E-book
14.7
drukowana A5
51.33
Krzyż Na Tarczy

Bezpłatny fragment - Krzyż Na Tarczy

Objętość:
224 str.
ISBN:
978-83-8104-164-5
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 51.33

Dedykuję:

Nieznanym Bohaterom nieznanych walk o Niepodległość


„Oto dałem wam władzę stąpania po wężach i skorpionach, i po całej potędze przeciwnika, a nic wam nie zaszkodzi.

Jednak nie z tego się cieszcie, że duchy się wam poddają, lecz cieszcie się, że wasze imiona zapisane są w niebie”.


Łk. 10:19,20


„Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”.


J. 15:13


„Opisane zdarzenia należą nie tyle do historii, ile do teraźniejszości”.


Autor

Prolog

— ...nie byłeś dobrym synem, mój Mieczysławie…


Siwy, przygięty wiekiem starzec westchnął. Błękitny żupan z najdroższego brokatu weneckiego otulał luźno bardzo chude ramiona. Drżące białe pomarszczone dłonie z sinymi sznureczkami żył opierał na drewnianych, pokrytych czarną skórą podłokietnikach fotela inflanckiej roboty. W wyblakłych, kiedyś ciemno-karych oczach pojawiły się łzy, spłynęły głębokimi bruzdami bladych policzków na przerzedzoną brodę, zatrzymując się na siwych wąsach.


— …a teraz jestem na krawędzi mogiły. I powiem ci, umiłowany mój synu: nie byłem także ja dobrym ojcem…


Na wprost starca na takim samym inflanckim fotelu z czarnego dębu w czarnej skórze, przybitej mnóstwem srebrnych gwoździków, siedział Mieczysław, niemalże tak samo blady i siwy, jak jego ojciec pan Stanisław. Był już ubrany nie we wschodnią chlamidę z kraju Nippon, a w czerwony magdeburski jedwabny żupan z szerokim słuckim pasem, który zdobiły wyszyte czyimiś mistrzowskimi rękoma dziwne zwierzęta, ryby, ptaki i rośliny, kolorowe oraz srebrne nici.


— Ojcze… Wiem żem umiłowany przez pana, również byłem i będę. Nawet kiedyśmy kłócili się, a pan groził wykluczeniem mnie ze spadku… Wiem żem zły syn. Kłóciłem się z panem, za szablę chwytałem nawet, co będzie moim wstydem dozgonnym. Ale moja do pana miłość nigdy nie ustawała…


Pan Stanisław z trudem machnął drżącą dłonią, sama cienka pomarszczona skóra i kostki…


— Dajże spokój, synu. Teraz to wszystko zdaje się takimi drobiazgami… Przeklinałem ciebie, a nawet biłem, potem ty szablą mi groziłeś, — a przez co to wszystko? Pycha, mój Mietusiu. Pycha i głupota ludzka. Z wiekiem to przechodzi, chociaż nie u wszystkich. U mnie przeszło. Przed Sądem Pańskim rychło przyjdzie mi stanąć. Niedługo. Bardzo niedługo. A jeszcze za życia ziemskiego Pan Jezus najsłodszy za wstawiennictwem Matki Boskiej taką łaskę mi okazał! Taką łaskę niespodziewaną! Toż to cud, prawdziwy cud…


Wytarł łzy z oczu, i rzadkiej siwej brody.


— …opłakałem cię, wielki grzech popełniłem, żebyś wiedział: zamawiałem Msze żałobne w twej intencji. I to nie jedną! A Bóg co na to? Pokazał mi, żem marnym pyszałkiem, głupcem, grzesznikiem. I pozwolił mi zobaczyć ciebie, i powtórzyć teraz tobie żywemu to co mawiałem po nocach w łożu, i przy grobie świętej pamięci pani Grażyny: przebacz mi, mój drogi, umiłowany Mietusiu…


Oczy Mieczysława zasnuły się łzami. Chciał coś powiedzieć. Ale ojciec podniósł wychudłą drżącą dłoń.


— …jakbym pozostał marnym durniem, krzyczałbym teraz jak wariat: nie udzielę mojego błogosławieństwa na ten ślub z mieszczanką nikczemną, precz ode mnie… Ale nie będę krzyczał…


Niespodziewanie na twarzy z pieczęcią ciężkich chorób pojawił się zmęczony uśmiech.


— …ona tam stoi, tam, za plecami, słucha sobie…


Chudym palcem wskazał za czarny inflancki fotel.


— ...przy tobie też stała, niejeden raz, i tutaj też, na ziemi ojczystej. Zabrałaby ciebie, jakby nie Bóg, lekarz ostrogski — i ta mieszczanka. Niech się stanie tak jak Bóg chce. Nie moja wola, lecz Twoja. Lepiej tak aniżeli ta schizmatyczka z jej familiantami heretyckimi podstępnymi. Chciałem dla ciebie szlachciankę, to prawda, przebogatą, królewskiego rodu. Ale myślisz sobie czasem że z taką bierzesz ślub, a tak naprawdę — z tamtą…


Ponownie skierował palec wskazujący za fotel.


— ...przeszedłeś piekło ziemskie, więc, nie ja, twój ojciec, mam urządzać ci drugi krąg piekieł. Pan Jezus przywrócił mi ciebie przed samym zgonem moim, wielki jest i święty Pan nasz, nie takiemu, jak ja, naruszać wolę świętą…


Pan Stanisław zebrał resztki sił, spróbował się wyprostować, na ile mógł.


— Macie moje błogosławieństwo. Przekaż tej dziewczynie moje ojcowskie podziękowanie i ukłon. Bo dniem i nocą czuwała przy tobie konającym. Bez przerwy, bez odpoczynku, bez snu. Bo zaleczyła rany, nie oddała ciebie gorączce, po jakiej mało kto przeżył. Jej nie oddała…


Znów gestem dłoni wskazał za fotel.


Mieczysław ukląkł i na klęczkach, ucałował zimną chudą drżącą dłoń z sinymi żyłkami pod cienką pergaminową skórą. Pan Stanisław położył drugą dłoń na głowę syna. Tak obaj zastygli w bezruchu i milczeniu na kilka minut: siedzący siwy starzec i klęczący młody na pół siwy mężczyzna, stara dłoń na siwej młodej głowie.


— …podaj mi szkatułkę. Tak, tę samą, wiesz, o co mi chodzi…


Scena ta rozgrywała się w sali kominkowej, przy ogromnym kominie, wykonanym z szarego kamienia. Komin był zimny, przecież jest lato. Mieczysław podniósł się z podłogi z takiego samego kamienia Karpackich gór i podszedł do ściany, we wskazane miejsce za kominem. Nacisnął dłonią cegłę, skrzypiąc otwarła się nisza w ścianie. W niszy schowana była wielka szkatuła z zielonego kamienia. Mieczysław wyjął ją, była dosyć ciężka. Postawił ją na podłokietniki fotela na którym siedział ojciec. Pan Stanisław zdjął drżącymi dłońmi łańcuch z szyi, na którym był miedziany klucz. Otworzył kluczem szkatułkę i uniósł wieczko.


— ...Dziwny jest nasz ród. Mężczyźni to szlachcice, a kobiety… Świętej pamięci pani Grażyna, twoja mama, pochodziła ze znanego szlacheckiego rodu, a przykładowo, prababcia…


Pan Stanisław wskazał na ceglaną ścianę kominowej sali, gdzie wisiały dwa bardzo stare, pociemniałe, skrzyżowane miecze bez pochw.


— Pradziadek pan Olgierd walczył tymi mieczami pod Grunwaldem, nie jednemu krzyżakowi łeb nimi odciął. Był sławnym rycerzem, a żonę wziął z kowieńskich mieszczanek, tylko nie karczmarkę, a ogrodniczkę… Weź sobie potem jeden miecz, ten z prawej, drugi niech pozostanie tutaj…


Czegoś długo szukał drżącymi palcami w szkatułce, wreszcie znalazł. W palcach ojca pojawił się pierścionek z białego metalu, cały jak koronka, z intensywnie niebieskim szlachetnym kamieniem.


— …ten pierścionek jest z prostego srebra. Ale roboty wielkiego Benvenuta Celliniego, mistrza włoskiego. Wykonał go na moje zlecenie dla twej mamy, a mojej żony, pani Grażyny. Ale ona go nie nosiła, „szafir to nie mój kamień”, mawiała. Też była wiedźmą, czy wiesz…


Słaby uśmiech na bladej, usianej głębokimi zmarszczkami twarzy.


