E-book
19.11
drukowana A5
54.68
Lucy Lech Miłość na krańcu świata

Bezpłatny fragment - Lucy Lech Miłość na krańcu świata


Objętość:
265 str.
ISBN:
978-83-8126-039-8
E-book
za 19.11
drukowana A5
za 54.68

OPRACOWANIE GRAFICZNE SKŁAD I ŁAMANIE

Piotr Górski

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI

Piotr Górski


Wszystkie postaci i sytuacje w niniejszym utworze są fikcyjne,
a jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością jest przypadkowa


1

Zgrzana, roztrzęsiona, z trudnością przepychałam się z torbą podróżną pozbawioną w transporcie ucha, przez wahadłowe drzwi prowadzące do poczekalni lotniska. Tuż za drzwiami czekała na mnie moja rodzina.

— Witaj w Australii, spóźniona podróżniczko! — rozłożył ramiona do przywitania uśmiechnięty Jurek. — Już myślałem, że otworzyłaś okno w samolocie, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, albo że cię przymknęli celnicy za szmuglowanie dragów.

— O mały włos do tego nie doszło — witając się, wymamrotałam w jego dżinsową kurtkę.

Uściskałam dzieci, ucałowałam Jurka żonę żartującą, że wyglądam jakbym wracała z wojny, po czym ruszyliśmy do samochodu.

— Aż dziwne, że cię nie zrewidowali przy odprawie. Samo żelastwo gruchocze w środku — stwierdził kuzyn, ładując torbę do bagażnika. — Broń i amunicja? Nic dziwnego, że torba straciła ucho w podróży. Jak ty dałaś radę ją dźwignąć?

Nie dałam. Ciągnęłam ją w pół zgięta, po posadzce lotniska. Szczęście, że nie pękła pod ciężarem moich przyrządów i materiałów zawodowych, bo niechybnie odesłaliby mnie z powrotem do kraju.

— Wsiadaj. Rozglądaj się dookoła albo odpoczywaj, bo czeka cię nieprzespana noc.

Jeszcze niezupełnie zdawałam sobie sprawę z mojej bytności na tym odległym, obcym kontynencie. Jadąc teraz ulicami Sydney, czułam powoli opadające ze mnie zmęczenie i wzrastające rozczarowanie mijanymi widokami. „I to ma być to słynne Sydney?” — myślałam. Ponura pogoda, odrapane, stare budynki przemysłowe, place ze starym żelastwem, czyli smutek i brzydota na tym odległym końcu świata.

Bliżej Ashbury, dzielnicy, w której mieszkali kuzyni, otoczenie zmieniało się na weselsze. Parterowe domki pokryte kolorowymi dachówkami, otoczone ogrodami, drzewami, kwiatami. Ale mało było ludzi na ulicach. Ruch stanowiły głównie samochody zdążające w różnych kierunkach. Bezosobowo, obojętnie.

Widocznie musiałam się zdrzemnąć, bo nagle usłyszałam tuż nad uchem:

— Obudź się, śpiąca królewno. Jesteśmy w domu.

Wysiadłam oszołomiona, nie wiedząc, gdzie jestem. Tuż przy rozłożystym drzewie rzucił mi się w oczy rząd skrzynek na listy, wbudowanych w murek. Kilka metrów dalej stał dwupiętrowy blok z czerwonej cegły, do którego właśnie zmierzaliśmy. W małym, dwupokojowym mieszkaniu na piętrze, nie większym od tych w blokowach w moim rodzinnym kraju, czekał na mnie stół pięknie zastawiony smakowitymi potrawami i napojami.


Wzięłam tylko prysznic, przebrałam się w letnią, bawełnianą sukienkę i usiedliśmy z Jurkiem na kanapie.

— Jak wam się żyje na obczyźnie? — zapytałam.

— Jest okej, nie narzekamy. Pracujemy, starcza nam na wygodne życie. Dużo podróżujemy. Najgorsze były początki bez znajomości języka. I te straszne upały… Przylecieliśmy tutaj w grudniu, latem. Mieszkaliśmy w hostelu bez klimatyzacji. Nocami nie było czym oddychać. W ciągu dnia wypijaliśmy wiadra wody albo piwa. Aby się trochę ochłodzić, wstawiałem na chwilę głowę do lodówki lub chodziliśmy do klimatyzowanego centrum handlowego.

— Na piechotę? Nie mieliście samochodu?

— Dopiero po pół roku, kiedy już pracowałem, kupiliśmy samochód. Jest konieczny w tym ogromnym kraju. Początkowo nie umiałem nim jeździć, bo ruch jest lewostronny. Ale jak już się oswoiłem z tutejszymi zasadami, mogliśmy jeździć nad ocean chociaż w weekendy.

— To bywa jeszcze upalniej niż teraz? — zdziwiłam się.

— Wkrótce się przekonasz na własnej skórze — powiedziała Elka — żona kuzyna, wchodząc do pokoju po uśpieniu dzieci. — Dlatego ci pisałam, żebyś nie brała ze sobą ciepłych ubrań — dodała, zapraszając nas do stołu.

— Nie miałabym gdzie ich upchnąć. Cały mój bagaż to narzędzia do pracy.

— Latem wystarczą ci majtki i bawełniana sukienka na ramiączkach. No i klapki japonki, i słoneczne okulary, niezbędne — powiedziała, siadając.

— No to teraz, dziewczyny, napijmy się za nasze spotkanie, a potem opowiesz nam, co słychać w kraju i u rodziny — zadecydował Jurek.

I rozpoczęło się ucztowanie.


Spędziliśmy całą noc na goszczeniu się i rozmowach. O rodzinie, o kraju, ich życiu na obczyźnie. Gospodarze okazali się być fajnymi ludźmi, gościnnymi, rodzinnymi. Młodszego ode mnie kuzyna pamiętałam jako niemowlę. I tuż przed jego wyjazdem na emigrację, na rodzinnym pożegnaniu.

Na drugi dzień rano, po dwóch godzinach spania, pojechaliśmy samochodem na tak zwane Bielany. Polski ośrodek wypoczynkowy z lasem i rzeką, darowany Polonii przez nieżyjącego już rodaka. Usadowiona przy oknie podziwiałam tutejszy krajobraz, tak inny od naszego.

Mijaliśmy po drodze zielone pastwiska, wypłowiały od upałów australijski busz. Kwitnące drzewa i krzewy, a pomiędzy nimi trafiały się parterowe domy z kamienia, kryte blaszaną, przyrdzewiałą dachówką. Stały też inne, biedniejsze, wyglądały jak fibrowe.

Już na miejscu, na Bielanach, po raz pierwszy zobaczyłam na drzewie Kookaburra. Jest ona największym na świecie zimorodkiem. Chichocze złowieszczym, podobnym do ludzkiego głosem, aż ciarki przechodzą po plecach. Krążą o niej legendy, że ma czarodziejską, tajemną moc. Ale jest piękna, fajtłapowata, ma okrągłe, sokole oczy, którymi dostrzeże zdobycz z wielkiej wysokości, rzuci się na nią jak błyskawica i chwyci w wielki, płaski dziób. Nawet węża może połknąć w całości. Została uwieczniona na kilogramowej australijskiej monecie bulionowej. Jest australijską ikoną, wraz z misiem koalą i kangurem, symbolizującym ten rozległy kontynent.

— Jeszcze do mnie w pełni nie dociera, gdzie jestem — mówiłam do Jurka. — Ta zieleń, tyle ptaków, kwiatów… I to słońce! — kręciłam głową z niedowierzaniem.

— To dopiero początek. Jak pojedziemy w busz i nad ocean, tam dopiero ci się otworzą oczy ze zdziwienia.

Dzieci bawiły się z rówieśnikami z polskiej sobotniej szkoły, a my rozłożyliśmy koc na trawie. Odpoczęliśmy chwilę, po czym z polskimi znajomymi urządziliśmy pieczenie mięsa i kiełbas na piecowych, metalowych płytach ogrzewanych elektrycznością. Uruchomiało się je, wrzucając do otworu dwudziestocentową monetę. Było to dla mnie, prowincjuszki, zupełnie nowe, zadziwiające. Ta zieleń dookoła, otwarta przestrzeń, słońce oraz goszczenie się na powietrzu, z pełną swobodą, dawało poczucie prawdziwej wolności.

Do domu wracaliśmy wieczorem, szerokimi, przestrzennymi drogami, w sznurze samochodów ciągnących nieprzerwanie naprzód. Wkrótce z oddali ukazało się City, mieniące się bajecznymi światłami, ze słynnym mostem — Harbour Bridge — oraz jeszcze słynniejszą operą — oryginalną architekturą, uznaną za wielką atrakcję Sydney.

Po drodze do domu prawie nie napotkaliśmy ludzi na ulicach.

— Gdzie są ci Australijczycy? — zapytałam kuzyna.

— Dzisiaj sobota, to pewnie siedzą w domach, gdzie oglądając telewizję, opychają się chipsami.

— Albo jadą do City i korzystają z nocnej rozrywki. Piją piwo w klubach, pubach.

— No i duża część takich jak my, zamknięta w blaszanych pudełkach, włóczy się po drogach nie wiadomo po co i za czym…

I dalej już nie słyszałam, bo się zdrzemnęłam. Nie zawsze miałam oczy szeroko otwarte z wrażenia, albowiem mój organizm wschodnioeuropejsko-polski ucinał sobie drzemkę według właściwej mu pory nocnej, nie bacząc na tutejszy środek dnia i światło dzienne. Dopiero po dwóch tygodniach pobytu przystosowałam się jako tako do tutejszej strefy czasowej.


Kilka dni po przyjeździe, jak już się trochę oswoiłam z tutejszym otoczeniem, żona kuzyna wysłała mnie do pobliskiego sklepiku po papierosy. Idąc, powtarzałam sobie w myślach ich nazwę. Nagle stanęłam zdumiona. Kilka metrów na lewo, przy ulicy, rosło ogromne, obsypane fioletowymi kwiatuszkami drzewo. Bez liści, całe w kwiatach. Tak się nim zachwyciłam, że zapomniałam, jakie to miały być papierosy. Z pomocą sprzedawczyni, na migi, kupiłam inne. Po powrocie do domu powiedziałam kuzynce o widzianym po drodze drzewie.

— To Jacaranda — orzekła. — Jest australijską ikoną. Rośnie tylko w Australii i Afryce na wysokość dwudziestu do trzydziestu metrów. Przed kwitnieniem opadają jej liście, ustępując miejsca kwiatom. Jest pod ochroną i choćby zagrażała korzeniami fundamentom domu, nie można jej wyciąć. Takich kwitnących drzew rośnie tutaj dużo. Zimą zakwitają na biało kasztanowce. I tak, cały rok jest zielono, kolorowo. Śpiewają ptaki, świeci słońce…

— Zimą też? — zapytałam.

— Temperatura na zewnątrz jest niższa niż latem, ale jest zielono i kwitnąco. Tylko w domach jest chłodno i nie ma centralnego ogrzewania, za którym tęsknimy. Używamy piecyków elektrycznych albo gazowych. Ale nie martw się, do zimy jeszcze daleko, dopiero zaczęła się jesień.

„To prawdziwy raj na ziemi, w porównaniu z naszym krajem — pomyślałam. — Tyle że Australia jest tak daleko od świata i ludzi… Taka męcząca i kosztowna podróż, żeby się do niej dostać…”


W drugą sobotę mojego pobytu na obczyźnie pojechaliśmy w odwiedziny do przyjaciół kuzyna, poznanych w obozie pod Wiedniem, teraz spragnionych świeżych wieści z kraju, za którym bardzo tęsknili.

Na miejsce dotarliśmy po przeszło czterdziestu minutach jazdy samochodem w odległą dzielnicę domków parterowych, starych, usadowionych w buszu, pomiędzy drzewami i kwitnącymi krzewami. Na progu fibrowego domu z blaszaną dachówką oczekiwali nas wysoka blondynka z dziewczynką przy boku i ciemnowłosy mężczyzna w okularach.

— Witamy, witamy! — Kobieta ściskała nas serdecznie po kolei, przekazując po chwili do całowania swojemu partnerowi.

Na oszklonej werandzie czekał zastawiony jedzeniem wielki stół. A w kuchni, do której weszliśmy, pachniał tradycyjny, niedzielny polski rosół.

— Opowiadaj, opowiadaj — prosiła niecierpliwie gospodyni, podstawiając mi krzesło do spocznięcia.

— O czym? — zapytałam.

— Co tam słychać w Polsce? Jak nasi? Nie aresztowali cię? Pozwolili ci wyjechać? — zasypywała mnie pytaniami. — Nie mogliśmy się już ciebie doczekać.

Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Nie groziło mi aresztowanie, ponieważ nie należałam do Solidarności i nie udzielałam się politycznie, ze zwykłego braku czasu i zawodowego zaangażowania. Nie chcąc jednak zawieść rozmówczyni, bąkałam niepewnie, że w kraju pięknie, już jesiennie, ale biednie. Kartki, pustki w sklepach, kolejki, strach. I definitywnie wygłupiłam się powiedzeniem, że przyjechałam tutaj na długi odpoczynek po wieloletnim przepracowaniu zawodowym i zaawansowanej nerwicy.

Z twarzy gospodyni powoli znikał uśmiech, ustępując miejsca rozczarowaniu. Zawiodłam ją.

— Ona to taka raczej apolityczna. Mieszka wysoko w górach. W uzdrowisku bez telewizora i radia. Lubi ciszę i spokój. I przyrodę. Las ma za domem — dodał, próbując mnie ratować od inwigilacji, kuzyn. — Ale swoja, nie czerwona. Raczej zielona.

I w tym momencie przyjechali następni goście. Przywitałam się z trzema małżeństwami, teściową kogoś i czwórką dzieci. I chwilowo pytania poszły w odstawkę. A że rosół już się dogotowywał, gospodarze usadzili gości na werandzie i rozpoczęło się ucztowanie.

Ledwie zdążyłam przełknąć trzy łyżki rosołu z makaronem, czyjaś korpulentna teściowa, siedząca naprzeciwko, spytała:

— No i jak się pani tutaj podoba?

— Jest fajnie. Ciepło, słonecznie, zielono.

— A mąż w więzieniu?

Mało się nie zadławiłam makaronem, a kiedy już go przełknęłam, odpowiedziałam:

— Jak odjeżdżałam, to był jeszcze w domu.

