E-book
2.94
Korzenie zła

Bezpłatny fragment - Korzenie zła

Objętość:
182 str.
ISBN:
978-83-8126-558-4

Korzeniem wszystkiego zła jest chciwość

pieniędzy

— z listu św. Pawła do Tymoteusza.


Wstęp

Wszystko, co napisałem w tej książce zdarzyło się naprawdę. Akcja toczy się w gorących latach przemian ustrojowych i społeczno-gospodarczych, podczas których poruszone kijem wydarzeń mrowisko ludzkie zaczęło się gwałtownie przekształcać. Należało więc zdobyć się na własną ocenę tego chaosu, skoro ludzie na nowo szukali sobie miejsca w zmieniającym się gwałtownie systemie. Było to trudne zadanie, bo konieczność pominięcia ważnych wątków z prywatnego życia bohaterów mogło pomniejszyć atrakcyjność książki dla czytelników. Mam jednak nadzieję, że tak się nie stało.

Po złote runo

Przez zakurzone okna przebijał się jęk i zgrzyt łódzkich tramwajów. Nie przeszkadzało to jednak zasiadającym w biurowych pieleszach urzędnikom Agencji zajmującej dość obskurną kamienicę w miejscu, gdzie Północna dobiega do Placu Wolności. Lecz nie śródmiejski zgiełk zaprzątał im głowy. W latach dziewięćdziesiątych ostatniego wieku drugiego tysiąclecia Agencja była miejscem docelowym licznych pielgrzymek zagranicznych inwestorów poszukujących w Polsce taniej ziemi pod inwestycje mające im przynieść krociowe zyski przy minimalnych własnych nakładach kapitałowych. Wtedy kraj nad Wisłą jawił się jako kraina, gdzie najłatwiej można było pozyskać „złote runo”. A jedna z najważniejszych dróg do pozyskania wymarzonych bogactw wiodła przez biura Agencji, ściślej mówiąc przez ręce agencyjnych urzędników. Po przełomie ustrojowym władzę przejęli ortodoksyjni liberałowie piejący z zachwytu nad rzekomym dobrodziejstwem niczym nieograniczonego, wolnego rynku i otworzyli szeroko granice zagranicznemu kapitałowi spekulacyjnemu. Urzędnicy Agencji mieli wiec ręce pełne roboty. Za jednym z biurek siedział jowialny, starszy pan z całkiem siwa czupryną i bogatym stażem w partyjno-państwowej administracji dawnego reżimu. Pan Mirosław (bo takie nosił imię) powiadomiony wcześniej przez bardzo ważną osobę oczekiwał na byłego pracownika polskiej ambasady we Francji a obecnego dyrektora na Polskę francuskiej grupy kapitałowej zajmującej się eksploatacja składowisk śmieci komunalnych Oczekiwany Zbigniew K. wszedł do biura pewnym krokiem. Na jego widok Pan Mirosław rozpromienił się w uniżonym uśmiechu. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można byłoby odtworzyć przebieg rozmowy pomiędzy pewnym siebie przedstawicielem zagranicznej firmy a spolegliwym urzędnikiem państwowej agencji.

— Witam szanownego pana dyrektora — powiedział — powiedział pan Mirosław rozpływając się w charakterystycznym dla siebie uniżonym uśmiechem wypracowanym jeszcze podczas dyrektorowania w piotrkowskim Urzędzie Wojewódzkim.

— Składam panu wyrazy uszanowania od siebie i szefostwa firmy, którą mam zaszczyt reprezentować. Jak sądzę, przygotował Pan dla nas interesującą propozycję.

— Istotnie. Dobrze się składa, bo agencja weszła w posiadanie gruntów nieopodal trasy szybkiego ruchu Warszawa-Katowice tuż obok planowanego wjazdu na przyszłą autostradę od strony Bełchatowa. Jest tam niemal dziewiczy teren otoczony lasem, a jednocześnie niezmiernie atrakcyjny ze względu na dogodny dojazd z Górnego Śląska, Krakowa, Wrocławia, Warszawy i Łodzi — pan Mirosław mówił uśmiechając się nieprzerwanie.

— Jeśli ta lokalizacja jest aż tak cenna to trudności z umieszczeniem tam składowiska śmieci mogą okazać się nie do pokonania — zaniepokoił się dyrektor Zbigniew K.

— Proszę się nie martwić! Burmistrzem miasteczka, w obrębie którego leżą te porzucone przez rolników pola, jest mój dobry znajomy z czasów, kiedy piastowałem bardzo ważne stanowisko w piotrkowskiej administracji wojewódzkiej. Był wtedy naczelnikiem gminy i tak jak ja należał do jedynie słusznej partii.

Rozmowa trwała jeszcze chwile, po czym dyrektor francuskiej firmy wyszedł z biura bardzo zadowolony na podwórko obskurnej kamienicy, gdzie czekał na niego luksusowy samochód. Pan Mirosław w tym czasie rozmawiał już przez telefon z panem Tadeuszem Gaworskim, burmistrzem Kamieńska, miasteczka co ongiś pachniało ogórkami i cebula i obwieścił mu dobra nowinę o francuskich inwestorach, co to z workami pieniędzy spadną jak z nieba na pola, co kiedyś były uprawne, a dziś leżą odłogiem ku utrapieniu miejscowego samorządu. Rzeczywiście, czas był ku temu najlepszy, bo po październikowych wyborach samorządowych 1998 burmistrz Tadeusz Gaworski zmontował większościową grupę radnych akceptujących jego aspiracje do sprawowania pełni władzy w gminie przez najbliższe cztery lata. Pan Tadeusz zdawał sobie jednak sprawę, że poparcie radnych nie jest mu dane raz na zawsze. Doskonale wiedział, że większość, która go popiera, składa się z politycznych graczy, którzy wywalczone mandaty zamierzają odpowiednio zdyskontować, a on musi podjąć takie działania, aby zaspokoić ich rozbudzone ambicje i apetyty. Spółka gminy z zagranicznym inwestorem mogła przynieść radzie i zarządowi gminy wielorakie korzyści, choć niekoniecznie miałyby to być korzyści dla całej gminy. Wprawdzie burmistrz zdawał sobie sprawę, że lokalizacja ogromnego składowiska śmieci na obrzeżach miasteczka wzbudzi niechęć do jego osoby i protesty społeczne, ale nie były mu one straszne przy poparciu rady i następnych wyborach dopiero za cztery lata.