— ...to dar mój i ojcowskie błogosławieństwo dla Janiny Kozickiej, mieszczanki ostrogskiej, twej przyszłej żony…


W palcach drugiej dłoni pana Stanisława ukazał się skórzany ciemno-brązowy woreczek na srebrnym pociemniałym łańcuszku.


— ...to relikwiarz z Ziemi Świętej. Tam jest kawałek rzymskiego bicza, którym biczowano Syna Bożego i Pana naszego. Przywiózł go z Wyprawy Krzyżowej nasz przodek pan Leopold, sławny rycerz i wojownik za Wiarę. Był ten relikwiarz przy pradziadku mym panu Olgierdzie w czasie Bitwy Grunwaldzkiej. To dar mój i ojcowskie błogosławieństwo dla ciebie, mój Mieczysławie. Niech broni ciebie przez niego Pan Bóg wszechmogący i Maryja Panna wobec wszelkiego nieszczęścia i wroga…


Starzec zamknął szkatułkę, przekręciwszy kluczyk. Łańcuch z kluczykiem schował za białą koszulę pod żupanem.


— Weź szkatułkę i postaw z powrotem.


W trakcie tego ceremoniału Mieczysław stał przy inflanckim fotelu ojca. Wziął ciężką szkatułkę z rodzinnymi klejnotami i relikwiami, odniósł do niszy w ścianie. Nacisnął na cegłę, nisza zakryła się. Podszedł do pana Stanisława, padł na kolana. Przyjął z drżących dłoni szlachetne dary i ojcowskie błogosławieństwa. Ucałował dary i ręce darczyńcy. Relikwiarz na łańcuszku zawiesił na szyję, schował pod koszulę. Do tajemnej kieszeni pod żupanem schował dzieło rąk włoskiego geniusza, dar i błogosławieństwo ojcowskie dla jego ukochanej, która nie oddała go piekłu ziemskiemu. Ani tej co nie odstępując, niewidzialna stała za fotelem swego łupu, i wkrótce miała go zabrać…


— Ojcze nieoceniony… Nie ma i nie będzie dla mnie większego daru, lepszego błogosławieństwa. To jest od Samego Boga przez pana. Będziemy się za pana modlić, do samej naszej śmierci, a po śmierci również, tam gdzie się znajdziemy…


Pan Stanisław niemal niewidocznie skinął siwą głową.


— …módlcie się. Modlitwę dzieci Bóg wysłucha, a dla mnie nie ma sprawy ważniejszej… A teraz… Kto o duchownym gada aby nie gadać o rzeczowym, hipokrytą prawdziwym zaiste jest…


Mieczysław zrozumiał intencję ojca. Usiadł znowu w inflanckim fotelu, uważnie słuchając.


— ...kiedy odejdę, w tym zamku zamieszka jako gospodarz Konrad, brat twój starszy. On cię lubi i zawsze lubił, a kiedy myśleliśmy żeś zaginął na wojnie, stał się ponury, cały czas ciebie wspominał. Teraz jest w Krakowie, przy dworze, jeszcze nie wie że żyjesz. A kiedy się dowie, wszystko porzuci, znajdzie cię, gdzie byś nie był…


Mieczysław uśmiechnął się, wyobrażając sobie reakcję brata Konrada, wykształconego i śmiałego, emocjonalnego człowieka, bardzo podobnego do ich mamy pani Grażyny, zarówno z twarzy, jak emocjonalnych zachowań i umiłowania sprawiedliwości. To on, Konrad, wstawiał się za nim w dzieciństwie wobec zawadiaki Mundusia, jak też wobec surowego ojca…


— …tak, tak, spotkanie będzie ciepłe. Ba, gorące. Konrad zostanie gospodarzem zamku z przyległymi okolicami, więc, tutaj będziesz w domu, jak byłeś mimo wszystko, oraz jesteś. Zaś do ciebie dołączą majątki w Szczawinie, Czaczce, Szeligu i Dąbrówkach, Szczawiński zamek też. Swędowa, Glinnik, Lućmierz będą należały do waszej siostry Aldony…


Ojciec mówił spokojnie, jakby wydawał rutynowe codzienne rozporządzenia, a nie przewidywał to co się ma stać po jego zgonie. A ten miał nastąpić już wkrótce…


— …zamek na Litwie ma być także własnością Aldony, w taki sposób każdy z was będzie posiadaczem zamku. Sześć majątków w Koronie i na Litwie macie podzielić równo między siebie…


Pan Stanisław z zadowoleniem przytaknął.


— …taka jest zawartość mego testamentu. Lecz pamiętajcie dzieci: mienie, bogactwo, jak i wszystkie rzeczy na świecie, nie są wieczne. Palą się, wytracają się, niszczą je powstania, rokosze, wojny. Co się stanie, to Pan Bóg jeden wie, a nam nie powie. A na pychę z arogancją są naturalne sposoby: podeszły wiek i ta co za nim stoi, a młodych też odwiedzi. Nieubłagana ona jest, nieoczekiwana, nie zna litości, nie patrzy na tytuły, mienie, skarby i zasługi, a przychodzi bez wszelkich zaproszeń, na rozkaz jej i naszego Pana. Strzeżcie, więc, główny skarb wasz: miłość do Boga, do siebie i do naszej Macierzy Najjaśniejszej. Wtedy będziecie mieli wszystko.


Głos starca niespodziewanie stał się twardy, surowy i donośny.


— Zapamiętaj, synu mój, to co teraz ode mnie usłyszysz, na całe życie zapamiętaj. Na płaszczach krzyżaków, jakich rąbał tymi mieczami nasz przodek pan Olgierd, był krzyż. Na tarczy samego pana Olgierda i pana Leopolda, przodków naszych i sławnych wojowników o Chrystusa, także był krzyż. A więc: nie każdy z krzyżem jest od Tego Który na nim wisiał i cierpiał! A są jeszcze tacy, którzy noszą krzyż by na nim powtórnie ukrzyżować Odkupiciela i Zbawiciela naszego!


Twarde spojrzenie śmiertelnie chorego starca przeraziło Mieczysława. On zrozumiał: ten testament ważniejszy od zamków i majątków z tytułami.


— A w ten sam sposób nie każdy oskarżony o odstępstwo czy wiedźmostwo jest od przeklętego na wieki wieków Lucyfera. Ciemnogród jest podjudzany przez intrygantów i awanturników od jezuitów i franciszkanów na zlecenie Stolicy Apostolskiej, a dlatego nie wie że „wiedźma” czy „wiedźmin” to od słowa „wiedza”…


Mieczysław zrozumiał o czym będzie teraz mowa. A raczej o kim…


— …zaś prawdziwa wiedza jest tylko od Boga. Od szatana są wyłącznie kłamstwa, obłędy, pohybel. Znam twoją Janinę od jej dzieciństwa. Takie sobie malutkie, chudziutkie dziewczynisko było, oczy przeogromne… Skarciłem, a nawet biłem cię za przyjaźń z jej świętej pamięci braciszkiem Rajmundem nie tylko przez pychę magnacką… Przecież od dnia twych narodzin marzyłem o sławnej partii szlacheckiej dla ciebie, a wiedziałem: marzy to dziewczynisko chude i blade o tobie od dziecka, a kiedy wyrośnie, nie możesz w niej się nie zakochać. Bo niemożliwym to dla człowieka, w takiej się nie zakochać! Uroda jej i wiedza bowiem są od Boga. A to silniejszym od wszelakich piekielnych laleczek… Taka była i pani Grażyna… Jedna szlachcianka, druga mieszczanka, jedna Grażyna, druga Janina, cała różnica…


Pan Stanisław przymrużył zmarszczone bezrzęse powieki wyblakłych starczych oczu.


— ...strzeż ją, Mieczysławie, wobec chytrych klech, tych od krzyżactwa. Jesteśmy dziećmi Świętego Kościoła. Jestem dozgonnie dumny z tego, że mój syn w męczarniach tego robactwa od ich czarciego Allacha i na najdalszej obczyźnie pozostał chrześcijaninem, katolikiem, nie zdradził Chrystusa i Matki Najświętszej, świadczył o Nich słowem i czynem, nim zyskał poważanie samych pogan…


Blada szczupła twarz starego szlachcica stała się surowa, jak za czasów jego młodości.