— Jeszcze go nie zgarnęli — machnęła niedbale ręką. — A pani jak się udało uciec?

— Nie uciekałam, samolotem przyleciałam.

— Mamo, daj ludziom zjeść — mitygował matkę szeptem ciemnowłosy młody mężczyzna, uśmiechając się do mnie przyjaźnie.

— Tata, ty do babci respekt! — upomniał ojca kilkuletni chłopczyk w okularach.

Goście wybuchnęli śmiechem. Babcia zamilkła, a ja spokojnie zjadłam obiad.

Po deserze goście się zajęli polewaniem, a ja, chcąc zaczerpnąć wiosennego powietrza, wyszłam odetchnąć do ogrodu. Ledwie przysiadłam na pniu drzewa, dołączył do mnie gospodarz domu.

— Nie dają pani spokoju, są ciekawi wieści z kraju. Tak zwani solidarnościowcy, uciekinierzy. Ja też, tak jak my tu wszyscy. To smutne, być zmuszonym opuścić swój kraj, bliskich. Jechałem tutaj dołączyć do narzeczonej. W Wiedniu spotkałem Magdę z córeczką. Zaprzyjaźniliśmy się, polubiliśmy i stało się. Zaszła w nieplanowaną ciążę. Byłem w kropce, nie wiedząc, jak postąpić. Nie kochałem Magdy, a tamta, bardzo mi bliska, czekała na mnie stęskniona. Wybrałem dziecko, chociaż nie jestem szczęśliwy.

Nie odzywałam się, bo co mu mogłam powiedzieć, doradzić?

— Żałuję, że tutaj przyjechałem. Tęsknię za matką, krajem, pracą. Tu czuję się jak na końcu świata.

— Wszystko w końcu jakoś musi się ułożyć — pocieszałam go nieudolnie.

— Tak, wiem. Tylko zawsze ktoś zostanie skrzywdzony.

— W życiu nie da się uniknąć błędów.

I w tym momencie do ogrodu wkroczył kuzyn, zaniepokojony moją nieobecnością.

2

Rodzina, chcąc mi pokazać Sydney, woziła mnie do pięknych parków i nad ocean z cudownymi piaskowymi plażami. Kilka dni po moim przyjeździe pojechaliśmy na Bronte Beach. Pogoda była słoneczna, dwadzieścia siedem stopni na termometrze. Żona kuzyna pożyczyła mi plażową sukienkę na ramiączkach i kostium kąpielowy, a Kajtek kapelusz na głowę, bez którego na tutejszym słońcu ani rusz. Po dwudziestu minutach dojechaliśmy na miejsce i zatrzymalismy się na parkingu tuż przy plaży.

Wysiadłam z samochodu i boso, trzymając sandały w ręce, ruszyłam przez żółty, chrzęszczący pod stopami piasek. Widziałam przed sobą ogrom szmaragdowej wody sięgającej hen, aż po horyzont, której fale z szumem podpływały do brzegu i unosząc w ramionach drobiny piasku, umykały pośpiesznie w głąb morza. Stanęłam zafascynowana widokiem. Woda lizała moje stopy, sięgając po sukienkę. A ja stałam i patrzyłam na ocean. Dopiero kiedy Kajtek chwycił mnie za rękę, wróciłam na ziemię, do rzeczywistości.

Przez następną godzinę pluskaliśmy się z dziećmi w wodzie. Na koc wracaliśmy tylko na chwilę, żeby się napić wody, zjeść kanapkę i minutę odpocząć. Dzieci zawlokły mnie na pobliski, ogrodzony sznurem plac, na którym goły do pasa mężczyzna w filcowym kapeluszu, opleciony wielkim, brunatnym wężem, wyczyniał przeróżne sztuczki. Spora grupa gapiów ze strachem lub podziwem przyglądała się, niesmacznemu dla mnie, widowisku. Po skończonym „przedstawieniu” wróciliśmy do wody.

Póżnym popołudniem zaczęliśmy się zbierać do domu. Poszliśmy do przebieralni, wziąć prysznic i się przebrać. W kabinie poczułam nieprzyjemne pieczenie skóry, a w lustrze zobaczyłam spieczoną na raka Indiankę w białe pasy. Ja, krzakowo-podwórkowa zwolenniczka opalania, odmówiłam posmarowania się kremem z blokadą, więc słońce dobrało mi się do skóry i mnie poparzyło. Do domu dojechałam z gorączką.

Nie mogłam jeść, mówić ani spać, wszystko mnie uwierało. Paskudna wysypka na twarzy utrzymywała się przez miesiąc. Moje pierwsze spotkanie z oceanem było gorące i bolesne, jak każde zbyt gwałtowne, namiętne lub z niewłaściwym podejściem do wielbionego obiektu uczucie.

Australijczycy są tolerancyjni, odporni na wszelkie dziwactwa w ubieraniu się czy zachowaniu. Spotykałam ludzi chodzących boso po ulicy, chociaż przyzwoicie ubranych, co mogło świadczyćo bliskości samochodu lub luzie. W dużych, ruchliwych marketach, obficie zaopatrzonych we wszelkie artykuły, mijałam paniusie ze starannie zakręconymi wałkami na głowie, przykrytymi siateczką, krążące z upodobaniem po stoiskach marketu z wózkami pełnymi zakupów. Jak się zmęczyły, szły na kawę i przekąskę, aby odpocząć przed dalszym zakupowym szaleństwem. Dookoła panował niekłamany luz w ubiorze, zachowaniach, reakcjach.

Nie znając ni w ząb języka, jak niemowa śledziłam ruchy i gesty ludzi pozbawionych gniewu, stresu. „Ja chyba śnię — myślałam. — Uśmiechają się do siebie swobodnie, uprzejmie, nie są speszeni”. Początkowo wydawało mi się to sztuczne, ale najczęściej używanymi słowami, wypowiadanymi z naturalną oczywistością, były słowa „proszę” i „dziękuję”. A niemowlę na rękach matki wpajało je sobie automatycznie, słysząc rodzicielkę wypowiadającą uprzejmości w jego imieniu. Słowem, dobrobyt, wygody, pełna tolerancja i swoboda w zachowaniu charakteryzowały ich sposób bycia. Dopiero znacznie później dotarł do mnie zza tej fasady sztucznej doskonałości przejmujący brak serdecznej, ludzkiej więzi. Obcość, obojętność. Spontaniczną radość zastąpił uśmiech numer pięć, używany w chwilach potrzeby.

Dzieci kuzyna już się do tej swobody w zachowaniu przystosowały. Zwracały się do starszych babć i obcych ludzi na „ty”. Kiedyś spotkaliśmy polskiego księdza na ulicy, a kuzyna syn, Kajtek, czwartoklasista, przywitał duchownego słowami:

— Dzień dobry, ksiądz, zapomniałeś sukienki, biskup cię wyświęci.

— Może tym razem mi daruje, jak ty mu o tym nie powiesz — odpowiedział z uśmiechem ksiądz.

W poniedziałek rano, na godzinę dziewiątą, miałam odprowadzić Kajtka do szkoły. Ubrany w mundurek, krótkie, szare spodnie, niebieską koszulę z krótkim rękawem, skórzane czarne półbuty i wielki granatowy kapelusz, zarzucił na siebie plecak i powiedział:

— Tylko mnie nie całuj pod szkołą i nic się nie odzywaj, bo nie umiesz mówić po angielsku.

— Ale w drodze do szkoły możemy rozmawiać po polsku? — zapytałam nieco stropiona.

Kiwnął tylko głową.

— Ile masz dzisiaj lekcji? — zagadnęłam go.

Popatrzył na mnie zdziwiony.

— O której godzinie mam cię odebrać ze szkoły?

— Tak jak codziennie, o trzeciej. Wszystkie dzieci kończą wtedy lekcje.

— Pięcioletnie maluchy też? — zdziwiłam się.

— Nawet i te duże, z high school.

— Książek nie zapomniałeś? — upewniałam się poniewczasie.

— Jakich? Takie do czytania pożyczamy w czwartki w bibliotece. A w szkole wypełniamy formularze, które rozdaje nam teacher.

— Nie macie zeszytów?

— Mamy tylko w linie — odpowiedział.

— Do matematyki też?

Kiwnął głową.

— I jeszcze mamy gładkie — dodał po chwili.

Nie miałam czasu dowiedzieć się więcej, bo dochodziliśmy już do szkoły. Powiedzieliśmy sobie z Kajtkiem „cześć” i wróciłam do domu.

Żona kuzyna zmywała naczynia. Stanęłam w drzwiach kuchni i spytałam zaciekawiona:

— Czy to prawda, że dzieci w Australii w wieku pięciu lat idą do szkoły, zaczynają lekcje o dziewiątej rano i kończą, tak jak te starsze ze szkoły średniej, o trzeciej po południu?

Elka odstawiła zmywanie, spokojnie wytarła ręce w ścierkę, usiadła na krześle i się rozgadała:

— Co więcej, nie mają stopni w szkole. Przechodzą z klasy do klasy te zdolne i te tępe. Obowiązkowo muszą skończyć szkołę średnią trwającą sześć lat, do której idą po szóstej klasie podstawówki.

— I muszą zdawać maturę? — wtrąciłam.

— Ci, którzy wybierają się na studia, tak. Z czterech wybranych w jedenastej klasie przedmiotów, na punkty. Im większa liczba punktów, tym większa szansa na prestiżowe studia. Mówią, że dzieciaki z prywatnych szkół, drogich i o wyższym poziomie nauczania, są uprzywilejowane, ale ja tego nie wiem.

— Jak odprowadzałam Kajtka, widziałam, jak na dziedzińcu szkolnym dzieci siedziały pupą na betonie. Dzisiaj nie jest zimno, ale zimą to bardzo niezdrowe.

— Siedzą tak w każdym sezonie, chociaż zimą nie ma śniegu ani mrozu. Pani z nimi też, co mi się bardzo nie podoba — orzekła żona kuzyna.

— A mnie się podoba, że wszystkie dzieci noszą mundurki, i to inne w każdej szkole, jak mi powiedział Kajtek. Łatwo je odróżnić, do jakiej chodzą szkoły. Nie ma pokazu mody i dyskryminacji tych biedniejszych — zauważyłam.

— A mnie śmieszy, że wciąż istnieją szkoły żeńskie i męskie. To przecież anachronizm. W szkołach koedukacyjnych dzieci uczą siężycia w gromadzie, nawiązywania relacji damsko-mękich… Ale my tu dyskutujemy o szkolnictwie, a trzeba brać się za obiad — zadecydowała Elka, wstając z krzesła i zaganiając mnie do obierania ziemniaków.


W którąś niedzielę rodzina zawiozła mnie w odwiedziny do kolegi mojego kuzyna, mieszkającego w pięknym apartamencie w małym bloku.

Drzwi otworzył nam przystojny blondyn, przyjaźnie uśmiechnięty. W mieszkaniu siedział na kanapie może ośmioletni chłopczyk, bardzo podobny do ojca, Adama, tyle że pochmurny i zasmucony. Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze usadowić, kiedy chłopczyk podszedł do mnie i świdrując mnie niebieskimi oczkami, zapytał poważnie:

— Przyjechałaś od mojej mamy?

— Nie — odpowiedziałam odruchowo, zgodnie z prawdą.

Dzieciak bez słowa obrócił się na pięcie i pobiegł do swojego pokoju.

— Idźcie do Maćka — poprosił swoje dzieci kuzyn. — Pobawcie się z nim.

W tym momencie z kuchni przyszedł Adam, przynosząc na tacy drinki, i przysiadł się do mnie na kanapę. Kuzyn z żoną zajęci byli rozmową z siostrą gospodarza i jej mężem.

— Poznałaś Maciusia?

— Tak, fajny chłopczyk.

— Szkoda tylko, że matka tak nie myśli. Zostawiła go, jak miał cztery lata. Nie chciałem tutaj przyjechać. W kraju miałem świetną pracę w swoim zawodzie, piękne mieszkanie u matki i ojczyma i byłem szczęśliwy. Ona koniecznie nalegała na wyjazd. Mówiła, że się tam dusi. Nie może się artystycznie rozwinąć w tym grajdołku, w Warszawie… Kochałem ją, więc w końcu uległem, głupi. Tu musieliśmy wszystko zaczynać od nowa. Dobrze, że znaliśmy język.

Ale i tutaj zaczęła narzekać, że musi siedzieć z dzieckiem w domu, kucharzyć, gnuśnieć. W końcu zaczęła znikać z domu na długie godziny. Maciusia zostawiała siostrze. Bywało, że nie wracała do domu na noc. Rozmowa nic nie dawała. Ani prośby, ani groźby…

Zamilkł, zamyślił się. Siedziałam poruszona, nie wiedząc, jak się zachować ani co powiedzieć. Wrócił do zwierzeń po dłuższej chwili:

— Któregoś dnia wróciłem z pracy i zastałem ją spakowaną i gotową do wyjścia. Maciuś spał. Tuż po moim przyjściu bez słowa chwyciła walizkę i torebkę i zamknęła za sobą drzwi. Wyjrzałem przez okno. Na dole czekał samochód. Wyszedł z niego Azjata, zapakował bagaż do samochodu i ruszyli w drogę. Myślałem, że umrę z rozpaczy. Nie wiedziałem, czy się nie powiesić, i nie umiałem żyć. Mały codziennie dopominałsię o matkę. Płakał, tęsknił, nie chciał bez niej spać ani jeść. Moczył się, krzyczał w nocy. Z listu, jaki mi zostawiła w sypialni, dowiedziałem się, że nigdy do nas nie wróci. I żebym jej nie szukał. Jak dotychczas, słowa dotrzymała. A my jakoś przetrwaliśmy, chociaż Maciuś wciąż na nią czeka.

— Adaś! — zawołała go z kuchni siostra. — Pomóż mi podać obiad.

Siedziałam na kanapie jak porażona. Kuzyn, widząc moją minę, szybko przyniósł mi drinka.

Gościliśmy się u Adama do późnego wieczora. Kiedy wróciliśmy do domu i dzieci poszły spać, poprosiłam Jurka:

— Jak chcesz mi pokazać Australię i życie tutaj, to zawieź mnie do buszu, do parku, nad ocean, gdziekolwiek. Tylko błagam, jużżadnych więcej wizyt!

— Nie wszyscy nasi emigranci przeżywają tutaj takie dramaty. Niektórzy się aklimatyzują szybko. Pracują, kupują domy i starają się wrosnąć w tę ziemię, zakorzenić.