Nie minęły dwa tygodnie i dyrektor Zbigniew K. czuł się wśród samorządowców Kamieńska jak ryba w wodzie, a raczej jak wędkarz wśród wędkarzy. Wspólne wędkowanie integruje ludzi, a wśród radnych burmistrza Gaworskiego wędkarzy było pod dostatkiem. Wprawdzie burmistrz na ryby chodził rzadko, a moczenie wędek w gliniankach Gorzędowa uważał za stratę czasu to jednak porzekadło, że w naszych czasach tylko ryba nie bierze, uważał za nadzwyczaj trafne. Zapalonym wędkarzem był zastępca burmistrza Edward Chłapiński, a przewodniczący Rady Miejskiej, Andrzej Pawelec, w każdą niedzielę w sezonie jeździł rowerem nad słynne glinianki zamiast na sumę, co mieli mu za złe zebrani w drewnianym kościółku gorzędowianie. Dodatkową atrakcją dla wędkującego kierownictwa gminy był udział dyrektora francuskiej firmy, który w chwilach, kiedy ryby nie imały się przynęty, roztaczał przed ludźmi gminnej władzy uroki i korzyści będące owocami współpracy samorządowców z nadzianymi przedstawicielami zagranicznego, ściślej francuskiego, biznesu. Opiewane przez dyrektora Zbigniewa K. uroki musiały być nieprzeciętne a korzyści porażające, bo ścisłe kierownictwo gminy bez większych problemów zgodziło się oddać francuskiej spółce 40 hektarów ziemi pod największe w kraju składowisko śmieci. No, bo jak było nie wierzyć sympatycznemu dyrektorowi, skoro burmistrz i jego zastępca doświadczyli już bezinteresownej francuskiej gościnności podczas wizyty w Paryżu w początkach grudnia 1998 roku. Włodarze Kamieńska poznawali uroki stolicy świata całkiem za darmo, nie płacili też oczywiście za przeloty samolotami i pobyty w hotelach. Panowie burmistrzowie byli zachwyceni spotkaniami z nowo poznanymi francuskimi przyjaciółmi, choć przecież z niejednego pieca chleb już jedli, a władzę w Kamieńsku dzierżyli już od pierwszych dni stanu wojennego w 1981 roku.

Ci dwaj zawsze dobrze czuli się przy władzy, nieważne czy to było za czasów dyktatury, czy też demokracji. Pozostali radni z grupy sprawującej władze także chcieli doświadczyć zagranicznych wojaży. Gościnni Francuzi zaprosili, więc do swojej stolicy następnych samorządowców z Kamieńska. Wyjechało akurat tylu żeby łącznie z burmistrzem i zastępcą mogli utworzyć prosaterowską większość w radzie.

Dwunastu z osiemnastu radnych Kamieńska zobaczyło u stóp wieży Eiffla trochę światowego życia. Pretekstem wyjazdu pod Wersal były oględziny jednego z podparyskich składowisk śmieci. Radni wystąpili wiec w roli ekspertów od gospodarki odpadami, choć ich kwalifikacje w tej dziedzinie wynikały ze znajomości dzikich wysypisk śmieci napotkanych przypadkowo w lasach podczas grzybobrania. Z wycieczki wrócili w świetnych humorach, ekstra ugoszczeni przez Francuzów, a nawet obdarowani upominkami. Niejeden z nich potem z przejęciem opowiadał znajomym o atrakcjach Paryża, z dumą prezentując plastikową replikę słynnej wieży. Wydawało się, że sprawa została już przesądzona i spółka Sater Polska zacznie wkrótce wycinanie lasów nieopodal dawnej trasy narciarskiej na północno-wschodnim stoku góry usypanej ongiś przez odkrywkowa kopalnie węgla brunatnego.

Tak się jednak nie stało. Burmistrz, choć przeświadczony już o własnej bezkarności, postanowił jednak zachować pozory praworządności i ogłosił konkurs dla ewentualnych inwestorów w śmieciowy interes. No i tu się sprawa skomplikowała, bo do konkursu obok Francuzów przystąpiła poważna firma niemiecka Lobbe. Wtedy właśnie radni z Kamieńska poznali siłę swoich mandatów, bo obie firmy zaczęły ich niesamowicie rozpieszczać.

Rywalizujący z Francuzami Niemcy postanowili oczarować radnych pięknem alpejskich pejzaży oraz atmosferą i kolorytem cesarskiego Wiednia. Troszczący się o ich wygodę Niemcy wynajęli nawet specjalny samolot i opłacili pobyt w luksusowym hotelu z apartamentami wyposażonymi w barki z dużym wyborem wysokoprocentowych trunków. Oczywiście Radni za nie nie płacili z własnej kieszeni, a pozostawali na całkowitym utrzymaniu hojnych fundatorów. Już Niemcom wydawało się, że przechylili szalę na swoją korzyść, szczególnie po uroczystym biesiadowaniu z grupą najbardziej wpływowych radnych w radomszczańskim „Zameczku”, a tu całkiem niespodziewanie spotkał ich srogi zawód. Wyszło na to, że cieszyli się przedwcześnie, gdyż arbitralnie powołana przez burmistrza komisja, składająca się ze starannie dobranych radnych, wybrała prawie jednogłośnie francuska ofertę. Nie można było dokonać gorszego wyboru. Jeśli już radni zdecydowali się zeszpecić swoją gminę, to mogli w zamian zasilić jej budżet znacznymi kwotami pieniędzy. Takie pieniądze oferowała firma niemiecka. Firma ta deklarowała odpowiednią kwotę za każdą tonę śmieci złożoną na wybudowanym za własne środki składowisku. Wybierając Niemców radni mogli argumentować:

— Wprawdzie oszpeciliśmy naszą gminę, ale uczyniliśmy ja bogatą.

Jednak radnym o wzbogacenie gminy nie chodziło wcale, choć używali takiego hasła w celach propagandowych. Wybrano francuską ofertę, bo oferent chciał dopuścić gminę do interesu. Budowę i eksploatację składowiska miała prowadzić spółka, w której gmina miałaby 20% udziałów w zamian za aport w postaci czterdziestu hektarów ziemi pod lokalizację wysypiska. Gmina mogłaby mieć więc 20% z wypracowanych przez spółkę zysków po opodatkowaniu. Zagraniczne firmy inwestujące w Polsce na ogół jednak podatków dochodowych nie płaciły, bo potrafiły na różne sposoby wytransferować pieniądze za granicę.