— …A nie na darmo się mówi: diabeł się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni. Przed tymi diabłami strzeż Janinę. Jak strzegł i bronił ją, niby brat rodzony, pan Michał, rycerz od Boga. Jak strzegłem i broniłem moją małżonkę, a waszą mamusię Grażynę. Tak, ją też pewnie spaliliby na stosie. Jeśliby…


Starzec pogrążył się w przeszłość.


...jeślibyśmy żyli nie w Rzeczypospolitej…

1

— Po cóż tobie ta karczma, Janino? Przecież…


Gospodarz karczmy Gromosław, tęgi czarnowłosy o cygańskiej fizjonomii wujek w brązowej skórzanej galicyjskiej kamizelce, nie krył zaskoczenia. On odjeżdżał z żoną Heleną i czworgiem dzieci do Lwowa, tam na niego czekała scheda po niedawno zmarłym stryju. Sprzedawał, więc, karczmę, ale nie oczekiwał takiego kupca.


— Czemuż się dziwisz, Gromosławie? Czyżbyś nie wiedział, ile lat tutaj spędziłam? Tak, wychodzę za mąż. Myślisz sobie że to powód do bezczynnego siedzenia w pałacu magnackim? Nie, Gromku, to nie dla mnie…


Helena, postawna, młoda kobieta w płóciennej szarej sukni, osłupiała słysząc te słowa.


— A pan Mieczysław co powie? A, Janinko? Magnat żonaty z karczmarką, rety! Toż to skandal! na cały świat!


Janina uśmiechnęła się. W czasie nieustannego czuwania u łoża Mieczysława ona bardzo zeszczuplała, półtora miesiąca niemalże bez snu odcisnęło swoje piętno. Ale jej nieprawdopodobna uroda uszczerbku nie doznała, przeciwnie, Janina jeszcze bardziej wysubtelniała, piękno stało się szlachetniejsze, a przez to jeszcze czarowniejsze.


— Nie pierwszy to będzie skandal, Helenko. Zapewne też nie ostatni. A pan Mieczysław wie o tym. I wiesz co, on się nie gniewa, wręcz odwrotnie. Cuda, nie? Bo opowiadałam mu, czym powinna stać się ta karczma, kiedy ją kupię od was.


Gospodarz karczmy Gromosław roześmiał się.


— A czymże takim powinna, powiedz mi, Janinko, uczyń tę łaskę? Pewnie magistratem lub klasztorem benedyktynów, a jak! Czy królów z resztą jaśnie wielmożnych tutaj będziesz raczyła zamorskimi daniami i winkiem z piwnic papieskich?


Janina zawtórowała śmiechem.


— A przyjeżdżaj do nas za roczek, sam to zobaczysz. Lecz teraz powiedz: czy cena ta sama, pięćdziesiąt dukatów? Zarobiłam za cały ten czas trzydzieści, a resztę dołoży pan Mieczysław…


Helena dźgnęła małżonka łokciem w bok tak, że ten jęknął, — kobieta ta nie należała do słabiutkich, a jej rączek obawiało się wielu z niespokojnych klientów karczmy.


— Od naszej Janinki nie możesz wziąć mniej, jełopie, co? Nam we Lwowie wystarczy, a czyż biedna dziewczyna na nas źle pracowała cały ten czas?!


Gromek sam chciał tak uczynić, ale musiał jednak uciszyć swoją groźną Helenkę.


— Ta, ta, ta, a biedniutka już! A najbiedniejszą Halszka, nie?


Zauważył zmianę wyrazu przepięknej twarzy przy wzmiance o lokatorce zamku, więc natychmiast dorzucił:


— Oj, tam, oj, tam! No, no, dziewczęta! Niech będzie po waszemu. Czterdzieści! Ani grosza mniej!


Pełne wargi Janiny rozchyliły się w cudnym uśmiechu.


— Jakiż ty dobry, Gromku. Tyle to mam już teraz, jeszcze parę dukatów pozostanie, pan Mieczysław zostawił przed wyjazdem do ojca. To co, przyklepane? Karczma moja jest?


Gromosław zarechotał:


— Twoja, twoja, już! Zobaczymy no, jakie uroczystości tu urządzisz z naszymi pijakami i łobuzami! Ale Janinka! Marzycielka z ciebie! A wszystko jedno cię lubię!


Zobaczywszy mocną pięść małżonki, krzyknął:


— Lubię to nie kocham, gapo jedna! Zbierać się w drogę czas, a pięściami będziesz zbójców w drodze straszyć! Karczmę sprzedano, to co tu jeszcze robić? Ano, hej! Do wozu, Helenko, rozbójniczko moja!


W parę godzin wszystko było gotowe do drogi. Dzieci i Helenka, wszystkie rzeczy w stojącym na podwórzu karczmy okrytym szarym płótnem wielkim wozie, zaprzężonym w dwa syte czarne konie. Do woza przywiązany czarny wielki pies Marko, jeden z mnóstwa zwierząt pod opieką Janiny. Gromek i Helenka poprosili by oddać im Marka, tego psa bardzo lubiły ich dzieci, i bardzo się ucieszyły że zostanie przy nich.


Gromosław zdjął z głowy fioletowy sukienny kołpak, nakreślił znak krzyża. Ściągnął lejce i krzyknął:


— Wio! Do Lwowa mi!


I do Janiny, stojącej nieopodal przy wozie:


— Z Panem Bogiem Tobie, dziewczyno promienna.


— Z Panem naszym, drodzy. Niech Bogurodzica nad wami czuwa —


— odezwała się Janina, pogłaskała Marka na pożegnanie.


I ukradkiem otarła łzy, kiedy wóz odjeżdżał.

2

XVI wiek podręczniki historii chętnie i całkiem słusznie nazywają „złotym wiekiem Rzeczypospolitej”.


Rozkwit we wszystkich dziedzinach, zaczynając od ugruntowania prawdziwej siły sojuszu Polski i Litwy, Korony, Ukrainy, Wielkiego Księstwa Litewskiego, a także Inflantów, o które zaczynała się zaciekła walka ze Szwecją i Moskwą. Ta ostatnia już wyraźnie jawiła się pierwszym wrogiem Rzeczypospolitej Obojga Narodów i całej Europy.


Ale w tych wszystkich annałach, książkach i podręcznikach niemalże nic się nie mówi o tym: w ciągu kolejnych wieków ludzkość robiła wszystko by skrócić i tak krótkie życie człowiecze, dane przez Boga by było długie i szczęśliwe.


Zmieniała ziemskie życie w piekło ziemskie.


Zwalczała największy dar Boga: miłość.


Budowała cywilizację szatana, zagłady i śmierci wbrew Bogu i swym lepszym przedstawicielom.


Sama wiara i nauka Chrystusowa stały się przedmiotem walki. Intrygi, okrucieństwa i otwarta herezja Stolicy Apostolskiej zaowocowały jeszcze większą herezją Reformacji Marcina Lutra. Ale także niespotykanym rozkwitem nauki i sztuk pięknych Renesansu. To miało służyć przywracaniu sensu nauki Ewangelii, i w pewnej mierze, nawet niemałej, jednak służyło.


Stolica Apostolska wykorzystała ten rozkwit w swój sposób. Zapełniała swoje skarbnice dziełami geniuszu mistrzów Renesansu — a wśród prostych wiernych siała wrogość ku temu Renesansowi, ciemności, niewiedzę, świętoszkowatość, zabobony, donosicielstwo.


Szlacheckie rody Włoch, z których pochodziła większość papieży, nie były w stanie zaproponować nic oprócz intryg, walki o władzę, mnóstwa afer, okrucieństw, mordów, trucizn i zboczeń. Kwintesencją tego wszystkiego został pontyfikat Aleksandra VI Borgia.


W całej Europie płonęły stosy, zaścianki Świętej Inkwizycji były pełne oskarżonych o wiedźmostwo i konszachty z Lucyferem. Zdecydowana większość z nich padła ofiarami zdrady, intryg i donosicielstwa.


Powstał Zakon Jezuitów, rzekomo dla walki z Reformacją o jedność Świętego Kościoła. Jego fundator Ignacy Loyola był maranem hiszpańskim, krypto-Żydem. Póżniej w szeregach Zakonu zjawiły się tajemne zgromadzenia, one zyskały miano „jezuicka masoneria”. Zakon Jezuitów od samego swego początku stał się narzędziem politycznych intryg i okrutnych represji, ofiarami których stawali się uczciwi katolicy.


