Tej, która razem ze mną napisała tę historię
Notatka od autorki
Pierwsza wersja powieści powstała w latach 2011–2012, dlatego czytelnik znajdzie w niej odniesienia do wydarzeń historycznych, które miały miejsce prawie dekadę temu.
Prolog
Mistrzyni — Część I
Latarnia to znajomy punkt w ciemnościach
Podtrzymywanie światła, Jeanette Winterson
Wielka Środa
Gdy po raz ostatni umówiłyśmy się na kawę w uniwersyteckim barze, zanim stanęłam w jego progu, już wiedziałam, że zjawiłaś się tam przede mną.
Pokonując kolejne stopnie, najpierw uchwyciłam Twój zapach, o ziołowych i drzewnych nutach, unoszący się jeszcze na klatce schodowej. Potem, kilka kroków przed wejściem, zanim Cię zobaczyłam, usłyszałam Twój głos. Podążyłam za nim. Stałaś przy barze, rozmawiałaś o czymś z baristą. Podeszłam bliżej i stanęłam za Tobą w kolejce. Odczekałam chwilę, przysłuchując się Tobie i przyglądając się Twojemu profilowi.
Siedzę na tarasie przy tym samym stoliku, który wtedy zajęłyśmy. Wiosenna Perugia przywitała mnie słoneczną i wietrzną pogodą. Wsłuchuję się w dźwięki Starego Miasta. Pewnie mi nie uwierzysz, ale w którymś z domów w sąsiedztwie uniwersytetu ktoś właśnie gra na pianinie jedną z kompozycji Yanna Tiersena. Ten sam utwór, który kiedyś podpięłam do jednego z emaili do Ciebie.
Zanim tu przyszłam, zajrzałam do księgarni. Na pierwszym piętrze w dziale poezji na najwyższej półce jednego z regałów ustawiono cały rząd bladoniebieskich egzemplarzy La gioia di scrivere. Radość pisania. Antologia poezji Wisławy Szymborskiej. Dwujęzyczna. Ponad siedemset stron, w miękkiej okładce, na matowym papierze. Kiedyś próbowałam czytać jej wiersze po angielsku. Nie brzmią tak pięknie, jak w Twoim ojczystym języku. Może to zasługa tłumacza? A może języka?
Wyszłam z jednym z tych egzemplarzy pod pachą. Od dzisiaj to mój podręcznik do nauki włoskiego. I przewodnik na najbliższe dni. Formatem przypomina Biblię. Są ludzie, którzy na chybił trafił otwierają Świętą Księgę i odczytują fragment, który ma być dla nich mottem, wskazówką na kolejny dzień.
Otwieram w ten sposób bladoniebieski wolumin.
Nulla in regalo. Nic darowane. Ten wiersz dołączyłam trochę przewrotnie do pierwszego prezentu dla Ciebie, wybranego również losowo spośród rzeczy, które lubię, mając nadzieję, że i Tobie się spodoba. I takim oto zbiegiem okoliczności trafiłam w Twój gust.
Tylko, czy przypadkowi można nadawać jakiś głębszy sens?
Do Perugii dotarłam dzisiaj rano. Przyjechałam pociągiem z jednego z tych trochę sennych, umbryjskich miasteczek. Zatrzymałam się tam u kobiety, którą poznałam tutaj rok temu. Powiedziałam jej, że chcę spędzić wielkanocną przerwę we Włoszech. Jeszcze jej nie zdradziłam prawdziwego powodu mojego przyjazdu.
Spacerując po Starówce, chodzę śladami książki, która jeszcze się pisze, choć ma już gotowy epilog. Wytyczam ścieżki wspomnień, które przywołuję wciąż w pamięci, by się z czasem nie zatarły, choć mam wrażenie, że zostały już skorumpowane przez uczucie.
Wędruję po Twoim mieście sama, bo nie może mi towarzyszyć ta, która mnie do tego miejsca przywiodła, ani ta, która stała się celem kolejnej podróży tutaj.
Comptine d’Un Autre Été
To ten utwór gra ktoś teraz w pobliżu. Mam go na aktualnej playliście. Gdy go usłyszałam, w pierwszej chwili pomyślałam, że zapomniałam wyłączyć moją empetrójkę.
Wyobraź sobie, że na końcu tej historii jedna z głównych bohaterek siedzi na tarasie tego właśnie baru i słysząc dobiegającą skądś muzykę, także zauważa, że zapomniała wyłączyć swój odtwarzacz mp3.
Jestem w moim epilogu. To jak realizm magiczny.
Nie uwierzysz.
Uwierzyłabyś, gdybyś tu teraz była.
Przeglądam tom wierszy raz jeszcze, tym razem w poszukiwaniu wersów, które mogłabym skopiować na świąteczną kartkę dla Ciebie.
L’anima la si ha ogni tanto.
Nessuno la ha di continuo
e per sempre.
(…)
Gioia e tristezza
non sono per lei due sentimenti diversi.
E’ presente accanto a noi
Solo quando essi sono uniti.
Trochę o duszy napisała Wisława Szymborska. Podobno ateistka.
Gioia e tristezza. Radość i smutek. Towarzyszą mi dzisiaj. Cieszę się, że tu jestem. Wracam tu jak do domu. Spaceruję bez mapy, wskazuję drogę zagubionym turystom. Mam swoje ulubione miejsce, do którego chodzę na lody. Wiem, do której czynna jest poczta w centrum miasta i gdzie mogę wydrukować pliki z komputera.
Przede mną leży nierozpieczętowana paczka papierosów. Za chwilę ją otworzę.
Wypalę tego papierosa w samotności. Niepokoję się. Czuję, że za Twoją nieobecnością kryje się coś więcej…
Dzielę te myśli, te chwile z moim notatnikiem.
Wolałabym dzielić je z Tobą.
Kurs intensywny
Nie możesz odpowiadać za cudzą uczciwość,
dziecko, odpowiadasz tylko za własną.
Więc co się powinno mówić?
Kiedy?
Kiedy się kogoś kocha.
Powinno się mówić to właśnie.
Podtrzymywanie światła, Jeanette Winterson
1
— Lui vuole lei, ma lei non vuole lui. On chce ją, ale ona nie chce jego — Donatella podała właśnie jedną z najczęstszych przyczyn sercowych rozterek, strzepując przy tym popiół z papierosa do metalowej popielnicy. Odgarnęła z twarzy blond lok, uśmiechając się szeroko. Przyglądając się jej niemłodej już, ale jednak pełnej ekspresji twarzy, Anna zastanawiała się, jak w tym upale można nosić tak ciężki makijaż i nie zwariować.
Siedziały w cieniu krużganka, chowając się przed sierpniowym słońcem, które mimo dość wczesnej pory grzało już niemiłosiernie. Budynek, w którym odbywały się zajęcia, musiał być kiedyś siedzibą zakonu. Świadczyła o tym nie tylko architektura, ale również wszechobecność religijnych motywów w zdobieniach.
Trwała kilkunastominutowa przerwa między blokami zajęć. Donatella, która prowadziła zajęcia z gramatyki języka włoskiego, przyłączyła się do Anny i Ivany, przyciągnięta zapewne ich nieustannym śmiechem. Z początku nie chciały podać powodu, ale kilka odpowiednio zadanych pytań i ich miny w odpowiedzi wystarczyły jej, aby potwierdzić własne podejrzenia. Podejrzenia co do tego, co działo się między Ivaną, kursantką z Chorwacji, a Ralfem, studentem z Niemiec. Ivana miała dosyć swojego adoratora, który po tygodniu podchodów i otrzymaniu kosza najzwyczajniej w świecie obraził się na nią i spacerował teraz na drugim końcu dziedzińca, ukryty za jednym z krzewów, udając, że nie widzi dziewczyn. To właśnie jego zachowanie wywołało ich śmiech, który z kolei zaintrygował Donatellę.
I pomyśleć, że Ralf był parę lat starszy od prawie trzydziestoletniej Anny, a Ivana parę dni wcześniej świętowała dwudzieste pierwsze urodziny. I kto tu zachowywał się jak szczeniak?
Donatella, oprócz tego, że swoimi zabawnymi komentarzami dostarczała im dużo rozrywki w trakcie zajęć, okazała się być również niezłą obserwatorką, wyliczając po chwili wszystkie inne „potencjalne” pary w grupie.
— Sara z Anglii i Paulo z Nowej Zelandii, Esteban z Argentyny i Isabel z Brazylii… — Zmrużyła oczy i zgasiła papierosa, zgniatając go w popielnicy.
Anna i Ivana wymieniły spojrzenia. Donatella była w tym odkrywaniu aż za dobra. Spojrzała teraz na Annę, która zdążyła podnieść się z niskiego murku służącego im za ławkę.
Widząc ich reakcję, Donatella ciągnęła dalej:
— Uczę tu już kilka ładnych lat i powiem wam, że co roku obserwuję te same sceny. Wakacyjne miłości. Zawsze się zdarzają.
Potakiwała głową, sama przyznając sobie rację. Przypomniało jej się, kogo nie wyliczyła. Wymierzyła palec w koleżankę Ivany.
— Anna, dimmi il tuo segretto!
— Ja? Ja nie mam sekretów — odpowiedziała, mimowolnie odwracając wzrok w kierunku bramy wejściowej. Był poniedziałek, za parę minut zaczynał się drugi blok zajęć. Co chwilę spoglądała w tamtą stronę, jakby czekała na kogoś.
— Ma dai! Każdy jakiś ma! — Donatella nie dawała za wygraną.
— Nie mogę — Anna pokręciła głową, uśmiechając się pod nosem.
— Dlaczego? — Lektorka uniosła mocno podkreśloną brew, żywo zaintrygowana. — Przecież za parę tygodni wyjedziesz i pewnie już się nigdy nie spotkamy.