Dlaczego przegrali Niemcy oferujący gminie konkretne korzyści, a wygrali Francuzi, których obietnice były więcej niż iluzoryczne?

Francuska oferta dopuszczająca do spółki gminę była dla radnych bardzo atrakcyjna, bo tworzyła dla nich ciepłe posadki w zarządzie spółki, radzie nadzorczej, wreszcie miejsca pracy dla ich rodzin i tak zwanych Klientów. Nie wiadomo, czy przeważyły jeszcze jakieś inne względy, bo nikt nikogo nie złapał za rękę, ale pracownik Lobbe, który prowadził z upoważnienia kierownictwa firmy lobbing wśród kamieńszczańskich samorządowców, zaklinał się już po rozstrzygnięciu przetargu, że Niemcy nie składali władzom gminy propozycji korupcyjnych.

Współpracujący z Francuzami samorządowcy starali się utrzymać w tajemnicy przygotowania do urządzenia w gminie wielkiego śmietnika. Nie było jednak takiej tajemnicy, która po pewnym czasie nie stałaby się publiczną własnością. Tak też się stało, a nieuchronne przecieki bulwersowały opiniotwórcze kręgi mieszkańców Kamieńska. Nośny temat podchwyciła lokalna prasa, choć tylko należący do Macieja Ziembińskiego tygodnik „Komu i czemu” zamieszczał fachowe informacje i krytyczne opinie, stwierdzając bez ogródek, że w Kamieńsku „Kręcą lody”. Ambitny ten periodyk z Radomska nie był jednak w Kamieńsku powszechnie czytany, a w pozostałych miejscowościach gminy wcale. Tymczasem ludzie burmistrza wydawali za pieniądze podatnika „Biuletyn miejski”, w którym pisali, że Urząd Miejski i jego agendy ogarnęła powszechna śmieciomania, drukując wypowiedzi radnych piejących z zachwytu nad rzekomymi korzyściami ze śmieci. Profrancuscy radni wypowiadali się na łamach tego pisemka odsądzając od czci i wiary przeciwników śmietnika, zarzucając im, że nie kierują się interesem publicznym tylko ulegają zwykłej ludzkiej zawiści.

Czyż nie dane im było odczuć jak rosną w nich swoiste demony o małych ustach, owe wiecznie głodne stwory z metafor buddystów. Na uroczysku Kąsie nieświadome nadciągającej zagłady trzmiele ćwiczyły loty brzęcząc nad kwitnącymi liliowo wrzosami. Krety drążyły swoje podziemne korytarze, sypiąc na powierzchni wysokie kopce wilgotnej ziemi. Wydawało się, że w tym urokliwym zakątku czas zatrzymał swój bieg. Ale to była tylko cisza przed burzą, spokój przed wichrem, co zrywa cumy moralne i rzuca ludzi na żer demonom, a leśne żyjątka przysypuje milionami ton śmieci.

Krajobraz przed bitwą

Są w naszym kraju różne knajpy, a każda z nich swoją osobliwą historię tym ciekawszą, im więcej i różnego rodzaju trunków wypili biesiadujący goście. Wisienka też może fascynować swoja przeszłością, może dość mroczna, ale nie całkiem ponurą. Chociaż rzadziej tu jadano, a częściej zakąszano to i ona miała swoje chwile świetności, kiedy można tu było nieźle zjeść.

Budynek restauracji postawiono w centrum miasteczka, bezpośrednio przy drodze z Warszawy do Katowic. Mieściły się tu na parterze: przydrożny bar, salka restauracyjna i kuchnia a na piętrze kilka pokoików gościnnych. W czasach zubożałej państwowej gastronomi był tu azyl i miejsce rozrywki dla powiatowej nomenklatury. Nie dotyczyło to części barowej, gwarnej zazwyczaj, a często wręcz hałaśliwej, gdzie raczono się głównie wódeczką, czasem też beczkowym piwem z reguły ochrzczonym zwykłą wodą. Klienci baru tłoczyli się jak śledzie w beczce i trudno się temu dziwić, gdyż była to jedyna gospoda z wyszynkiem w okolicy. Restauracja upadła wraz z upadkiem ustroju. Bar opustoszał, bo część klientów mocno zubożała, resztę wchłonęły żywiołowo otwierane prywatne przybytki piwno-wódczane.

Restauracyjną salkę też mało kto odwiedzał. Z kilkunastu stolików dziś tylko jeden zajęty. Siedziało przy nim trzech panów w wieku więcej niż średnim o znanych w gminie nazwiskach, których dla dobra ogólnego nie należałoby wyjawiać. Butelka wódki miała ułatwiać prowadzenie swobodnej dyskusji. Było cicho i przytulnie, choć za oknami czaił się listopadowy mrok.

— Wypijmy za pomyślny wynik jutrzejszego referendum — powiedział pan A. kiedyś ciemny blondyn dziś z przewaga siwizny.

— Znając pana te krótkie ćwierć wieku nie muszę się pytać, jaki to konkretny wynik głosowania uważa Pan za dobry. Najogólniej mówiąc przypuszczam, że chodzi panu o taki rezultat, który uniemożliwi naszym samorządowcom babranie się w bagnie korupcji — włączył się do rozmowy pan B., ostrzyżony na jeża szatyn.

— Trafił pan w samo sedno, choć przy okazji muszę się przyznać, że coraz bardziej wątpię w obywatelska postawę naszych ziomków, szczególnie wtedy, gdy sobie przypominam różne zdarzenia z przeszłości tak wiele mówiące o mentalności naszych bliższych i dalszych sąsiadów. Właśnie takich jak ta dość zabawna, ale też i smutna historia z końca lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku — odpowiedział pan A. i zaczął snuć swoja opowieść.

Działo się to równe ćwierć wieku temu. Jak wiecie, kupiłem wtedy od gminy niewielkie gospodarstwo w wiosce, co się łukiem rozpina od drogi na Bełchatów do trasy szybkiego ruchu, tak zwanej „gierkówki”. Od poprzednich właścicieli gmina przejęła to gospodarstwo wraz z zabudowaniami w zamian za ratalną spłatę. Zamieszkałem w niewielkim domku pozbawionym najzwyklejszych instalacji sanitarnych. Tak wyglądała wtedy każda miejscowa wieś, a niektóre z nich dopiero od kilku lat cieszyły się dobrodziejstwem dostępu do elektryczności. Dobrze się jednak składało, bo budująca się kopalnia inwestowała w gminne wodociągi. Była już więc bieżąca woda, a po wykonaniu odpływu można było zainstalować w kuchni najzwyklejszy zlewozmywak. I ten niczym niewyróżniający się zlewozmywak wywołał u niektórych sąsiadów szok cywilizacyjny. Sąsiedzi z zainteresowaniem śledzili zachodzące w mojej sadybie zmiany. Pewnego wieczoru przyszły ciekawskie sąsiadki: matka z córka. Usiadły i uważnie przyglądały się wszystkiemu. Nie zwróciły jednak szczególnej uwagi na zlewozmywak. Widać potraktowały go jako miskę do składania brudnych naczyń. W piecu kuchennym płonął ogień, a obok na krześle siedziała bratowa, która była akurat naszym gościem.

