Publikacja współfinansowana ze środków Urzędu Marszałkowskiego Województwa Zachodniopomorskiego
Słowem wstępu
Legendy, podania, baśnie, mity i niezliczone opowieści o Pomorzu sięgają swoimi rodowodem wiele wieków wstecz. Przez dziesiątki pokoleń ludność przekazywała sobie ich treść, pozwalając tym samym na ucieczkę w świat magii i czarów. Każda fantastyczna historia mówi nam coś interesującego o pierwszych mieszkańcach tych ziem, ich życiu i wyobraźni.
Wielu historyków i kulturoznawców ubolewa nad poziomem znajomości naszych regionalnych legend. Niemal każdy zapytany o legendy, jednym tchem wymieni te o „Lechu, Czechu i Rusie”, „O Wandzie, co nie chciała Niemca”, „O smoku wawelskim”, tymczasem opowieści o Zielenicy, Julkach Jamneńskich, Baszcie Kaszana, Rusałce z Jeziora Nowogardzkiego są nie mniej ciekawe, a jednocześnie dużo bliższe mieszkańcom Pomorza. Jednakowoż lokalne historie są dla wszystkich łaknących wiedzy czytelników i grono potencjalnych odbiorców wykracza daleko poza nadmorskie województwa.
Mam nadzieję, że 20 wierszowanych utworów, które mają Państwo przed sobą, stanie się początkiem wspaniałej podróży po legendach Pomorza i pozwoli odkryć niejedną od dawna skrywaną tajemnicę.
Dziękuję bardzo Wydziałowi Kultury, Nauki i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Marszałkowskiego Województwa Zachodniopomorskiego za pomoc w finansowaniu opracowania i wydania niniejszej książki.
Wojciech Gawron
Kołobrzeg, Zima 2020 roku
Baszta Kaszana
Wśród pól żytem malowanych,
Pośród łąk pełnych kwiatów,
Leżał gród w okolicy znany.
Majestatyczny Trzebiatów.
Mieszkańcy byli szczęśliwi,
Czas płynął spokojnie jak rzeka.
Zazwyczaj nie marudzili.
Raczej nikt nie narzekał.
Plan miasta był pełen gracji.
Niejednego wprost zachwycał.
Wokół szereg fortyfikacji.
Podobno nie do zdobycia.
Wzdłuż długiego muru i fosy,
Stały wieże strażnicze.
Miały ranty, kolce i skosy,
A mnogości ich nie zliczę.
Na jednej z takich wież,
Urzędował strażnik Kocimir,
Widział z góry miasto i wieś.
Oraz panoramę całej doliny.
Zazwyczaj na warcie niewiele się nie działo,
Co dzień oglądał ten sam horyzontu szkic.
Czasem lekko wiało, innym razem padało,
Najczęściej jednak nie działo się nic.
Raz jeden dzik chciał zdobyć mury,
Lecz tego dnia nie miał wiele czasu.
Ryknął, prychnął, spojrzał do góry,
Zakrzywił ryjek i wrócił do lasu.
Nie ważne jak mocno słońce w hełm praży,
Na służbie o odpoczynku nie ma mowy.
Wartownik musi stać zawsze na straży.
Nie mogąc przymknąć oka nawet do połowy.
Kocimir podziwiał widok wspaniały,
Czujnym okiem wokół baszty wodził.
Kiszki coraz głośniej marsza mu grały,
A zostało do wyrobienia kilka nadgodzin.
Skręcało z głodu biednego żołnierza.
A nie miał nic w swej sakwie niestety.
Tupał, skakał, zęby swe wyszczerzał,
By choć na chwilę odgonić apetyt.
Aż tu nagle poczuł boski zapach,
Kasza ze skwarkami to być musi.
Do skraju baszty pędem przyczłapał,
Bo aromat tak bardzo go kusił.
Cóż to za cudowna chwila,
Kiedy ujrzał małą postać,
Toć to jego Dobromiła,
Do wieży chce się dostać!
Kocimir cały już w skowronkach,
O tym właśnie teraz marzył,
By przybyła jego żonka,
Niosąc misę świeżej kaszy.
— Miło widzieć Twoje lica,
Me kochanie, moje Słońce.
— Weź, że to na okiennice,
Bo dziadostwo jest gorące.
Wojak skoczył do swej lubej,
Chwycił dół rozgrzanej misy,
Potem sadził kroki długie,
Ku wspomnianej okiennicy.
Co się czasem wszystkim zdarza,
Kroki ktoś tu źle wymierzył,
Misa, skwarki oraz kasza,
Wyleciała, gdzieś za wierze.
Smutek, wnet przyćmił szczęście,
W sercu i żołądku trwoga.
Aż tu nagle jak coś nie chrzęśnie,
I zakrzyczy — Olaboga!
Bo pod murem, w wielkim tłoku,
Czekali na atak gryficcy wojowie,
Żeby napaść miasto po zmroku,
Lecz teraz każdy miał kaszę na głowie.