— Nie byłabym tego taka pewna… świat jest naprawdę mały, nigdy nie wiadomo, gdzie i na kogo wpadniemy… — Anna śmiała się, kręcąc głową.
— Masz rację — Donatella wreszcie odpuściła.
Donatella może i była dobrym obserwatorem, ale prawdopodobnie nie zauważyła jeszcze, jak Anna reagowała za każdym razem, gdy w pobliżu pojawiała się jedna z jej koleżanek po fachu. A może już zauważyła i stąd te pytania?
W tym momencie zza ich pleców dobiegł czyjś głos.
— Dzień dobry, Donatella.
Wszystkie odwróciły się w kierunku, skąd dobiegło powitanie. Przez bramę na dziedziniec dawnego klasztoru weszła właśnie dość wysoka, szczupła, ciemnowłosa kobieta. Zgniatając kartonowy kubek po espresso wypitym w biegu, wyrzuciła go wraz z niedopałkiem papierosa do stojącego za Donatellą śmietnika.
Na widok Anny jej twarz rozpromieniła się w uśmiechu.
— O, ciao, Anna! — Podeszła i objęła ją na powitanie.
— To wy się znacie?
— Tak, prowadziłam kurs w grupie Anny w zeszłym roku. — Martina stanęła obok Anny i przyciskając ją do swojego boku, dodała: — Jedna z najlepszych, zrobiła duże postępy.
Anna wbiła wzrok w kamienną posadzkę pod stopami, czując jak się czerwieni. Miała nadzieję, że Donatella zinterpretuje to jako reakcję na komplement. Stały tam jeszcze chwilę, rozprawiając o pogodzie, po czym wszystkie ruszyły w stronę schodów prowadzących na pierwsze piętro, gdzie odbywały się lekcje.
Na zajęciach, prawdopodobnie zainspirowana niedawną rozmową, Donatella zapytała swoich kursantów o powody zapisania się na kurs i o to, co motywuje ich do nauki włoskiego. Annie przypomniało się, jak rok temu, zapytana o to samo przez Martinę, odpowiedziała:
— Mi hanno chiamato da un passe lontano… lontano ma sempre cosi vicino.
Weronika, starsza zakonnica z polskiego zgromadzenia, dla której kurs włoskiego w Perugii był przystankiem w drodze powrotnej do ojczyzny z jednego z południowoamerykańskich krajów, odwróciła się w jej stronę i śmiejąc się, puściła do niej oko. Martina, przy której biurku znajdowała się ławka Weroniki, skinieniem głowy zachęciła ją do wyjaśnień. Gdy padło Giovanni Paolo Secondo, Martina popatrzyła na Annę jakby z dezaprobatą, choć nie potrafiła ukryć uśmiechu. Również Weronika nie powstrzymała śmiechu. Anna odetchnęła z ulgą, ciesząc się, że nie była jedyną osobą w tym towarzystwie z poczuciem humoru i dystansem do ich wspólnego katolickiego świata. Spośród pięciorga rodaków obecnych na kursie, tylko ona nie nosiła habitu. Dlatego nie mogła odmówić sobie tej okazji do sprowokowania zarówno ich, jak i prowadzącej.
W ten sposób wykręciła się od powiedzenia prawdy. Przecież była tam za namową swojej partnerki, zafascynowanej włoską kulturą i językiem. I nie chodziło tu o otwarte przyznanie się do swojej orientacji seksualnej, choć obecność tylu osób związanych z kościołem nie ułatwiała tego. Nawet gdy nadarzyła się okazja, by wyznać to Martinie w cztery oczy, nie zrobiła tego. Dlaczego?
Teraz, ponad rok od tamtych wydarzeń, słysząc pytanie Donatelli, milczała. Wysłuchawszy kilku argumentów, prowadząca zajęcia postanowiła podzielić się ze słuchaczami swoją złotą receptą na najlepszy sposób opanowania języka.
— Idźcie na imprezę, pokręćcie się po mieście, poznajcie kogoś stąd. Gdy się zakochacie, zrozumiecie, że miłość i potrzeba komunikacji to najlepsza motywacja do nauki.
Po sali przebiegł szmer, kilka osób zaśmiało się nerwowo. Anna spuściła wzrok i uśmiechnęła się pod nosem. Wiedziała aż za dobrze, ile racji było w sugestii Donatelli.
Po kolejnych dziewięćdziesięciu minutach spędzonych w auli kończyły się dla niej poniedziałkowe zajęcia. Wykręciła się od zaproszenia na lunch od innej koleżanki z grupy, tłumacząc się zmęczeniem, i ruszyła w stronę domu. Po drodze jednak zmieniła zdanie. Poszła do Palazzo Gallenga, głównej siedziby Uniwersytetu dla Obcokrajowców, aby odebrać legitymację studencką, która czekała tam na nią od paru dni. Lunch mogła zjeść w uniwersyteckim barze.
Złożyła zamówienie i przysiadła przy jednym ze stolików na zewnątrz. Z płóciennej torby wyjęła niewielki notatnik. Chciała coś zapisać, ale powracająca wcześniej myśl niestety jej umknęła. Oparłszy łokcie o blat stołu, ukryła twarz w dłoniach, przymykając oczy. Wtedy to poczuła. Woń śródziemnomorskich ziół zmieszaną z tytoniem. Zmarszczyła brwi, próbując odnaleźć jego źródło. Nie były to jej perfumy. I przecież nie paliła. Przynajmniej nie dzisiaj.
I nagle sobie przypomniała. Witając się z nią, gdy wypuściła ją z objęć, Martina ujęła ją za rękę i uścisnęła. To wtedy musiała pozostawić swój zapach na jej skórze.
Jej dłonie.
Zawsze, gdy rozmawiały, Anna wodziła wzrokiem za nimi, próbując odcyfrować znaczenie jej gestów.
Włosi z gestykulacji uczynili sztukę.
Anna z dłoni Martiny uczyniła swój fetysz.
Były delikatne, o smukłych palcach. Gdy się witały, Martina nigdy nie podawała jej ręki. Ona brała ją za rękę. Pierwszy raz był dla Anny zaskoczeniem. Kolejne powodowały to, że na chwilę wstrzymywała oddech. Raz, rok temu, gdy Martina pochwyciła ją przechodzącą w korytarzu, by zatrzymać ją na dłuższą rozmowę, Anna zdobyła się na odwagę i nie spuszczając z niej wzroku, przytrzymała ją za dłoń, jakby w ciągu tych kilku sekund, w tym niemym geście, chciała przekazać to, co skrycie do niej czuła.
W geście przyjacielskim… a może już intymnym?
Gdy spotkają się dwie kobiety, tak trudno odnaleźć granicę, tak łatwo o dwuznaczność.
Zeszłego lata, w ostatni dzień zajęć, dzień po pożegnaniu Martiny, czując, że musi ją jeszcze raz zobaczyć, poszła na poszukiwania na uniwersytet. Jak się okazało, tego dnia Martina nie miała zajęć. A gdyby miała i Annie dane byłoby ją spotkać, co by jej powiedziała? I co by to zmieniło?
Przecież w ciągu tych wcześniejszych rozmów nie powiedziała jej też wszystkiego. Powiedziała, że na kurs namówiła ją przyjaciółka. To nie do końca prawda. Przebąkiwała czasami, że chętnie by tu została. Jednak ostatecznie wracała do swojego życia. A Martina miała swoje. Anna widziała obrączkę na jej serdecznym palcu, ale o związkach, w których były, i tym, czy czuły się w nich szczęśliwe, nigdy nie rozmawiały.
Może pewne rozmowy toczą się bez słów?
Anna wyjechała z Perugii, zabierając ze sobą kartkę papieru, na której Martina zapisała jej swój adres mailowy. Zaczęły korespondować, ich relacja ze znajomości dość szybko przeradzała się w przyjaźń. W wyobrażeniu Martiny. Dla Anny to zawsze było coś więcej. Po roku znów znalazła się tutaj.
Z zamyślenia wyrwała ją młoda kelnerka, najprawdopodobniej studentka dorabiająca sobie w czasie wakacji, która postawiła przed nią kieliszek mocno schłodzonego białego wina. Na sałatkę musiała jeszcze chwilę poczekać. Sięgnęła po kieliszek i wysączyła łyk wina. Kilka stolików dalej grupa studentów, głównie z krajów anglosaskich, co można było odgadnąć po sposobie, w jaki wymawiali włoskie samogłoski, zamieniając je często w dwugłoski, omawiała zadanie domowe. Anna przysłuchiwała im się przez chwilę. Porównywali różne wersje tłumaczenia. Nie mogła dojrzeć nazwiska autora na okładce książki, którą trzymał jeden ze studentów. Wiedziała, że część z tych młodych ludzi przebywała tu w ramach studenckiego programu wymiany. Zazdrościła im. Gdy ona studiowała na uniwersytecie, te projekty dopiero raczkowały, Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej.
Otworzyła notatnik. Jej myśli wróciły do Martiny.
2
Nie dalej jak dwa tygodnie temu czekała tu na nią, w tym samym barze, by mogły zjeść razem lunch. To było ich pierwsze spotkanie po roku.
Kilka tygodni wcześniej, w jednym z maili, niby w żartach, zdradziła Martinie prawdziwy powód swojego zainteresowania jej osobą, choć miała z tym wyznaniem czekać do swojego przyjazdu. Nie doczekała. Zaryzykowała utratę jej przyjaźni. Nie straciła. I nie zyskała nic ponadto.
Odpowiedź była krótka i jasna.
Taka, której mogła się spodziewać.
Nie taka, na jaką liczyła.
Mimo to przyjechała. Chciała się z nią zobaczyć.
