilkaset przypadków wszawicy. Dobrze pamiętam dzień, kiedy nauczycielka ze świetlicy przyprowadziła mi dziecko, które rozsiewało wokół siebie wszy. Mimo, że nie było to moim obowiązkiem, szybko się nim zajęłam. Był w apteczce zalecany wtedy Delacet i zrobiłam prędko czepiec. Dziewczynka miała włosy, które prawie pasowały do opisu „plica polonica”, czyli kołtun polski. Ręcznik, który służył do zabiegu był czarny od insektów. Muszę się pochwalić, że zanim w roku 2000 na pewien czas odeszłam ze szkoły, zdobyłam środki (były one już skuteczniejsze — z Zachodu) i rozniosłam je po środowiskach. W ten sposób przyczyniłam się do zlikwidowania ostatnich, jak mi się wydawało, stu przypadków wszawicy.

Obecnie, już w drugim etapie, kiedy pracuję w Gimnazjum i Liceum w ramach indywidualnego kontraktu z NFZ, tylko kilka razy rozpoznałam tę chorobę pasożytniczą. To już nowe czasy i pielęgniarka szkolna nie może tak sobie bez zgody rodzica sprawdzać dziecku głowy. Szybko uzyskałam zgodę i sprawnie rozwiązałam problem. To tyle na ten mało literacki temat.

Co do przeglądów, to popieram obecne przepisy o nietykalności cielesnej dzieci i jestem za niezaglądaniem im bez powodu pod koszulkę. Według mnie uczy to większej pewności siebie i wpływa na obraz własnego ja. Nie wyobrażam sobie sytuacji sprzed lat, że bez ostrzeżenia wchodzę do klasy, oglądam głowy, paznokcie, bieliznę… itp. Taka procedura to pozostałość po przedmiotowym traktowaniu ludzi, a najokrutniejszym tego przejawem była wojenna i powojenna przemoc. Jej reminiscencję w późniejszych latach przeżyłam w wielu aspektach życia.

Lubię dzieci z III RP. Są czyste, miłe, ładnie ubrane w przewiewne higieniczne t -shirty i bawełniane dresy, a nie jak kiedyś w sztuczne, naelektryzowane, stylonowe fartuchy. Dzieci nie mają zasmarkanych nosków. Noszą chusteczki, a jak które nie ma, to znajdzie ich u mnie pod dostatkiem. Znakiem czasów jest, że szkoła — tak jak społeczeństwo — jest bardziej elitarna i dzieci wzorem rodziców prześcigają się w strojach i gadżetach raniąc w ten sposób te biedniejsze. Na początku transformacji ustrojowej bardzo mnie to raziło, ale teraz stosując zasadę, co możesz zmienić — zmień, a pogódź się z tym, co się zmienić nie da — jakoś żyję.

Jednak nie znoszę, gdy w tym nowym systemie dzieci w niektórych szkołach są okłamywane, na przykład, że kreacjonizm to teoria równorzędna z teorią ewolucji. Są indoktrynowane religijnie i czasami politycznie. U nas też jest coś na rzeczy, bo po trzydziestu latach pracy pierwszy raz zdarzyło mi się w ubiegłym roku szkolnym, że dziewczynka, jakaś ciotka obecnej rewolucji, zwróciła mi buńczucznie uwagę, że nie mam w Gabinecie Medycznym krzyża. Nie miałam go przecież w gabinecie przez całe lata, bo o dziwo, szkoła była wtedy świecka. Mam wrażenie, że jeden kołtun polski został zastąpiony innym, dla mnie nieznanym i jeszcze wstrętniejszym.

Szkoła powstała w 1985 roku. Zaraz po dwuletnim urlopie wychowawczym na najmłodsze dziecko zaczęłam w niej pracować. Zanim nauczanie początkowe przeszło do największej filii szkoły przy ulicy Lipskiej, dzieci urodzone w czasie wyżu demograficznego musiały zmieścić się w budynku głównym przy ulicy Osiedlowej, a ja z nimi.