Mocno oberwał ten najbliżej okna,
Dzielny rycerz Włościbor,
Miał oparzenia drugiego stopnia,
I miską rozbite szkliwo.
Kocimir począł bić na alarm,
Gryfici stali jak wryci,
Zrobił się nagle wielki raban.
Z zaskoczenia nici.
Włościbor i wojowie u jego boku,
Nieco nadszarpnęli swój wizerunek,
Czmychnęła zgodnie, lecz jednak w popłochu.
Każdy z nich wybierając inny zwrot i kierunek.
Do baszty przylgnęła nazwa nowa.
Po dziś dzień jest dobrze znana,
W okolicy Trzebiatowa,
Jako Baszta Kaszana.
Zielenica Córka Bałtyka
To miał być kolejny zwykły dzień,
Słońce swym blaskiem przegnało cień.
Boguchwał bujał się w swojej łodzi,
Palcem po morzu leniwie wodził.
Miał już kilka śledzi i nawet pięć dorszy,
Jak na tę porę zestaw nienajgorszy.
Nie przyszło mu jednak do głowy,
Co jeszcze przyniosą jego połowy.
Po tafli wody począł nieść się śpiew,
Który w młodzieńcu wnet wzburzył krew.
W oddali ujrzał pukiel blond włosów,
Stamtąd biło źródło tak pięknego głosu.
Chwycił czym prędzej za oba wiosła,
Siła tego śpiewu, niemal go niosła.
Wiosłował bez tchu i wodę wokół burzył,
Z oddali wyglądało, że się za nim kurzy.
Pędził i pędził, tak bez wytchnienia,
A gdy dotarł do celu, to niemal oniemiał.
Chyba za długo na słońcu drzemał,
Bo ukazała mu się najprawdziwsza syrena!
— Dzień dobry kawalerze, jestem Zielenica.
Widziałam z oddali jak się mną zachwycasz.
Jestem cudna, więc Cię za to nie winie,
Zdradzisz mi może, jak masz na imię?
— Bo-Bo-Boguchwał, mówią na ogół,
Ale czasem wołają na mnie Boguś.
Wybacz proszę moje zdziwienie,
Nie często zdarza się spotkać syrenę.
Zielenica po chwili również wyznała,
Że to pierwszy człowiek jakiego spotkała.
Jej ojciec Bałtyk — co w morzu strach budzi,
Kategorycznie zakazał zbliżać się do ludzi.
Syreny i ludzie, nie lubią słuchać się rodziców,
Dlatego od tej pory spotykali się po cichu.
Nigdy nie zapraszali, żadnych gości,
By nikt nie dowiedział się o tej znajomości.
Każdego popołudnia wyłapywali sobie naprzeciw.
Zielenica śpiewem zapełniała jego sieci.
Boguchwał z kolei opowieściami ją zachwycał,
O tym jak wygląda Trzęsacz i cała okolica.
Młodość ma jednak swoje uroki,
Boguchwał przedsięwziął poważne kroki.
Zdecydował się prosić Zielenicę o rękę,
I od razu chciał z nią złożyć przysięgę!
— Będę tutaj z Tobą szczera,
Wole jak facet ma skrzela.
Między nami by nie grało,
Przecież płetw Ty masz za mało.
Od wilgoci zaraz kichasz,
A pod wodą nos zatykasz.
W morzu zimno Ci i słono,
Nie zostanę Twoją żoną.
Boguchwał nie przyjął tej odmowy,
Prędko zarzucił sieć do wody,
Zielenicę w nią zaplątał,
I zaciągnął wnet przed ołtarz.
Do króla Bałtyka doszła ta wieść,
Oj zezłościł się Boguchwała teść!
Wzburzył morze, wodą tryskał,
Żeby córkę swą odzyskać.
Przeklął Trzęsacz i Boguchwała,
A za falą wciąż szła fala.
I tak trwa to kolejny już wiek,
Bałtyk wciąż zabiera brzeg.
Jezioro Nowogardzkie
Nad jeziorem w Nowogardzie,
Zamieszkało dziewczę czarcie.
Kwiat we włosach, biała halka,
Zwiewne loki — to Rusałka.
Wybrała miejsce wygodne,
Gdzieś w Zatoce Lilii Wodnej.
Tam, kiedy już zaszło słońce,
Co noc odprawiała koncert.
Każdy występ to był cud,
Słowa słodkie niczym miód.
Wystarczyła, krótka chwila,
Żeby głosem omamiła.
I to właśnie tym sposobem,
Kto jej słuchał, traci głowę.
Jeśli wpadł w muzyczny amok,
Już go więcej nie widziano.
Trwało to tak całe lata,
Ludzie nocą drżeli w chatach.
A wieczorem, ani rano,
Nic zupełnie nie śpiewano.