Tamtego dnia Martina spóźniała się. Pociągnąwszy ostatni łyk kawy, Anna rozglądała się niespokojnie, gotowa zebrać się i wyjść jej naprzeciw. Odstawiła filiżankę na spodek, obok którego zdążyła już usypać mały kopczyk ze skrawków porwanej papierowej serwetki i torebki po cukrze. Denerwowała się, musiała zająć czymś ręce.
Nie była pewna, co poczuje, gdy ją zobaczy. W końcu minął rok. Może ta Martina, która za chwilę miała się pojawić, nie będzie już tą, którą zapamiętała.
I nie była.
Anna dostrzegła ją w przejściu na taras, wodzącą wzrokiem po stolikach, z przysłoniętymi ręką oczami. Ta sama smukła sylwetka. Te same ciemne oczy ukryte za okularami. Ten sam delikatny owal twarzy. Jednak coś się zmieniło. Wiatr zwiewał jej włosy na twarz, zaczęła zatykać je za uszy… Włosy! Były krótsze, teraz sięgały tylko do linii brody, a nie do ramion.
Jednak to nie tylko nowa fryzura sprawiła, że Annie na moment zabrakło tchu. Jej opalona twarz promieniała. Martina była kilka lat starsza od Anny, jednak mogłaby uchodzić za jej rówieśnicę. Zauważywszy ją, Martina posłała jej szeroki uśmiech i ruszyła w jej stronę.
Anna, która od momentu gdy ją zobaczyła, wpatrywała się w nią jak urzeczona, poderwała się z krzesła, o mało nie zrzucając filiżanki ze stolika. Objęły się na powitanie.
— Witaj — Martina ucałowała ją w policzek — przepraszam za małe spóźnienie.
— Nie ma problemu, czekałam cały rok, to i te dziesięć minut nie robiło różnicy.
— Dziesięć minut. A co to jest? Nawet nie wiesz, ile pracy miałam tu dzisiaj! — Martina ostro zaprotestowała.
— Wyobrażam sobie. Nie o to mi chodziło… — Uśmiechnęła się przepraszająco.
— Idziemy do środka? — Martina wskazała ręką za siebie, w stronę baru.
— Myślałam, że masz ochotę na papierosa.
Martina uśmiechnęła się.
— Później na pewno, teraz chodź coś zjeść. Jestem tu od rana, umieram z głodu.
Usiadły przy jednym ze stolików pod ścianą. Anna nie miała pojęcia, co chce zjeść. Wcale nie czuła się głodna. Poprosiła o to samo, co Martina. Gdy czekały na zamówienie, Martina oparła ręce na stole, pochylając się w jej stronę.
— Zmieniłaś się — powiedziała, przypatrując się Annie — coś…
— …z włosami, ty też — Anna dokończyła zdanie za nią, również opierając się o stół, odgarnąwszy wcześniej jasne pasmo włosów z czoła. — Pasuje ci — dodała, czując, że się czerwieni.
Przyglądały się sobie w milczeniu.
— Martina, przepraszam, ja… — Anna czuła, jak głos jej drży.
Martina położyła dłoń na jej ręce, ściskając lekko.
— Anna — powiedziała miękko — spokojnie… nie rozmawiajmy teraz o tym.
Anna spuściła głowę, dalej się rumieniąc. Uwielbiała to, w jaki sposób Martina wypowiadała jej imię. Włosi nie mieli problemów z podwójnym „n”, jak choćby Anglicy. I nie odmieniali imion przez przypadki, jak w języku polskim. Nie było „Anno”, „Annę” i tak dalej. Anna. Po prostu. I mimo wszystko nie brzmiało to tak… poważnie. Dzięki nim polubiła tę wersję swojego imienia.
— Gdzie się zatrzymałaś?
— Na Via Bontempi, w mieszkaniu, które zwykle zajmuje Diane, gdy mieszka w Perugii. Pamiętasz ją?
Rozmowa zeszła na inne osoby, które rok temu chodziły do tej samej grupy co Anna. Jedną z nich, którą obie pamiętały i z którą obie miały kontakt, była Diane, Amerykanka w średnim wieku, z którą Anna dzieliła ławkę przez cały zeszłoroczny kurs. Od razu przypadły sobie do gustu. Parę tygodni przed rozpoczęciem kursu Diane wzięła bezpłatny urlop z pracy w jednym z kalifornijskich banków i przybyła do Europy w poszukiwaniu swoich korzeni. Jej dziadek urodził się w Nowym Jorku jako potomek pary włoskich imigrantów. Po prawie stu latach jego wnuczka, nosząca po nim bożonarodzeniowe nazwisko Natale, wylądowała w Italii i postanowiła zostać tu na dłużej. Była prawdopodobnie klasycznym przykładem kalifornijskiej klasy średniej: wykształcona, niezależna kobieta, która odniosła zawodowy sukces, do tego samotna matka. Dzisiaj takie kobiety wzbudzają zwykle podziw. Jednak, jak sama Diane przyznała kiedyś w rozmowie z nią, gdy 40 lat temu, zmuszona sytuacją poszła do pracy, wywołała tym konsternację wśród sąsiadek, przykładnych gospodyń domowych.
Diane była dla Anny jedną z tych osób, które mimo iż goszczą w naszym życiu nawet krótko, zostawiają ważny ślad. Spędziły razem niejedną przerwę i co najmniej jeden wieczór przy winie, rozmawiając praktycznie o wszystkim, od podróżowania po politykę. Prawie o wszystkim. Diane, która miała zjawić się tutaj znów jesienią, nie znała prawdziwego powodu, dla którego Anna wróciła do Perugii.
— Na długo przyjechałaś? — dopytywała Martina.
— Na tydzień. Chcę… zwiedzić parę miejsc, których nie zobaczyłam w zeszłym roku.
Anna unikała wzroku Martiny, licząc na to, że jej odpowiedzi brzmią dość przekonująco.
— Myślałam, że zostajesz na kurs.
— Nie… raczej nie.
— Szkoda… zrobiłaś takie postępy.
Anna wzruszyła ramionami, nic nie odpowiadając.
Wymieniały uwagi o pogodzie, rozmawiały o planach na lato. Anna chciała odpocząć po bardzo intensywnym okresie w pracy. Martinę czekał za to bardzo pracowity sierpień. Anna słuchała jej opowieści, próbując dokończyć piadinę z warzywami. Zwykle z apetytem pochłaniała jedzenie, jednak teraz czuła ucisk w żołądku. Odnosiła wrażenie, że ich rozmowa cały czas toczy się wokół mało istotnych spraw, a przecież był temat, który prędzej czy później musiały poruszyć.
Zwlekały obie.
Gdy skończyły jeść, Martina wstała od stołu, mówiąc, że przyszedł czas na kawę i papierosa. Na pytanie, czego się napije, Anna poprosiła o szklankę wody. Czując, jak wali jej serce, pomyślała, że kolejna dawka kofeiny mogłaby ją zabić.
Po kilku minutach Martina wróciła, niosąc ich zamówienie. Gdy ich spojrzenia się spotkały, kiwnęła głową w kierunku tarasu. Anna zebrała ich rzeczy i przecisnęła się między stolikami do wyjścia. Tym razem nie miały problemu ze znalezieniem miejsca: studenci i inni prowadzący powoli rozchodzili się na kolejne zajęcia lub do domów.
Po chwili na tarasie oprócz nich nie było już nikogo.
— Poczekaj, mam coś dla ciebie. — Anna powstrzymała Martinę, która sięgała po coś do torby. Z płóciennej torby przewieszonej przez oparcie krzesła wyciągnęła paczkę papierosów.
— Proszę.
— A od kiedy ty palisz?!
— Od zawsze, tylko się z tym kryłam — Anna odpowiedziała rozbawiona. — Wypalam dwadzieścia papierosów… na rok. Nie uzależniam się. Możesz je zatrzymać.
Martina obracała pudełko w dłoni. Przeczytawszy informację zamieszczoną na opakowaniu, pokręciła głową z niezadowoleniem.
— Za mało nikotyny, musiałabym wypalić od razu dwa. — Spojrzała na Annę. — A muszę zapalić, bo denerwuję się tym, że ty się denerwujesz. Sięgnęła do torby, wyciągając paczkę papierosów. Anna obserwowała, jak odpala jednego i zaciąga się, wypuszczając dym i odchylając głowę w drugą stronę, tak by nie unosił się w jej kierunku.
Uśmiechnęła się na wspomnienie momentu, gdy po raz pierwszy zobaczyła Martinę palącą i jak to ją zaskoczyło. Potem jednak nie potrafiła wyobrazić jej sobie inaczej jak z papierosem. W czasie przerwy, gdzieś w cieniu, z dala od innych, sama ze swoimi myślami.
Uwielbiała ten widok, choć wolałaby, żeby Martina pozbyła się tego niezdrowego nałogu. Tylko raz zapytała ją, czy nie zamierza rzucić palenia. Wtedy Martina wyjaśniła jej, że papieros to dla niej taki moment tylko dla siebie, kiedy może na chwilę oderwać się od codzienności. Jej chwila przyjemności i wolności. Powiedziała to takim tonem, że Anna już nigdy więcej nie odważyła się sugerować jej zmiany nawyków.
— Teraz możesz mówić.
Martina uśmiechnęła się do niej, strzepując popiół.
Anna powiodła wzrokiem za dłonią, w której trzymała papierosa. Przed tym spotkaniem co najmniej kilka razy odgrywała tę rozmowę w głowie, szukając odpowiednich zwrotów po włosku. Mogła to sobie równie dobrze napisać na kartce. A teraz i tak nie wiedziała, co ma powiedzieć.
— Martina, chyba wiesz już wszystko… Może źle dobierałam słowa w moich wiadomościach… może stąd te niektóre… nieporozumienia?