Z dzisiejszej perspektywy nie wiem jak mogłam tam tyle czasu wytrzymać. Budynek wprawdzie był nowy, dość duży i słoneczny, ale wewnątrz znajdowało się coś na kształt ogromnego zbiegowiska, coś na podobieństwo stadionu wypełnionego dziećmi i dorosłymi. Ponad dwa tysiące dzieci, około dwieście osób dorosłych, gwar i zgiełk. Apele, przekrzykiwanie przerywane przeraźliwym gwizdkiem. Gdyby nie to, że dzieci były wtedy zahukane, posłuszne i w porównaniu do współczesnych — spokojne, nie dałoby się w środku takiego kolosa pracować i w dodatku ogarnąć to wszystko.

Pamiętam, że po otwarciu pokoju nauczycielskiego wydostawały się kłęby dymu papierosowego. Większość osób wtedy paliła, warunki sanitarne były na niskim poziomie, w każdym razie na bloku sportowym unosił się przykry zapach moczu i dymu. W drzwiach były ostre klamki, na które nabijały się biegające dzieci, dotkliwie i niebezpiecznie się raniąc. Kiedyś biegnący chłopiec nabił sobie klamkę między mięśnie ramienia. Przybiegł do nas po pomoc. Z rozerwanej tętnicy krew tryskała po ścianach. Toczyłam o te klamki batalię. W końcu zostały zamienione na kule przez dyrektor Grażynę Będzińską.

W pewnym momencie uświadomiłam sobie różnicę między czasami PRL-u, a obecnymi, dotyczącą Pogotowia Ratunkowego. Obecnie przyjeżdża ekipa ratowników medycznych i mówi rodzicom, że muszą jechać z nimi i być przy dziecku w karetce pogotowia. Dawniej było odwrotnie, rodzice chcieli jechać, niektórzy się awanturowali, ale na nic, nie wolno im było wejść do karetki.

Wypadki: złamania, zwichnięcia, zranienia miały miejsce często; jak to w takiej dużej szkole… Zdarzało się, że rodzice byli nieosiągalni i wtedy ja zawoziłam dziecko na izbę przyjęć, czekając w kolejce do późnych godzin, podczas gdy moje dzieci były w domu same.

Taką wyrazistą sceną z pracy, która mi utkwiła na zawsze w pamięci była akcja profilaktyczna po wybuchu elektrowni atomowej w Czarnobylu. Podczas tej ogólnopolskiej akcji nadzór i zaopatrzenie należało do najbliższej osiedlowej przychodni. Ja i Gosia, czyli pielęgniarki szkolne, musiałyśmy dowieziony płyn Lugola rozdać naszym dzieciom i ludziom z osiedla. Bazę miałyśmy w szkolnej stołówce. Kucharki gotowały oraz studziły nam wodę, a my dawkowałyśmy jod, rozcieńczałyśmy wodą, a jak jej zabrakło to nawet stołówkowym kompotem i podawałyśmy pacjentom. Potem myłyśmy kieliszki. Cały hol był naszpikowany ludźmi. Dzieci płakały, dorośli tracili nerwy i od czasu do czasu to okazywali, ale generalnie byli wyrozumiali i widać przekonani o celowości tej akcji. W pewnym momencie na końcu tego tłumu zobaczyłam swojego męża z naszą trzyletnią córeczką na ramionach. (to obecnie, absolwentka naszej szkoły, doktor Uniwersytetu w Zurychu Anna Guzik — Kornacka).

Do tej pory to widzę. Było późne kwietniowe popołudnie i już od kilku godzin powinnam być w domu. Moja mała Ania była ubrana w czerwoną sukienkę z białym kołnierzykiem. Mąż podnosił ją raz po raz do góry i ze złowrogim spojrzeniem dawał mi do zrozumienia:

— Może byś się wreszcie zajęła własnym dzieckiem!

Na razie nie mogłam przebić się do nich przez napierający na nas tłum ludzi… Powyżej opisuję największą, udaną akcję profilaktyczną tego typu na Świecie, w której brała udział Nasza Szkoła. Uważnemu czytelnikowi powiem cichutko, że zdaje sobie sprawę, że wtedy to ja byłam trochę jak ciotka rewolucji. Zostawiłam swoje dzieci, które mogły być napromieniowane, bo 30 kwietnia, czyli tuż po wybuchu elektrowni atomowej, byliśmy w centrum Radomia. Pojechaliśmy tam, bo chcieliśmy kupić chłopcom wiosenne buty na pierwszomajowy pochód. Podczas spaceru po deptaku polał ich „majowy” deszczyk. Teraz wiem, że był nieszkodliwy, ale wtedy nie wiedziałam. […]

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.