W represjach miał udział ze swymi filiami Zakon Franciszkanów, jaki wówczas wygnał samego swego ojca założyciela Franciszka z Asyżu, i dawno przestał być Zakonem Biednych na swym szczycie. Do Inkwizycji należał także Zakon Dominikanów i niektóre inne.


Dobre i złe symptomy tego czasu nie mogło ominąć Rzeczpospolitą, przedmurze Europy. Jej „złoty wiek” znaczył rozkwit polskiego państwa, gospodarki, handlu, nauk i kultury.


XVI wiek został okresem kształtowania polskiej tożsamości — jak i wszystkich narodów Rzeczypospolitej.


Również polskiej tradycji priorytetu indywidualnej osoby, przed państwem, jego instytucjami, dygnitarzami i „wielką polityką”.


Owego priorytetu bowiem uczy Chrystus.


Ten okres miał trwać setki lat.


Trwa po dziś dzień.

3

Ostrogski rynek był jak każdy jego odpowiednik, nie tylko miejscem targu, sprzedaży i kupna.


Tutaj była swego rodzaju grecka Agora czy rzymskie Forum. Po zamku to było drugie tak dobrze poinformowane miejsce. Chcesz się dowiedzieć wszystkich ostatnich wiadomości na bieżąco, a przyjaciół w zamku nie masz — prosta droga na rynek. Najlepiej poinformowanym o wszystkich sprawach miejskich i dostarczycielem wszelkich nowinek był Tomasz Gąska, szewc i handlarz obuwiem. Obuwie było zresztą nieco gorszej jakości niż wiadomości. Te drugie choć nie zawsze okazywały się wiarygodne, to nigdy nie bywały nudne, obfitowały w barwne szczegóły, więc, na brak słuchaczy vel kupców Tomek Gąsior nie narzekał nigdy.


Tym razem mistrz Tomasz stał przy solidnej ławie ze swym obuwiem pośledniej jakości i kierując szczupłą dłonią w mankiecie czarnej płóciennej koszuli w stronę wejścia na rynek, krzyczał do obecnych:


A cholera! Patrzcie, znowu są tu! Co wy na to?!


Wskazał dłonią jakąś dziwną grupkę osób. Wysoki, chudy wuj, twarz porośnięta czarną splątaną brodą do samych oczu, brudny karmazynowy kontusz, drogi lecz zaniedbany, cały w dziurach i pyle. Drugi to blondyn, także brodaty, mocny i barczysty, ale tchórzliwie chowający się za plecy wysokiego. Trzeci, o okrągłej czerwonej twarzy, dawno niegolony, czerwona krótka kurtka na kiedyś białej koszuli w rude plamy, drżące ręce chowa w kieszeni kurtki. Blondyn dotknął ramienia wysokiego, coś ryknął i zaczął pokazywać gestem rąk na swe usta i na gardło. Wysoki ryknął w odpowiedz i potrząsnął czarną zmierzwioną grzywą. Ryczenie, dzikie gesty, cała rozmowa…


Tłumek przy ławie z towarem Tomka zaszemrał.


— E, lepiej by im zdechnąć!


— Oby, oby!


— Amen!


— Ech!.. Sześcioro w jeden dzień! Czy noc? Jakże to się stało?!


— Jak, jak! A tak! Ponieśli i lisa!


— A dopadło gnid! Z Panem Bogiem nie pożartujesz!


— Któż łapę maczał?..


Mistrz tupnął nogą i walnął szczupłą pięścią o ławę z trzewikami. Bliższa ruda para butów podskoczyła.


— Cicho mi, głąby jedne! Gówno wiecie! Kto łapę maczał, pytacie się?! A kto w mieście jest wiedźmą naczelną?!


Audytorium zaczęło wypowiadać swoje zdania w temacie, choć nie tak cicho, jak zażądał mistrz Tomasz.


— Halszka!


— Sralszka! Janina, ot, kto!


— Któż jeszcze?!


— Nie! Halszka!


Innych kandydatur nie typowano. Mistrz znowu walnął w ławę, tym razem podskoczył cały towar.


— Cóż tak uparliście w Janinę i Halszkę, jak barania dupa w słup?! Czyż nie ma nikogo w mieście oprócz dwóch bab?! A o księciu Wasylu zapomnieliście?! No?!


Padły sugestie, choć nie do końca przekonujące.


— Książę Wasyl?


— Jakaż to wiedźma?! To wiedźmin!


— A od kiedy to?! To psi syn, prawda, ale co w nim wiedźmińskiego?!


— Co takiego uczynił?!


Złowieszczy rechot mistrza.


— Ach, co uczynił?! Czy zapomnieliście co opowiadałem wam durniom zeszłej niedzieli? Sam to widziałem, jak książę Wasyl zmienił się w nietoperza, wzleciał na schizmatycki krzyż, a obok przysiadła się wielka biała sowa! A to była Halszka!


Słowa te ucieszyły część dyskutantów, a zmartwiły drugą część. Zresztą ta druga miała swoje asy w rękawie.


— A! Jednak Halszka!


— I pysk u niej sowi!


— I gapi!


— Co takiego pierdolicie, ośle łby! Po co księciu z córą kaleczyć tych wieprzy! W dodatku tak okrutnie? Czyż nie ich najemnym katem był Gołębiowski? Czy nie na ich rozkaz wyprawiał te okropności szatańskie? Z całą swoją hałastrą?!


Jak zawsze, decydującym okazał się głos uznanego mistrza, znawcy i sędziego w takich sprawach.


— A ot, po co! Gołębiowski zakochał się w Halszce! A raczej w książęcym złocie! Dlatego go pobił w karczmie pan Mieczysław Godlewski! Kijami bisurmańskimi zaczarowanymi po łbie! On ich od czarowników tureckich wziął, kiedy w niewoli był! A pan Wołodyjowski chciał Gołębiowskiego szablą zarąbać, bo też jest w Halszce zakochany! Ale boi się, bo ta zakochana w panu Godlewskim i panu Dymitrze Sanguszce jednocześnie! Przeto zmieniła pana Michała w zająca na łące! A na powrót zmieniła go w człowieka kiedy pan Wołodyjowski uroczyście zaprzysiągł na krucyfiksie w obecności pana Godlewskiego i księcia Wasyla że nigdy przenigdy nie będzie zabiegać o względy Halszki.


Rozległy się krzyki oburzenia.


— Co za bzdury!


— Jak to zając może zaprzysięgnąć?!


— Jeszcze i na łące!


— Na krucyfiksie!


— Skąd to wszystko wiesz? A, Tomku?!


Tomek dumnie podniósł głowę


— Mój szwagier służy w zamkowej straży! On to wszystko widział! Osobiście!


Głosy zwątpienia jednak nie umilkły.


— Acha, straży! Sprzątaczem tam twój szwagier Kubuś! A z kamerdynerów wygnano go bo moczymorda wiecznie nachlany jest! Z karczmy dobami nie wychodzi! To i widzi zające na łące, książąt na krzyżach i myszy w kieszeni z resztą diabelszczyzny po beczkach gorzały!


Tomek poczerwieniał, jak jedna z par jego trzewików. Otwarł już usta, żeby wściekle zaprotestować, — ale jeden z okaleczonych, ten o czerwonej twarzy i w czerwonej kurtce zbliżał się do nich. Podszedł i zaryczał, wystawiając do przodu odkrytą dłoń.


— Co?! Ale kreatura bezczelna!


— Bydlę jedno!


— Szczur!


— Robak!


— Jeszcze jałmużnę mu podać!


— A tego, ot, nie chcesz?!


Jeden spośród audytorium, mocny chłop w słomianym kapeluszu, schwycił za kołnierz czerwonej kurtki głuchoniemego o czerwonej twarzy i dał mocnego kopa z tyłu poniżej pasa. Tamten przeleciał parę kroków i upadł czerwoną twarzą na ziemię. Z trudem podniósł się i chwiejącym krokiem wrócił do tak samo głuchych i niemych kolesiów. Ci wygrażali pięściami w stronę tłumku Tomasza i ryczeli.


Z tłumku cicho wyszedł niski przeciętnego wyglądu chłopak w węgierskim zielonym kaftanie i w szarym kołpaku, poszedł w kierunku wyjścia z rynku, gdzie sprzedawali kury, kaczki i gęsi, i znikł.