Martina pokręciła głową na znak protestu.
— Wszystko zrozumiałam. Jest tylko jedna rzecz… Pamiętasz, jak pisałaś w kwietniu, że może będziesz w Rzymie w związku z jakimiś planami zawodowymi… Planowałaś przyjechać wtedy do Perugii. Nie przyjechałaś. Co się wtedy stało?
Anna zastanawiała się przez chwilę. Pamiętała doskonale tamtą sytuację. Pisała do niej, by upewnić się, że będzie wtedy na miejscu.
— Nie chodziło o pracę… najpierw nie udało mi się przełożyć zajęć, potem nie było już miejsc w samolocie, a miałam tylko cztery dni wolnego. Chciałam przyjechać do Włoch… do Perugii po to tylko, żeby cię zobaczyć. — Widząc minę Martiny, rozłożyła ręce w geście poddania się. — Yes, I know. I am a hopeless romantic… — dodała po angielsku, nie pamiętając, jak jest „niepoprawny” po włosku. Lub raczej „beznadziejny”.
Nerwowy śmiech, próba ukrycia zażenowania.
— Czyli jednak to było zauroczenie. — Martina spojrzała na nią, zgniatając papierosa w popielniczce. — Było… czy jest jeszcze?
Anna wyprostowała się na krześle, czując, że jej zdenerwowanie mija. Powoli odzyskiwała kontrolę nad sobą.
Zauroczenie? Nie. Zauroczenia zdarzały się już wcześniej i przechodziły równie szybko, jak się pojawiały. Dla zwykłego zauroczenia nie przejechałaby pół Europy, żeby… Żeby co? Żeby z nią po prostu porozmawiać. Twarzą w twarz. Usłyszeć, że nic z tego nie będzie, że może teraz spokojnie wracać do domu i przestać zastanawiać się kolejny rok nad tym „co by było, gdyby”.
Usłyszeć, a nie przeczytać.
Chciała zacząć wątpić w słuszność własnych odczuć. Przyznać, że intuicja czasami zawodzi. Intuicja, która w pewnym momencie podpowiadała jej, że rodzi się między nimi szczególna więź, której sama Martina mogła nie być świadoma. A póki co, to prawdziwość i siła jej uczuć były poddawane w wątpliwość.
Spojrzała na Martinę, uśmiechając się wymownie. Czy naprawdę musiała odpowiadać na to pytanie?
— Wiesz, nie mogę uwierzyć, że to już rok…
Teraz ona zmieniała temat.
— Mnie też minął bardzo szybko. Tyle zdążyło się wydarzyć… — Martina spuściła wzrok, uśmiech na chwilę znikł z jej twarzy.
— Anna… — Martina zawahała się przez chwilę, zanim zadała jej kolejne pytanie. — A gdybym odpisała ci, że ja… że ty też znaczysz dla mnie więcej niż… To co wtedy?
Anna wstrzymała oddech, czując uderzenie gorąca na twarzy.
— Chyba jednak muszę zapalić — wydusiła z siebie, sięgając po paczkę papierosów. Tych z mniejszą ilością nikotyny.
Nie, żeby chciało jej się palić. Kupowała sobie czas. Pytanie Martiny zaskoczyło ją. Nie dlatego, że nie potrafiła na nie odpowiedzieć. Co wtedy? Miała gotowy plan. Znalazłaby pracę w Perugii lub w okolicy, zresztą już i tak szukała. Odpowiedziała nawet na dwie interesujące oferty. W Umbrii nie brakowało szkół językowych prowadzonych przez Amerykanów i Brytyjczyków. Ze swoim doświadczeniem mogła spróbować. Zawsze zostawała też praca zdalna. Nieraz dorabiała tłumaczeniami czy ich korektą. Musiałaby zacząć od nowa, zrobić dyplom z włoskiego. Tego się nie bała, takim wyzwaniom mogła sprostać. Musiałaby jedynie na jakiś czas odłożyć do szuflady pewien projekt, nad którym ostatnio pracowała. Pochłaniał zbyt dużo czasu. Teraz jednak nie wydawał się już taki istotny. Poszukałaby jakiegoś mieszkania, na początek starczyłby pokój…
Zaraz, zaraz… zmarszczyła czoło, przerywając gonitwę myśli i podnosząc wzrok.
Odpowiedziała:
— Ale tak nie napisałaś, więc dlaczego teraz o to pytasz?
Uwolniwszy się od niechcianego papierosa, rozłożyła ręce.
Pytanie za pytanie. Błąd. Odpowiedź podyktowana żalem lub urażoną dumą. Bądź jednym i drugim. Dopiero gdy kilka godzin później po raz kolejny analizowała tę rozmowę, zdała sobie sprawę z ważności tego pytania. Skoro Martina ją o to zapytała, musiała też zapytać samą siebie. Co oznaczało, że przez chwilę, nawet jeśli tylko przez chwilę, w jej głowie zagościła taka możliwość…
Martina nic nie odpowiedziała.
Znów zapadła cisza. Trwał pojedynek na to, która pierwsza spuści wzrok. Po kilku sekundach Anna pierwsza odwróciła głowę, nie mogąc znieść intensywnego spojrzenia Martiny. Pierwsza też przerwała ciszę.
— Wiesz, muszę ci coś wyznać. Ta koleżanka, z którą byłam tutaj w zeszłym roku, to była moja… — Anna szukała odpowiedniego słowa — …partnerka.
Martina nie wyglądała na zaskoczoną, choć w mailach do niej Anna nigdy nie wspominała o Karolinie. Tylko raz napisała, że kogoś ma, nie podając szczegółów. Nie tłumacząc, że chodzi o kobietę. Długo taiła też prawdziwe intencje, którymi się kierowała, podtrzymując tę znajomość. W pewnym sensie oszukiwała ją. Nie było jej z tym dobrze. I dlatego tamtego dnia, pisząc ów list, zaryzykowała wszystko.
W walce o własne szczęście lepiej przegrać jedną rundę, niż w ogóle nie wejść do gry.
— Długo byłyście ze sobą?
— Ponad pięć lat. Rozstałyśmy się niedawno. Podejrzewała coś, aż w końcu odkryła… Wie o tobie.
Anna przypomniała sobie dzień, w którym Karolina znalazła brudnopis jej listu do Martiny. Anna zostawiła go w jednej z szuflad, z której obie korzystały. Zrobiła to nieopatrznie… lub całkiem świadomie. Gdy któregoś dnia Karolina przyszła do niej z tą kartką w ręce, prosząc o wyjaśnienia, Anna poczuła ulgę. Jej też już nie mogła dłużej oszukiwać.
— Pewnie mnie nienawidzi…
— A niby dlaczego? Przecież to nie twoja wina. Jeśli ktoś tutaj zawinił, to tylko ja.
— To nie jest niczyja wina — Martina zaoponowała.
Niczyja. Więc dlaczego to się stało? Przecież rok temu nie przyjechała tutaj szukać ani przygód, ani wielkiej miłości, sam pomysł uczenia się włoskiego też nie do końca jej odpowiadał, ale uległa namowom Karoliny na włoskie wakacje połączone z nauką języka. I skończyło się tym, że zakochała się w swojej lektorce.
Myślała, że jest z Karoliną szczęśliwa. Jednak, gdyby tak było, nie siedziałaby teraz tutaj w towarzystwie Martiny. Nieraz pytała samą siebie, dlaczego tak się stało. Ich związek od pewnego czasu nie ewoluował. Miał burzliwy początek, dla Anny była to miłość od pierwszego wejrzenia. Przez dwa lata adorowała Karolinę, aż któregoś wieczoru, gdy pozostały sam na sam, wyznała jej prawdę. Potem nastąpił wybuch miłości i namiętności, jednak ich szczęściu od początku towarzyszył jednocześnie strach przed reakcją najbliższych i nietolerancją społeczeństwa. Ciągła walka z demonami. Mimo postępujących zmian na lepsze, Annie coraz częściej ciążyło to, że musiały się ukrywać. To ona zaczęła w pewnym momencie namawiać Karolinę na emigrację. Obie mogły łatwo znaleźć pracę w Wielkiej Brytanii. Co roku miały też długie letnie wakacje, mogły wyjechać, aby spróbować, nic nie ryzykując. Czasami rozmawiały o tym, jednak Anna odnosiła wrażenie, że są to tylko jej marzenia, nie ich wspólne. Karolina nie czuła się na to gotowa. Annie z kolei wspólne zainteresowania czy planowanie kolejnego urlopu już nie wystarczało. Coraz rzadziej widziała je obie razem w przyszłości.
Teraz opowiadała o tym wszystkim Martinie, podpierając się angielskim, gdy już nie dawała rady po włosku. Martina słuchała, od czasu do czasu przytakując, jakby rozumiała jej rozterki.
— Dość o mnie. Powiedz lepiej, co słychać u ciebie.
Anna miała nadzieję, że na tym skończą się rozmowy o przeszłości. Nie spotkała się z nią po to, by wałkować temat swojego związku z inną kobietą.
— Nic szczególnego. Mam ostatnio więcej obowiązków w pracy, czuję się zmęczona… Anno, nawet gdybyś była mężczyzną, nie mogłabym związać się z tobą… nie teraz — Martina niespodziewanie powróciła do tematu, który, wydawało się, został już omówiony.
Gdybyś była mężczyzną.
Już to kiedyś słyszała. Wtedy jej niebycie mężczyzną po czasie okazało się jednak nie stanowić problemu.