— Pozmywam naczynia — zaproponowała bratowa.

— Z góry dziękuję za pomoc — odezwała się gospodyni domu.

Bratowa podeszła do zlewozmywaka i odkręciła kran. W jednej części zlewu zmywała naczynia wodą z płynem, a następnie płukała pod bieżąca wodą. Sąsiadki patrzyły na to jak urzeczone, nawet zaniemówiły na jakiś czas. Po chwili jednak w ciszy przerywanej tylko pluskaniem wody zabrzmiał głos starszej z kobiet.

— Ręce pani nie zmarzną od trzymania w tej zimnej wodzie? — zagadnęła.

— Ależ skąd! Ta woda jest ciepła — odpowiedziała nieco zdziwiona bratowa.

— Co też Pani za głupstwa mówi. — oburzyła się sąsiadka. — Jak może prosto z ziemi lecieć ciepła woda? — dodała.

— Może, bo po drodze przepływa przez palenisko w tym piecu, gdzie się ogrzewa od ognia — nie dawała za wygraną bratowa.

— Co też pani opowiada, przecież woda by palenisko zalała — odpowiedziała sąsiadka wyraźnie już poirytowana.

Nie zgodziła się na prośbę bratowej, aby sama sprawdziła ciepłotę cieknącej z kranu wody. Gospodyni domu z trudem powstrzymywała się od parsknięcia śmiechem. Wzięła za rękę córkę sąsiadki i podprowadziła do nieszczęsnego zlewozmywaka.

— Krysiu, sprawdź ręka, czy woda jest ciepła — zachęcała.

Córka niepewnie dotknęła ręką cieknącego z kranu strumyczka.

— Mamo, ciepła, ciepła! Ta woda jest ciepła — krzyknęła. — Zobacz sama.

— Ty głupku! Jak może być ciepła woda, jeśli nie została ogrzana w garnku na kuchni — nie wierzyła wyraźnie już zdenerwowana kobieta.

— Można jeszcze wiele opowiadać o tym niezwykłym dla mnie wydarzeniu, ale wydaje się, że to co panowie przed chwilą usłyszeliście wystarczy, żeby nie mieć złudzeń, że nasze bohaterki i im podobne osoby wykażą się obywatelska postawą wobec ogólnospołecznych problemów — kontynuował pan A.

— Ależ to było trzydzieści lat wstecz — zaoponował pan B.

— Tak, to prawda. Ale ja twierdzę, że do tej pory ci ludzie niewiele zmienili się mentalnie. Owszem, są teraz zarażeni konsumpcyjnym stylem życia, piją coca-cole, czasem nawet zaglądają do McDonalds’a i pokupili sobie używane samochody, ale często wyłazi z nich dawne mentalne kołtuństwo. Na dowód przytoczę jeszcze jedna krótka historyjkę z czasów nam całkiem bliskich — nie dał się zbić z tropu pan A. i rozpoczął kolejne opowiadanie.

Niekiedy zdarzało się, że z okolicznych wsi przychodzili do mnie ludzie po radę i pomoc w przełamywaniu biurokratycznych barier. Zdarzyło się, że w tym celu przyszła kobieta w średnim wieku ze wsi mającej dwie cyfry w potocznie używanej nazwie. Była to osoba niezmiernie rozmowna, a można powiedzieć, że była kompletną gadułą. Po zasięgnięciu mojej rady w nurtującej ją sprawie zaczęła opowiadać różne epizody ze swego życia. Jedna z tych historyjek przykuła moją uwagę.

Rezolutna ta kobiecina sięgnęła pamięcią do czasów przedgierkowskich, kiedy jako małolata była jeszcze na utrzymaniu rodziców. Wśród domowników była też starsza kobieta, bliska krewna gospodarzy domu, pozostająca na ich utrzymaniu. W zamian jakiś spłacheć ziemi i część zabudowań, które były kiedyś jej własnością, należał się jej tak zwany wycug, czyli dach nad głową, wikt i opierunek. Chorą obłożnie kobietę traktowano jak piąte koło u wozu, wręcz jako darmozjada. Od obojętnej na jej los rodziny nie mogła się spodziewać nawet odrobiny współczucia. Ta schorowana ciotka poprosiła kiedyś małolatę, żeby przyniosła jej kilka jabłek z sadu, który kiedyś był jej własnością. Siostrzenica traktowała ciotkę lekceważąco i nie miała zamiaru spełnić jej prośby, ale ciotka wciąż nalegała. Rozzłoszczona małolata poszła więc pod rachityczną jabłonkę obsypaną drobnymi, pomarszczonymi, kwaśnymi jabłuszkami. Urwała kilka sztuk, przykucnęła pod drzewem, po czym uniosła sukienkę i zgrabnie obsikała owoce, no bo nie nosiła przecież majteczek. Za chwilę tak spreparowane już owoce położyła na pościeli spragnionej starszej kobiety.

— O, moja kochana, jakaś ty dobra dla mnie — wyrażała swoją wdzięczność ciotka.

Tymczasem złośliwa siostrzenica pobiegła do sąsiedniej izby i wszystko opowiedziała pozostałym domownikom. Cała rodzina uśmiała się do rozpuku i można powiedzieć, że do dziś gdzieś słychać ten śmiech, bo opowiadająca to kobieta aż promieniała z zadowolenia na wspomnienie słodkiej zemsty na ciotce, co sprawiała tyle kłopotu tylko dlatego, że nie chciała zbyt wcześnie zejść z tego świata. To autentyczne zdarzenie jest kolejnym dowodem na to, że mentalność mieszkańców okolicznych wiosek niewiele się zmieniła od epoki przedprzemysłowej, choć musze przyznać, że obyczaje nieco złagodniały i nie wynosi się już staruszków do stodół w mroźne, zimowe dni, aby tam szybko zakończyli żywot jak to opisał Stefan Żeromski na kartach „Przedwiośnia”.