Obserwował go stojący przy ławie z płótnem bardzo gruby siwy starzec w sinym aksamitnym kontuszu, bogato wyszytym srebrną nicią, z szablą przy boku.


Kiedy niski chłopak znikł, pan Zagłoba powiedział:


— Hm…


Z zadowoleniem pogłaskał siwe wąsy. I też wyszedł z rynku.

4

Ciemności jeszcze trwały, kiedy Mieczysław poczuł charakterystyczny zapach rzecznej wody.


Czarny arabski koń ze stajni pana Stanisława chyba też go poczuł, bo zaczął parskać i rżeć, potrząsać piękną grzywą, dzwoniąc uzdą ze srebrnymi plakietkami.


Nadchodził świt, ale poranna mgła nie pozwalała rozejrzeć się po okolicy, do której wjechał Mieczysław. Ale on i tak wiedział: to miejsce gdzie Wilia uchodzi do Horynia.


To Ostróg.


Dotarł.


Srebrna powierzchnia rzeki powoli wynurzała się z mgły, różowa przez rodzące się słońce. Mgła się przejaśniała, i Mieczysław zobaczył za różową rzeką fragment szarego fortecznego muru. Mur przechodził w basztę, potężną i okrągłą, tak dobrze mu znajomą.


— Witajże, Wieżo Łucka…


Pogłaskał i poklepał dłonią doskonały łuk końskiej szyi, przypominającej w dotyku wyszukany czarny jedwab.


— Cicho, cicho, Hektores, przyjacielu. Jesteśmy w domu…


Arabski koń Hektores ze stajni pana Stanisława posłuchał swego nowego przyjaciela i gospodarza, przestał parskać i ruszył lekką szarżą wzdłuż rzecznego brzegu, stukając podkutymi kopytami w ziemię, na której jego gospodarz nie urodził się, ale gdzie posiadał wielki skarb.


A raczej największy.


Było już dobrze słychać kogucie pianie na mieszczańskich podwórkach, ogłaszające koniec ćmy i mgły i witające wschodzące różowe słońce. Ptactwo śpiewało na drzewach i krzakach nieustającym radosnym chórem, ono bardziej od kogutów cieszyło się powrotem jasności dnia i odejściem mroku i mgły, choćby tymczasowym.


Przecież wszystko jedno zwycięży światło.


Kto nie słyszał śpiewu ptactwa, a choćby piania kogutów wracając na ziemię gdzie na niego czekają, jest nieszczęsnym.


Boż zmarnował swe życie.

5

Na samym zarosłym krzakami brzegu rzeki Wilii ukazała się dziewczęca sylwetka. Delikatna, szczupła, jakby wyrzeźbiona.


Mieczysław wstrzymał szarżę arabskiego konia Hektoresa.


Zsiadł z niego, puścił lejce.


Poszedł do stojącej na brzegu Wilii.


Koń Hektores poszedł za nim.


Sylwetka wyruszyła mu naprzeciw.


Potem pobiegła.


Podbiegła do niego i ogarnęła rzeźbionymi rękoma.


Okryła jego pierś lnianymi włosami.


Niepowtarzalny, jedyny na Wszechświecie zapach, woń lnianych długich włosów. Nie było takiego nigdy do niego, a nie będzie po nim.


Janina stała w niemym uścisku z ukochanym blisko rzeki Wilii, która tam uchodzi w Horyń.


Tylko śpiewy ptactwa i pianie kogutów. Reszta milczy.


Czas się zatrzymał.


Czarny arabski koń Hektores grzecznie stał w pobliżu, nie rżał i nie parskał, cicho szczypał trawkę.


Janina podniosła oczy. Ogromne, wymowne.


„Jakże tęskniłam za tobą…”


— Od kogoż ty się dowiedziałaś?..


Uśmiech Janiny pomógł wracającemu słońcu w jego niełatwej pracy rozegnania ćmy.


— Głupi Mietuś…


On też uśmiechnął się.


Arabski koń o greckim imieniu Hektores przestał szczypać trawkę, podszedł do nich i parsknął. Janina jedną ręką pogłaskała jedwabistą szyję konia Hektoresa. Drugiej nie odrywała od piersi Mieczysława. Koń Hektores znowu parsknął i musnął miękkimi czarnymi wilgotnymi wargami głaskającą rękę.


— …ślub będzie po żałobie…


Mietuś był głupi, lecz nie na tyle, by zapytać znowu, skąd ona wie że pan Stanisław odszedł z tej ziemi. Natomiast odparł:


— Ojciec powiedział: macie wziąć ślub jeszcze w okresie żałoby, taka jest moja wola…


Janina skinęła lnianymi włosami. Tym razem kokarda wpleciona we włosy nie była czerwona, ale podwójna: czarna i fioletowa.


— Dziwnym człowiekiem jest pan Stanisław…


Jest, nie był.


Mieczysław wyciągnął z sekretnej kieszeni pierścionek, ujął delikatną prawą dłoń Janiny i założył pierścionek na palec.


— To dar i błogosławieństwo dla ciebie. Od taty…


Janina, wciąż wtulona w ramiona Mieczysława patrzyła na czarowne dzieło rąk włoskiego czarownika Benvenuta Celliniego na swym palcu. W końcu rzekła:


— …a pan Stanisław wie że szafir to mój kamień…


Nie wiedział, tylko wie.

6

— ...dzisiaj pójdziemy do księdza Artura, kochany…


Mieczysław skinął głową. On nie pytał się, skąd Janina zna starego księdza Artura. I skądże wie o słowach pana Stanisława: „Mszę żałobną za mnie niech odprawia ksiądz Artur w tej kaplicy, jeśli żyje. I nikt inny, synu”.


Sam Mieczysław widział księdza Artura jedyny raz w życiu, tuż przed samym wyjazdem na wojnę. Po kolejnej kłótni z synem pan Stanisław powiedział:


— Pora do księdza Artura. Wkrótce idziesz na wojnę…


Ksiądz Artur już wtedy nie był młody. Spotkał ich przy drzwiach biednej małej kaplicy za miastem. Zaprosił ojca do środka, a do syna powiedział:


— Z tobą rozmawiać jeszcze nie pora, chłopcze. A przyjdzie czas, pogadamy. Czekaj tu, pod kaplicą.


Czekać przyszło do zmierzchu. Pan Stanisław wyszedł z kaplicy pogrążony w zadumie i smutku. Ksiądz Artur pozostał w swej małej świątyni, nie wyszedł się pożegnać.


Ojciec milczał niemalże całą powrotną drogę, dopiero przed samym domem powiedział:


— …Tylko się modlić…


Kłótni więcej nie było, do samego wyjazdu Mieczysława na wojnę z Wielką Portą. Ale smutek i zaduma pana Stanisława stawały się coraz głębszymi, od chwili wizyty w kaplicy towarzyszyły mu już cały czas…

7

Stali wciąż złączeni w uścisku. Nowy przyjaciel, czarny arabski koń Hektor cierpliwie czekał, cicho skubiąc trawkę.


— ...pana Michała chyba już nie ma w mieście, Janinko?


Uśmiech rozjaśnił twarz Janiny, głaszczącej czule swą delikatną dłonią na pół siwą głowę ukochanego.


— Jednak jest w Ostrogu, Mietusiu. Pan Onufry Zagłoba także. Tylko już nie w gospodzie. Przenieśli się do chaty, która należała do mamy Romka, naszego kucharza. Ona zmarła miesiąc temu, a chatka jest bardzo przytulna, czysta, z ogródkiem. Poprosiłam Romka, aby ich wpuścił. Co tam w tej gospodzie mają siedzieć…


Mieczysław zdziwił się.


— A cóż oni jeszcze tutaj robią? Myślałem że już dawno odjechali…


Uśmiech nie opuszczał regularnego owalu twarzy Janiny, wyszczuplałej, a przez to jeszcze piękniejszej. Ogromne oczy w kolorze szlachetnego kamienia szafiru promieniały czymś nowym, nieznanym dotychczas nawet jej samej.


— Najważniejsze że są, i to NAS cieszy…


Po raz pierwszy powiedziała NAS o sobie i tym, na kogo czekała jedenaście lat. Nie tracąc nadziei, nawet wtedy gdy jego rodzony ojciec i brat zamawiali Msze żałobne…


— …sprawę mają, Mietusiu. Dlatego są tutaj. Wkrótce do nich jeszcze dojedzie ktoś tam… Opowiem ci W DOMU.


