E-book
7.35
drukowana A5
19.09
Mój świat

Bezpłatny fragment - Mój świat

opowiadania i nowele


Objętość:
59 str.
ISBN:
978-83-8104-188-1
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 19.09

Od autora

Kiedy pisałem swoją pierwszą książkę, pierwszą książkę w życiu — „Niceon — Gospoda pod Kwadratowym Bażantem”, zupełnie nie wiedziałem, jak się do tego zadania zabrać. Pierwsze rozdziały napisałem w pierwszej osobie liczby pojedynczej, lecz w rodzaju męskim; nie było tam lektora, o którym sądziłem, że jest konieczny, żeby przedstawić wydarzenia w sposób jasny i ‘bezstronny’, jak też zrobiłem, i tak pozostało.

Niniejszą opowieść chciałem napisać jeszcze inaczej, stylem jeszcze niespotykanym. Szybko się jednak okazało, iż styl taki, jakiego jeszcze nikt nie stosował, jest naprawdę trudno sobie wypracować. Tacy znani autorzy, pisarze jak: Olga Tokarczuk, Leopold Tyrmand, Adam Mickiewicz i Katarzyna Grochola, którą poznałem całkiem niedawno, dysponują, każdy innym, tak odmiennym stylem.

Tę książeczkę oddaję w Państwa ręce napisaną w całkiem nowej dla mnie formie. Łączę życzenia przyjemnego jej odbioru.

Mój świat

Od samego rana jest tak nijako. Chmury przelatują tak nisko, że zahaczają o kłujące niebo groty; poszarpane, z wiszącymi strzępami fruną dalej na wschód…, nie, na północ.

Na dworze jest zimno i pada ten mokry, nieprzyjemny deszcz. Nie widać nieba, które tak kocham. Jest szaro i buro. Słone powietrze niszczy mi nerwy. Cały świat widziany z mojego okna dziwnie się kołysze. Dalekie, zamorskie góry zsuwają się z horyzontu to w prawo, to w lewo. Wszystko tu trzeszczy.

Zostawili mnie przy otwartym oknie i sobie poszli; zupełnie nie dbają o mój wiek. Wiatr rozwiewa mi sukienkę, a te drobne kropelki rozmywają wzorek. Trzęsę się cała. Co oni sobie myślą. Niechże już wrócą, proszę.

Te niskie stęknięcia przyprawiają moją głowę o ból. Zaraz wpadnę w histerię. Nie zniosę tego dłużej. Nie wytrzymam tej pustki. Kiedy jestem sama, wariuję, wracają wspomnienia i marznę, bo wtedy był mróz. To była jedna z tych surowych litewskich zim. Stałam sobie przy witrynie w małym sklepiku z artykułami różnymi przy ul. Smetonasa i obserwowałam otaczający mnie mały świat. Z tyłu, skąd nie patrzyłam, dobiegał milutki powiew ciepła. Przez oszkloną wystawę przyglądałam się pieskom, które, gdy tylko ujrzały jakiś słupek, drzewko czy krzaczek, podbiegały doń i w skupieniu przyglądały się im z bliska tuż przy ziemi. Uśmiechałam się do sypiących się z nieba białych płatków. Śnieżne gwiazdki padały, gdzie tylko miały ochotę. Bawiło mnie, jak przechodzące opodal dzieci strącały je z nosków, a same biegały, bawiły się śnieżkami i spacerowały z mamusiami albo tatusiami.

To był chyba… tak, to był piątkowy wieczór, wczesny wieczór, bo dzień szybko się skończył. Posesję przed sklepem odśnieżał stary, wąsaty stróż w długim płaszczu, wojskowej czapce z pierwszej wojny i czarnych oficerkach. Popatrzył w górę na lampy gazowe właśnie, dopiero co zapalone. I wtedy ich zobaczyłam. To był widok, dla mnie, najpiękniejszy, który pamiętam do dziś dnia, a minęło już trochę czasu. Już taka jestem nostalgiczna i łatwo się wzruszam. Wesoła, nie, to złe słowo, szczęśliwa rodzinka. Brakowało im jedynie poświaty, blasku. Naprawdę, a znam się na tym jak nie byle kto.