Co nie znaczyło, że działo się tak z reguły. Mimo wszystko mogła zaprotestować. Nie teraz. Teraz zaintrygowało ją co innego. Nie chodziło o to, co Martina powiedziała. Chodziło o to, czego n i e powiedziała. Czego w jej wypowiedzi zabrakło. Kogo. Anna spojrzała na serdeczny palec jej lewej dłoni. Dalej widniała na nim obrączka. Jedno pytanie cisnęło jej się na usta, ale zdecydowała się go nie zadać. Nie chciała pytać o sprawy, w których trudno byłoby jej zachować bezstronność. Martina najwyraźniej myślała to samo, dlatego jej wypowiedź dziwnie się urywała.
— Rozumiem… A co u Domenico?
— Dziękuję, mój mały urwis ma się dobrze, choć ostatnio jest po prostu nieznośny! Codziennie testuje moją cierpliwość, czasami doprowadza mnie do szału! Ale to podobno taki wiek. — Gdy mówiła o swoim dziecku, jej twarz zawsze przybierała łagodny wyraz.
Przez następnych kilka minut Martina opowiadała o kilkuletnim synku. Anna przypomniała Martinie ten raz, gdy poszli we trójkę na lody. Pochłonięte rozmową, dopiero żegnając się, odkryły, że dzieciak najpierw umazał torbę Anny lodami czekoladowymi, a potem przyozdobił słodkimi kleksami jej zeszyt.
Obie zaśmiały się na to wspomnienie.
— Oj tak, wtedy był po prostu niesforny, teraz zrobił się trochę kapryśny. Dzisiaj zabieram go na basen. Tam przynajmniej dobrze się bawi i zazwyczaj nie marudzi…
Martina spojrzała na zegarek. Anna odruchowo zrobiła to samo.
— Mówiąc o basenie… przypomniałam sobie, że muszę się zbierać za chwilę, chcę jeszcze coś załatwić, zanim go odbiorę od mamy… A ty? Jakie masz plany na resztę dnia?
Anna wahała się przez chwilę.
— Za godzinę mam randkę w ciemno — wyparowała.
Martina zrobiła wielkie oczy.
— Jaką randkę w ciemno?!
— Plan B. — Dodała, próbując szybko znaleźć odpowiednie wytłumaczenie i licząc na to, że Martina nie zapyta o plan A. — Właściwie to nie randka. Zamieściłam ogłoszenie towarzyskie na jednym z portali. Napisałam, że przyjeżdżam na kilka dni do Perugii i chętnie spotkałabym się z kimś, żeby… poćwiczyć mój włoski. — Anna uśmiechnęła się zawadiacko. Najwyraźniej odzyskiwała formę. — Nie mam zamiaru nudzić się tutaj przez następny tydzień, skoro ty taka… zajęta.
— Z kimś, to znaczy z mężczyzną czy z kobietą?
— Ogłoszenie jest w sekcji „kobieta szuka kobiety”, żeby nie było wątpliwości. Odezwało się parę osób… Dzisiaj widzę się z Patrizią.
— Patrizią?
— Nic więcej nie wiem. Napisała do mnie tylko jedną wiadomość, od razu zapraszając na kawę, podając dzień, godzinę i numer telefonu. Konkretnie. To lubię… — Anna nie zdążyła ugryźć się w język.
Martina uniosła brew i zrobiła niedowierzającą minę.
— I nie boisz się?
Anna wywróciła oczy.
— Czego? Umówiłam się z nią w biały dzień w samym centrum miasta. Chyba mnie nie porwie??
Martina wzruszyła ramionami.
— Ale nigdy nie wiesz, na kogo trafisz.
— No nie. Obiecuję, że będę na siebie uważać! — Podniosła prawą dłoń w geście harcerskiej przysięgi. — A jeśli jutro nie dostaniesz ode mnie wiadomości, dzwoń na policję!
Po wyjściu z Palazzo Gallenga Martina raz jeszcze spróbowała przekonać Annę do tego, by zatrzymała się w Perugii na dłużej i kontynuowała naukę języka. Anna nic nie odpowiedziała. Zdała sobie sprawę z tego, że po ich rozmowie prawie cała jej motywacja do dalszej nauki gdzieś wyparowała.
Stojąc obok niej przed przejściem dla pieszych, Anna zauważyła, że Martina trochę przygasła; pewnie była zmęczona. Za przejściem rozstawały się, Anna kierowała się w stronę centrum, na Piazza Grande, na południe. Martina szła w przeciwną stronę.
— Napisz, jak udało się spotkanie. Jestem ciekawa, kim jest ta Patrizia. Może ją znam? — powiedziała, obserwując ruch uliczny i szykując się do przejścia.
— Martina… czy my się jeszcze spotkamy, zanim wyjadę?
— Nie wiem. W przyszłym tygodniu, jak zwykle pod koniec miesiąca, będę miała dużo pracy na uczelni. Do tego pomagam przy organizacji wizyty delegacji z Chin… Nawet nie pytaj! — wyjaśniła, widząc zainteresowanie Anny.
Objęły się na pożegnanie. Anna przytuliła twarz do jej twarzy, zaciągając się jej zapachem.
Jeszcze długo potem miała wrażenie, że jej towarzyszył.
3
Po spotkaniu z Patrizią zrobiła zakupy na kolację i ruszyła w stronę domu. Miała dość wrażeń jak na jeden dzień. Na szczęście nie było daleko; mieszkanie, które zajmowała, dzielił od centrum dziesięciominutowy spacer.
Gdy dotarła tu we środę i zadzwoniła pod wskazany adres, widok, który ukazał jej się po otwarciu drzwi, trochę ją zaskoczył. Pod półokrągłym sklepieniem z cegieł ujrzała schody prowadzące kilka metrów w dół. Pokonując kolejne schodki, zastanawiała się, czemu Diane nie uprzedziła jej, że mieszka w suterenie. Jednak, gdy Livia, córka właścicielki, otworzyła drzwi, Anna ze zdumieniem odkryła, że za nimi mieścił się całkiem przestronny apartament. Wchodziło się prosto do pokoju dziennego, a stąd do pozostałych pomieszczeń. W sypialni położonej na wprost drzwi wejściowych czekała na nią kolejna niespodzianka. Wychylając się przez okno, odkryła, że po tej stronie domu jej mieszkanie mieści się… na drugim piętrze. Ulica poniżej musiała być równoległą do Via Bontempi, ale położoną znacznie niżej. Taki urok starówek włoskich średniowiecznych miast położonych na wzgórzach.
Siedziała teraz przy dużym drewnianym stole w pokoju dziennym. Włączyła laptopa i uruchomiła pocztę elektroniczną. Zredagowała krótką wiadomość, z którą nie chciała czekać do następnego dnia.
Cześć!
Patrizia Cipriani jest agentką obrotu nieruchomościami (tak przynajmniej głosi jej wizytówka, którą wręczyła mi na koniec spotkania).
Znasz??
Bardzo inteligentna i zabawna kobieta.
Może jeszcze pójdę z nią na kawę.
Jutro jadę do Arezzo na kolejne spotkanie.
Martina…
Zawahała się. Powinna odpuścić, ale nie mogła się powstrzymać. Czy przyjaciółki nie mogą prawić sobie komplementów?
…pięknie dzisiaj wyglądałaś.
Dobranoc. I mam nadzieję, że do zobaczenia.
Sięgnęła po telefon komórkowy. Wysłała wiadomość do Oli, z którą umówiła się na rozmowę przez Skype’a.
Po chwili odezwał się charakterystyczny dźwięk wywoływanej rozmowy. Odebrała połączenie.
— Cześć! Jak się czujesz? Wszystko w porządku?
— Dzisiaj okej, ale wczoraj bolał mnie brzuch. To pewnie ze stresu. Od jutra idę na tygodniowe zwolnienie, nie daję rady, do tego jeszcze te upały. Nie wiem, jak tam u ciebie we Włoszech, ale tu jest nieznośnie! Poczekaj, coś miałam ci powiedzieć… a tak, znamy już płeć dziecka!
Anna bezskutecznie próbowała dojść do słowa. Tak zwykle wyglądały ich rozmowy już od czasów liceum. Annie przypomniało się, jak zaprosiła Aleksandrę na swoje osiemnaste urodziny. Następnego dnia jej ojciec w rozmowie z matką stwierdził, że myślał, że jego córka jest typem tej nadającej bez przerwy, ale jej przyjaciółka właśnie ją przebiła.
— I?
— Dziewczynka.
— Super!
— Mario załamany.
— Dlaczego?
— Totalnie mu odwaliło ostatnio. Odkąd wie, że będzie miał córkę, inaczej patrzy na wszystko, począwszy od reklam w telewizji po seriale familijne. Wiesz, o tym, jaka to ta dzisiejsza młodzież, jak będzie musiał odganiać potencjalnych adoratorów. Myślałam, że to tylko u mnie świadomość zostania rodzicem zmienia pogląd na wiele rzeczy, a tu proszę!!!
— Jednym słowem, przejął się… To chyba dobrze.
Rozmawiały dłuższą chwilę o jej stanie, często dalekim od „błogosławionego”.
— A co poza tym?
— Emilia urodziła, ma syna.
Emilia była ich wspólną koleżanką z klasy.
— Patrz, oni mają syna, wy za parę miesięcy córkę… Możesz już myśleć o swataniu.
— Co?! A Ty byś chciała Emilię za teściową?!?
— Ja? Ja to akurat nie wiem…
— No tak, przypał trochę… biorąc pod uwagę twoje zamierzchłe fantazje seksualne.
Obie ryknęły śmiechem.
— Fantazjowałaś o Emilii?!? — Na ekranie komputera Anny pojawiła się zdziwiona twarz Mariusza, męża Aleksandry, pieszczotliwie zwanego Mario, który właśnie wszedł do mieszkania i musiał usłyszeć ostatni fragment ich rozmowy.
— O matko, odczepcie się! Kiedy to było?! Dwanaście lat temu?!