Mieczysław uniósł brwi w zdziwieniu:


— W domu?


Długie lniane włosy zafalowały.


— Mietuś, kupiłam karczmę. Razem z chatą od Gromka i Helenki. Oni do Lwowa wyjechali, na zawsze. Wiesz żem miała trzydzieści dukatów, które zarobiłam w ciągu dziewięciu lat. Dodałam twoich, Gromek zaproponował dobrą cenę, akurat wystarczyło. Moja chatka jest mała, a tam gdzie mieszkali Gromek i Helenka, będzie nasz dom, tu w Ostrogu. Pójdziemy tam, potrzebujesz odpocząć boś zdrożony…


Mieczysław wiedział już wcześniej, że Janina chce kupić karczmę. Nie ubolewał przy tym że on, szlachcic z magnackiej rodziny, zostanie mężem karczmarki. Zapytał się tylko, podobnie jak po nim karczmarz Gromosław, — po co jej ta karczma. To co usłyszał w odpowiedzi, zaskoczyło go…


A teraz to już się stało.


Ujął dłoń z szafirowym pierścionkiem na palcu, darem i błogosławieństwem pana Stanisława, który był już daleko. Dłoń Janiny mocno splotła się z jego dłonią. Drugą ręką pochwycił lejce Hektoresa. Koń parsknął i stuknął kopytem o ziemię, na której stoi już dom.


Ich dom.


Powoli ruszyli w jego stronę.


Cała trójka.

8

Przeszli drewnianym mostem nad Horyniem. Koń Hektores ostrożnie stąpał po starych deskach, stukając podkowami.


Most wiódł do Wieży Okrągłej, stamtąd wyszli od Wieży Tatarskiej na ulicę o tej samej nazwie. Mijając po drodze gospodę, gdzie decydowało się dalsze przebywanie jednego z trójki, na tej ziemi lub pod nią. Co do drugiej, wybór był między odbywającym się w tym momencie i okrutną zemstą. Z następnym zamodleniem grzechów w klasztorze, tym dozgonnym. Los Hektoresa, konia arabskiej rasy, byłby także inny, pomimo że z ówczesnymi zdarzeniami nie miał nic wspólnego.


Za Tatarską ulicą miała początek krótka uliczka z kilku zaledwie budynkami otoczonymi pysznymi ogrodami, wybrukowana kamieniami wypolerowanymi przez czas i wyszczerbionymi kołami wozów. Każdy budynek był ogrodzony płotem w czysto ukraińskim stylu, na sztachetach gliniane garnce, w miejscowej gwarze „gleczyki”.


Doszli do ostatniego plecionego płotku, z takimi samymi gleczykami na wysokich pociemniałych sztachetach.


Janina otworzyła taką samą plecioną furtkę i powiedziała:


— Nasz dom.


Koń Hektores strzygł uszami, tym razem nie parskał, tylko cicho zarżał. Janina zwróciła się do zwierzęcia:


— Tak, twój też. Chodź już, tutaj są przyjaciele, ty się z nimi zaprzyjaźnisz, boś dobry jak oni.


Mieczysław przepuścił przez furtkę Janinę i konia Hektoresa. Sam wszedł ostatni.


Zobaczył zielony kwitnący ogród tworzący jedność z sadem, pełnym drzew owocowych, jabłonie i grusze, a także wiśnie, czereśnie i śliwy cieszyły oczy. W środku ogrodu na zielonej trawie z mnóstwem polnych kwiatów stała chata pod ostrym drewnianym galicyjskim dachem — poprzedni gospodarz Gromek pochodził z Królestwa Ruskiego.


Do Mieczysława zbliżył się duży rudy kot. Z różowego pyszczka dobiegło przyjazne „miau”. Kilka razy powtórzył swe kocie powitanie.


Koń Hektores także bezszelestnie zbliżył się, pochylił rasową głowę i parsknął. Kot dorzucił jeszcze jedno przyjazne „miau” i dopełniwszy obowiązku uprzejmego gospodarza, z godnością odszedł.


Potem z kolei wyszła do nich czarna kocica, za nią turlały się po trawie kocięta, trzy różnokolorowe, czarne, białe i białe w rude plamki. Kocica spojrzała na przybyłych swym magnetycznym wzrokiem wielkich zielonych oczu, ale zamiauczeć nie raczyła, uważając chyba, że wystarczy sama jej obecność. Odeszła z podniesionym ogonem, za czarną mamusią skoczyło jej kolorowe potomstwo. Do nich podbiegł szary pies, obwąchał kotkę i jej rodzinę po kolei. Kotka wygięła się i zasyczała, bez szczególnie złych zamiarów, tak dla porządku, żeby nie zapomnieć o odwiecznej wrogości kotów i psów. Pies jednak nie bardzo znał się na historii kocio psich stosunków, i bezceremonialnie liznął kocicę zachęcając do zabawy. Zaś kocica potrząsnęła czarną elegancką łapką przed nosem szarego prostaka i odeszła precz z dumne podniesionym ogonem. Kocięta powędrowały w ślady mamusi, chociaż żałowały, że pozbawiono je okazji do dobrej zabawy, ale jakże tu nie posłuchać mamusi, jeszcze klapsa wymierzy.


Mieczysław nie znał tylko kociąt, reszta była mu znajomą jako lokatorzy podwórku karczmy. Ich opiekunka stała z promiennym uśmiechem między ukochanym i koniem Hektoresem.


— Kochane są, prawda, Mietku? Wszystkich przygarnęłam tu, oprócz Marka, tego oddałam dzieciom Gromka i Helenki. Czy pamiętasz Marka?


Tak, Mietek pamiętał Marka, który teraz miał być jeśli nie we Lwowie samym, to w jego pobliżu. Janina spotkała go na wjeździe do miasta. Na podwórku ich domu, jego — także konia Hektoresa — witają jej zwierzęta. A teraz to ich zwierzęta. Po przeżytych latach piekieł wyglądało to tak bajkowo, że aż niewiarogodnie.


On wyjechał z rodzinnego gniazda od grobu ojca, który go kiedyś przeklinał i bił, bo kochał bezgranicznie, choćby jakoś tam w swój sposób — żeby trafić tutaj, do tego miejsca, jakiemu nie dorówna Wawelski Zamek, nie mówiąc o tutejszym.


Nie ma bowiem cudów w tych zamkach, ani w pałacach magnackich.


A jak są, to nie mają w sobie dobra.


— Chodźmy, Hektoresie, do stajni.


Koń Hektores nie zapytał się, skąd dziewczyna o ogromnych oczach zna jego imię. Mieczysław też nie zapytał.


Poszli za chatę między owocowymi drzewami. Koń Hektores ostrożnie omijał polne kwiaty, by nie podeptać, stąpał lekkim tanecznym krokiem po zielonej soczystej trawce.


Wrota do drewnianej stajni były niedawno poprawione i podwyższone. Wskazywały na to nowe jasne deski górnej trzeci bramy. Pierwsza weszła Janina, za nią nowy lokator koń Hektores, Mieczysław jako ostatni. Stajnia była wewnątrz starannie uporządkowana, wyczyszczona. W wielkim żłobie ze świeżych sosnowych desek pachnące polem sianko z ziarnami pszenicy. W nowym wiadrze czysta woda ze studni w ogrodzie pod chatą.


Arabski koń Hektores zaczął pić z wiadra, pił długo, do dna. Parsknął i przeszedł do śniadanka w nowym żłobie. Oderwał się na chwilę i krótko zarżał.


— Bardzo się cieszę, starałam się by ci się spodobało. Przyniosę ci jeszcze wodę.


Janina podniosła wiadro zbliżone rozmiarami do małej beczki, ale Mieczysław poprosił:


— Oddaj mi, ja przyniosę.


Zabrał wielkie wiadro z rąk Janiny, poszedł do studni. Spuścił wiadro na żelaznym łańcuchu, gdy napełniło się wodą zakręcił drewnianą korbą, i zdjął z łańcucha. Było ciężkie, ale przyniósł pospiesznie do stajni i postawił przed koniem Hektoresem. Ten wdzięcznie parsknął.


— Smacznego ci, Hektoresie. A my z Mietkiem też pójdziemy śniadać. Odpocznij z dróżki.