— Ale i rozwodzą — dodała kuzyna żona.

— To prawda — poparł ją Jurek. — Z naszej grupy z Wiednia tylko my i jeszcze dwa małżeństwa przetrwały.

— A ja myślałam, że obczyzna ludzi zbliża, nie oddala.

— Uderza im pewnie do głowy łatwośćżycia, swoboda, dobrobyt. Rozwód uzyskuje się bezproblemowo, na jednej rozprawie. Zwykle tylko jedna strona stawia się w sądzie albo proxy — zastępca. Nie potrzeba świadków, nie ma prania brudów. W dziesięć minut jesteś wolna od małżeńskich okowów.

— A dzieci?

— O tym decyduje sąd rodzinny. Wielu Australijczyków stroni od małżeństwa. Latami żyją bez ślubu, mają dzieci. Czasami się w końcu rozchodzą albo biorą ślub, lub żyją razem bez ślubu. A oficjalnie i prawnie są traktowani jak małżeństwo.

— Inne obyczaje, luźniejsze. Większa swoboda niż u nas.

— Jeszcze nie raz się zdziwisz. Dużo masz jeszcze do poznania i do zobaczenia. A teraz spać, dziewczyny! Jutro przed nami nowy dzień, a przed tobą nowe wrażenia.


Nie znałam głównego nurtu życia ludzi pracujących, ponieważ kuzyn pracował prywatnie, w nienormowanych godzinach, na telefon. Jego żona — popołudniami, spędzając większą część dnia w domu.

— Jak tutaj żyją przeciętni Australijczycy? — spytałam kuzyna któregoś dnia po kolacji.

— Piją dużo mleka i jedzą „kornfleksy” na śniadanie. Bez nich ani rusz — odpowiedział. — W przerwie na lunch mają zwykle rybę z frytkami lub kurczaki w take-away, owoce. Na kolację uwielbiają pieczoną baraninę z pumpkinem, wołowe steki. Jedzą dużo świeżych warzywnych sałatek i owoców, dostępnych w sprzedaży przez cały rok.

— Chciałabym więcej o nich wiedzieć. O trybie życia, zainteresowaniach, ich osobowości.

— Hm… Normalnie. Ci, co skończą szkołę, idą na studia albo do pracy. Młody Australijczyk pragnie, częściej z partnerką niżżoną, mieć własny dom. Jeżeli mu się uda uskładać na depozyt, bierze pożyczkę na dom i ją spłaca.

— Mają trudności ze znalezieniem pracy? — zapytałam.

— Zależy od wykształcenia i zapotrzebowania na określone zawody. Fizycznej pracy jest dość. Kiedyś mieli bardzo silne związki zawodowe, które chroniły pracowników i negocjowały dla nich dobre warunki pracy i wysokie płace — powiedział Jurek.

— W Sydney jest bardzo duży ruch lewostronny i mnóstwo samochodów — zauważyłam.

— Samochód w Australii to konieczność, bez niego jak bez ręki. Duże odległości. Chodzić Australijczycy nie lubią. Po pracy ruszają z kolegami do pubu lub klubu na piwo, które kochają. I oglądają rugby. Je też kochają, to ich narodowy sport.

— Dużo piją? — zapytałam.

— Tak. Uwielbiają piwo, whisky też. Raczej się nie upijają. Jeżeli któremuś się to przytrafi w klubie, odstawiany jest pod dom klubowym samochodem lub taksówką. Nie szwenda się pijany po ulicy.

— Puby chyba też lubią? — spytałam.

— O, tak. W pubie lubią sobie zagrać w maszyny albo postawić na konie w wyścigach, którymi się pasjonują. W Melbourne Cup niektórzy biorą sobie dzień wolny od pracy. Oglądają gonitwy koni, krzyczą i świętują.

— A jak spędzają weekendy?

— W weekend ruszają z rodziną na plażę nad ocean, popływać, samotni surfują. Albo urządzają party z barbecue, koniecznie z piwem lub winem, na podwórku lub werandzie.

— Zażywają dragi? — zapytałam.

— Niektórzy popalają trawkę, czasem coś powąchają.

— Są patriotami?

— Kochają swoją ojczyznę. Walczyli za nią w obydwu wojnach. Anzac Day 25 kwietnia jest dla Australijczyków wielkim świętem. Sto lat temu, w 1915 roku, po raz pierwszy żołnierze australijscy i z Nowej Zelandii wzięli udział w pierwszej wojnie światowej. Dopłynęli do Gallipoli, gdzie wielu z nich jeszcze na statkach czy podczas próby dotarcia do plaży zostało rozstrzelanych jak muchy, z broni maszynowej wroga. Byli odsłonięci, bezbronni jak żywe tarcze na strzelnicy. Ci wielcy patrioci, młodzi chłopcy, ginęli, nie zaznając walki. Z wielkim respektem i uznaniem Australijczycy biorą w tym dniu udział w wielkim pochodzie zorganizowanym dla uczczenia pamięci tych, którzy polegli i którzy brali udział w walce. Pamiętają o nich, oddają im cześć minutą ciszy, na stojąco, w niedziele o siódmej wieczorem w niektórych klubach.

— Wyglądają na pogodnych — zauważyłam.

— No, raczej są weseli. Mają nieco chropowaty humor. Są prości, otwarci, śmiali, bardziej rzeczowi niż sentymentalni. Uśmiechną się, pozdrowią, zagadają, no i pomogą w potrzebie. Ja ich lubię, tych rdzennych Australijczyków. Ciut mniej tych przyszywanych — emigrantów mających australijskie obywatelstwo…

— Do których i ty się zaliczasz — dodałam.

— Tak, ale za niektórych moich rodaków czasami się wstydzę. To na dzisiaj dość pytań i odpowiedzi? — zapytał Jurek.

— Jeszcze chciałabym się czegoś dowiedzieć o Aborygenach.

— Opowiem ci o nich następnym razem.

3

Po pierwszych zachwytach i jako takiej adaptacji zaczęła mnie prześladować myśl o pracy, pozwalającej mi na samodzielność finansową oraz zapewnienie bytu mojej córce, nie mówiąc o pomocy matce czy rodzinie. Śledziłam polskie ogłoszenia w cotygodniowej gazetce, wydzwaniałam po znajomych rodakach, wypytywałam odwiedzających nas ludzi. Przez jednego z nich, przyjaciela kuzyna, umówiłam się na rozmowę z kierowniczką restauracji w polskim klubie. O ironio losu! Ja, która demonstrowałam odczuwalną nienawiść do kuchni, gotowania, garów, zareklamowana zostałam — niezgodnie z prawdą — jako umiejąca gotować, przyrządzać i artystycznie dekorować sałatki. „Chyba farbką i wstążką” — pomyślałam.

Szłam więc po kiepsko przespanej nocy, jak na przysłowiowe ścięcie, na rozmowę o pracę w kuchni, o której nie miałam bladego pojęcia. A artyzmu w tej dziedzinie przejawiałam dokładnie tyle co w rysowaniu, które było najbardziej nielubianym przeze mnie przedmiotem w szkole. Musiałam jednak rzucić się na przysłowiową głęboką wodę, nie umiejąc pływać.

O umówionej godzinie stawiłam się w polskim klubie i zapukałam do wskazanych mi drzwi. Po zaproszeniu weszłam do środka i stanęłam przed obliczem srogiej na wygląd kobiety w okularach.

— Proszę usiąść — powiedziała, wskazując krzesło, po czym przyglądała mi się, milcząc.

Po chwili zapytała, kiedy przyjechałam i jak mi się podoba Australia. A kiedy odpowiedziałam na obydwa pytania, ni to spytała, ni stwierdziła:

— Pani nigdy w kuchni nie pracowała i z kuchnią nie miała nic wspólnego.

Odruchowo odpowiedziałam „nie” i ugryzłam się poniewczasie w język.

— Nie mam więc nic do zaoferowania, chyba że pomoc przy lepieniu pierogów — rzekła z powątpiewaniem.

— Tak, to umiem naprawdę i mam duże doświadczenie — wykrzyknęłam olśniona.

Zawierało to odrobinę prawdy, ponieważ przepadając za pierogami, w chwilach ich wielkiego pożądania mobilizowałam się do lepienia. I wychodziło mi to całkiem sprytnie.

— Niech pani przyjdzie jutro o pierwszej. Na próbę — usłyszałam rzucone od niechcenia słowa.

Na drugi dzień z brakiem wiary w sukces zjawiłam się w kuchni na górze. Małej, okupowanej przez kilka osób, przyglądających mi się z lekceważącym powątpiewaniem. Gruba kucharka, z której twarzy wyzierała fałszywa dobroć, wrzasnęła:

— Tutaj, do mnie! Będzie mi pomagać robić pierogi.

A męski, nijaki, z jednym zębem osobnik zarechotał bezczelnie. Bliska płaczu, rozważałam dwie wersje: unieść dumnie głowę, obrzucić pogardliwym spojrzeniem już znienawidzoną kuchenną ekipę albo zagryźć zęby, wściec się w duchu. Odstawić chwilowo ambicję i honor na wyższe półki. Wziąć się w garść i przetrwać, w imię chwilowych wymagań życiowych.

Grzecznie pytając, co mam robić, i słysząc w odpowiedzi: „Ja lepię, ona wałkuje ciasto”, wybrałam wariant drugi. Z determinacją przystąpiłam do wskazanej mi gestem miski, w której z łatwością można by wykąpać niemowlę, i napełniłam ją nieskoordynowanymi ruchami mąką. Rozejrzałam się za jajkami.

— Czego?! — warknęła pierogowa przełożona, a uzyskawszy wyjaśnienie, popisywała się swoją jakże niską wyższością. — Jajka to są do ciasta, nie widzi? — podlizywała się piekarniczej omedze bez alfy. — Woda, woda — drwiła, podtykając mi pod nos kubełek z kranówką, którym miałam ochotę ochrzcić jej kudłaty łeb.

Przywołując na pomoc resztki opanowania, rozpoczęłam mozolny proces mieszania, z zaskakującą mnie samą starannością, mimowolnie przysłuchując się kuchennej konwersacji. Wiodącą i najgłośniejszą rolę pełniła piekąca ciasta tleniona warszawska rajfura, porzucona przez męża, czemu się nie dziwię. Wyżywająca się za swoje życiowe niepowodzenia na Bogu ducha winnych, chwilowo zależnych od jej mizernej, kruchej władzy ludziach. Rozwodziła się głośno o wymogach właścicielki, z którą była daleko spokrewniona, właściwym mieszaniu serników, pierników wraz z babkami wielkanocnymi, recytując na pamięć głosem niedopuszczającym sprzeciwu przepisy wraz ze składnikami. Wtórowała jej lepiąca pierogi gruba jak beczka kucharka, od czasu do czasu cichym głosem wydająca polecenia małemu, chudemu mężowi, chwiejącemu się na nogach. Uwijającemu się niezdarnie pomiędzy kubłami z wodą i mopem. Trzęsły mu się ręce z braku alkoholu.

Przestałam na nogach pełne dziesięć godzin, jak w średniowiecznej manufakturze. Nie jedząc, nie pijąc, nie korzystając z przybytku ulgi. A w głowie, oprócz głodu, kręciło mi się od ogłupiającego gniecenia i wałkowania. Nie złamało mnie to jednak. Przeciwnie, dało pogląd na nicość i podłość charakteru niektórych rodaków na obczyźnie. Utwardziło, wzmocniło.

Po dziesiątej wieczorem, zmęczona fizycznie i psychicznie, zostałam odebrana z twardej rzeczywistości do domu. Nie dla mojej wygody, lecz z powodów bezpieczeństwa i możliwości zabłądzenia. Nie skarżyłam się rodzinie na przeżycia, jakich doznałam, bowiem liczyli oni bardziej na moją opiekę nad dziećmi, a nie pracę, zatem nie chciałam im dawać satysfakcji, a sobie zamykać drogi do samodzielności.

Sytuacja na drugi dzień w pracy zmieniła się o tyle, że ciastowa, z wyższością osoby władczej i światłej w jej własnym wyobrażeniu, zadawała mi pytania z dziedziny „wypiekalniczej”, na które ja, laik, odpowiadałam grzecznie, że nie mam na tym polu znaczących osiągnięć, albowiem w kraju pochłonięta byłam głownie pracą zawodową. Nieuchronnie zapytana zostałam o zawód. Odpowiedziałam, na co usłyszałam drwiące:

— O, my tu już mieliśmy takie, co się chwaliły, że są nauczycielkami, a okazały się być dróżniczkami podnoszącymi szlabany na przejazdach kolejowych. Była nawet taka jedna, co się za dochtorkę podawała. W rzeczywistości goliła nieboszczyków na życzenie rodziny.

— Pani — wtrąciła kucharka — jedna, co to niby dyrechtora męża miała, sprzedawała pietruszkę na rynku, a w nocy sprzątała kible w pociągu. I miała darmowe bilety dla męża, który spożywał denaturat. — Tu przelotnie spojrzała na wiercącego się na wiadrze chudego męża, który natychmiast zerwał się do krojenia i obierania cebuli.

Te żałosne aluzje wraz z ciemnogrodzkimi poglądami swoją niedorzecznością rozluźniły mnie nawet, zamiast oburzyć. A w duchu zbierało mi się na tłumiony śmiech. Moja wybujała wyobraźnia podsuwała mi widok dróżniczki jednostajnie podnoszącej i opuszczającej szlaban, chociaż nie było to wcale śmieszne.

Na trzeci dzień kierowniczka zapytała te ważniejsze, czy dały mi coś do jedzenia, na co ciastowa odpowiedziała, że podgrzeje się zeszłotygodniowe gołąbki. Szefowa spojrzała na mnie i powiedziała:

— Proszę o szóstej zejść na dół i zjeść przyzwoitą kolację.

Podziękowałam, a ona bez słowa wyszła z kuchni. Nastała chwilowa cisza, pozwalająca ekipie kuchennej na zastanowianie się, jakie ja mam powiązania, że zasłużyłam na takie zaproszenie.