— A ty się nie wtrącaj, tylko lepiej weź za porządki! — Ola odepchnęła męża od komputera.
— Wyobraź sobie, że od dwóch tygodni nie mogę się doprosić, żeby umył podłogi…
— Idź, idź, do ciebie mówię, w sypialni czeka jeszcze sterta rzeczy do prasowania!!
— Anka, wracaj, nikt tak jak ty nie prasował mi koszul!! — Twarz Mariusza znów pojawiła się na ekranie.
— Oj tak! Ja wiem, podobało ci się! Jedna gotowała, druga prasowała… — Ola ironizowała. — Tylko jak zasiadałyśmy do stołu i gadałyśmy jedna przez drugą, to wielożeństwo podobało ci się jakby mniej!
Kolejna salwa śmiechu, tym razem całej trójki.
Ola wspomniała te dwa tygodnie, kiedy Anna po rozstaniu z Karoliną pomieszkiwała u nich. Przebywając z nimi pod jednym dachem, tym bardziej utwierdziła się w przekonaniu, że Aleksandra i Mariusz są jak stereotypowe włoskie małżeństwo. W końcu zaczęła ich tak określać w rozmowach z innymi przyjaciółmi; temperamentem jedno nie ustępowało drugiemu. Do tego w jednej minucie tłukli talerze, aby po chwili obejmować się czule.
Gdy znów zostały same, Ola zmieniła temat.
— Opowiadaj jak dzisiejsze spotkanie!
Anna zrelacjonowała Oli rozmowę z Martiną.
— Dziwnie.
— No widzisz, czyli nie tylko ja odniosłam takie wrażenie… I co teraz?
— Masz jeszcze parę dni. Jeśli jednak nic się nie wydarzy, Anka… wracaj. Pojechałaś tam, coś udowodniłaś. I na tym koniec. Nawet jeśli mogłoby coś być między wami, ona nie zrobi pierwszego kroku. Nie uważasz, że zasługujesz na więcej? Czas, by to o ciebie ktoś powalczył. A poza tym nie zapominaj, że nie masz do czynienia z osobą wolną… Ale to już inna sprawa.
Anna nic nie odpowiedziała. Już nieraz to słyszała. Ola nie była jedyną osobą wtajemniczoną w jej najnowszą historię miłosną.
— Co robisz jutro? — Jej przyjaciółka najwyraźniej uznała temat za wyczerpany.
— Jadę na randkę w ciemno do Arezzo… Dzisiaj widziałam się z jedną Patrizią.
Opowiedziała przyjaciółce o drugim spotkaniu tego dnia.
— A ty właściwie wiesz, czego chcesz? — Ola zapytała po chwili milczenia.
— Wiem. Ale nie mam zamiaru spędzać każdego popołudnia czy wieczoru na samotnym błąkaniu się po Perugii. I nie mam zamiaru wystawać pod czyimiś oknami… Przynajmniej mam okazję spotkać jakieś ciekawe osoby. Przecież nie pisałam w tym ogłoszeniu, że szukam miłości… nie oszukuję nikogo… Skoro się odzywają, to muszą się liczyć z tym, że oprócz wyjścia na kawę i pogawędki nic z tego nie będzie.
— Ale z drugiej strony, zawsze możesz pójść na żywioł i zaliczyć jakąś przygodę we Włoszech.
— Obie dobrze wiemy, że to nie w moim stylu… No nic, nie będę cię już męczyć! Odezwę się jeszcze przed wyjazdem!
— Dobra, tylko uważaj na siebie! Dobranoc!
Anna musiała obiecać jej, że zachowa wszelkie środki ostrożności. Pani prokurator miała wypaczone postrzeganie świata, wszędzie widziała potencjalne zagrożenie, od handlarzy żywym towarem po złodziei nerek. Zbyt dużo czasu spędzała, obcując ze światem przestępczym.
Jeszcze raz zalogowała się na pocztę. Nie miała żadnych nowych wiadomości. Gdy leżała już w łóżku, usłyszała dźwięk nowej wiadomości przychodzącej. Po omacku poszukała telefonu na nocnej szafce. Czuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej.
Dziękuję za dzisiejsze spotkanie. Byłoby mi miło, gdybym mogła jeszcze raz cię zobaczyć. Słodkich snów!
Nadawca: Patrizia.
Odpisała, życząc jej dobrej nocy i niczego nie obiecując. Zamknęła oczy. Uwielbiała ten moment tuż przed zaśnięciem. Gdy nic jej nie rozpraszało, jej myśli krążyły już tylko wokół Martiny. Czasami prowokowała tym sny z jej udziałem.
Niedawno zrozumiała, jaki jest najgorszy ich rodzaj. Sny, po których budzisz się z uczuciem radości, choć nie pamiętasz wszystkiego, co się w nich wydarzyło, ale pamiętasz czyjąś obecność, wiadomość, która przynosi spełnienie.
Sny o utopii są gorsze od koszmarów.
4
Spotkanie w Arezzo nie należało do udanych. Mimo iż Giulia, która w odróżnieniu od czterdziestoletniej Patrizii była dwa lata młodsza od Anny, brakowało im wspólnych tematów. Anna pozwoliła oprowadzić się po mieście. Potem poszły do małej knajpki przy jednej z mniej uczęszczanych uliczek zabytkowego centrum. Giulia opowiadała Annie o kuchni Toskanii. Gotowanie okazało się być jednym z jej ulubionych zajęć. Ten fakt nie skusił jej jednak na tyle, by przyjąć zaproszenie do wspólnego upichcenia kolacji. I ewentualnego pozostania u niej do rana. Wróciła pociągiem do stolicy Umbrii i resztę sobotniego wieczoru spędziła pracując nad swoim nowym projektem, którego roboczy tytuł brzmiał The Intensive Course. Kurs intensywny.
Nikomu o nim jeszcze nie wspomniała. Obiecała samej sobie, że nie piśnie słowem, dopóki go nie skończy. Mogła zrobić wyjątek tylko dla Eryki. Jeśli udałoby się jej odwiedzić ją pod koniec sierpnia w Londynie, może miałaby już dla niej gotowy pierwszy szkic powieści.
Pisała od zawsze. Miała notesy pełne krótkich opowiadań, zapisków z własnego dzieciństwa, dialogów między nią a matką, które w zależności od sposobu podania mogłyby nadawać się zarówno na wieczory kabaretowe, jak i na sceny wyjęte z klasycznych dramatów. Zabierała się do napisania powieści kilkakrotnie, ale potem zawsze rezygnowała. Powód stanowił zwykle brak czasu, samozaparcia lub motywacji.
Jednak nie tym razem. Tekst przyszedł do niej sam. Zaczęło się od pojedynczego rozdziału, sceny, którą rozpisała na kilkanaście stron pewnej bezsennej nocy niecały rok temu. Potem odłożyła to na jakiś czas, próbując zająć się innymi tematami, jednak ta historia nie dawała jej spokoju. Ostatecznie zrozumiała, że nie uda jej się rozpocząć nowych opowieści, zanim nie ukończy tej jednej.
Zmniejszyła okno edytora i uruchomiła przeglądarkę internetową. Weszła na stronę, którą miała w zakładkach, i usunęła swoje ogłoszenie. Koniec z randkami. W teorii plan B wydawał się sensowny, w praktyce trudno było oszukiwać samą siebie.
Ta, z którą najchętniej poszłaby na randkę, i tak tu nie zaglądała.
Czemu w ogóle jej o tym wspomniała? Czego się spodziewała? Że wzbudzi jej zazdrość? Teraz żałowała, że nie odwołała tamtego piątkowego spotkania z Patrizią i nie poszła na basen z Martiną i jej synem. Przynajmniej mogłaby spędzić z nią więcej czasu.
Ale czas miał tę właściwość, że nie dawało się go cofnąć.
Wstała krótko po ósmej z zamiarem zjedzenia niedzielnego śniadania w jednej z kawiarni na Piazza Matteotti, podłużnym placu położonym równolegle do głównego deptaka miasta. W dniu przyjazdu do Perugii trafiła na falę upałów. Teraz znów panował chłód. Wyciągnęła jedną z dwóch par jeansów, które wcisnęła do walizki między kilka T-shirtów i kilka par zwiewnych płóciennych spodni. Do tego biała koszula. Nawet ją wyprasowała. Była to chyba najbardziej elegancka rzecz, jaką zabrała ze sobą. W końcu w przyszłym tygodniu czekała ją rozmowa o pracę. Część planu A, który póki co, wziął w łeb, ale co szkodziło pójść i przekonać się, czy przynajmniej miałaby jakieś szanse na znalezienie tutaj płatnego zajęcia.
Jeszcze przed wyjazdem wysłała parę zgłoszeń. Szukała pracy, w której mogłaby wykorzystać dotychczasowe doświadczenia i znajomość języków obcych. Chętnie odpoczęłaby od uczenia, jeśli miałaby w czym wybierać. Póki co odezwał się jeden dom wydawniczy. Poszukiwali kogoś na zastępstwo do działu kontaktów z zagranicą. Mile widziane języki obce. Umówiła się na wtorek.
A na czwartek miała wykupiony bilet powrotny do Polski.
Po śniadaniu w Caffe’ di Roma wybrała się na spacer wzdłuż Corso Vannucci, by poprzyglądać się mieszkańcom Perugii, których w weekendy było w centrum więcej niż w dni powszechnie. Zauważyła, że starsze kobiety nosiły się bardziej elegancko niż młodsze, które zapewne bardziej stawiały na wygodę. Jak tu chodzić do pracy w takich kapeluszach zastanawiała się, mijając parę leciwych mieszkanek stolicy Umbrii.