9

Na tę miłą propozycję koń Hektores odpowiedział Janinie krótkim rżeniem, na chwilę odrywając się od śniadanku. A Mieczysław powiedział:


— Ale grzeczny jesteś, pięknie dziękujesz.


I do Janiny:


— Chodźmy, Janinko, do chaty.


Janina objęła jasnym uśmiechem wnętrze stajenki, ujęła lewą dłoń Mieczysława. On poczuł ciepło jej dłoni, i ciepłe srebro pierścionka roboty mistrza włoskiego, trzymając w prawej dłoni lejce i uzdę, zdjęte z konia Hektoresa. Oboje opuścili stajnię. Koń Hektores kontynuował śniadanie.


Wyszli na trawkę, i udali się ku drewnianemu gankowi chaty skąpanemu w porannym słońcu. Z ganku sfrunął duży czarny kruk i usiadł na ramieniu Janiny, uważnie wpatrując się paciorkami okrągłych oczu w Mieczysława.


— Witaj, witaj, Jurku. Wiem że chciałeś się zapoznać z Mietkiem. On jest dobry, nie skrzywdzi cię, przywitaj go.


Kruk Jurek dwukrotnie zakrakał, siedząc na ramiu Janiny, czepiając się pazurkami jej wyszywanej sukni. Tę suknię Mieczysław widział pierwszy raz, wprawdzie biała, ale nie ta sama, jaką on zobaczył na niej pierwszego dnia, wieczorem w karczmie. Ta suknia była wyszyta nie kwiatami, jak pierwsza, a dziwnymi zwierzętami, ptakami, rybami i roślinami. Jak jego słucki pas.


— Tak, po raz pierwszy założyłam. Wam obu z Jurkiem się podoba, a starałam się, kochany. Zaczęłam ją szyć, kiedy odjechałeś do pana Stanisława. A wyszywać zakończyłam wczoraj. Tak wyszyłam jak pas słucki. Potem się dowiesz, co znaczy ta wyszywanka… A teraz do środka…


Kruk Jurek wzleciał z ramia Janiny i usiadł na ganek.


— Dobre już latasz, Jureczku, skrzydełko już jest zdrowe, Bogu dzięki —


— powiedziała Janina, wchodząc na ganek. Mieczysław nie wypuszczał dłoni Janiny. Wejście do chaty było także odnowione, podniesione wyżej. Gromek i cała jego rodzina byli małego wzrostu…


Mieczysław wszedł do ich domu nie musząc się schylać.


Janina też.


Zatrzymali się chwilę w czystym jasnym niewielkim przedpokoju, pełnym pięknych i nieznanych Mieczysławowi roślin. Za przedpokojem ukazał się jego oczom wielki i także jasny pokój ze stołem na środku i ławami u ścian. Zdobny roślinami i kwiatami biały piec holenderski. Okienko nie z drogimi szybkami, jak w domach szlacheckich, ale i nie z byczego pęcherza. Coś na podobieństwo kościelnych kolorowych witraży, ale lepiej przepuszczające słoneczne światło. Mnóstwo dziwnych roślin, a na ścianach z drewnianych belek białe, szare, czarne płachty płótna z rozkoszną i dziwną wyszywanką.


Po drewnianej podłodze Janina wprowadziła tego kto wkrótce miał zostać jej mężem, do drugiego pokoiku pełnego takich samych roślin. Rośliny wypełniały pokój delikatnym, subtelnym, bardzo przyjemnym zapachem. Takie same płachty płótna z wyszywanką na ścianach. Wielkie łóżko z nową pierzyną z gęsiego puchu, takimi samymi poduszkami i wyszytą kołdrą. Wyszywanka na kołdrze była zupełnie inną: mnóstwo kolorowych gwiazd z księżycem po środku na czarnym płótnie.


— Odpocznij, kochanie. Przyrządzę posiłek. Śniadanie połączone z obiadem, wszak teraz to co tobie najpotrzebniejsze, to sen. Musisz się wyspać przed odwiedzeniem kaplicy… A gdy wrócimy z kaplicy, przyjdę tu do ciebie…


Dodała z jakimś nowym, szczególnym uśmiechem:


— ...mamy czas, Mietku.

10

Obudził go smakowity zapach.


Zapach czegoś smacznego, dolatujący z wielkiego pokoju, z piecem holenderskim.


Pod wypchaną gęsim puchem pierzyną spało się jak w raju. Ale ochota na sen ustąpiła teraz miejsca chęci zgoła innej. Do tej co przyrządzała posiłek w sąsiednim pokoju. Także do samego posiłku.


Mieczysław ubrał się i wszedł do wielkiego pokoju. Zobaczył szczupłe plecy Janiny pod wyszywaną w dziwne wzory ze zwierzętami i roślinami białą suknią.


— Już gotowe jest, Mietuś. Zaraz wszystko będzie na stole…


On podszedł do Janiny i ciasno objął ją z tyłu. Jej cudne szczupłe ciało od razu ufnie przylgnęło do niego. Odwróciła się ku niemu, stali twarzą w twarz. I już pełne wargi nie pozwoliły mu wyrzec choćby słowa.


Czas się zatrzymał przy tym pocałunku.


— …po co słowa, kochany…


Janina z trudem i ociąganiem wyzwoliła się z jego objęć…


— ...mamy czas jak na razie, Mietku mój… Musisz pożywić się, a ja też nic nie jadłam od wczoraj. Siadaj do stołu, zaraz podam…


Z tym nowym szczególnym uśmiechem dodała:


— Wszystko będzie, kochany. Wszystko. Będzie jak w niebie, chociaż na ziemi. Nie przyspieszaj, pokosztujemy tego razem. To danie nie lubi pośpiechu…


Pełne wargi jeszcze raz, na krótką chwilę, przykryły jego usta. Janina dotknęła palcami jego ramion, z uśmiechem wskazała na stół. Mieczysław posłusznie usiadł przy stole, czekając póki jego w bliskiej już przyszłości żona wyciągnie dania z pieca.


Na stole była już zielenina, młody czosnek z ogródka na glinianych talerzach, w takich samych glinianych kuflach piwo i woda ze studni. Na środku stołu okrągły, świeżo upieczony ciepły pszeniczny chleb, w wołyńskiej gwarze „palianica”. Wkrótce do nich dołączył barani udziec z ostrymi dodatkami, zapieczony w piecu, i młode ziemniaki z koperkiem w garnku.


Mieczysław niemal nigdy nie modlił się przed posiłkiem. Ale teraz taka potrzeba się w nim odezwała, co było dla niego samego niezrozumiałe, dlaczego.


Janina usiadła przy nim, podała wspaniale pachnący pieczystym kawał baraniego udźca z ziemniakami. Podniosła się z ławy, i zwracając twarz w kierunku drewnianego krucyfiksu przy wejściu do pokoju, złożyła szczupłe rączki. Tak samo uczynił Mieczysław, podnosząc się się z ławy.


— Ojcze nasz, któryś jest w niebie…


Srebrny dziewczęcy głos w duecie z cichym męskim skierował prośbę do Ojca na niebie, "...chleba powszedniego daj nam dzisiaj”. Mimo, iż tę prośbę On spełnił, jeszcze z procentem. Zresztą modlitwa zawierała w sobie jeszcze coś więcej…


Po nakreśleniu znaku krzyża zabrzmiał dwugłos:


— Amen.


Jedli w ciszy, będącej niemą rozmową z sobą samymi.


A skoro tak, także z Tym Kogo proszono przed chwilą.


Po co te słowa…


Mieczysław przypomniał sobie słowa pana Wołodyjowskiego, wypowiedziane tego dnia, po którym nastała pamiętna noc.


„Sercem gotowała, nie rękoma”.

11

— Teraz do kaplicy, Mietuś, tak?


Mieczysław przytaknął, to śniadanie połączone z obiadem było nie tylko smacznym, lecz mobilizującym siły do czynów.


— Jedziemy, Janinko. Hektores chyba też pokrzepił siły i odpoczął. On nas dwoje bez trudu dowiezie…


Janina ochoczo potwierdziła, potrząsając falą lnianych włosów z kokardami w żałobnych kolorach, świeckim i kościelnym.


Wyszli na ganek. Przyfrunął kruk Jurek, usiadł na ganku i zakrakał.