Kierowniczka, jak się później dowiedziałam, pracowała w swoich emigracyjnych początkach w klubie dla milionerów, gdzie myła i wycierała do błysku sztućce, do czego nie była nawykła, prowadząc w kraju restaurację pod ochroną swojego mocno partyjnego teścia. W tymże klubie — tak jak ja teraz — bała się odezwać, nie znając języka, usiąść, zjeść i istnieć. A przetrwała dzięki odważnej Polce, z którą pracowała. Postanowiła wtedy, że nie będzie pomiatać ludźmi, będzie dbała o ich potrzeby, szczególnie jedzeniowe, nie pozwalając ludziom pracującym przy żywności na głód.

Następny dzień był jeszcze pomyślniejszy. Oprócz przyzwoitego obiadu wręczono mi zarobione tak ciężko dolary i zaproszono na drinka do wspólnego stołu, gdzie spędziłam pół godzinki na rozmowach z fałszywą kucharką i jej wielką wzrostem, całkiem mądrą córką.

Przyznałam się w domu do zarobku, na co żona kuzyna orzekła, że zarobię lepiej niż ona. Zaproponowałam dokładanie się do utrzymania. Obydwoje stanowczo odmówili.

Radość z uzyskanej z trudem pracy nie trwała jednak długo. W następnym tygodniu szefowa powiadomiła mnie telefonicznie, że nie będę potrzebna do pracy, albowiem kucharka wciągnie we współpracę pierogową swojego męża, znającego kuchenny fach, co będzie tańsze i korzystniejsze. „Zależy dla kogo” — pomyślałam. Kierowniczka podziękowała mi za pracę i obiecała zadzwonić, gdybym była potrzebna.


Znów rozpoczęłam wydzwanianie i szukanie pracy. W tym celu w ciągu godziny zostałam przyuczona przez koleżankę kuzynów do szycia na maszynie. Następnego dnia miałam się zgłosić na interview w sprawie szwalniczego zajęcia.

Jakiekolwiek szycie znajdowało się na drugim od końca miejscu wśród moich umiejętności, zdolności i upodobań zawodowych. Skorzystałam jednak z danej mi szansy, miałam wszyć zamek do skórzanej spódnicy. Z mozołem próbowałam się do tego zabrać, nie miałam jednak pojęcia, od czego zacząć. Straszyła mnie nawet sama maszyna, wielka i skomplikowana jak ludzkie życie. Nieudolnie, aczkolwiek z determinacją przypasowywałam spódnicę do zamka i odwrotnie, aż w końcu ruszyłam jak przegrywający pokerzysta, rzucający wszystko na jedną kartę. Łomot mojego serca zagłuszało trajkotanie, dudnienie maszyny, a igła bezlitośnie, chociaż litościwie dla moich palców wbijała się w twardy materiał, złośliwie się marszczący i uciekający spod niej. W efekcie końcowym zamek ze spódnicą nijak do siebie nie pasowały. Kłóciły się, trzymane na uwięzi mocnymi, poplątanymi nićmi. Zdawałam sobie sprawę z porażki, ale ambitnie dotrwałam, kończąc dzieło nieuwieńczone sukcesem. Pracy nie dostałam. Uzyskałam tylko wiedzę, że konieczność mobilizuje nas do walki i działań przekraczających nasze wyobrażenia i możliwości.

Na pocieszenie kuzyn zawiózł nas do buszu z widokiem na ocean. Siedzieliśmy na skarpie nad oceanem i przyglądaliśmy się niewielkiej wyspie z kilkoma milionerskimi posiadłościami.

— Dla nich to raj na ziemi i wieczna niedziela.

— Tak to wygląda — odpowiedział Jurek — chociaż i oni mają swoje kłopoty, choćby z utrzymaniem tego bogactwa, podatkami i wieczną konkurencją.

— Widziałam po drodze farmy i takie piękne domy farmerskie otoczone drzewami, niektóre na wzgórzach. Jak tutaj żyją farmerzy? — zapytałam Jurka.

— To specjalny, twardy, wytrzymały, kochający swoją ziemię gatunek ludzi — zaczął opowieść kuzyn. — Uprawiają pszenicę na ogromnych obszarach ziemi lub hodują owce i bydło. To pogodni ludzie, tak ich widzę. Uśmiechnięci, weseli, śmiali, skorzy do pomocy.

— Znałeś osobiście jakiegoś farmera? Byłeś na farmie? — zapytałam.

— Tak, czterysta kilometrów od Sydney. Pojechaliśmy z Adamem samochodem terenowym daleko w country, tak na chybił trafił. Zastał nas po drodze deszcz, ktory chcieliśmy przeczekać w samochodzie pod drzewami. Po trzech godzinach deszcz nie przestał padać, zbliżał się wieczór, więc ruszyliśmy w drogę do domu. Ziemia tutaj jest bardzo ciężka, trudna do uprawiania, gliniasta. Po deszczu śliska na powierzchni, błotnista. Po przejechaniu kilku kilometrów wpadliśmy w głęboką koleinę. Zbyt gwałtownie staraliśmy się z niej wyjechać i uszkodziliśmy koło, i ugrzęźliśmy na dobre. Adam został z Elką i dziećmi, a ja poszedłem szukać pomocy. Dopiero po przeszło dwóch godzinach napotkałem zbudowany z kamienia dom. Starszy, żylasty Australijczyk wpuścił mnie do środka, zaproponował drinka i zapytał, w czym może mi pomóc. Opowiedziałem, co się nam przydarzyło. Bez słowa założył kapelusz, wziął z półki kluczyki do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Kiedy dotarliśmy na miejsce, było już ciemno.

— A Elka i dzieci nie poumierały ze strachu w takiej głuszy? — wtrąciłam poruszona.

— Dzieci zasnęły, a Ela z Adamem w najlepsze popijali piwo. Farmerowi nie udało się wyciągnąć nas z koleiny. Załadował nas wszystkich do samochodu i zawiózł do swojego domu. Jego żona pościeliła Elce i dzieciom w zapasowym pokoju. Zjedliśmy razem z gospodarzami gorącą kolację, pyszną, pieczoną baraninę z warzywami i ziemniakami, popijaną zimnym piwem. Gościliśmy się do pierwszej w nocy…

— Ciekawa jestem, o czym rozmawialiście. Umiałeś wtedy mówić po angielsku? — zapytałam zaciekawiona.

— Adam więcej, ja tylko trochę, ale ich rozumiałem.

— Ale opowiadaj dalej — prosiłam kuzyna.

— Mówili, że gnębią ich czasami wieloletnie susze, bez kropli deszczu przez trzy lata, brak wody. Mieszkają w kamiennych, chłodnych domach, odizolowani. Młodzi farmerzy mają trudności ze znalezieniem żon. Komunikują się ze światem za pomocą telefonów i radia. Ich dzieci uczą się w domu przez telewizję i komputery lub są dowożone kilkanaście kilometrów, czasem dalej, do najbliższej szkoły. W przypadku choroby lub nagłego wypadku wzywają „latającego doktora”, lądującego na ich pastwisku. Uprawiają na ogromnych obszarach ziemi pszenicę i warzywa. Nie ruszają się w pole bez kapelusza z szerokim rondem, niezbędnym w tym prażącym słońcu. Hodują bydło. Owiec pilnują i zaganiają je do zagród niezbędne na farmie psy kelpie. Krowy spędzają cały rok na otwartej przestrzeni, gdzie są staw czy wanna z wodą, drzewa dające cień lub zadaszenie z plandeką, chroniące przed deszczem. Pasą się na ogromnych pastwiskach. Kiedy wyskubią trawę na jednym, przeprowadzane są na drugie, już zielone… Sam kiedyś widziałem, jadąc drogą koło pastwiska, jak po południu krowa przewodniczka spoglądała w niebo — „na zegarek” — i nagle powoli ruszyła przed siebie, a całe stado podążało za nią do elektrycznej dojarni, znacznie oddalonej od pastwiska. Kiedy tam dotarły, spokojnie ustawiły się w kolejkę i nie mucząc, cierpliwie czekały na wydojenie — dodał Jurek.

— A to ciekawy widok, chciałabym kiedyś zobaczyć to na własne oczy! — wykrzyknęłam. — Ale mów, opowiadaj jeszcze o farmerach — poprosiłam.

— Do najbliższego sklepu i stacji benzynowej ci odlegli farmerzy mają zwykle kilkadziesiąt kilometrów. Dokonują zakupów samochodem terenowym, raz na jakiś czas. Nie zapominają przy tym wstąpić do pobliskiego pubu na ulubione przez nich piwo i towarzyskie, mocno zakrapiane pogaduszki. Ja lubię ich prostotę, życzliwość, specyficzne, nieco chropowate poczucie humoru, twardość i upór, tak niezbędny do przetrwania na tej spieczonej niemiłosiernym słońcem czerwonej ziemi.

— A jak to jest z tymi „latającymi doktorami”? — zapytałam.

— Są niezbędni w country. Wzywani są przez farmerów telefonicznie w nagłych przypadkach, wypadkach, szczególnie tam, gdzie nie ma w pobliżu doktora lub odległość do najbliższego punktu medycznego jest tak wielka, że nie ma szans na szybkie dotarcie z chorym wymagającym natychmiastowej pomocy lekarskiej.

— O tych „latających doktorach” krążą legendy i nakręcane są filmy. Oglądałam tutaj taki film, z Kajtkiem, chociaż dialogów nie rozumiałam.

— Pojedziemy kiedyś na farmę, obiecuję ci — powiedział Jurek. — A teraz wracajmy do reszty towarzystwa, bo pewnie dzieci już się wymoczyły w wodzie, a Adaś upiekł na grillu lunch.

4

Tasmania

Mój kuzyn, zapalony kolarz, znający moje upodobania do podróży i zwiedzania, zabrał mnie ze sobą na kilkudniowe kolarskie zawody do Tasmanii. Ten chłodniejszy od pozostałych stan Australii to nie tylko niezwykle piękna natura, ale jest też nasiąknięty szokującymi historiami więźniów deportowanych z Anglii do Australii 227 lat temu… I o ich duchach, których obecność odczuwa się wciąż w nawiedzonych domach.

Przylecieliśmy do Hobart w piątek wieczorem. W sobotę rano mój misiowaty, ale wysportowany kuzyn ruszył w trasę rowerem, w niedzielę również. A ja przez te dwa dni plątałam się po Hobart po ulicach blisko hotelu, w którym spędzałam większość czasu.

Trzeciego dnia po przyjeżdzie, w poniedziałek ja — niecierpliwa, podekscytowana — i kuzyn — sceptyczny cynik — ruszyliśmy do miejscowego muzeum w Hobart. Tam dowiedziałam się o mrożących krew w żyłach, nieprawdopodobnych historiach więźniów wywiezionych z Anglii, z których większość po przypłynięciu w 1788 roku do Botany Bay w Sydney została przetransportowana do Tasmanii.

Jedną z więżniarek była siedemdziesięcioletnia Elżbieta, która ukradła w sklepie dwanaście dekagramów żółtego sera. Za tę kradzież groziła jej i osiemdziesięciodwuletniej Dorothy, która sprzedawała szmaty i starą odzież, śmierć przez powieszenie. Jednakże „litościwy” sąd darował im życie i zesłał je przymusowo do Australii. Jak te dwie stare kobiety mogły się przydać, dołożyć do budowania życia na tym dziewiczym, nieznanym odległym lądzie? Albo te dzieci? Najmłodszy, dziewięcioletni John, skazany na siedem lat wygnania za kradzież czapki? Czy ten jedenastoletni James, który ukradł ze sklepu wstążkę i parę jedwabnych pończoch? I ten piętnastoletni Jack, który porwał pachnące mydło ze sklepowej lady w Gloucester?

Były też młode kobiety w konwoju, jak dwudziestodwuletnia Kate. Bez grosza przy duszy wtargnęła do czyjejś kuchni i ukradła trochę boczku, wartego kilka szylingów, mąki i rodzynek oraz dwadzieścia cztery uncje masła wartego dwanaście szylingów. Ta głodująca w Anglii dziewczyna również została skazana na zesłanie.

Wbrew ich woli, więźniowie zostali załadowani na jeden z jedenastu statków wypływających z Anglii w 1787 roku. Był to pierwszy konwój pospolitych kryminalistów, wysłanych (niektórzy skuci łańcuchami) do niebezpiecznych kolonii na drugi koniec świata, do którego dotarli po dziewięciu miesiącach uciążliwej podróży.

Tych 736 drobnych złodziei, wygłodzonych dzieci, kobiet, zdesperowanych mężczyzn z tego pionierskiego wojażu miało założyć tam nowy świat. Gdyby nawet wiedzieli o tym, że będą założycielami nowej Australii, nie byłoby to dla nich pocieszeniem, kiedy tak leżeli ściśnięci pod pokładem statków.

Do hotelu, naładowani pięknymi widokami, pełni emocji i silnych wrażeń, wróciliśmy dopiero pod wieczór. Z balkonu na drugim piętrze mogliśmy oglądać wzburzone morze, szarpiące teraz falami piaszczysty brzeg.

— Możesz sobie wyobrazić ten konwój statków kołyszących się na morzu i tych nieszczęsnych ludzi upchniętych jak śledzie pod pokładem? — zapytałam kuzyna.

— Jest chłodno, chodźmy do pokoju. Odpoczniemy, zrobię drinka. To ci pomoże się uspokoić. Mnie też — powiedział wzburzony.

— Tak nieszczęsnych ludzi oderwać siłą od bliskich, rodziny, miejsc, w których się urodzili i wywieźć ich na koniec świata?! Bez nadziei na powrót, i to za takie drobne przewinienia, które popełnili z nędzy i głodu? Straszne, nieludzkie! I płynęli przez 252 dni!

— Siadaj, siadaj — zaganiał mnie na wygodny fotel Jurek.

Usiadłam i rozglądałam się po ciepłym, urządzonym przytulnie pomieszczeniu pomalowanym na biało, z beżowymi fotelami ustawionymi naprzeciw okna i kanapą po drugiej stronie, przysuniętą do prostego, drewnianego stołu. Za kanapąbyła kuchenna wnęka, w której kuzyn przygotowywał teraz drinki. Po chwili przyszedł, postawił szklaneczki na stół, usiadł i się napiliśmy.

— Lepiej? — zapytał po dłuższej chwili.

— Znacznie — odpowiedziałam już rozluźniona i zaczęłam sięśmiać.

Popatrzył na mnie zdumiony.

— Przypomniała mi się teraz ta kobieta w czerwonej czapeczce, której z wielkiej torby wyskoczył rudy kot, miauknął i wspiął się na czubek koi. A ten łysy facet w białych podkolanówkach i krótkich spodniach na szelkach próbował kota złapać i kiedy rudy go podrapał…

— To typowy Australijczyk.