Cztery dziewczynki. Dwie w wieku szkolnym, jedna przedszkolaczka a czwarta w wieku żłobkowym. Nie…, nie szły same. Starsze szły przy tacie, ale nie trzymały się go. Swoje małe rączki schowane miały w mufkach zawieszonych na sznurkach u szyi. To były prawdziwe przyjaciółeczki. Kochały się i sprzeczały. Kłóciły się o najlichsze sprawy; o ciocię, o kolor jajek, o babcię, o taty wąsy. O wszystko. Nierozłączne siostry. Ich mama pilnowała mniejszych pociech: Lilę niosła na rękach osłaniając ją od podmuchów śniegu, a starszą trzymała za malutką rączkę. Dzieci w płaszczykach, pończoszkach, futrzanych czapkach i krótkich kozaczkach przeskakiwały z nóżki na nóżkę i wtedy to się stało. Najstarsza zobaczyła mnie. Musiałam być ładna w tym żółtym świetle nocnych lamp na ulicy, bo wykrzyknęła po niemiecku: — Vati, tatusiu. Zobacz jaka śliczna, jaka śliczna. Tatusiu, weźmy ją do domu.

„Jak to się stało — pomyślałam, — że ich, tych państwa nie widziałam nigdy wcześniej. Może się niedawno sprowadzili? To ogromne miasto. Kiedajniaj.”

Mała panienka, ta która mnie ujrzała, niosła mnie w kartonie po butach, owiniętą szalikiem, żebym nie zmarzła. Po kilku krokach znaleźliśmy się w domu, moim nowym domu, który się okazał tak blisko naszego sklepu, gdzie spędziłam pierwsze tygodnie życia. Czułam się taka szczęśliwa, że mam własną rodzinę, rodzinę którą pokocham. Cieszyłam się, że oni będą się o mnie troszczyć, jak o własne dziecko.

— Anetko, znajdź dla niej jakieś miłe i widne miejsce — powiedział jej ojciec.

— Tato, może być tutaj?

— Nie. Na parapecie? Nie — odpowiedziała starsza siostra. Mama dodała:

— Umieść ją przy oknie, córciu, obok fotela, gdzie tatuś lubi czytać.

Od tej chwili wiedziałam. To będzie moim przeznaczeniem. Jeżeli coś miało miejsce dwa razy i dzieje się dwa razy tak samo, to coś musi znaczyć. Zawsze będę stała przy oknie, bo to lubię. Tu jest środek świata, stąd wszystko widać i wiadomo co się dzieje. Mam to szczęście, że widzę dookoła siebie, jednym okiem do przodu a drugim do tyłu.

Zgasło światło i zrobiło się strasznie, czarno. Nigdy tego nie doświadczyłam. W sklepie, pan Vitalis zawsze zostawiał jakieś, choć małe światełko, ale tu go nie było. Pierwszy raz widziałam ciemność. Byłam sama. Głowa pełna tylu nowych wrażeń nie chciała zasnąć. Ciążyła, ciążyła, ale nie usnęła.

Nad ranem, gdy pojawiły się pierwsze promyki, moje serduszko z radości chciało śpiewać, śpiewać do Słońca. Spojrzałam przez swoje okno na podwórze. Światło, wszędzie światło. Cienie i oślepiający blask. Już było widać ruch, ludzi krzątających się wokół swoich zajęć. „Jest mroźno” pomyślałam. Z ich ust buchały kłęby gęstej pary. „To dobrze, że nie umiem chodzić i nikomu nie przyjdzie do głowy mnie tam zabierać”.

Pani była ubrana w gruby i ciepły błękitno-stalowy płaszcz, ciepłe walonki, które tutaj się nosi w chłodne dni i chustę, taką zrobioną na drewnianych drutach. Wymykała się za ogrodzenie tak, jakby nie chciała być przez nikogo zauważona. Na zgiętej w łokciu ręce niosła pusty koszyk. Podobne widziałam, gdy naszego sąsiada w sklepie obok odwiedzały inne panie. Wchodziły z lekkimi, a wychodziły z ciężkimi. W poniedziałki kosze były puste, ale w sobotę ich ciężar przygniatał je do ziemi.