Przysiadła na kamiennych schodach przylegających do jednej ze ścian okazałego Palazzo dei Priori, dawnej siedziby władz miasta, gdzie dzisiaj mieściła się galeria dzieł renesansowych mistrzów. O tej porze dnia nie dochodziło tu słońce. Miała stąd widok na piękną, marmurową fontannę, której fotografia zdobiła większość pocztówek z miasta, i schody okalające katedrę. Kamienne schody wiodące do zabytkowych budynków stały się nieformalnym miejscem spotkań. Wieczorami zawsze było tu gwarnie. Okrzyki i śmiech młodych ludzi popijających zimne piwo zakupione na wynos w okolicznych barach stanowił nieodzowny element nocnego życia.
Z kolei rankiem i przed zachodem słońca przysiadali tutaj artyści przenoszący na papier architektoniczne piękno Starego Miasta. Anna lubiła przychodzić tutaj o różnych porach dnia, by obserwować zmieniający się krajobraz i rytm centrum. Teraz przyglądała się odświętnie ubranym mieszkańcom Perugii, którzy niewątpliwie zmierzali na niedzielną mszę. Widząc grupkę zakonnic, pomyślała o Weronice. Przypomniało jej się, jak po którejś niedzieli w zeszłym roku Weronika wspomniała, że widziała ich nauczycielkę z rodziną na mszy w katedrze. Chodziło oczywiście o Martinę. Mało prawdopodobne, ale co szkodzi sprawdzić — pomyślała, udając się wolnym krokiem w stronę wejścia. Nigdy wcześniej nie uczestniczyła we włoskiej mszy; miała wreszcie okazję, by to nadrobić.
W katedrze panował półmrok, od kamiennych murów bił przyjemny chłód. Połowa ławek stała pusta, drugą połowę zajmowały głównie osoby starsze i nieliczne rodziny z dziećmi. Młodych ludzi mogła zliczyć na palcach jednej ręki. Może na sumę w południe przychodzi ich więcej? A może kryzys wiary dotarł także i tutaj?
Szła powoli wzdłuż jednej z naw, skanując ławki. Nagle zatrzymała się. Kilka metrów przed sobą zauważyła Martinę. Po jej prawej stronie siedział Domenico, po lewej zaś jakiś mężczyzna. Pochylał się w stronę Martiny i szeptał jej coś do ucha. Anna zajęła miejsce w ławce trzy rzędy za nimi, siadając przy samym przejściu, aby w razie czego móc schować się za wielkim, kamiennym filarem.
Rodzina.
Małżeństwo uświęcone sakramentem.
Nie pożądaj żony bliźniego swego.
Ani żadnej rzeczy, która jego jest.
Żona nie powinna być traktowana jak własność.
Jeśli nie byłaby szczęśliwa, to dlaczego nie mogłaby odejść od męża? To po pierwsze. A po drugie, nie chodziło o samo pożądanie. Tylko jeśli jest jej źle, to powinna nawet czuć się wyróżniona, że dostała krzyż od Boga i teraz musi go nieść. Jeszcze kilka dekad temu takie nauki słyszały kobiety od księży, gdy skarżyły się na przemoc ze strony męża, może jeszcze słyszą. Lepiej nie wyobrażać sobie, co słyszały, jeśli powodem rozterki okazałoby się tak „błahe” poczucie, że dokonało się niewłaściwego wyboru.
Niewłaściwe wybory.
Anna znalazła się w miejscu, w którym na okrągło mówiło się o dokonywaniu właściwego wyboru, między Dobrem a Złem. O wartościach, moralności, o wierze.
Moralność. Jeśli ta była zbiorem pewnych zasad, to ona ją miała. Starała się nie krzywdzić innych ludzi. Czy tutaj potencjalnie kogoś krzywdziła?
Inni ludzie. Dziecko. Dziecko potrzebuje obojga rodziców. Ale nie za wszelką cenę.
Wiara. Mimo że wychowana została w katolickim domu, a może właśnie dlatego, jako dorosła osoba Anna coraz częściej wątpiła. A instytucja Kościoła nie pomagała jej odnaleźć się w łasce tej wyższej siły, wręcz przeciwnie. Przez swój homoseksualizm czuła się wykluczona ze wspólnoty. Nie wyobrażała sobie nawet, że mogłaby o tym porozmawiać z jakimś duchownym. O swoim związku, o swoich rozterkach. Czy zrozumiałby, że kocha, jest kochana i chce być szczęśliwa?
Rozmyślając nad tym, nie zauważyła, że msza już się rozpoczęła. Wstawała i siadała razem z innymi, nie zastanawiając się specjalnie nad tym, co się właśnie działo i o czym mówił ksiądz. To było jak odruch warunkowy, wypracowany przez lata chodzenia do kościoła, zanim wyfrunęła z rodzinnego gniazda i nie musiała wreszcie staczać coniedzielnych bitew z matką. Kłótni, w trakcie których na pytanie „dlaczego nie idziesz do kościoła”, często odpowiadała „bo mi się tam nudzi”. Wtedy jeszcze nie potrafiła i nie miała odwagi powiedzieć matce, że jej niechęć wiązała się z jej orientacją seksualną i narastającym poczuciem wyobcowania.
Czy miłość jako pragnienie dobra drugiej osoby, chęci roztoczenia opieki nad nią, bycia z nią na dobre i na złe, wspólnego pokonywania trudów codzienności z woli dwóch stron… to grzech? Miłość do osoby tej samej płci jako platoniczne uczucie może jeszcze nim nie była. Grzeszyła dopiero, gdy szła z inną kobietą do łóżka. Takie argumenty też zdarzało jej się słyszeć ze strony teologów. Ale przecież seks nie był tylko formą rozluźnienia napięcia; do tego starczyłaby… masturbacja. Anna uśmiechnęła się sama do siebie, wyobrażając sobie minę księdza, który wygłaszał kazanie, a któremu dane byłoby poznać jej myśli.
Seks był dla niej kolejnym wyrazem miłości. Nie wyobrażała sobie miłości bez namiętności. Pragnęła czyjegoś dotyku tak samo jak rozmowy. Matko… zaraz ten dach się na mnie zawali — pomyślała, podnosząc mimowolnie wzrok w kierunku malowniczego sklepienia świątyni.
Problem pozamałżeńskiego seksu nie dotyczył tylko ludzi pozostających w homoseksualnych związkach. Kościół niestety nie nadążał za zmianami zachodzącymi w społeczeństwie. I nie były to tylko zmiany „na gorsze”. Anna pomyślała o Basi, swojej bliskiej przyjaciółce, samotnej matce z dzieckiem, od kilku lat po rozwodzie. Basia od pewnego czasu spotykała się z innym mężczyzną, również po przejściach. W jednej z ich rozmów, gdy pozostawała jeszcze w związku z Karoliną, Anna uświadomiła swojej przyjaciółce, że popełniały w zasadzie ten sam grzech,,obcując cieleśnie” z drugą osobą bez sakramentu małżeństwa, bez boskiego błogosławieństwa. Wiele rozwiedzionych osób, nawet jeśli miało na to ochotę, nie mogło po raz kolejny stanąć przed ołtarzem. A przecież ci ludzie zakochiwali się, byli gotowi stworzyć nową rodzinę, dać nowy dom, nowego opiekuna swojemu potomstwu. Takich ludzi jak Basia i jej nowy partner kościół katolicki w pewnym sensie również odpychał od wspólnoty, zamiast przyciągać.
Od kilku lat Anna sporadycznie zaglądała do kościoła i nie przyjmowała sakramentów. Nie mogła obiecać poprawy w trakcie spowiedzi i powiedzieć szczerze, że nie zrobi tego więcej. Kwestię istnienia Boga pozostawiła do późniejszego rozstrzygnięcia.
Podczas gdy ksiądz tłumaczył wiernym sens wcześniej odczytanej ewangelii, Anna rozglądała się po katedrze. W kaplicy w bocznej nawie na wysokości ławki, w której siedziała, wisiał portret papieża Polaka. Giovanni Paulo Secondo. Papa Wojtyla! Większość Włochów tak reagowała, gdy mówiła im, skąd przyjechała. Kochali go tutaj. Chyba nie było drugiego takiego kraju na świecie, gdzie Polacy na dzień dobry byli obdarzani dużym kredytem zaufania. Wojtyła zrobił im świetny PR. Był przecież zabawny, otwarty, wrażliwy. Jego cechy przypisywano potem całemu narodowi, w końcu tak rodzą się stereotypy. Za to go właśnie szanowała, za jego człowieczeństwo. Nie mogła jednak zgodzić się z wszystkim, czego nauczał. Coraz częściej narastały kontrowersje wokół jego osoby. Człowiek jest tylko człowiekiem, a często stawia się na miejscu Boga. Te wszystkie doktryny kościoła, jak choćby ta o nieomylności papieża. Jak to rozumieć, skoro „nieomylny” człowiek któregoś dnia przyznaje, że jego poprzednicy popełniali błędy. Kościół to nie tylko duchowieństwo, to także cała wspólnota wiernych. Polski katolicyzm znała aż za dobrze. Coraz częściej był tylko pustym hasłem. Nie brakło w nim obłudy. Jaki był ten włoski? Jak usłyszała kiedyś od jednej prowadzącej zajęcia, katolicyzm tutaj stawał się po prostu częścią kultury, dziedzictwa narodowego. Oznaczał przywiązanie do obrządku, wielowiekowych tradycji, nic więcej. Czy tutaj też coraz więcej ludzi odwiedzało kościół tylko z przyzwyczajenia? Bo tak wypadało?
Anna potrząsnęła głową, jakby chciała odpędzić te wszystkie myśli, te dylematy, których i tak nie miała ochoty albo nie potrafiła teraz rozstrzygnąć. Wróciła myślami do tej, która siedziała kilka metrów przed nią. Ciekawe, o czym ona teraz myślała?