Życie trwało tylko w dzień,
Każdy wiał, gdy zaszedł cień.
Raz wioska stała się pusta,
Kiedy była ledwo szósta.
Był jednak jeden kawaler,
Co się nocy nie bał wcale.
Kiedy wieczór już nadchodził,
On wsiadał do swej łodzi.
Istota była to uparta,
Nic nie robił sobie z czarta,
Nikt nie wiedział co tam robi,
A on spokojnie sobie łowił.
Bez kolejek i bez tłoku,
Warto tak pływać po zmroku.
Ryby też tę porę wolą,
No i jakoś lepiej biorą.
Każdy we wsi mu powiada:
— Wyszomirze! Biada! Biada!
Lecą w jego stronę gromy:
— Tyś jest głupi czy szalony?
— Na nic mi tam wasza rada,
W nocy nikt mi nie przeszkadza,
Chociaż nie stać mnie na zbroję,
To niczego się nie boję.
I tak łowił noc za nocą,
O tej porze zjawy psocą.
On na przekór w swojej łodzi,
Wszystkie je za nosy wodził.
Trwało to jednak do czasu,
Kiedy z szuwar albo z lasu,
Począł nieść się piękny głos,
Który wróżył marny los.
Stało się niezwykle mrocznie,
Słychać było coraz głośniej.
Cóż Wyszomir wtedy zrobił?
Nic! Siedział grzeczni, dalej łowił.
Zrozumiała straszna postać,
Nie może w ukryciu zostać.
Do ataku już gotowa,
Usłyszała takie słowa:
— Musisz zmienić repertuar,
Bo zaraz z nudów dam nura.
Chcę poczuć na skórze dreszcze,
Mam nadzieję, znasz coś jeszcze?
Oj rusałkę to wkurzyło
Dziewczę się zaczerwieniło.
Znów dodała decybeli,
W Nowogardzie ją słyszeli.
Choć wzburzyła wokół fale,
To nie zadziałało wcale.
Wyszomir siedział dostojnie,
Na występ patrząc spokojnie.
W końcu gdzieś ustąpił gniew,
Serce Rusałki wypełnił śpiew.
Coś w jej środku nagle ożyło,
I poczuła w sobie miłość.
Wnet złapała się za głowę,
To uczucie dla niej nowe.
Pomyślała, że jest chora,
Uciekając w głąb jeziora.
Poszło mu całkiem dobrze,
Urokowi jej się oprzeć.
Stało się to z tej przyczyny,
Że uszy miał pełne gliny.
Tak się właśnie sprytnie bronił,
Całkiem odciął się od fonii.
Wystarczyły gliny okruchy,
By stał się kompletnie głuchy.
Poczuł się symbolem męstwa.
Cały dumny ze zwycięstwa,
Wyprężył się i poprawił szaty,
Udając się do swej chaty.
Zobaczył z bardzo daleka,
Że po drzwiami nań ktoś czeka,
Przyśpieszając swoje kroki,
Ujrzał rusałkę znad Zatoki.
— Och Wyszomirze! Dzielny zuchu,
Przez Ciebie mam motyle w brzuchu.
Co ja biedna teraz zrobię?
Ciągle myślę jedynie o Tobie!
Jak do tej pory wabiłam każdego,
Nie pokonałam Ciebie jednego,
A każdy głupi o tej prawdzie wie,
Im mocniej nie można, tym bardziej się chce.
— Nie wiedziałem, że mój opór tak Cię zaskoczy,
To dla Ciebie wypływałem każdziutkiej nocy.
Choć w Twoim sercu było mrocznie i chłodno,
Wiedziałem, że w głębi kryje się dobro.
Piękne były to ujęcia,
Gdy wpadli w swoje objęcia.
Dokładnie od tej chwili,
Zawsze już w szczęściu żyli.
Skąd Kamień Pomorski wziął swą nazwę
Nad zalewem pojawiła się ropucha,
Nie mogła napchać swojego brzucha.
Jadem zatruwała okoliczne wody,
Do nienawiści dając powody.
Choć w okolicy ziem było w bród,
To przez ropuchę zapanował głód.
Wody też wszystkim brakowało,
Bo niezatrutych źródeł było mało.
Nijak było walczyć z tym płazem,
Rycerze ulegali za każdym razem.
Od początku nie była to sprawa prosta.
A ropucha wciąż rosła i rosła!
To była na tyle trudna sprawa,
Ludność poczęła modlić się do Trygława.
I robili to na tyle skutecznie,
Że zlitowało się bóstwo przedwieczne.
Następnym razem wychodząc z wody,
Ropucha przeżyła swe ostatnie przygody.
Wielki piorun trafił w ropusze ramię,
I w tym momencie zamieniła się w kamień.
Przez efekt właśnie tego zdarzenia
Osada wzięła nazwę od kamienia.
I od tamtego pamiętnego roku,
Nie widziano już w okolicy ropuch.