A Pan? Pan usuwał to, co w nocy spadło z nieba. Odśnieżał plac przed domem, mrużąc oczy, jakby mu do nich wpadały ostre igiełki światła. Zamaszyście machał brzozową miotłą. Chmury płatków unosiły się tak, jak letni kurz trochę przed burzą przy silnym, zachodnim wietrze. Odgarnął biały puch spod bramy i furtki, spod drzwi do domu i jakiegoś pomieszczenia po prawej stronie. „Ciekawość, co też tam jest za tymi oszklonymi drzwiami, że tak starannie czyści ścieżkę i schodki prowadzące do nich?”

Zegar w sąsiednim pokoju, ten który zauważyłam zaraz po przyjściu do tego domu, i który od razu mi się spodobał, bo był taki…, taki ornamentowy i bogato inkrustowany. Zabił kilka razy (czy, gdy on bije, kogoś to boli?). Umiem liczyć; patrząc w okno naliczyłam osiem razów. Gospodarz podszedł do bramy, podniósł kłódkę i skrzydła same rozchyliły się do środka. Dobiegł mnie gwar ulicy. Turkot kół toczących się po bruku, terkot motorów, dym wylatujący z ich płuc, kwaczenie ręcznych klaksonów sprawiały, że miasto żyło. Pan wygonił resztki śniegu na ulicę, otrzepał buty — wojskowe oficerki, które mogły pamiętać tamtą wojnę, ale on sam nie był taki stary — o ceglany słupek. Śnieżny pyłek zmiótł miotłą i wszedł do pomieszczenia za oszklonymi drzwiami. W okienkach zobaczyłam słabe światełko.

Na dwór wybiegły dziewczynki. Ubrane były całkiem inaczej niż wczoraj, gdy je zobaczyłam. Sweterki, szaliki, ruskie walonki i specjalne czapeczki z daszkami. Za nimi wyszła mama i naciągnęła im czapki omalże na nosy wciskając daszki na oczy. „Aha. Żeby ich słonko nie raziło. Ale, dlaczego? Przecież to tylko światło.”

— Netka! Łap! — ale siostra niczego nie rzuciła. — Ha, ha, ha.

— Uważaj, Elma! U góry! Leci z dachu! — tak się przekomarzały.

Neta pobiegła małymi kroczkami do bramy, ulepiła puszystą kulkę i rzuciła w siostrę. Śnieżka w powietrzu zamieniła się w puch, który opadł na czysty plac.

— Czekaj. Ja ci teraz pokażę. — Elma nagarnęła na małą dłoń trochę śniegu spod ściany i pobiegła ku Necie. Ta chyba zrozumiała, że chce natrzeć jej buzię i szybko ulepiła sobie trwalszą kulę niż poprzednio. Nim tamta dobiegła z białym zagrożeniem w rączkach, ta rzuciła; prosto w buzię, oczy, nos.

— Mutti! Mutti! A Netta… — pobiegła do mamy, ale zaraz wróciła do zabawy; zapomniała, że mama wyszła z domu.

W otwartej bramie pojawiła się kobieta w palcie, ale to nie była nasza Pani. Szybko skierowała się do pomieszczenia za oszklonymi drzwiami. „Co tam jest takiego ciekawego, że ludzie z ulicy zachodzą.” Ta myśl mnie irytowała, jak żadna inna tego dnia. „Przecież ich nie zapytam, bo jak?” Zauważyłam jedynie, że wyszła bez siatki, z którą przyszła. Odprowadziłam ją wzrokiem do furtki, gdzie znikła. Teraz, dopiero teraz zobaczyłam ten fragment widoku, jaki się rozpościerał dopiero za bramą. Łagodnie pofałdowane wzgórza majaczyły, gdzieś daleko za zmarzniętą przestrzenią, gdzieniegdzie tylko poprzecinane dopływami Niewiaży.

Na podwórze wyszła Pani, nie wiedzieć kiedy wróciła, i zawołała po niemiecku:

— Richard! Chodź na śniadanie.

— Już kończę, kochanie.

Wyszedł na schodki. „Jak dziś ten czas biegnie” pomyślałam. Pan nie miał płaszcza, tego co rano, ale za to był opasany skórzanym fartuchem, który mu zwisał aż do cholew butów. Przeciągnął się w słońcu i przyszedł tu, do nas.