— Kot? — zapytałam i śmialiśmy się już do rozpuku…


Następnego dnia rano, we wtorek, pojechaliśmy wypożyczonym samochodem do Longford, do gospodarstwa Woolmers, historycznego miejsca słynnego z kolonialnego życia i Narodowego Ogrodu Róż, umieszczonego na liście światowego dziedzictwa. Z Hobart jechaliśmy przez Heritage Highway. Ta droga — zbudowana przez więźniów na początku osiemnastego wieku — prowadzi przez farmy i czarujące, malownicze wioski z domami ponad stuletnimi, jakby zatrzymanymi w tamtych kolonialnych czasach.

— Widoki jak z bajki — wyrwało mi się.

— Albo kowbojskiego filmu — powiedział Jurek.

— Brak tylko saloonu i Indian.

— Są puby i Aborygeni.

— O, patrz — wskazałam ręką na czarną kobietę siedzącą z półnagim dzieckiem na trawie. — Jak im nie jest zimno? — dziwiłam się, ubrana w koszulę z długim rękawem i cienką bawełnianą kurtkę.

— Najwięcej Aborygenów mieszka w NorthernTerritory, blisko równika. Tam jest dopiero gorąco. Niektórzy z nich chodzą półnago, kobiety też… A zaraz będziemy jechać przez ten słynny most — dodał kuzyn.

Przejeżdżaliśmy wzdłuż brzegów rzeki Elizabeth i przez słynny Red Bridge, zbudowany w 1838 roku przez zesłanych więźniów, z cegieł przez nich równieżzrobionych. Na miejscu zwiedziliśmy wciąż istniejący, odrestaurowany dom, w którym mieszkały pierwsze więźniarki przybyłe z Anglii. Zrobił na mnie największe wrażenie.

Do hotelu wróciliśmy późno, zmęczeni. Wypiliśmy tylko herbatę i położyliśmy się do łóżek.

Nie mogąc spać w nocy, myślałam o tych czterech młodych dziewczynach z Anglii, skazanych za drobne przestępstwa na przymusowy wyjazd do Australii. Blisko dwa wieki temu, po kilkumiesięcznej podróży statkiem, dotarły półżywe do Tasmanii. Ulokowano je na dławiącym gorącem poddaszu gospodarstwa Woolmers, za zamkniętymi spustowymi drzwiami. Umęczone pracą na farmie, wracały do ciasnego pomieszczenia w kącie dachu, gdzie odpoczywały, marzyły, płakały, tęskniąc za swoimi. Wyobrażam sobie ich ogromną tęsknotę za matką. Może za chłopakiem. Za skrawkiem trawy za oknem, drzewem. Za ulubionym miejscem, zapachem. Nocą, ściśnięte razem, zasypiały na wąskich metalowych łóżkach. Na obczyźnie, na wygnaniu, były pewnie lepiej karmione i odziane niż tam, w domu, w slumsach. Ale one nie były tutaj wolne. Jeżeli taka dziewczyna zaszła w ciążę, dobrowolnie czy zgwałcona, karano ją pracą w fabryce. A potem sześciomiesięczne dziecko siłąodrywano od piersi matki i odbierano je. Wiele niemowląt umierało na skutek tego okrucieństwa.

Pozostały po dziewczynach z poddasza przyklejone do łupiących się z farby ścian wyblakłe wspomnienia po domu, odległym tysiącami kilometrów, którego nie miały już nigdy zobaczyć. Pomiędzy rupieciami na poddaszu zaplątał się — wyciosany z drzewa przez skazane — koń na biegunach, gotowy do wyruszenia na podwórko. Malutka blaszana wanienka i dziewczyn, zardzewiałe już teraz, łóżka. Podczas rekonstrukcji domu znaleziono pod poluzowaną deską podłogi kryjówkę jednej z dziewczyn. A w jej wnętrzu owinięty w torebkę po cukrze poszarpany szal — skarb, którego nigdy nie używała. I zmumifikowane szczury, które ten szal podgryzały… Ja wiem — odległe czasy, inna epoka, inni ludzie. Ale pragnienia, tęsknota i uczucia ludzkie były przecież takie same.

Nazajutrz, w środę rano, poszliśmy do hotelu na śniadanie. Mieliśmy do wyboru płatki owsiane, „kornfleksy”, tosty z vegemite, których nie cierpię, i owoce. Z cięższych dań: pieczone kiełbaski — mydlane, jak je nazywam — pieczarki, pieczona fasola i pomidory. Były też jajka sadzone na boczku.

Po solidnym śniadaniu, kawie i Pavlovej pojechaliśmy na zwiedzanie nawiedzonych przez duchy więźniów, domów. W dzieciństwie, szczególnie zimowymi wieczorami, uwielbiałam słuchać historii o duchach, po których zasypiałam spocona, przykryta kołdrą po sam czubek głowy. Co bym zrobiła, gdybym zobaczyła ducha?

W tamten piątek rankiem, jako turystka zafascynowana oglądanymi wcześniej widokami, weszłam do kuchni pierwszych osadników w Tasmanii. Już od progu poczułam przy sobie czyjąś obecność. Nagle dostrzegłam tuż przed sobą zamglony cień postaci dziewczynki stojącej w rogu kuchni, ubranej w staroświecki strój z pierwszego dziesięciolecia dziewiętnastego wieku. W długiej, ciemnej spódnicy trzymała kapelusz w rekach. Poczułam, jak włos jeży mi się na głowie, głos odmawia posłuszeństwa, nogi drętwieją, przyrastają do ziemi. Prawie zemdlałam i jakimś cudem uciekłam. Ale nie inny świadek takiej sceny, kobieta. Ona robi spokojnie zdjęcie duchowi, wychodzi na zewnątrz i pokazuje je koleżance.

Ale najbardziej nieszczęśliwym, nawiedzanym przez duchy i śmierć domem w Tasmanii jest Garth House, jak wyczytaliśmy z przewodnika po Tasmanii. Legenda mówi, że prawo własności do owego lądu otrzymał młody, nieznany Anglik, około 1830 r. Zostawiając narzeczoną w Anglii, przyjechał do Tasmanii i z przydzielonymi mu skazanymi rozpoczął budowę dwupiętrowego domu z piaskowca. Do obsadzenia drogi dojazdowej sprowadził nawet z Anglii rzadki gatunek drzew. Kiedy budowa była na ukończeniu, podekscytowany i szczęśliwy popłynął do Anglii po narzeczoną, aby się z nią ożenić i przywieźć ją do nowego, pięknego domu. Niestety. Miłość jego życia, znudzona oczekiwaniem, poślubiła innego. Zdewastowany, wrócił natychmiast do Garth i nie mogąc znieść zdrady, podciął sobie gardło na dziedzińcu domu. Dom opustoszał. Kilka lat później Ann, dwuletnia córka nowego właściciela domu, Petersa, uciekła niani i wpadła do usytuowanej kilka metrów od domu głębokiej studni. Niania wybiegła dziecko ratować i również utonęła. Następny właściciel Garth, James, kilka miesięcy po zamieszkaniu wyprowadził się z powodu pożaru, który mocno zniszczył budynek. Jego brat Thomas ledwie Garth odbudował w 1866, kiedy pożar ponownie dom zrujnował.

Ruiny pięknej niegdyś budowli, w ciągu dnia spokojne, smutne, zachwycają pięknymi widokami rzeki i pobliskich łąk. Nocą straszą. Rozlegają się z nich przenikliwe jęki młodego Anglika i przerażające, bolesne krzyki małej Ann i jej niani. Nawet wielu najodważniejszych turystów nie może przetrwać tam nocy. Uciekają na długo przed świtem. Na zdjęciu zrobionym przez rodzeństwo turystów w spokojny, upalny dzień, w oknie ruin domu widać wyraźnie cień ducha mężczyzny w kapeluszu.

— No i co ty na to, niedowiarku? — zapytałam kuzyna.

— Może to być jakaś skondensowana w tym miejscu zła energia. Nie wiem… — odpowiedział Jurek.

— Utworzona z rozpaczy i nieszczęścia? Ja wierzę w duchy, chociaż okropnie się ich boję.

Odwróciliśmy się i powoli poszliśmy do samochodu.

— Jakie mamy plany na jutro? Jedziemy do Cradle Mountains czy do więzienia we Fremantle, zbudowanego przez samych więżniów? — spytał Jurek.

— W busz i nad to piękne jezioro, Cradle. Odpocząć od tych okropności, nałykać sięświeżego powietrza, nacieszyć oczy zielenią. A o Potaskim mamy broszurkę, którą możemy sobie przeczytać w domu — odpowiedziałam.

Zatem w czwartek rano pojechaliśmy do Cradle Mountains. To był widok niezapomniany. „Te groźne i dumne masywy skalne zazdrośnie strzegą lazurowego jeziorka, wtulonego ufnie w ich wnętrze. Kołyszą je leniwie, nieustannie, miłośnie. Ogrzewają tęsknymi, łaknącymi ochłody szarymi szczytami. Odwiecznie spoglądają lubieżnie w jego wilgotną, pociągającą toń. Otulając je poranną mgłą, przekazują swoje tajemne, kamienne pragnienia” — zapisałam w notatniku.

Byliśmy oczarowani tym widokiem. Siedzieliśmy na plaży nad brzegiem wody, spacerowaliśmy po gęstym lesie, robiliśmy zdjęcia. Zjedliśmy tam lunch, łososia pieczonego na węglach z frytkami i sałatką coleslaw. Kupiliśmy świeży chleb w najstarszej piekarni, zbudowanej w 1822 roku z cegieł, wyprodukowanych na miejscu przez skazańców, i z wyciosanego drzewa. Wciąż jest czynna. Wypieka chleb wedle tamtej, blisko dwuwiekowej receptury, który jeszcze ciepły jest sprzedawany na miejscu.

Przypomniała mi się teraz piekarnia w Nannup w Zachodniej Australii, w której czuje się ciarki na skórze, jak się do niej wejdzie. Stare blachy do pieczenia wciąż tam są i mówi się, że czasami czuć tam zapach świeżo upieczonego chleba i słychać hałas starej maszyny do liczenia. A w nocy mieszkańcy osady słyszą w piekarni głosy kobiety i mężczyzny kłócących się i tłuczenie garnków. Zostało tam popełnione morderstwo na właścicielach piekarni.

Pełni wrażeń wróciliśmy do hotelu. Poszliśmy na kolację do restauracji hotelowej, gdzie zjedliśmy kotlety baranie z pumpkinem i dwoma pieczonymi ziemniakami, sałatkę z piklowanych buraków. Wypiliśmy po drinku, żeby trochę odtajać i się zrelaksować.

— Zadowolona? — zapytał kuzyn.

— Nawet nie wiesz jak bardzo — odpowiedziałam.

— No, to teraz idziemy spać, bo jutro czeka nas długa droga.

Dopiero następnego dnia, w podróży do domu, przeczytałam o pierwszym polskim osadniku w Australii.


Joseph Potaski był pierwszym polskim osadnikiem w Australii. W Polsce brał udział w powstaniu kościuszkowskim i w oblężeniu Warszawy, w masakrze Pragi. Do Londynu przyjechał jako uciekinier szukający azylu. W 1802 roku stanął przed sądem w Sussex, oskarżony o kradzież kobiecego szala na głowę, ze sklepu. Skazano go za ten czyn na siedem lat przymusowego pobytu w Australii.

Na statku Calcuta dołączyła do niego żona Catherine i syn Joseph jr, którzy płynęli jako wolni osadnicy. Do Risdon Cove, Hobart, dotarli po długiej i męczącej podróży, w lutym 1804 roku. Tam urodziła im się córka, Catherine, jako pierwsza Europejka urodzona i ochrzczona w Tasmanii.

Żona Potaskiego — jako wolny osadnik — otrzymała wiele akrów lądu w Clarence Plains. Joseph został uwolniony w 1810 roku. Na otrzymanej przez żonę ziemi uprawiali dla kolonii więcej pszenicy i kukurydzy, niż było potrzeba na cały rok. Niestety, w latach przed śmiercią, Potaski wpadł ponownie w konflikt z prawem. Tym razem za kradzież bydła. Zmarł w 1824 roku, w Hobart.

Na bakier z prawem były również jego dzieci. Syn Joseph, wraz z czterema wspólnikami, okradł dom agenta, MrThruppa, i zgwałcił jego żonę. Za to przestępstwo, w wieku 20 lat, został powieszony w Hobart. Córka Potaskiego, Catherine, nie cieszyła się lepszą opinią. W wieku 16 lat urodziła nieślubne dziecko, co w tamtych latach było przez kościół piętnowane. Była także oskarżona o prostytucję. Jednak wiele lat później — może za farmerskie osiągnięcia — w Hobart odkryto tablicę ku pamięci Potaskiego. W 2003 roku odbył się koncert w Hobart, celebrujący 200-setną rocznicę jego przypłynięcia do Australii.


To była niezwykla podróż, niezwykłe widoki, emocje i niezapomniane przeżycia. Chyba jedna z moich najpiękniejszych wycieczek, ale i jedna z najsmutniejszych.

5

Zbliżał się listopad, ostatni miesiąc przed wygaśnięciem wizy. Nie wiedziałam, czy starać się o pobyt, czy wyjechać. Bardzo tęskniłam za rodziną i napisałam do nich taki list:


Jest mi tutaj dobrze. Odpoczęłam, uspokoiłam się. Jurek i ferajna są fajni, przyjaźni, wożą mnie w różne piękne miejsca. Wszystko podoba mi się w Australii, może dlatego, że jest tak różna od Polski. Ogromna, przestrzenna, słoneczna i gorąca. Zielona i zadrzewiona. Nie widzi się tych szarych, ponurych bloków i betonów. Przeważają parterowe, starsze domki z dachówką z kamionki, z werandą i kwiatami z frontu i ogrodem z tyłu. Gdzieniegdzie trafiają się dwupiętrowe bloki z dwiema klatkami.