— Tak, ale sam przyznajesz, że od czasów „Przedwiośnia” obyczaje znacznie złagodniały — wtrącił się pan B.

— Tylko pozornie. Akcja „Przedwiośnia” toczy się w scenerii wsi nękanej permanentnym głodem. Dziś zaś mamy na wsi obfitość pożywienia. Gdyby warunki bytowe znacznie się pogorszyły wahadło natychmiast wychyliłoby się w drugą stronę i obyczaje nabrałyby stosownej surowości. Reasumując, można powiedzieć, że natura człowieka z jego skłonnością do złego pozostaje niezmienna od czasów biblijnych. A może to nie genetyczna skłonność do złego skłania nas do takich zachowań, a tylko walka o przetrwanie i zachowanie gatunku. Żeby cos mieć, trzeba tego czegoś pozbawić kogoś innego.

W świetle przykładów, które przytoczyłem naiwnością byłoby oczekiwać, że ludzie o których mowa, pobiegną jutro do urn wyborczych, aby zamknąć skorumpowanym samorządowcom drogę do zaśmiecania gminy, dosłownie i w przenośni — dokończył pan A.

Najmłodszy z trójki dyskutujących przy stoliku, pan C., który do tej pory milczał i słuchał, nagle włączył się do rozmowy.

— Nie podoba mi się wasze czarnowidztwo, panowie. Stoimy na progu dwudziestego pierwszego wieku. Ruch ekologiczny nie jest już domena garstki szaleńców. Potrzeba ochrony środowiska jest powszechnie odczuwana, szczególnie wśród młodzieży, także młodzieży naszej gminy. Uważam, że właśnie aktywna postawa młodzieży zaważy na wynikach jutrzejszego referendum.

Pan A. słuchając argumentowania młodszego kolegi uśmiechał się ze smutkiem zanim ponownie włączył się do rozmowy.

— No cóż. Cyniczne porzekadło mówi: do młodzieży świat należy, stary robi, młody leży. — powiedział. Ma pan rację — kontynuował. — Niestety tylko częściowo, bo tylko część młodzieży i to ta mniej liczna wykazuje się aktywną postawą wobec problemów nękających współczesne społeczeństwo. Znacznie większa część młodych przyjmuje postawę roszczeniową. Oni chcą mieć i używać. Całkiem niedawno wydarzyło się coś, co poraża mnie skutkami beznadziejnej głupoty i nieodpowiedzialności naszych sąsiadów. Rzadki to przypadek zezwierzęcenia młodego człowieka i totalnej obojętności jego rodziców na zło przez niego wyrządzane. Jeśli nie zanudziłem was jeszcze na śmierć to posłuchajcie.

Działo się to w jednej z naszych wiosek. Niemłode już małżeństwo potrzebowało pomocy przy rąbaniu drewna. Gospodarz wynajął więc dwóch chłopów na schwał, którzy jak zwykle mieli niezłe pragnienie. Jak wiecie, mimo wysokiego bezrobocia, brakuje u nas siły roboczej. Potencjalni najemnicy codziennie od samego rana odbywają swoje zgrupowania w bezpośrednim sąsiedztwie sklepów handlujących alkoholem, czyli wszystkich sklepów spożywczych, bo nie ma u nas sklepu bez wyszynku. Tak wiec od wczesnych godzin porannych wiejskie sklepiki są oblegane przez spragnionych. Część spragnionych, którzy otrzymują stałe świadczenia pieniężne, to elitarna klientela szczególnie dobrze traktowana przez sklepikarzy. Właściciele sklepików otworzyli im stały kredyt, w ramach którego serwują głównie tanie napoje alkoholowe, niewiadomo dlaczego nazwane nalewkami, a także mocniejsze piwa, czasami nawet wódeczkę. Sprzedawcy solennie dbają, żeby zapisany w zeszycie dług nie przekroczył miesięcznych dochodów spragnionych. A gdy tenże otrzymuje comiesięczną dotację z ośrodka pomocy społecznej, przynosi całą kasę do sklepiku. Po oddaniu długu otrzymuje zupełny „odpust”. Oczywiście nowy kredyt staje dla niego otworem,. Zupełnie inaczej jest ze spragnionymi, którzy posiadają jakieś dochody sporadycznie lub dochodów są zupełnie pozbawieni. Ci na litość sklepikarzy liczyć, niestety, nie mogą. Pozostaje im wprosić się do kręgu pijących na kredyt, co wcale łatwe nie jest. Mogą też imać się jakiegoś zajęcia, aby zdobyć środki na zaspokojenie pragnienia. Rąbanie drewna to dla takich robota w sam raz. Do gospodarza zgłosiło się więc dwóch miejscowych. Jeden wchodzący w wiek średni, Jacek, kawalerem był bezdzietnym. Ten drugi, dziewiętnastolatek, zdążył już zostać ojcem.

Gospodarz na rozgrzewkę dał im po pół szklanki i patrzył z zadowoleniem na powiększający się stos narąbanego drewna. Pomieszał z wodą zakupiony pokątnie spirytus i po zakończonej pracy postawił dwie flaszki na stole. Gospodarz sam nie pił, bo nie czuł się zdrowo. Za to rębacze tęgo popijali, a z czasem w tym młodym narastała agresja. Dobrze napitych z niejakim trudem udało się gospodarzowi wyprowadzić z domu. Jeszcze nie zeszli ze schodów, a młody zaatakował. W robocie był od Jacka słabszy, lecz w biciu mocniejszy. Po kilku mocnych ciosach w korpus i głowę Jacek padł na schody. Młody zaczął kopać leżącego, gdzie popadło. A że buty miał twarde, Jacek krzyczał z bólu po każdym kopniaku. Wreszcie młody zmęczył się i odszedł z podwórka. Jacek leżał na mokrych schodach i ciężko jęczał, aż wyszedł gospodarz i przyprowadził ojca młodego bandyty. Obaj dźwignęli Jacka i położyli w domu na leżance, gdzie przeleżał przez noc. Rano sprowadzili karetkę pogotowia. Wpierw uzgodnili, co Jacek powie lekarzowi. Upił się i spadł ze schodów. Taka wersję wydarzeń musiał przyjąć lekarz wobec zgodnych oświadczeń świadków i poszkodowanego, którego zabrano do szpitala. Obok licznych pomniejszych obrażeń stwierdzono u niego dość skomplikowane połamanie nogi. Takie bójki często się u nas zdarzają. Ta była dość nietypowa ze względu na skutki i na zakończenie.