Podobno śniadanko pachniało, że… Obserwowałam ich przez niedomknięte drzwi. Pan Richard siedział przy stole na zaszczytnym miejscu, złożył ręce, wszyscy pochylili głowy. Coś powiedział i zaczęli jeść. Każdy, nawet maluchy, sięgał do koszyka z pieczywem, jeden prosił o ser, drugi o dżem, ktoś sięgnął po dzbanek z białą cieczą, ktoś inny zrobił sobie kanapki z kiełbaską. Dzieci spoglądały raz to ukradkiem, raz całkiem jawnie w jakieś tajemnicze i nadzwyczaj ciekawe miejsce za ich plecami. W kącie, za drzwiami coś gdakało. „Wiem co to jest. To jest nowy zakup Państwa. Na Wiosnę.”

Dziewczynki przyszły do mojego pokoju, by dalej psocić, lecz ze zdwojoną siłą, we cztery. Starsze ciągle się przekomarzały, ciągle toczyły jakieś potyczki. Sprzeczały się czy brązowa kura może znieść białe jajko, czy tylko takie do niej podobne, bo jeżeli tylko brązowe, to ona musi być, to ona będzie Netki, bo sama też ma brązowe włosy. Gdyby kura była biała, mogłaby razem z białymi jajkami należeć do Elmy.

Pan Richard wyjął z tekturowego etui brunatny, podłużny przedmiot, włożył go do ust i podpalił. Czegoś podobnego jeszcze nigdy nie widziałam, bo po chwili cały się pokrył kłębami sinego dymu. Przyszła jakaś starsza pani z siwymi włosami i już we drzwiach zaczęła głośno krzyczeć na Pana. Taka była. Dzieci pobiegły do niej i też krzyczały:

— Ohma, ohma przyszła!

— Moje gołąbeczki, przecież byłam tu wczoraj. Pozwólcie mi się rozebrać. — Zdjęła płaszcz i buty. Wszystkie pięć (razem z babcią) bawiły się w chowanego. Ukrywały się za tapczanem, w szafie, pod stołem, za zasłoną, za fotelem, na parapecie tuż koło mnie.

To było zabawne. Elma stała na oknie a babcia pod parapetem, za kotarą. Dziewczynka zachwiała się i, żeby ratować równowagę oparła się stopą na pięknie ułożonych włosach starszej pani. Ile tam było krzyku, ile śmiechu, ile wzajemnych pretensji. Babcia była obrażona. Wyszła z wypchniętą piersią i podniesioną głową do kuchni.

Odkąd poznałam ludzi zastanawia mnie to, jak oni to robią, że chodzą? Widziałam pieski, koty; one mają cztery nogi i zawsze, jak zauważyłam, pozostają na trzech, gdy jedną unoszą i stawiają z przodu, ale ludzie…(?) Przeważnie mają dwie nogi, z których jedną podnoszą i dają do przodu, a drugą zostawiają z tyłu. Jak im się to nie pomyli. No i ta rozchwiana równowaga, którą muszą nieustannie kontrolować.

W kuchni siedział ktoś obcy, kogo jeszcze nie znałam. Miał długie rude wąsy i palił fajkę, taką zawiniętą. Swój długi fiakierski kożuch powiesił na kołku u wejścia. Rozmawiali:

— Nie. To nie może być prawdą. Nie. Do tego nie dojdzie.

— Słuchaj Heleno. Słuchajcie kochani. Tu nie ma żartów. To nie są plotki. Rosjanie plądrują i gwałcą.

— Przecież tu byli przed wojną i nic się nie działo…

— No właśnie. To było przed wojną. Teraz nas za nią nienawidzą i na pewno nam nie pozwolą tu zostać.

— Edwin. Zastanów się. Wypędzą nas? Dokąd?

— Oni wiedzą skąd jesteśmy i jak się tu znaleźliśmy. Nienawidzili Prusów, Krzyżaków a teraz nas, Niemców tak samo jak Litwinów, ale ich nie wygonią, bo to ich kraj.

— A nasz, nie? — wtrąciła się Pani Helena. — Przecież jesteśmy Litwinami…

— Ale Niemcami; Litwinami Niemieckimi. Byliśmy w wehrmachcie… To dla nich dużo znaczy.

— Jak ty sobie to wyobrażasz?

— Nie ja, tylko prawie wszyscy w naszym związku.

— Ktoś jest przeciwny?

— Rodzina Markusa, Markusa Edelmanna i Greta, wiesz ta wdowa po Heinim, co zginął na rzece.

— To już pięć lat… — Pani załamała ręce. — Mój Boże.