Sydney to zbiorowisko ludzi różnych ras i narodowości, wyznań, kultur, obyczajów i upodobań. Chińczyk — a jest ich tutaj bardzo dużo — kupuje głównie w chińskich sklepach, w których handluje się na okrągło przez cały rok. Jest pracowity i cierpliwy. Arab żyje w hermetycznie zamkniętej grupie, zwykle w wielodzietnej rodzinie. Syn po śmierci ojca ma obowiązek opiekować się matką, siostrami. Obchodzi raz w roku miesiąc trwający ramadan — rodzaj postu, skupienia i modlitwy. Bywa fanatyczny. Zdarza się pomocny i życzliwy. Ich kobiety nosząchustki na głowach nawet i w upały, nie chcąc się narazić Allachowi. Widuje się młodsze, które się z tego nakazu już wyłamują.

Dużo Hindusów pracuje w telekomunikacji. Dlatego wydzwaniają do klientów o różnych porach dnia, czasami namolnie i uporczywie — nie zawsze zrozumiale coś reklamują, oferują, proponują. Lepiej lub gorzej jeżdżą samochodami w ruchu lewostronnym, szerokimi, kilkupasmowymi drogami. Lub pociągami z klimatyzacją czy autobusami jeżdżą do pracy w City, które wielkimi biurowcami, zgiełkiem, ruchem i hałasem trochę mnie przeraża.

Wolę ciszę i tutejszą zachwycającą zielenią, oceanem, roślinnością i ptactwem przyrodę. Lubię zielono-szary bush, ciągnący się kilometrami po obu stronach drogi. Trochę smutny, milczący, prażony słońcem i pożarami wzniecanymi przez nieostrożność lub przez arsonistów.

Twarde jak kamień nasiona drzew, których powłokę spala ogień, wpadają w gliniastą glebę, zakorzeniają się, puszczają pędy i wyrastają z nich nowe drzewa. Jest tutaj mnóstwo kwiatów na drzewach, krzewach, w ogrodach i na poboczach dróg. Ich kolory i czas kwitnienia regulują pory roku. Jesień jest prawie niezauważalna, bo rzadko gdzie można spotkać drzewa, które gubią liście.

Dla mnie uderzającą różnicą między Polską a Australią jest świecące prawie na okrągło słońce. Zdarzają się pory deszczowe. Wieją porywiste wichury strącające dachy domów i łamiące drzewa. Groźne sztormy na oceanie. Przeżyłam nawet piaskową burzę, pokrywającą czerwonym pyłem domy, drzewa, ulice i cały otaczający nas pobliski świat. Ale nie ma zimy z mrozem i śniegiem, przynajmniej w Sydney. Odpadają znienawidzone czapki, ciepłe buty, swetry. Kapoty, ciepłe majty i pończochy.

Zakłóca tę doskonałość wilgotny chłód w domach, zimą ogrzewanych elektrycznymi grzejnikami lub za pomocą klimatyzacji. Szczególnie w starych domach, stanowiących większość. Widziane wcześniej tylko na filmach kominki istnieją wprawdzie, lecz stanowią raczej dekorację. Dają ciepło, blask i cudowną atmosferę tylko podczas palenia się drzewa w ich czeluściach. I to najbliższemu otoczeniu pieca. Tuż po zgaśnięciu ognia ucieka ciepło i urok pryska jak bańka mydlana. Dlatego niektórzy ludzie chodzą wtedy do centrum handlowego na zakupy — bo tam jest ciepło, można iść na kawę lub plotki i się rozgrzać. Klimatyzacja jest również w autobusach i pociągach, centrach handlowych, biurach.

Pomimo tych uroków, widoków i wspaniałości czuję się tutaj rozdarta na pół. Z jednej strony spokój, odpoczynek, wolność, z drugiej — gryząca tęsknota za wami, lasem, znanymi miejscami. Rozdarta przez tę atmosferę bliskości, serdeczności i przynależności. Dlatego stoi przede mną trudny wybór: zostać tu czy wracać tam…


Początkowo mglista myśl o przedłużeniu pobytu pod namową kuzyna przemieniała się powoli w chęć pozostania w Australii na stałe.

— Co ci zależy? — perswadował. — Złóż papiery o pobyt stały, a nuż ci się uda. A jeżeli nie, przedłużymy twój pobyt o następne kilka miesięcy.

— Ale ja nie wytrzymam tutaj bez córki, już teraz tak bardzo za nią tęsknię. Poza tym ona potrzebuje mojej opieki, obecności, wsparcia. A tymczasem obarczyłam ją opieką nad jej ojcem. Ona nie jest taka silna ani wytrzymała — broniłam się słabo.

— To mądra dziewczyna, da sobie radę. A jak uzyskasz pobyt, możesz do niej pojechać. A potem ją tutaj sprowadzić, jak skończy studia.

— Nie zapędzaj się za daleko. Lepiej pomyśl, na jakiej podstawie rozpocznę starania o stały pobyt — powiedziałam.

— Humanitarnej oczywiście, jakżeby inaczej — skwitował Jurek.

— Nie w moim przypadku. Politycznie się nie udzielałam, do żadnej partii nie należałam. Nie byłam prześladowana ani uwięziona. Chyba tylko przez pracę i mojego szefa.

— Zatem wydamy cię za mąż.

— Dziękuję, jeszcze na dobre od tamtych dwóch się nie uwolniłam. Niespieszno mi do obrączki ani ołtarza. Wolność jest najpiękniejszym stanem. Teraz już za nic ani dla nikogo z niej nie zrezygnuję.

— Słyszałem o takim prawniku w Blacktown, który pomaga rodakom w sprawach emigracyjnych. Mogłabyś się z nim skontaktować i zorientować w szansach czy możliwościach.

Następnego dnia znaleźliśmy w książce telefonicznej numer adwokata i zadzwoniłam do niego. Energiczny głos w słuchawce pytał mnie, jak długo mieszkam w Australii, ile mam lat, o zawód, a potem zaproponował spotkanie w jego biurze.

— Tylko jak ja tam do pana trafię? Jeszcze nie podróżowałam tutaj pociągiem. Poza tym nie znam angielskiego ni w ząb.

— Odbiorę panią ze stacji. Będę czekał przy wyjściu po prawej stronie. Ze swojej stacji dojedzie pani pociągiem bez przesiadki.

Po czym powiedział „do widzenia” i odłożył słuchawkę.

Blady strach mnie ogarnął, ponieważ wożona samochodem przez rodzinę, nie podróżowałam jeszcze samodzielnie innymi środkami lokomocji, a pociągiem nie jeździłam przez wiele lat. Czułam się więc jak dziecko pozostawione własnemu losowi przez wyrodną matkę.

Wieczorem rodzina udzielała mi instrukcji podróżowania w pojedynkę, w sposób przystępny i zrozumiały. Dla nich.

— Ale ja tam za nic nie dojadę. Zaginę po drodze lub napadną mnie jakieś zbiry w pociągu. Poza tym skąd ja będę wiedziała, że pociąg jedzie do Blacktown?

— Tak łatwo się nie ginie, nie jesteś szpilką. Zbiry jeszcze o tej porze śpią, a na piątym peronie, na takiej tablicy, ruszającej się, będzie jak byk napisane: Blacktown. Tyle chyba będziesz umiała przeczytać?

— Jadę na waszą odpowiedzialność. Jak nie wrócę, będziesz się tłumaczył mojej córce — zagroziłam kuzynowi.

W odpowiedzi kazał mi się kłaść spać, wypocząć, bagatelizując moje podróżnicze dylematy.

Rano, po przedrzemanej w połowie nocy, pomaszerowałam na stację kolejową. Wsiadłam w pierwszy nadjeżdżający pociąg i ruszyłam w podroż w nieznane. Nie trwała ona długo, albowiem po dziesięciu minutach pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji, po czym z głośnika usłyszałam powtarzaną kilkakrotnie zapowiedź, po której pasażerowie, początkowo z ociąganiem, powoli zaczęli opuszczać wagony. Struchlałam. „Co się dzieje? Jak tu się dowiedzieć? Nie wysiadam” — zadecydowałam bliska płaczu, widząc z przerażeniem, że w wagonie zostałam sama, a reszta ludzi z pociągu stoi tłumnie na peronie, przyglądając mi się z wyraźnym zainteresowaniem. „Nie wysiadam” — zaparłam się, odwracając głowę od okna.

Po chwili do wagonu wsiadł kolejarz, który próbował mi coś wytłumaczyć, ręką wskazując ludzi na peronie. Milczałam, bo nie umiałam nic powiedzieć. Kolejarz powtórzył przemowę nieco już strapiony, nie wiedząc, co ze mną zrobić. Zdawał sobie sprawę, że nie może mnie dotknąć i wyprowadzić, ponieważ wówczas może być posądzony o naruszenie mojej cielesnej nietykalności.

Skołowana zerknęłam w okno, aby sprawdzić reakcję pasażerów. Jedna starsza pani dawała mi znaki ręką, abym opuściła pociąg. Zatem wstałam, ku wyraźnej uldze kolejarza, i ruszyłam na peron. Przystanęłam obok tej kobiety, która gestykulując, starała się ze mną porozumieć. Wytrzeszczałam na nią napełnione powstrzymywanymi łzami oczy, nie mając pojęcia, o co jej chodzi. Czerwona ze wstydu aż po pięty, upokorzona, powtarzałam cicho tylko jedno słowo: Blacktown. W końcu ona zamilkła, uśmiechając się tylko do mnie przyjaźnie.

Stałam jak niemota, wrośnięta w ziemię. Czułam, jak zaczyna mnie boleć głowa i ogarniać wściekłość na kuzyna. „Jak oni mogli mnie tak wysłać, żmije jedne?! Już nigdy w życiu się do nich nie odezwę” — odgrażałam się w myślach, chcąc sobie zapewne ulżyć w cierpieniu.

Po dłuższej chwili nadjechał na peron pociąg. Pani ruszyła, oczami dając mi znak, abym uczyniła to samo, i tym sposobem wprowadziła mnie milcząco do wagonu, a sama wysiadła. Uśmiechając się, pomachała mi ręką z peronu. A pociąg, do którego mnie wprowadziła, ruszył ze mną w środku.

Po dwudziestu minutach jazdy dojechaliśmy do Blacktown. W głowie miałam chaos, nie wiedziałam, do którego wyjścia się skierować, albowiem były dwa. Jedno było z lewej, kiedy stanęłam do wyjścia twarzą, po czym stawało się z prawej, kiedy stanęłam do niego tyłem.

Wszyscy pasażerowie poza mną opuścili stację. A ja sprawdzałam raz jedno, raz drugie wyjście. Przy żadnym z nich nie dostrzegłam mającego oczekiwać na mnie mężczyzny. „Co ja teraz zrobię? — zastanawiałam się zmartwiona. — Telefonu do niego nie mam, na oczy go nie widziałam. Nie wiem, jak kupić bilet, ani w który wsiąść, aby dojechać do domu”.

Błąkałam się tak po pustym teraz peronie, jak przerażona owca, spodziewając się podróżniczego końca świata. Szłam w stronę nadjeżdżającego właśnie pociągu, gotowa głośno zapłakać, i w tym momencie usłyszałam za plecami:

— Czy to pani Ala?

Odwróciłam się gwałtownie, jednocześnie dając upust tłumionym łzom. I nie bacząc na nic, wpadłam prosto w otwarte ramiona mężczyzny, płacząc jak małe dziecko. Średniego wzrostu, ciemnowłosy sympatyczny człowiek trzymał mnie w objęciach, pozwalając pozbyć się płaczem nagromadzonego wewnątrz napięcia i strachu.

Kiedy już nieco przycichłam, przestało mną szarpać szlochanie, uwolnił mnie z uścisku. Sięgnął do kieszeni po kraciastą chusteczkę, którą delikatnie próbował mi ocieraćłzy. Przejęłam ją od niego. Wytarłam twarz. Westchnęłam z ulgą. Popatrzyłam na wybawcę i palnęłam z głupia frant:

— To chyba z panem miałam się spotkać?

Mężczyzna przytaknął, ujął mnie za rękę i poprowadził do zaparkowanego przed stacją kolejową samochodu. Pomógł mi wsiąść. Zamknął drzwi i przeszedł na stronę kierowcy. Wsiadł, zapalił silnik i ruszyliśmy przed siebie.

W całkowitym milczeniu pokonaliśmy drogę do jego biura, usytuowanego na ruchliwej, centralnej ulicy. Już wewnątrz biura usiadłam z ulgą w fotelu, a mój wybawca z kolejowych tarapatów zakrzątnął się koło kuchenki.

— Kawa? — zapytał.

— Poproszę herbatę, jeśli można.

— Nawet z cytryną lub mlekiem — uśmiechnął się do mnie, manipulując przy czajniku i szklankach.

Po chwili postawił przede mną herbatę z cytryną, usiadł naprzeciwko przy kawie, patrząc na mnie z uwagą.

— Lepiej już? — zapytał spokojnie.

Kiwnęłam tylko głową.

— To ja z taką płaczką wyznaczyłem sobie randkę? — pokręcił głową uśmiechając się.

Dopiero po wypiciu herbaty poczułam prawdziwą ulgę, wypuszczając z siebie powoli całe nagromadzone napięcie, po czym opowiedziałam mu o swoich debiutanckich perypetiach podróżniczych.

— A ja czekałem pół godziny przed umówionym wyjściem. Kolejne piętnaście minut przed drugim, tak na wszelki wypadek, po czym wróciłem do biura. Próbowałem zająć się pracą, wykonałem kilka telefonów, ale wciąż odczuwałem jakiś niepokój. To niedoszłe spotkanie nie dawało mi spokoju, uwierało. Wreszcie — kontynuował– zamknąłem biuro i przyjechałem ponownie na stację kolejową. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. Najważniejsze, że się spotkaliśmy i pani się nie zagubiła.

— Już i tak zabrałam panu dużo cennego czasu — wkroczyłam mu w słowa. — Czy pan może mi pomóc w uzyskaniu stałego pobytu?

— Spróbuję, aczkolwiek uprzedzam, że nie będzie to łatwe. Należała pani do Solidarności?

— Nie.

— Była pani prześladowana przez władzę?

— Nie.

— Ani trochę? Jakieś ulotki, przesłuchania, groźby? Przecieżłatwo coś wymyślić, podkoloryzować. Udać ofiarę reżimu — roześmiał się, w moim pojęciu głupawo.

— Nie mnie. Zaplątałabym się tak, że tutaj i w kraju zszarpałabym sobie opinię.

— No to względy polityczne nie wchodzą w grę. Najłatwiej byłoby znaleźć sobie mężczyznę, wyjść za mąż i sprawa załatwiona.

— To niemożliwe.

— Znaleźć sobie męża? Najprostsza rzecz na świecie.