Poszkodowany nie tak dawno utracił pracę i jeszcze był objęty ubezpieczeniem od nieszczęśliwych wypadków. Ubezpieczyciel uznał jego roszczenie i wypłacił odszkodowanie w znacznej wysokości. Był to prawdziwy zastrzyk gotówki dla całej rodziny, liczącej kilkanaście osób bez stałych dochodów.

Tuż po zdjęciu gipsu Jacek pojechał do Kamieńska, gdzie upił się ze szczęścia. Pieniądze na balangę dostał od gospodyni, bo to ona dysponowała cała kasą zdobytą w tak bolesny dla niego sposób. To dzięki jego potrzaskanym kościom rodzina bytowała przez jakiś czas. Ale nie wszystko przejedzono. Dużą część szmalu dostał oprawca Jacka, najmłodszy syn gospodarzy. Wkrótce po tym zdarzeniu widziano jak paradował ubrany w nowiutki garnitur, koszulę, buty…

— Ależ to makabra — zakrzyknął pan B. — Naiwnością byłoby spodziewać się, żeby uczestnicy tego wydarzenia zainteresowali się problemami ogólnospołecznymi. Nie wydaje się, by znane im było pojęcie dobra ogólnego, dlatego nie można oczekiwać, żeby wykazali się jakaś pasją.

— Oni interesują się wyłącznie własnym dobrem. Wtedy reagują nawet bardzo emocjonalnie. Świadczy o tym siła z jaką, kopnęła w drzwi Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej odstawiona na blond laskę córka gospodarzy, po tym jak uznała, że zapomoga, którą tam dostała, nie zaspokaja jej oczekiwań, bo ma się nijak do jej potrzeb — dokończył swoja opowieść pan A.

— Malujecie panowie wyłącznie czarnymi barwami. Ja znam naszych ziomków od innej strony — odezwał się milczący od dłuższego czasu pan C.

— Jeśli znane są panu fakty, które świadczą na korzyść naszych krajan, jeśli wydarzyło się coś w ostatnim czasie, co może zostać zaliczone na konto prospołecznej orientacji jakiejś grupy lub choćby nawet pojedynczych osób, to chętnie posłuchamy, jeżeli tylko zechce się pan z nami podzielić swoja wiedzą na ten temat — zachęcał pan A.

— Znam wiele takich przypadków, ale wystarczy gdy posłużę się tylko jednym. Bogu dzięki minęło już kilka lat od upadku jedynego słusznego ustroju i nie musi już nikt pod presją chodzić na wybory. Jednak społeczna aktywność, która została wyzwolona na skutek przemian ustrojowych, powoduje, że w naszych lokalnych wyborach samorządowych notujemy niebagatelnie wysoką frekwencję przekraczającą w niektórych obwodach głosowania 60 procent uprawnionych. Czy to nie jest powód do optymizmu? — zapytał pan C., po czym zmarkotniał, bo zamiast odpowiedzi zauważył tylko ironiczny uśmiech na twarzach panów A. i B.

— Zgoda. Ma pan rację. Ludzie idą do wyborów samorządowych, ale czy zastanowił się pan nad przyczynami wysokiej frekwencji w lokalach wyborczych? — odezwał się pan A.

Otóż odkąd mandat radnego przynosi określone korzyści i to wcale niemałe, cwaniaki wszelkie maści skutecznie zabiegają o pozyskanie elektoratu, przy czym wcale nie udają, że mają jakiś sensowny program dla gminy, że zamierzają dobrze czynić współmieszkańcom. Więcej niż połowa naszych radnych miejsca w radzie sobie po prostu kupiła i to całkiem niedrogo. Ludzie nie doceniają jeszcze swoich praw obywatelskich. Jeden cenny głos wyborczy można uzyskać w zamian za dwie butelki taniego wina.

W przeddzień wyborów odbywają się po wsiach alkoholowe libacje na koszt kandydatów do rady. Fundatorzy dbają, żeby te libacje za dużo ich nie kosztowały. Najtaniej wychodzi, gdy spragnionych wyborców uraczy się wódką sporządzoną ze spirytusu pochodzącego z pokątnej sprzedaży. Uzyskuje się go w melinach z oczyszczonego denaturatu, nalewanego w butelki z oryginalnymi zamknięciami, opatrzonymi etykietami renomowanych firm. Grupy spragnionych wyborców ucztują często całą noc, aby rano zaraz po otwarciu lokali wyborczych udać się tam całymi grupami i pobrać od komisji karty do głosowania. Karty te wypełnia jeden z asystentów kandydata, organizator nocnych libacji. Kandydat chce mieć pewność, że w zamian za zainwestowany grosz otrzyma rzetelny towar w postaci głosu wyborczego. Jeśli radnym, jest całkowicie niezależny od swoich wyborców, od których kupił głosy, płacąc cenę, na którą się zgodzili. Należy dodać, że napitych wyborców trzeba koniecznie doprowadzić lub dowieźć do miejsca, gdzie funkcjonują obwody głosowania. Nie ma z tym kłopotów, bo wystarczy kilka wahadłowo kursujących samochodów obsługiwanych z reguły przez członków rodziny kandydata.

— Jeśli to tych wyborców miał Pan na myśli licząc na wysoką frekwencję podczas referendum, to mocno się pan zawiedzie, bo niby kto miałby ich napoić i na czyj koszt. Chyba nie liczy Pan na to, że zrobią to organizatorzy referendum? — zakończył swój wywód pan A.

— Mówiąc o obywatelskiej postawie mieszkańców gminy nie miałem na myśli meneli — obruszył się pan C. Myślałem raczej o ludziach wykształconych, otwartych na świat, doceniających rolę czystego środowiska i praworządnego samorządu — dodał po chwili. — Tacy ludzie stanowią świadomą siłę społeczną i oni zdecydują o wyniku referendum.

— Otóż muszę pana rozczarować — zwrócił się do pana C. pan A. — Ludzie, o których pan mówił, nie pójdą głosować. A przynajmniej nie uczyni tego zdecydowana większość.

— To niemożliwe — usiłował bronić swych racji pan C.

— Możliwe, a nawet pewne. Już kilka osób mi opowiadało, że władcy tej gminy zagrozili utratą pracy każdemu z pracowników Urzędu Miasta i pozostałych instytucji podlegających gminie, który nie zbojkotuje głosowania i nie nakłoni do tego członków swojej rodziny — włączył się do rozmowy pan B.