Gdy podczas tamtej piątkowej rozmowy Martina zapytała Annę o sytuację ludzi homoseksualnych w Polsce, ta przyznała, że nie jest łatwo. Po części dlatego, że Polska to czasami Citta’ del Vaticano Numero Due. Watykan numer dwa. Na co Martina odparła, że może nawet numer jeden. Co mogło wskazywać na to, że włoskie społeczeństwo jest bardziej otwarte. Ale Włochy, tak jak i Polska, pozostawały jednymi z nielicznych krajów UE, w których osoby tej samej płci nie mogły zawrzeć formalnego związku. Tak jak w Polsce, również we Włoszech takie pary były dla siebie w świetle prawa obcymi ludźmi, nie miały przywilejów przysługujących małżeństwom czy innym sformalizowanym związkom. Nie mogły po sobie dziedziczyć, uzyskiwać informacji medycznej o partnerze bez specjalnej zgody… o prawie do adopcji dzieci w ogóle nie wspominając. A przecież coraz więcej dzieci, choćby z poprzednich, heteroseksualnych związków, wychowywało się w „tęczowych” rodzinach. Rodzinach. Czy dwie osoby związane emocjonalnie, do tego wspólnie wychowujące dziecko, nie miały prawa tak się określać?
Jaki stosunek do tych kwestii miała Martina? W jakim stopniu identyfikowała się z tym, co słyszała w kościele? Była wierzącą praktykującą czy może w jej przypadku kościół też stanowił tylko część tradycji, w jakiej wzrastała? Pracowała z obcokrajowcami. Anna poznała ją jako osobę otwartą, tolerancyjną. Przyjaźniła się z nią, nie próbując jej nawracać, nie mogła mieć aż tak konserwatywnych poglądów. Akceptowała jej wybory i nie odmawiała prawa do szczęścia. Ciekawe, czy w jej otoczeniu znajdowały się jakieś osoby nieheteroseksualne? Jakie doświadczenia miała w tym temacie? Nigdy jej o to nie zapytała.
W tej chwili mąż Martiny odwrócił się i spojrzał w jej stronę. Musiała przyznać, że jest dość przystojny. Pochylił się w stronę dziecka, przywołując je do porządku. Chłopiec najwyraźniej zaczynał się nudzić; kręcił się w ławce i rozglądał na wszystkie strony, szukając czegoś interesującego. Trudno było dziwić się dziecku. Sama obejrzała już wszystkie obrazy, które wisiały w bocznej nawie, prześledziła żyłki minerałów w kamieniu, z którego wyrzeźbiono kolumny, przeliczyła rzędy ławek. Do dzisiaj gotyckie budowle wzbudzały zachwyt, podziw dla projektantów i budowniczych, ale już niekoniecznie strach przed Wszechmogącym. Kościół przestał być teatrem dostarczającym rozrywki i oczyszczenia. W dzisiejszym świecie ludzie szukali tego coraz częściej gdzie indziej.
Ksiądz wezwał zgromadzonych do przekazania sobie znaku pokoju. Martina uścisnęła dłoń synka, a potem obróciła się do męża. Zwróciła się również do osób stojących w ławce za nią. Anna nie zdążyła schować się za filarem. Gdy ich oczy się spotkały, Martina uśmiechnęła się i skinęła głową. Anna odpowiedziała tym samym. Planowała wyjść przed błogosławieństwem, żeby nie zostać zauważoną, jednak teraz nie miało to już znaczenia. Wyczekała do końca mszy, wpatrując się w plecy Martiny.
Doszła już do fontanny na placu przed katedrą, gdy usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Odwróciła się. W jej stronę szła Martina. Mąż z synem zostali kilka metrów za nią.
— Ciao! Jaka niespodzianka!
— Cześć, no tak… zwiedzałam. — Anna nie wiedziała, jak wytłumaczyć swoją wizytę w przybytku Bożym. Przecież nie poszła tam z potrzeby ducha.
— Kaplicę świętego pierścienia widziałaś?
— Świętego pierścienia?!
— Relikwie. Według legendy był to ślubny pierścień Maryi.
— Uwielbiam legendy…
— Dzisiaj nigdzie nie wyjeżdżasz? — Martina zignorowała jej ostatni komentarz.
— Nie. Dzisiaj nie. Jutro za to wybieram się do Spoleto — odpowiedziała, spodziewając się pytania, czy tam też ma spotkać się z kolejną kobietą, jednak w tym właśnie momencie nadbiegł syn Martiny.
— Domenico pewnie pamiętasz? — Martina wzięła go za rękę. — A to mój starszy brat Luca.
Brat. Anna uścisnęła wyciągniętą rękę, patrząc na lekko szpakowatego mężczyznę o głowę wyższego do Martiny. No tak, uśmiech mieli ten sam. Luca przyciągnął ją i ucałował w oba policzki.
— Skoro nigdzie dzisiaj nie jedziesz… — Luca najwyraźniej słyszał ich ostatnią wymianę zdań — … to może przyłączysz się do nas? Jedziemy na lunch do mojego domku na wsi. Małe rodzinne spotkanie.
Anna spojrzała na Martinę. Po zaskoczonym wyrazie jej twarzy domyśliła się, że raczej nie konsultowali tego wcześniej. Najwyraźniej opowiadała mu o niej; inaczej nie składałby przecież takiej oferty całkiem nieznajomej osobie.
— Dziękuję za zaproszenie, ale nie mogę…
— Kolejna randka? — Martina spytała, uśmiechając się kwaśno.
Anna zmarszczyła brwi.
— Nie — odpowiedziała, przenosząc wzrok na Lucę, zastanawiając się, na ile brat Martiny został wtajemniczony w tę historię.
Nie miała żadnych planów, ale nie była gotowa, żeby zjeść posiłek z jej rodziną, a już na pewno nie na to, by stanąć twarzą w twarz z jej mężem, który pewnie też by się tam w końcu zjawił.
Po tej ostatniej wymianie zdań zapadła cisza. Zrobiło się trochę niezręcznie. Luca to wyczuł i łapiąc Domenico, który od pewnego momentu biegał wkoło nich, wziął Martinę pod rękę i spytał, czy w takim razie mogą iść, bo on już trochę zgłodniał.
Pożegnali się, życząc sobie miłej niedzieli. Anna ruszyła w dół głównym deptakiem miasta. Planowała zajrzeć do księgarni. Nie miała co czytać, bo już drugiego wieczoru w Perugii skończyła lekturę jednej z powieści Winterson. Nie zabrała innych książek; nie chciała przeciążać bagażu. Po zakupach planowała rozsiąść się na jednej z ławek na Giardini Carducci, niewielkim placu obsadzonym niewysokimi drzewami, które dawały przyjemny cień. Jednak nie zabezpieczały przed deszczem, a na to się zanosiło. Zostawały kawiarnie.
W planach na kolejny dzień było Spoleto. Wybierała się tam samotnie. Ostatnie dni swojego pobytu w Umbrii postanowiła spędzić na zwiedzaniu miejsc, których wcześniej nie miała okazji zobaczyć.
O co jej chodzi? Zachowuje się, jakby była zazdrosna o te randki w ciemno — pomyślała, kierując się do jednego ze swoich ulubionych miejsc w Perugii. Przy Piazza della Repubblica mieściła się duża księgarnia. Na drugim piętrze znajdował się dział literatury po angielsku. Wodziła wzrokiem po ścianie przy klatce schodowej, którą wyklejono zdjęciami autorów. Wśród nich rozpoznała Isabel Allende, jedną ze swoich ulubionych pisarek. Czy Martina też należała do fanek literatury latynoamerykańskiej? Nie pytała. Książki to kolejny temat, który co prawda pojawił się kiedyś w ich mailach, jednak nie został wyczerpany.
Anna czuła niedosyt.
Niedosyt Martiny.
Dzisiejsze spotkanie tylko pogorszyło jej stan.
Już za nią tęskniła.
Już kiedyś się tak czuła.
Dokładnie rok temu.
Emocjonalne déjà vu.
Z tą różnicą, że to nie było złudzenie.
5
Najciekawszym punktem wycieczki do Spoleto okazał się Ponte delle Torri, ogromny kamienny most z czasów średniowiecza, wyglądem przypominający akwedukt, który łączył dwa przeciwległe wzgórza położone poza centrum miasteczka. Tym razem nastawiła się na podziwianie umbryjskiej przyrody, mając chwilowo dość odwiedzania kolejnych miejsc kultu religijnego, gdzie często z przerażeniem odkrywała obecność zakonserwowanych na różne sposoby ciał świętych.
Przeszła przez most i wybrała wąską ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Będąc jeszcze po drugiej stronie doliny, widziała w oddali ruiny jakichś zabudowań, do których miała nadzieję teraz dotrzeć. Gdy zarośla stawały się coraz bardziej gęste, postanowiła jednak nie kusić losu, bo czym innym było to samotne łażenie po krzakach? Zawróciła w połowie drogi.
Gdy przystanęła, by porobić zdjęcia, zauważyła, że pomiędzy szpary w kamiennym murze powciskano skrawki papieru. Prawie jak ściana płaczu, choć zamiast modlitw, zostawiano tu miłosne wyznania. Nie mogła być pewna, ale nie zamierzała tego sprawdzać. Zostawiła wystające zwitki w spokoju i wróciła na jeden z placów w mieście, który mijała w drodze na wzgórze.
W przeciwieństwie do innych, większych miast Umbrii czy Toskanii, Spoleto nie było tak oblegane przez turystów. Można było tu bez problemu znaleźć miejsce przy stoliku w jakiejś knajpce i poobserwować jego mieszkańców załatwiających swoje codzienne sprawy, przy okazji podsłuchując też ich rozmowy w czasie przerwy obiadowej.