— To nie wchodzi w rachubę.

— Rozwiedziona? Bo spodziewam się, że jest pani rozwiedziona?

Pokręciłam tylko przecząco głową, czerwieniąc się jak piwonia.

— No to mamy problem, a z problemem należy się przespać — popatrzył na mnie z uwagą.

— Mam nadzieję, że każde z osobna — wypaliłam już nieco poirytowana — ponieważ pozostanie tutaj nie jest dla mnie aż tak ważne. Mam gdzie wracać i mam do kogo. Po prostu myślałam o przedłużeniu wypoczynku. Jeżeli mi się nie uda, nie zamierzam rwać włosów z głowy i szukać aż tak drastycznych rozwiązań. Wobec tego byłabym rada, gdybym dotarła jakoś na stację kolejową. Z pana pomocą, jeżeli to możliwe.

— Nie ma mowy. Zawiozę panią pod sam dom, a nawet oddam w ręce rodziny.

Nie oponowałam, mając świeżo w pamięci ostatnie przeżycia kolejowo-podróżnicze. Zatem wstaliśmy, udając się do zaparkowanego przed budynkiem samochodu.

— Nie damy się namówić na kolację? Teraz, zaraz?

— Dziękuję, ale nie dzisiaj. Może kiedyś — dodałam wymijająco.

W drodze mówił głównie on. Pięknie opowiadał o okolicy, swoich emigracyjnych początkach, relacjonował zabawne historie niektórych emigrantów. Pod domem zapewnił mnie, że pomyśli o sposobie zainstalowania mnie tutaj na dobre, dlatego prosi o telefon kontaktowy.

— Ja do pana zadzwonię — bąknęłam jak nawiedzona szesnastolatka, przyzwoita aż do nieprzyzwoitości.

— Tak mnie pani łatwo skreśliła? No cóż, to do… I nie dokończył, bo zza budynku ukazał się mój kuzyn z workiem śmieci, witając mnie uśmiechem.

— A gdzie ty się tak długo podziewałaś? Już miałem dzwonić na policję — żartował.

— Kto wie, czybyś nie musiał tego uczynić, gdyby nie ten pan.

— Czyli wybawca? Wobec tego zapraszam pana do domu. Muszę się dowiedzieć, co moja siostra tym razem zwojowała. Proszę tędy, proszę — wskazywał ręką drogę.

Od tej pory spotykaliśmy się z wybawcą–adwokatem często. Chodziliśmy do klubów, jeździliśmy w weekendy na dalekie wycieczki. Zaprzyjaźniliśmy się i lubiliśmy ze sobą przebywać. Było fajnie, wesoło, relaksowo, tak trochę urzędowo, ale i romansowo.

Czasami, podczas spaceru po plaży lub kolacji w klubie, mój adwokat przebąkiwał o moim rozwodzie.

— Poszukajmy innego sposobu na moje pozostanie tutaj. Poza tym jak ja mogłabym się rozwieść zaocznie? To niemożliwe — kręciłam przecząco głową, mając w pamięci rozstanie z Heniem i perypetie z tym związane.

Pewnego niedzielnego poranka, podczas naszego weekendowego pobytu w Foster, obudziłam się wcześniej i przez otwarte drzwi pokoju, w którym spałam, spostrzegłam golącego się w łazience Witka — prawnika — w slipach. Nie mylić z szortami. Sama nie wiem, dlaczego zmroziło mnie to natychmiast, jakbym została oblana zimnym prysznicem. Tyłek męski, odziany w majtki, był typowy, jak mniemam. W normie. Nogi nie były szpetne ani krzywe. Ale mnie ten widok wyraźnie się nie spodobał, zraził mnie do niego. Toteż moje niezbyt gorące amorowo podejście do prawnika spadło gwałtownie do minimum. Wciąż się przyjaźniliśmy, spotykaliśmy, chociaż ja unikałam kontaktów bardziej prywatnych.

Na wypady poza Sydney zabieraliśmy często ze sobą przyjaciela Witka, Australijczyka. Bardzo sympatycznego, wesołego, tyle że do porozumienia się z nim potrzebowałam tłumacza.

6

Na Wszystkich Świętych pojechaliśmy na cmentarz. Zapaliliśmy świeczki za naszych zmarłych na najbardziej zapuszczonych, starych grobach.

Święto zmarłych w Australii nie jest oficjalnym świętem. Jest zwyczajnym, roboczym dniem. Tylko religijnie celebrowany jest mszą w kościołach katolickich i innych chrześcijańskich. Na cmentarzu nie odczuwa się tej specyficznej atmosfery smutku, zadumania, nostalgii, a nawet tęsknoty za tymi, którzy już odeszli. Cmentarz podzielony jest na sekcje wyznaniowe oraz narodowościowe. Groby różnią się od naszych. Nie ma płyt przykrywających groby porośnięte starannie przystrzyżoną trawą, na której siedzimy, klęczymy lub ją depczemy. Są tylko u wezgłowia kamienne, obecnie zwykle marmurowe, nagrobki, z wmurowaną w nie tablicą z inskrypcjami. Po bokach jest miejsce na bukiet kwiatów, zwykle sztucznych. Nie ma więc pięknych, uplecionych z jesiennych kwiatów wieńców czy doniczkowych, misternie ułożonych wiązanek. I brak jest świeczek, tego żywego ognia spalającego zło. Swoim łagodnym ciepłem otulającego nasze emocje, intencje. Stwarzającego ulotną atmosferę połączenia — chociaż na chwilę, z bliskimi naszemu sercu duszami.

Tylko na katolickich, a szczególnie naszych polskich nagrobkach palą sięświeczki, w ten upalny zwykle, jesienny dzień. Brak jest ławeczek, na których można przysiąść, podumać lub popłakać. Nie można posadzić przy grobie krzewów, kwiatów ani drzew, które tylko przydrożnym grobom dają chwilowy cień. Brakuje tego klimatu świątecznej powagi.


Któregoś dnia w listopadzie siedziałam z dziećmi w domu, bo na dworze było duszno, parno i zanosiło się na wielką burzę. Od zawsze bałam się grzmotów i piorunów, zwłaszcza po tym, gdy w dzieciństwie wracaliśmy z dziećmi w burzę z lasu do domu i na naszych oczach piorun uderzył w drewnianą chałupkę, ktora stanęła w płomieniach.

W Polsce w większych budynkach i blokach zainstalowane były piorunochrony. Tutaj ich nie było, więc mój strach przed burzą się wzmógł. Na moje szczęście całkiem niespodziewanie Jurek wrócił z pracy wcześniej. Zjedliśmy lunch, dzieci poszły się bawić do swojego pokoju, a my z Jurkiem usiedliśmy w fotelach w sittingu i zaczęliśmy rozmawiać.

— Obiecałeś, że mi opowiesz o Aborygenach — przypomniałam mu.

— Opowiem ci, jak postawisz butelkę ginu — zażartował.

— Już się robi — odpowiedziałam.

Poszłam do kuchni, przyniosłam butelkę Wyborowej, postawiłam ją na stół. Usiadłam i czekałam na opowieść.

— To co chcesz o nich wiedzieć?

— Wszystko.

— Okej.

Wstał, poszedł do sypialni i za chwilę wrócił z zeszytem, który mi wręczył, mówiąc:

— Przeczytaj sobie to opowiadanie.

— Aleś się wyłgał. Ja chcę, żebyś ty mi opowiedział.

— Czytaj, a ja idę się trochę zdrzemnąć.

Otworzyłam zeszyt w szerokie linie — tylko takie tutaj są, i gładkie; kratkowanych zeszytów nie ma — i zaczęłam czytać.


„Aborygeni to rdzenni mieszkańcy Australii, ci, którzy byli tu od początku. Jako pierwsze wędrowne plemiona na świecie, przybyli z Azji do Australii kilkadziesiąt tysięcy lat temu.

Żyli gromadnie. Koczowali blisko wody, polowali na kangury drewnianymi bumerangami, żywili się robakami, orzechami, jagodami, podobno i ludźmi. Czcili naturę i ziemię — uznawaną przez nich za matkę człowieka — wierząc, że duchy przodków nadały jej kształt w dalekiej przeszłości. I to od nich — duchów — pochodzą wszystkie elementy natury, ciała niebieskie, flora, fauna oraz ich przodkowie.

Biali — kolonizując kontynent, dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku wykreślili ich z oficjalnej Księgi Flory i Fauny, uznając Aborygenów za ludzi. Dopiero w 1984 roku przyznano im prawa wyborcze.

Niektórzy biali wyrządzili Aborygenom wiele krzywdy zabierając im ziemię, wydzierając dzieci od matek, zniewalając do służby. Bijąc ich, poniewierając, gwałcąc aborygeńskie kobiety. Po odebraniu im tożsamości i odcięciu wielu z nich od ich naturalnego środowiska, bliskości z naturą, część została umieszczona w rezerwatach. Inni zostali „przeplantowani” do miasta, gdzie nie chcieli pracować. Bezczynni, zmuszeni do ograniczenia życiowej przestrzeni, odarci z tradycji, tęsknili za rodziną, przyrodą, wpadali w alkoholizm czy narkomanię.

Niektórzy trafiali do więzienia, gdzie zdarzało się, że popełniali samobójstwa, nie umiejąc żyć bez wolności. Kierowali się własną sprawiedliwością. Kary za przewinienia wymierzała im starszyzna, ustalająca społeczne normy postępowania, nie ograniczająca im fizycznej wolności.

Mają swoje legendy, mity, pieśni i tradycje. Jedna z legend głosi, że skała Uluru, Miejsce Spotkań, została stworzona (w mitycznych czasach) przez dwóch chłopców bawiących się gliną. U podnóża skały leży jaskinia z cennymi malowidłami przodków Aborygenów.

Podczas uroczystości plemiennych grają na ogromnym flecie, Didgeridoo, jednym z najstarszych instrumentów świata, sporządzonym z wyjedzonych przez termity gałęzi eukaliptusa i tańczą wymalowani w przeróżne wzory. Odtwarzajątym sposobem opowieści o Australii, przez pokolenia przetrzymywane w legendach, pieśniach i tradycji.

Populacja Aborygenów wciąż maleje, jest ich obecnie około 220 tysięcy.

Obecny premier przeprosił ich w Parlamencie za dyskryminację i prześladowania, za praktyki „skradzionego pokolenia”.


OakabellaHomestead, zbudowany na odebranej Aborygenom ziemi, poświęconej duchom ich przodków, będącej miejscem ich spotkań i rytualnych obrządków, jest magnesem dla spirytualnej energii.

Dom ten uważany za najbardziej nawiedzony przez duchy budynek w Zachodniej Australii, jest jak muzeum duchów. Przez półtora wieku istnienia — niedotykany przez lata, zawarł w sobie mrożące krew w żyłach historie przekleństw, dziwnych wypadków, wielkich chorób, samobójstw. Jak również tajemniczych afer, morderstw, niewyjaśnionych śmierci dzieci.

Odwiedzający go turyści twierdzą, że drzwi w domu otwierają się i zamykają same, odczuwa się czyjąś zimną obecność, dziwne zapachy i gwałtowne spadki temperatury. Dlatego odwiedzających OakabellaHomestead ostrzega się przed braniem jakichkolwiek pamiątek z domu i otoczenia, nawet kamieni czy żwiru, które mogą przynieść pecha.

Być może jest to przesąd, ale opisane są historie klątw rzucanych na odwiedzających ten nieszczęsny dom ludzi, a nawet przypadki zachorowań i gwałtownej śmierci.

Aborygeni są przekonani, że jest to kara dla białych za pogwałcenie spokoju ich ziemi, wymierzana przez ich zmarłych przodków”.


Po przeczytaniu tych tekstów długo siedziałam i rozmyślałam o losach ludzkich i krzywdzie, jaka ich dotyka za przynależność do innej rasy, grupy czy religijne wyznania.

Nagły błysk i trzask piorunu wytrącił mnie z tych rozmyślań, więc poderwałam się z fotela i uciekłam do sypialni dzieci.


Następnego tygodnia w czwartek przeżyłam przyjemną niespodziankę. Zadzwoniła szefowa z klubu polskiego i zapytała, czy mogłabym za godzinkę przyjść do pracy. Tknięta niepodejrzewaną u siebie kupiecką dyplomacją sprzedania się jak najlepiej, poprosiłam o chwilę do namysłu, potrzebnego mi do naradzenia się z rodziną. Po kwadransie oddzwoniłam, że przyjdę.

Na miejscu dowiedziałam się, że zrobiłam więcej pierogów w jeden dzień, niż kucharka z mężem trunkowcem w spółce przez trzy dni. Pomocnik upił się, nie wiedzieć kiedy i czym, tak skutecznie, że nie odróżniał ciasta od farszu. Przy tym wyśpiewywał głośno i fałszywie, rozrywkowo w jego pojęciu, sprośne piosenki. Aż w końcu zmęczony występem i pracą zasnął słodko pomiędzy wiadrami w kącie.

Stanęłam więc samodzielnie przy długim metalowym stole — moim nowym stanowisku pracy. Rozpoczęłam od zaczynienia ciasta na pierogi. Użyłam do tego celu znajdującą się w pobliżu mąkę. Nigdy nie zagniatałam takiej ilości ciasta naraz. Nagle jeszcze dobrze niezagnieciony zaczyn zaczął niepokojąco puchnąć, aby po chwili wypełnić wielką miskę. Oniemiałam zdezorientowana, nie wiedząc, co robić, a ciasto kipiało beztrosko, szukając ujścia na zewnątrz. Usatysfakcjonowana ciastowa od serników, uśmiechając się szyderczo, kolebiąc zwałami zbędnego tłuszczu, ochotnie ruszyła po szefową.

„Taka wpadka” — myślałam ponuro, zastanawiając się jednocześnie, gdzie popełniłam błąd.

Przybyła wkrótce kierowniczka oświeciła mnie, że użyłam samorosnącą mąkę, odróżnianą od zwykłej tylko napisem na worku, którego ja nie rozumiałam. Przy okazji nie tylko nie wyciągnęła konsekwencji z mojej wpadki, ale upomniała resztę załogi, aby w przyszłości raczyła udzielić mi wsparcia chociaż informacyjnego. Z westchnieniem ulgi i wdzięcznością dla wybawicielki rozpoczęłam zabiegi gniecenia ciasta od nowa, z pełnym poświęceniem i szybkością najbardziej możliwą do osiągnięcia.