— Czekaj na nas, Jureczku. Wieczorem wrócimy. Pamiętaj o przykazaniu „nie kradnij”, choćby kusiło to co błyszczy, bo choć to przywara was kruków, to przecież tyś kruk szczególny, czyż nie?


Kruk Jurek potwierdził krakaniem swoją wyjątkowość wśród pobratymców i gotowość oczekiwania ich powrotu.


Zeszli z ganku, po zielonym kobiercu murawy doszli do stajni. Koń Hektores wyglądał na zadowolonego. Syty i wypoczęty. Mieczysław założył lejce i siodło, które spoczywało obok, na słomie. Wyprowadził konia ze stajni.


Hektores stąpał powoli, ostrożnie, i nie tylko z uwagi na kwiatki polne, których nie chciał podeptać. Po trawce spacerowała czarna kotka z kociętami, szary pies, jeszcze jakieś szczenięta i kocięta. Biała też młoda kózka, która szczypała trawę, podniosła główkę z małymi delikatnymi różkami i zabeczała cienkim głosikiem.


— Widzicie? Mówiłam przecież że Hektores jest przyjazny, jak wy wszyscy, a nie wierzyliście…


Było widać że nie wszystkich lokatorów podwórka zawstydziła rola zwierzęcych niewiernych Tomaszów, ale poczciwy charakter i łagodność konia Hektoresa stały się oczywistymi nawet dla zawziętych niedowiarków.


Otwarli furtkę i wyszli na kamienny bruk uliczki. Mieczysław usiadł w siodle, wstawił stopy w strzemiona. Podał z góry rękę Janinie, ta lekko wskoczyła i usiadła bokiem przed nim. Hektores, koń arabskiej krwi, szkolony na bojowego dla husarii, nie przejmował się tym, mógłby unieść w razie takiej potrzeby samego pana Zagłobę, a nie piórko szczupłego ciałka dziewczyny z ogromnymi oczyma, którą już zdążył polubić.


Mieczysław chwycił lejce, poklepał Hektoresa po czarnej jedwabistej szyi.


Wyruszyli.

12

Wyjechali za miasto.


Koń Hektores niósł ich lekką szarżą, spod kopyt wzbijał się pył piaszczystej drogi, po której obu stronach królowało dzikie pole, porosłe wysoką trawą i mnóstwem kwiatów polnych, niebieskich, białych, fioletowych. Za polami pojedyncze chatki i podwórza chutorów z niewielkimi łanami pszenicy i słoneczników.


Mieczysław trzymał jedną ręką lejce, drugą Janinę.


Koń Hektores leciał jak ptak, równo i szybko.


Wszelkie słowa zbędne, kiedy pędzisz na jednym koniu z tą, która czekała na ciebie jedenaście gorzkich lat…


Tylko raz jeden Janina przerwała to pełne treści milczenie:


— Czy pokażesz mi ten miecz?..


Mieczysław bez wahania odpowiedział :


— Tak, Janinko, pokażę. W domu…


Przed wyjazdem on wniósł do chaty długi, wąski i ciężki przedmiot, zawinięty w szare płótno. Przedmiot w płótnie był mocne przywiązany do siodła, za kaburą z dwoma pistoletami. Teraz w kaburze były dwa załadowanych pistolety, szabla przy boku. A przedmiot pozostał w wielkim pokoju na ławie pod płachtami płótna z dziwną mistrzowską wyszywanką.


Mieczysław nie zapytał, skąd wie jego w bliskiej przyszłości żona, że przedmiotem jest właśnie miecz.


Z wolna przestawał być głupim Mietkiem.


— Znasz się na broni?..


Janina pochyliła się, lniane włosy spłynęły jak welon koło ucha, wygodnie siedzącej bokiem blisko szyi konia Hektoresa, który równym i lekkim truchtem niósł ich do księdza Artura. Mietek nie zapytał, czy stary ksiądz jeszcze żyje: skoro jadą, to żyje.


— Chcę z nim porozmawiać, kochany. Jeżeli wzbudzę jego zaufanie, wiele opowie. Wiele z tego o czym nie wie nawet pan Stanisław…


Mieczysław nie pytał także, dlaczego cały czas Janina mówi o panu Stanisławie jak o żyjącym. Ale odpowiedź usłyszał mimo to.


— Pan Stanisław żyje, Mietku. Inaczej żyje niż my…


Tego pytanie nie mógł nie zadać.


— Ty… ty kontaktujesz się z tatą?..


Skinięcie lnianych włosów, lekko kołyszących się w rytm lekkiej szarży.


— Tak, kontaktuję się. Dlatego jedziemy do księdza Artura nie zwlekając…

13

Droga zajęła trochę więcej niż godzinę.


Oni wjechali do małej wioski. Ubogie chaty chłopskie ze słomianymi dachami, za plecionymi płotkami, te same gleczyki na starych sztachetach.


Przywitało ich szczekanie chłopskich psów. Jeden z nich, brązowy, kudłaty i wielki wybiegł na drogę i zaczął wściekłe wyć i szczekać, rzucając się pod kopyta konia Hektoresa. Ten się nie zatrzymał, jedynie nieco zwolnił, starając się nie nastąpić na złośliwe brązowe zwierzę, głośno parskając.


— …cóż ty, piesku głupi? Spójrz no na mnie…


Ogromne oczy Janiny wpatrywały się w czarne ślepia nieustająco szczekającego brązowego skandalisty.


— Mietku, zatrzymaj Hektoresa…


Ona mogła zatrzymać konia Hektoresa sama. Mieczysław już wiedział o tym. Pogładził lniane włosy o wplecionych w nich żałobnych kokardach prawą ręką, a lewą lekko pociągnął lejce. Hektores stanął pośrodku wioski, głośnym parskaniem chcąc uciszyć głupiego psa.


Pod spojrzeniem ogromnych błękitno zielonych oczu pies przestał szczekać i przysiadł na tylne łapy. Patrzył w dziewczęce oczy nie odrywając wzroku, jak zaczarowany.


A właściwie, nie „jak”…


— …dlaczego nas nie lubisz? Bośmy obcy? A czyż każdy obcy jest zawsze zły? No, powiedzże, piesku…


Brązowy kudłaty chłopski pies krótko zaskowyczał i szczeknął, raz jeden i nie tak wściekle jak wcześniej.


— ...no, właśnie. Chciałeś obronić swój dom. Masz rację. Lecz my nic złego nie zamierzamy. Do księdza Artura przyjechaliśmy, do kaplicy…


Było widać że Janina prawidłowo rozumiała i określiła intencję skandalisty, jaki okazał się po prostu obrońcą własnego domu. Ten pobiegł przed siebie, odwracając się ku nim co chwilę, gdyż już zrozumiał tych obcych, którzy są tylko gośćmi starego księdza.


— ...dziękujemy ci, ale znamy drogę. Wracaj do domu, tam jesteś potrzebny. Chłopaki polezą do sadu po wiśnie i śliwki, a kiedy jesteś tam, boją się…


Koń Hektores chyba uważał tak samo, skinął czarną rasową głową i zarżał. Brązowy pies zamachał ogonem, szczeknął, i pobiegł do domu odstraszać miłośników gospodarskich wisienek i śliwek.


— ...do widzenia, przyjacielu. Ruszamy, Mietuś?..


Mieczysław ucałował lniane włosy i lekko dotknął ostrogami boków konia Hektoresa. Ten ruszył stępa na kraniec wioski, gdzie widniała stara uboga kaplica z pociemniałego drzewa.


Tylko krzyż na dachu nowy, jasne sosnowe deski.


Z kaplicy wyszedł ktoś siwy, przygięty latami, chorobami i codziennymi troskami, ale wciąż mocny, w starej, kiedyś czarnej sutannie, jaka od słońca, deszczu i śniegu przybrała niemalże rudą barwę.


Ksiądz Artur gładził siwą brodę, stojąc u wejścia do kaplicy, i patrząc na tych dwoje, podjeżdżających na rasowym czarnym koniu.


Pierwsza zsiadła z konia Hektoresa Janina, za nią Mieczysław. Nie zdążyli przywitać księdza Artura…


— ...Dobrze… Chociaż… Odszedł książę Stanisław do Sądu Pana, czyż nie…


Oni stali naprzeciw starego księdza. Koń Hektores zaczął skubać trawkę przed kaplicą, dla niego nie było to bynajmniej nowością.


— Tak, ojcze. Tata odszedł. Witam księdza i proszę przyjąć dar mego ojca…


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 51.33