— Uważamy, że trzeba przygotować wozy, umówić się w Szyszkach na konie, na ostatnią chwilę, żeby się Litwini nie domyślili. Nie wiadomo kto jest za Ruskimi.

— A dom? — spytał Pan Richard.

— Sprzedać. Wszystko sprzedać. To co pozostanie załadować na wóz i wyjeżdżać.

— Tak. Tak — powiedział wolno gospodarz. — Ale dokąd? Edwin.

— Do domu.

— Do jakiego domu? Tu jest nasz dom. Nie pamiętasz już? Jesteśmy tu czterysta lat. Wam może łatwiej.

— Naszym domem są Wielkie Prusy. Wróćmy tam, do Meklemburgii. Jeziora, morze i… Hanza. Musimy.

— A mama? Babcia Berta? — zapytała Pani Helena.

— Zabierzemy ją po drodze. Tilsit jest na trasie. To najbardziej ona chce wracać do Brieselang, do Nauen. Już ją zawiadomiłem.

Nie rozumiałam nic z tego, co oni mówili. Gdzie oni chcą wyjechać? Dlaczego? Kiedy? Po co? Zrobiło się ciemno, ale jeszcze nie było późno. Pani zapaliła światło, a ja spojrzałam za okno. No tak. Z ciemnych chmur sypie śnieg.

Grube, olbrzymie płaty, każdy o innym kształcie. Ludzie mówią, kiedyś słyszałam, jak dzieci rozmawiały po powrocie ze szkoły, że to prawdziwy cud, aby każdy z miliona płatków różnił się od pozostałych. Chciałabym to kiedyś sprawdzić, ale wiem, że to nigdy nie będzie możliwe. Ludzie nawet nie wiedzą, że potrafię myśleć, obserwować świat i zapamiętywać go.

Tak, pamięć mam dobrą i pamiętam niemal wszystko, co przeszłam, usłyszałam, widziałam i przeżyłam.

Wtedy, gdy zrobiło się mroczno, Pan przyszedł po mnie i zabrał ze sobą. Wziął mnie na ręce. Ogonek zwinął i trzymał w dłoni, żeby go nie przydepnąć. Nie miałam czasu zastanowić się nad tym, bo od razu udaliśmy się na podwórko, by zniknąć za oszklonymi drzwiami. „Ach tak. To jest warsztat. Zydelek, na stoliku: młotki z okrągłymi obuchami, cęgi do drutu, różne szydła, drewniane gwoździe, pęczek drutu na ścianie i kopyta obok niego, maszyna do szycia skór, zapach nubuku i bukatu; to wszystko tworzyło tę niepowtarzalną atmosferę. Postawił mnie obok siebie i skierował tak, żebym mogła wszystko obserwować, co on robił. Wtedy nie wiedziałam co to jest. Robił takie ochraniacze, które ludzie noszą na nogach i nazywają butami. Z grubej skóry wycinał wzdłuż wcześniej narysowanej linii płaskie podstawy. Z cieńszej, drugą warstwę. Z kolorowej skóry wykrawał wierzchy i języki: prawe i lewe. Następnie to wszystko scalał jakimś specjalnym klejem i zszywał nićmi. Gdy był skupiony swoim zajęciem i nie zwracał na mnie uwagi, bo po co, rzuciłam na niego okiem. Był zamyślony, jakby nieobecny, albo obecny gdzieś daleko. Martwił się czymś; może tym co usłyszał rano. Z papierowego etui wyjął to coś, co podpalił i co dało tyle dymu. Nagle nerwowo wstał i stanął na schodkach. Zaciągnął się tym dymem i krzyknął:

— Heleno! Chcę dzisiejszą gazetę. — Wrócił na swoje miejsce. Przyszła Pani.

— Proszę, Richard. — Pani nie wyszła. Czekała na coś. Pan przeglądał świeżą prasę od pierwszej do ostatniej strony, później od ostatniej do pierwszej, i jeszcze raz od nowa, i jeszcze.

— Kochanie — zamyślił się. — Domu nie sprzedamy — powiedział stanowczo. — Wrócimy tu, jak się to wszystko skończy.

— Zabierzmy, co najpotrzebniejsze, co się uda sprzedajmy i wyjedźmy.

— Chodzi o dziewczynki, o ich bezpieczeństwo.