— Nie odważą się tego zrobić — krzyknął pan C.

— Już się odważyli. A jak znam ludzi tam pracujących, to wiem, że groźby zwierzchników odniosą stuprocentowy skutek. Wiecie panowie jak trudno dziś o jakąkolwiek pracę, więc trudno się dziwić, że nikt nie odważy się uczynić czegoś takiego, co mogłoby w efekcie pozbawić go dobrze płatnej pracy w biurze. Wiadomo wam też panowie, że gmina jest największym prawodawcą, a poza tym niewiele jest takich osób, które od gminy nic nie potrzebują i nie muszą zabiegać o względy gminnej władzy — argumentował nadal pan B.

Rozmowa przy restauracyjnym stoliku toczyła się jeszcze długo a z upływem czasu topniał początkowo okazywany optymizm pana C. Wszyscy trzej panowie uzgodnili wreszcie „werdykt”. Jutrzejsze referendum się nie uda.

Zielone na złote

Do świętego Ducha nie zdejmuj kożucha, a po świętym Duchu też chodź w kożuchu — głosi ludowe przysłowie. Święto Zstąpienia Ducha Świętego obchodzą katolicy po siedmiu tygodniach od Świąt Wielkanocnych i nazywają Zielonymi Świątkami. Według sceptycznego przesłania tego przysłowia nie należy spodziewać się ciepłej aury przed końcem maja, a po tym terminie też nie jest rozsądnym pozbywanie się ciepłego odzienia. Co by jednak nie powiedzieć Zielone Światki obchodzone są w scenerii młodego lata, intensywnie zielonego, z upajającym zapachem przyrody w fazie bajecznego wzrostu. Właśnie ten termin od niepamiętnych czasów służy ludowcom do dorocznego świętowania. W dniu 11 czerwca 1999 roku kożuchy raczej nie były potrzebne, choć tak bardzo ciepło to jeszcze nie było. Po imprezie we wsi Kobiele Wielkie, miejscu urodzin Władysława Reymonta wracał do Kamieńska autobus wiozący garstkę kamieńszczańskich peeselowców. Święto jak to święto, nie obyło się bez suto zakrapianej degustacji wędlin wyprodukowanych przez radomszczańskich rzeźników. Było wiec w autokarze dość gwarno, ale spokojnie do czasu, aż gdzieś na tylnych siedzeniach rozległ się chrapliwy krzyk duszonego kolegi. Kilka osób rzuciło się na tył pojazdu, aby ratować ofiarę brutalnej napaści. I cóż się okazało? Po oderwaniu napastnika okazało się, że jest to szef ludowców w Kamieńsku kolega Andrzej Kułak. Tak oto wyglądał żałosny koniec kilkudziesięcioletniej historii struktur ruchu ludowego w tej gminie.

Po zdobyciu i umocnieniu pełni władzy w Polsce komuniści pozwolili na działanie wasalnej partii chłopskiej. Mieli w tym własny interes. Chodziło głównie o objecie kontrolą członków rozbitego przez Urząd Bezpieczeństwa, kierowanego przez Stanisława Mikołajczyka, Polskiego Stronnictwa Ludowego, a także o kamuflaż dla narastającej dyktatury. W ten sposób powstało Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, które komuniści nazywali obłudnie partią sojuszniczą. Ale kij ma dwa końce. Pod zielonymi sztandarami ZSL-u zaczęli się gromadzić ludzie będący w totalnej opozycji wobec komunizmu. Zyskiwali przez to możliwość legalnych spotkań a na nich wymiany poglądów i informacji. I choć kierownicze kadry ZSL-u już od szczebla powiatu pochodziły z nadania komunistycznej partii, to masy członkowskie były wyraziście antykomunistyczne. ZSL stał się też ostoja dla ludzi chcących zrobić jakąś karierę zawodową. Nie było to możliwe bez członkostwa w przewodniej partii z wyjątkiem stanowisk podrzędnych, na których dopuszczano również ludzi z tak zwanych ugrupowań sojuszniczych. Do ZSL-u dość masowo wstępowali wiec ludzie zmuszani przez partyjnych naganiaczy do zasilania szeregów tak zwanej przewodniej siły narodu, czyli PZPR. Wstąpienie do stronnictwa było dla tych osób rodzajem skutecznej ucieczki przed partyjnym werbunkiem. W Kamieńsku ZSL zgromadził w kilku kołach ponad dwustu członków, w tym ludzi na kierowniczych stanowiskach w zakładach pracy, instytucjach gminnych i urzędach. Znajdowali tam azyl dyrektorzy, prezesi, a nawet naczelnik gminy. Za czasów prezesury Kazimierza Szpecińskiego słynne było ponad stuosobowe koło ZSL w Zakładzie Remontowym Warszawskiego Przedsiębiorstwa Robót Drogowych, jednostki budującej drogę szybkiego ruchu Warszawa-Katowice. Koło to założył i wspierał dynamiczny dyrektor oddziału tej firmy w Kamieńsku, przybysz z Lipska nad Wisłą, Jan Nowak.

Z dniem legalizacji Związku Solidarności zainteresowanie ZSL-em gwałtownie zmalało. Członkostwo w partii ludowej nie było już korzystną alternatywą wobec członkowstwa w PZPR. Zeteselowców zaczęto nawet zaliczać do tak zwanej postkomuny. Wtedy właśnie zasoby ludzkie stronnictwa stopniały jak wiosenne lody. Nie inaczej było w Kamieńsku. W miejsce tych co odeszli, nie wstępowali młodzi, brakowało też charyzmatycznego przywódcy. Na papierze widniało jeszcze pięćdziesięciu członków, ale tak naprawdę było tylko kilkunastu. Prezes, który poziomem inteligencji niewiele odbiegał od słynnego Rocha Kowalskiego z Potopu nie przyjmował do partii nikogo od siebie mądrzejszego w obawie o utratę funkcji i tytułu. Stronnictwo szybko gasło i wnet by słuch o nim zaginał, gdyby nie nastąpiło wielkie rozczarowanie rządami „Solidarności”. Pierwsze lata transformacji ustrojowej pod rządami dawnej antykomunistycznej opozycji przyniosło dołom społecznym drastyczny spadek poziomu życia.