Po skończeniu pracy ledwie stałam na nogach, ale byłam zadowolona z siebie. I odtąd powoli, aczkolwiek skutecznie, nabierałam doświadczenia i szybkości w pracy. Jednocześnie starałam się przystosować do nielubianych, niechętnych mi osób. Nie udzielałam się rozmownie. Robiłam swoje, czując się jak obca. To zaowocowało uznaniem szefowej oraz akceptacją reszty załogi, która w dalszym ciągu podchodziła do mnie z dystansem. Bywałam też zatrudniana na dole, w restauracji, gdzie przygotowanymi wcześniej warzywami dekorowałam sałatki i dania, co okazało się być zupełnie proste i łatwe.

Któregoś wieczoru po pracy kierowniczka zaprosiła mnie na dół, do baru na drinka. Barman Edzio postawił przed nami po szklaneczce whisky z lodem i orzeszki do przegryzania.

— Jak się pracuje? — zapytała szefowa.

— Teraz znacznie lepiej, ale na początku nie było łatwo.

— Znam to z moich początków tutaj. Niestety, my, rodacy, nie zawsze sobie pomagamy, czasem nawet szkodzimy. Tak jakby na obczyźnie wychodziły z nas nasze najgorsze wady, które szczelnie ukrywamy przed bliskimi w kraju. Mieszka pani z rodziną?

— Tak, i trochę im zawadzam — odpowiedziałam.

— Pewnie mieszkacie we flecie?

— I to małym, dwusypialniowym. A pani? — spytałam.

— W domu, tylko daleko mam do pracy. W godzinach szczytu, rano, ponad godzinę jazdy samochodem.

— Słyszałam różne historie o nieznośnych i bardzo dokuczliwych sąsiadach, którzy się kłócą o zwisającą na ich stronę gałąź, szczekanie psa polującego na ich podwórku na ptaki, kota, a nawet dym z barbecue. To prawda?

— Zdarza się, szczególnie wśród emigrantów różnej narodowości, rzadziej Australijczyków. Z moimi sąsiadami zza płotu rozmawiam o pogodzie, psie, kocie lub ostatnich wydarzeniach z TV, której obecnie nie oglądam wcale. Nigdy — na kogo głosuję w wyborach lub o religii. To tematy tabu. U sąsiadów z prawej strony, Anglików nieprzyjmujących gości, byłam raz. Obejrzećłazienkę i piętro, wpuszczona niechętnie, ze zdziwieniem. Hermetyczna rodzina, pies. Na Boże Narodzenie podrzucali nam pod drzwi mały prezencik. W czasie choroby męża oferowali pomoc w dzień czy w nocy, jeślibym tylko zapukała do ich drzwi.

— To wcale nie są tacy straszni, jak ich malują? — wtrąciłam.

— Ta z lewej jest gorsza, chociaż to Australijka. Samotna pielęgniarka, dziwaczka z depresją, przeszkadza jej wszystko. Dym z kominka, szczekanie psa, wszelkie odgłosy normalnego życia.

— Czyli zołza? — roześmiałam się.

— Jednak i ona okazała mi życzliwość i serce. Czekała co wieczór na moje powroty ze szpitala, pytając o zdrowie męża i pocieszając. Spędzała ze mną całe dnie na podwórku podczas żałoby, pomagając mi obecnością, byciem. Rozmowami o jej kocie czy moich kociętach, które — i kotkę — obserwowałyśmy w nieskończoność. Byłam u niej w domu trzy razy, kiedy mocno płakała. Kiedy potrzebowała mojej pomocy przy komputerze i nakarmić kota, na tylnej werandzie, kiedy wyjechała.

— Moi kuzyni nie mają tego problemu, tylko straszą mnie, że latem będzie bardzo gorąco.

— To prawda, tylko gorzej będzie zimą. Nie cierpię tutejszej zimy z jej piwnicznym chłodem. Kominek daje ciepło tylko najbliższemu otoczeniu. Klimatyzacja w dwóch pomieszczeniach nie daje stałego ciepła, marzą mi się kaloryfery. I tęsknię za naszą spontanicznością, gościnnością. Wpadaniem do siebie w chwilach potrzeby. Brakuje mi kraju, ale lubię Australię — powiedziała, popijając whisky, szefowa.

— Ja też, szczególnie ocean, plaże i słoneczne dni. Tę niekończącą się przestrzeń, dającą poczucie wolności. Wszechobecną zieleń, przyrodę.

Jeszcze tak rozmawiałyśmy do czasu zamknięcia klubu, po którym kierowniczka odwiozła mnie do domu.


Wkrótce zaczęłam nabywać klientów na prace zawodowe, zgłaszających się z ogłoszenia, które zamieściłam w polskiej gazecie. W iście pionierskich warunkach, w maciupeńkiej pralni w mieszkaniu kuzynów, rozpoczęłam działalność zawodową w Australii. Nie było to łatwe dla mnie ani wygodne dla gospodarzy i pacjentów. Z gipsem zastąpionym dziwną, nietwardnącą masą z marketu, ze stolarskimi ramkami zamiast imadła. Z proszkiem do szorowania garów zamiast pumeksu, wzniecającym tumany kurzu w całym wynajmowanym mieszkaniu, bohatersko wykonałam pierwsze zamówienia. Byłam zakurzona, zmęczona, ale i szczęśliwa. Coś zaczęłam wreszce robić!

Potrzebowałam kupić tutaj gips, łyżki na wyciski i inne materiały, więc pojechaliśmy z Jurkiem do dentystycznego sklepu w City. Sęk w tym, że nie umiałam ich nazwać po angielsku. Zaglądaliśmy na półki i do worków, w końcu kuzyn się zdenerwował i trochę na migi, trochę na wyczucie, co jest w środku opakowania, dokonaliśmy zakupów.

Wkrótce po mizernych zawodowych sukcesach otrzymałam list od córki, której się w poprzednim liście zwierzyłam z zamiaru ewentualnego dłuższego pozostania w Australii.


„Masz rację, mamuś. Zostań tak długo, jak tylko będziesz mogła. Odpocznij, opalaj się, nawet daj się porwać chwilowo jakiemuś australijskiemu hodowcy owiec Bo tutaj z Heniem nie jest lekko. Nawet przepędza siostrę PCK i omija Marysine obiady, uznając, że pomoc w sprzątaniu i zakupach nie jest mu potrzebna. Mnie na razie jeszcze słucha, chociaż z oporami.

U mnie jest wszystko w porządku, nie martw się, chociaż tęsknię za Tobą bardzo. Wysyłam Ci zdjęcia z chłopakiem, którego widziałaś na weselu Pawła. Nie chcę zapeszyć, ale on opiekuje się mną jak matka kwoka. Prawie się nie rozstajemy, więc zobaczymy…

Tobie też się coś od życia należy, nie tylko szczęki i rola siostry miłosierdzia.”


List zawierał osiem stron wiadomości o ojcu, o studiach, babci, którą odwiedza. Tęsknocie za mną. I mnóstwo serdeczności i obaw o moje życie w tym obcym świecie.

Czytałam ten list, płacząc z tęsknoty za córką oraz ze wstydu, że ja tutaj cieszę się wręcz fizycznie odczuwalną wolnością. Jestem uwolniona od strachu przed nocnymi nieobliczalnymi powrotami Henryka. Od stresu, ciągłego napięcia. A jej zostawiłam tam wszystkie kłopoty i tarapaty, z którymi sama ledwie sobie radziłam.

Długo w nocy nie spałam po tym liście, nie wiedząc, co począć. Czas jednak naglił, uciekał szybko do przodu, a do wygaśnięcia ważności wizy turystycznej pozostał mi już tylko miesiąc. Co tu robić? Myślałam długo w noc, rozważając wszystkie za i przeciw.

Nie byłam prześladowana przez władzę, ale osobiście, przez eksmałżonka Henryka, zagrażającego podstawom mojego ludzkiego bytu, zdrowiu, a nawet życiu. Czułam przy tym obciążenie sumienia i rodzaj zdrady wobec niego, bo kiedyś darzyłam go uczuciem i mam z nim córkę. Mimo że fakty były zgodne z prawdą, a życie nie do zniesienia.

Sprawa była jednak niezwykle skomplikowana, albowiem legalnie byłam aktualnążoną innego mężczyzny, z którym nie mieszkałam. Od Henryka zaś, byłego męża, który dzielił ze mną przestrzeń ograniczonąścianami, nie mogłam się uwolnić z uwagi na niesłychanie trudną, niewyobrażalną zupełnie dla Australijczyków sytuację mieszkaniową w moim kraju. W tej dziedzinie w Australii rozwodnicy nie mają takich problemów mieszkaniowych. Rozwiedziony zabiera swoje manatki i wynajmuje mieszkanie, w jakiej chce dzielnicy. W którym może złorzeczy głośno, rwąc sobie włosy z głowy, lub szlocha żałośnie, ale tylko do godziny dziesiątej. Albo cieszy się, że nareszcie wolny. W grę wchodzi tylko kwestia ceny. Co więcej, państwo pomaga tym uboższym, dopłacając im do czynszu.

Po kiepsko przespanej, przetargowanej myślami nocy, następnego dnia po kolacji oznajmiłam kuzynowi, że uzyskam od Asi — koleżanki z klubu polskiego — adres i telefon polskiego adwokata i wystąpię o pobyt stały. Na bazie humanitarnej, czyli psychicznego i fizycznego prześladowania przez byłego męża z Poski, od którego nie mogę się uwolnić mieszkaniowo i boję się tam wrócić.

— Tyle że to paskudna zdrada i brak lojalności. Przecież to ojciec mojego dziecka…

— Puknij się, dziewczyno, w głowę — wszedł mi w słowo kuzyn. — Jaka zdrada i brak lojalności? Na jakim ty żyjesz świecie? To przecież twój były mąż, który ci ewidentnie zatruwałżycie i przysparzał tysiące kłopotów. Nic mu nie jesteś winna. Poza tym on nawet nie będzie miał o tym pojęcia, że ty użyjesz takich argumentów w aplikacji emigracyjnej.

— To pomimo wszystko jest brudne i nieetyczne. Kiedyś przecież łączyło nas uczucie i wciążłączy dziecko, i przez pamięć o tym nie powinnam ujawniać naszych prywatnych spraw.

— Brudne to może ty masz teraz nogi, bo się nalataliście boso z dziećmi po parku. Więc teraz zmyj z siebie kurz, oczyść ciało i zbyt wrażliwą duszę i kładź się spać. A jutro, mam nadzieję, że rozjaśni ci się nieco w głowie.

Ani przez tę noc, ani przez następne trzy dni nie mogłam się wyzbyć dręczących mnie wyrzutów sumienia. Dopiero Asia, na spotkaniu dnia czwartego uświadomiła mi, że martwię się na zapas, i to niepotrzebnie.

— Najpierw składamy papiery, a potem zobaczymy — rzekła. — Może za miesiąc będziemy cię odprowadzać na lotnisko, nie uprzedzaj losu.

Po czym zaprowadziła mnie do adwokata i po godzinie wyszłam od niego już po złożonej aplikacji. Jako kandydatka na ewentualną emigrantkę do kraju kangurów i misiów koala.

7

W tym mniej więcej czasie kuzyn uzyskał domek z rządowych zasobów, z uwagi na niskie zarobki niezaspokajające potrzeb rodziny z dwójką dzieci. Domek był nowiutki, piętrowy, z ogromnym salonem, trzema sypialniami na górze, dwoma łazienkami oraz ogródkiem w kształcie trójkąta i niską opłatą za czynsz.

Ja byłam mniej zadowolona. Dzielnica była odległa od Ashbury o czterdzieści minut jazdy samochodem, co stwarzało trudności w moim dojeździe do pracy pociągiem. Poza tym zostawiałam tam niewielką garstkę znajomych i kąty, do których jak kot się przyzwyczaiłam. Nie było jednak wyjścia, więc tuż przed świętami Bożego Narodzenia przeprowadziliśmy się na nowe miejsce.

Zaraz na wstępie powstały problemy i zgrzyty. Obie z kuzynką rozpoczynałyśmy pracę po południu. Ja o godzinę wcześniej, ale wyjechać musiałam z trzygodzinnym wyprzedzeniem, aby zdążyć do pracy. Uprosiłam szefową o dzienną zmianę. To również nie załatwiało sprawy, bo swoje godziny musiałam przepracować. Zatem nie zdążałam z powrotami, aby zająć się dziećmi przed wyjściem kuzynki z domu. Tu zderzyły się cele i oczekiwania obydwu stron. Oni oczekiwali, i słusznie, mojej opieki nad dziećmi. A ja musiałam z czegoś żyć, skoro nosiłam się z zamiarem pozostania w Australii na stałe, czyli musiałam pracować. Atmosfera domowa stała się nieco napięta i ciut wroga. Bardzo mnie to gryzło. Próbowaliśmy rozwiązać problem z mizernym skutkiem. Moje argumenty, że za cztery tygodnie i tak się muszę od nich wyprowadzić, bo do żony kuzyna przyjeżdża brat z Europy, i zwalniając się teraz z pracy, utracę możliwość utrzymania się po wyprowadzce, nie trafiały jej do przekonania.

Jakoś się pogodziliśmy w tę moją pierwszą Wigilię spędzaną daleko od domu i bliskich, w tak odmiennych warunkach. Kuzynka przygotowała wigilijne jedzenie i po dziewiątej wieczorem, po złożeniu sobie życzeń bez opłatka, którego nie mogliśmy zdobyć, zjedliśmy kolację. Myślałam, że będę płakać z tęsknoty za córką, rodzinąi tą niepowtarzalną atmosferą świąteczną, odczuwaną tylko w domu moich rodziców. Tak się nie stało, bo po prostu nie czuło się atmosfery świąt w upale, zieleni i kwiatach dookoła. Bez trzepania dywanów na przedblokowym trzepaku, śniegu, zdobywaniu pośpiesznym zakupów w tłoku i napięciu, czy starczy towaru. Brak było tego specyficznego zapachu, uroczystego nastroju wzbogaconego zgodą, wybaczeniem, byciem razem rodzinnie. A nocą, kiedy w domu było cicho i wszyscy spali, uroniłam kubełek łez i nie mogąc zasnąć, z tęsknoty napisałam w zeszyciku, dla siebie czy dla córki, tak:


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 19.11
drukowana A5
za 54.68