Oboje wyszli; Pan zgasił światło i zapomniał o mnie. Może, gdyby wiedział, że nie znoszę ciemności, zabrałby mnie ze sobą?

Cały wieczór i następny dzień był straszny. Cały wieczór i następny dzień spędziłam sama, sama jak palec, jak kołek, jak samotna mysz w ogromnym kościele. Tylko słabo, bo przez zamknięte drzwi słyszałam zamieszanie i nerwowe krzątanie się ludzi. Głosy obcych ludzi, turkot drewnianych kół, parskanie koni.

Dopiero następnego dnia: „ktoś sobie o mnie przypomniał” — pomyślałam. To pan Edwin wszedł do warsztatu i zaczął wynosić sprzęty pana Richarda. O mnie jednak zdał się zapomnieć, ba, nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Wyszedł. Przez uchylone drzwi widziałam drewniany wóz przykryty plandeką na pałąkach i wyładowany po brzegi dobytkiem całego życia. Na koniec Pan wsadził doń dzieci, po nich wsiadła żona.

Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, co mi grozi. Groziła mi samotność, ciemność i zimno, a kiedyś może źli Państwo.

— Jazda! — Pan zaciął batem. Dziewczynki z małymi łezkami w oczkach po raz ostatni spojrzały na dom, rodzinny dom, w którym się urodziły i osiągnęły ten wiek, każda inny.

— Vati! Vati! — to wołała najstarsza z córek: Anetka, moja Pani, która mnie pokochała od pierwszego wejrzenia. — Vati! Zatrzymaj. — Wbiegła po schodkach, rozejrzała się niespokojnie po całym pomieszczeniu, aż wzrok zatrzymała na mnie. Buzia jej się rozchmurzyła, podeszła bliżej, wyciągnęła do mnie ręce, objęła oburącz i wybiegła na ulicę, do wozu.

— Vati! Moja lampka!

II

— Uczyńmy coś dla hecy.

— Ale co?

— Nie wiem. Cokolwiek. Zróbmy coś, bo tak dłużej być nie może. Jesteśmy tylko my: Ty Przedwieczny, ja i ona. Ale ona jest wszędzie, gdzie nie spojrzysz; spojrzysz tam — ona jest, spojrzysz tam — jest, i tam, i tam, i nawet tu. Wszędzie jest.

— Ty też jesteś wszędzie. Nie pomyślałeś, że ją to może drażnić? Ty jesteś zawsze tak samo obecny i ważny — w każdym miejscu, a ona: im bliżej, tym jest mniejsza. Jednak nie wyobrażam sobie teraz życia bez was. Właściwie nie pamiętam już jak to było, gdy jeszcze was nie było.


— To była straszna pustka i samotność. Nie było nic. Wokół niczego nie było. Wieki, ba, wieczność nie zdawałem sobie sprawy, ale przecież zawsze gdzieś byliście. Nie stworzyłem was. A’ propos. Byliście razem?

— Hm. Jesteśmy ze sobą… Jesteśmy związani, nierozłączni skazani na siebie, i może dlatego nie potrafimy się zgodzić.

Antagonistka!!

Ona zawsze chce inaczej niż ja mam ochotę. Kiedy jej coś zaproponuję, mam jakiś pomysł; krzywi się.

— Ejże. Przyjacielu. Ty się nigdy nie krzywisz?

— Ale…

— Doskonale cię znam. Krzywisz się, i nie tylko. W cudzej obecności nagle hamujesz, a w samotnym biegu po dziejach: niemiłosiernie przyspieszasz. Dziwisz się, że ona ma tego dość?

— Widziałeś, jak ona się krzywi?

— No, co masz na myśli?

— Wygląda jak lej. Innym razem faluje, lub zwija się w rulon albo w ósemkę.

— Tobie to nie odpowiada? Gdy ona się skrzywia, ty samoczynnie zwalniasz, podganiasz albo gdzieś skręcasz.

— No…

— Musicie być razem. Uzupełniacie się. Taka z was nierozłączna para.

— No. Dobrze. Skoro już jesteśmy razem wszyscy troje, może byśmy wreszcie coś zrobili?

— … nie mamy materii. Tak… To zrobię.

— Jesteś źródłem ogromnej mocy, Panie.

— O! Odezwałaś się do nas.

— Nie do was tylko do ciebie. Skup jej część w jakimś miejscu, wybierz sobie gdzie. Będę ci kibicowała. Będę pilnowała, by twoja energia nie opuściła wyznaczonego miejsca.

— A ja, żeby nie trwało to zbyt długo albo za krótko, a w sam raz.

— Sami widzicie, że tu nie ma nic. Tylko wy i ja. Potrzebuję kogoś podobnego do siebie, kto będzie mnie rozumiał, popierał, myślał jak ja i w ogóle. Stworzę sobie przyjaciela, najbliższego krewnego, syna. On będzie moim rzecznikiem, duchem.

— O! Panie. Zbierz myśli, całą energię…

— Nie! Nie mogę stracić całej siły. To tylko jedno stworzenie, a pragnę dać życie jeszcze wielu. Uruchamiam niezwykłą moc woli, energia z niej płynąca krzepnie i koncentruje się wokół jednego punktu w przestrzeni. Jest! Powstało Słowo, moje Słowo, które raz wypuszczone, nigdy nie wróci bezowocnie, ale spełni wszystko to, z czym je posłałem. To jest mój Pierworodny…

— A my?

— Ty jesteś czasem, a ty, moja droga, przestrzenią. Jesteście tylko czasoprzestrzenią.

Żółty Świat

Mój świat. Żółty świat. Żółte labirynty. Żółte marzenia. Mój świat.

Byłem wczoraj na wyspie, wyspie cudownych snów, które… Zapomniałem co dalej. To była wyspa… Jak na nią mówili?… Zaraz… Taka twarda nazwa jak… E...men… ta… ler. (?) Nie. Ostro wymawiane: Krk.

To taka największa wyspa na morzu, po którym teraz pływam. Nie, nie. Nie jestem pływakiem. Pływam na statku, ale nie jestem też kapitanem okrętu. Zresztą; cóż to za okręt. Stara łajba, gdzie trzeszczą wszystkie deski, a gwoździe same wylatają. Marynarze je podklinowują i wbijają na powrót w to samo miejsce, ale zanim to zrobią mam krótką możliwość zobaczenia innych miejsc, dotychczas dla mnie niedostępnych. Wtedy wnikam w ciasne szpary i kluczę sobie swobodnie wśród stęchłych wiórów i zgniłych sznurów.

Hę. Pamiętam. Kiedyś zabłądziłem, że nie wiedziałem, ani gdzie jestem, ani jak się stamtąd wydostać. Najpierw spokojnie kluczyłem w poszukiwaniu wyjścia, potem biegałem jak oszalały nie widząc nadziei. Na koniec nie wiedziałem jak to znieść. Byłem opętany myślą o najmniejszej dziurze otwierającej drogę ku wolności; i właśnie wtedy zobaczyłem ten tajemniczy blask. Wąska stróżka światła przesączała się między takielunkiem. Poczułem się jak zbłądzony odkrywca, jak poszukiwacz zagubiony w labiryncie, gdy jego oczy kłuje długo oczekiwane zbawcze światło. Nieszczęście może dopaść podróżnika, jak po dotarciu do łuny, dalszą drogę zamyka mu zapora, krata, ale mi się to nie przytrafiło. Kiedy się do niej zbliżyłem, otwór okazał się szeroki na ludzki łokieć, ale cóż, wąski jak moje wąsy. Uczepiłem się go pazurkami i ze łzami w oczkach smakowałem zapach, który się tamtędy przeciskał. Pomyślałem: „Ech, Tylża. Żeby choć raz się tam znaleźć.” Już sobie wyobrażałem te wszystkie zapachy, które mógłbym spotkać na każdym kroku, w każdym zaułku, pod każdym parapetem, w każdym śmietniku; ten cudny żółty i pachnący świat.

Z marzeń wytrącił mnie trzask wanty. Znam ten huk, który doprowadza ludzi do szaleństwa. Kiedyś, pamiętam, po takim wypadku biegali po pokładzie jak opętani, wili się jak… nie wiem co, i wtedy ją zobaczyłem, a właściwie nie ją, tylko jej przepiękny, wzorzysty, pleciony i na końcu rozdwojony ogonek. Łagodnie falował w rytm fal uderzających o burty. Nie widziałem jej później przez wiele długich jak ogon dni, a może miesięcy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 19.09