Tak, więc z braku lepszej alternatywy PSL obok głównej postkomunistycznej formacji wrócił do łask wyborców. Dobry wynik wyborczy w 1993 roku sprawił, że stronnictwo znów stało się atrakcyjne, bo mogło zapewnić swoim ludziom tysiące państwowych posad. Wprawdzie nie miało już tak licznych jak w przeszłości mas członkowskich, pozostał jednak w terenie partyjny aparat, a przede wszystkim liczył się szyld. Rządząca w Kamieńsku grupa (sitwa) szyldu nie miała. Nic dziwnego wiec, że ta grupa była na szyld łakoma, bo bez szyldu była tylko cwana sitwą. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku nie wymyślono jeszcze terminu „grupa trzymająca władzę”. Na to trzeba było czekać do czasu, aż Rywin pójdzie do Michnika.

Operacje zawłaszczania szyldu rozpoczęli z chwilą wyrzucenia z pracy miejscowych liderów stronnictwa zatrudnionych dotąd w instytucjach gminnych. Potem burmistrz i jego zastępca spotkali się z prezesem powiatowej struktury PSL w Radomsku, Jackiem Cieciórą. Nie trzeba być śledczym, aby się domyślić, że burmistrzowie w rozmowie z panem Jackiem wieszali na jego partyjnych kolegach wszystkie psy, jakie się dało. Niech o zasadach etycznych Ciecióry, a raczej o zupełnym braku tych zasad świadczy, że nie pisnął ani słowa o tym spotkaniu pokrzywdzonym partyjnym kolegom. Stało się tak zapewne dlatego, że burmistrzowie z Kamieńska obiecali ambitnemu liderowi ludowców powiatu radomszczańskiego materialne wsparcie w bliskiej już kampanii wyborczej do Sejmu. Nie wykluczone, że obiecali mu również wsparcie finansowe od francuskiej firmy Sater.

W 1993 roku Ciecióra dość niespodziewanie dostał się do Sejmu, startując z trzeciego miejsca na liście PSL-u w okręgu piotrkowskim. Niepohamowana ambicja kazała mu podjąć rywalizację o prymat w regionie z Romanem Jagielińskim. Kolega Roman mierzył jednak bardzo wysoko, musiał wiec poskromić wygórowane aspiracje kolegi Jacka. I tak właśnie się stało. Staraniem kolegi Romana, Ciecióra został usunięty z Rady Naczelnej PSL-u. Co gorsze, przegrał w następnych wyborach do Sejmu i posłem być przestał. Gdy wydawało się, że już na dobre znalazł się za burtą, otrzymał od losu swą kolejna szansę. W ślad za przywróceniem powiatu w Radomsku PSL tworzył tu partyjną strukturę. Wtedy to Ciecióra jeździł od gminy do gminy na suto zakrapiane spotkania z delegatami na zjazd powiatowy. Na zjeździe wybrano go prezesem. Następnym etapem miał być triumfalny powrót w szeregi parlamentarzystów. Oferta Gaworskiego i śmieciowego inwestora przychodziła w sama porę, a los wyrzuconych z pracy kolegów był mu obojętny.

Władający Kamieńskiem obiecali Cieciórze przeprowadzić nabór do jego ludowej partii w podległych im instytucjach gminnych. Ciecióra obrastał w pióra. Rosła pozycja tego ambitnego człowieka. Mimo, że minęło już ponad trzy lata od chwili, kiedy opuścił gmach na Wiejskiej, kolega Jacek nie mógł zapomnieć o wysokich poselskich dochodach ani o zagranicznych podróżach na koszt podatnika. Gospodarstwo rolne na obrzeżach Radomska, choć dość duże, zawrotnych dochodów nie przynosiło, a działalność handlowa na małą skalę kokosów mu nie dawała. Nade wszystko jednak brakowało mu poczucia wyższości, którego już zaznał w przeszłości, ważności, która staje się udziałem większości ludzi nagle wyniesionych na piedestał. Kolega Jacek przyrzekł więc sobie, że uczyni wszystko co możliwe, aby odzyskać wstęp do utraconego raju. Jak się rzekło, liderowanie radomszczańskiej organizacji ludowców gwarantowało mu niemal pewne miejsce na liście wyborczej. Ale od miejsca na liście do poselskiego mandatu jeszcze daleka droga. Wiedział o tym nasz lider i starał się na tej liście ustawić jak najwyżej. Na tę wysoką pozycję na liście czekała go potężna przepychanka, bo wszyscy rywale zdawali sobie sprawę, że miejsce poza pierwszą piątką redukowało szanse na wybór niemal do zera.

Na początek Ciecióra zadbał o oczyszczenie przedpola przez wyeliminowanie już na starcie ewentualnych, silnych rywali z powiatu radomszczańskiego. W tym celu sprytny prezes nie czekając na wyborczą instrukcję z partyjnej centrali zażądał od kolegów z Zarządu Powiatowego, oby podjęli uchwałę o wpisanie na listę wyborczą tylko jednego kandydata.

Zarząd Powiatowy Polskiego Stronnictwa Ludowego w Radomsku w sile 28 osób nie sprzeciwił się manipulacjom lidera i przy sprzeciwie tylko 4 osób zaakceptował jego ambitne zamiary.

Działanie prezesa z Radomska nie mogło się podobać jego szefom z Warszawy. Centrala na Grzybowskiej ustaliła, że Radomsko wystawi na listę wyborczą trzech kandydatów

Więcej kandydatów na posła oznaczało szersze zainteresowanie listą PSL, co mogło się przełożyć na korzystniejszy procentowo wynik wyborczy. Wiceprezes Sawicki grzmiał na naradzie: ”Lokalny lider nie może wzorem pieska obsikać granic swojego terytorium w celu nie wpuszczenia tam innego ludowego działacza, bo jest to niekorzystne dla stronnictwa jako całości”.

Jacek Ciecióra przyjął te słowa z niesmakiem, ale nie dał się zbić z tropu. Przed wyborami w 2001 roku PSL zawarł dość egzotyczny sojusz ze strajkującymi pielęgniarkami. Była to kolejna nieudana próba poszerzenia wpływów tej partii na elektorat miejski. Taka sytuacja była na rękę koledze Jackowi, więc szybko wytypował na kandydata przywódczynię strajkujących radomszczańskich pielęgniarek. Taka kandydatka nie mogła uszczknąć prezesowi Cieciórze żadnego głosu z tradycyjnego peeselowskiego elektoratu. Listę kandydatów zamknął ambitny lider desygnując może sympatycznego, ale zupełnie nieznanego, Ryszarda Zyzika z peryferyjnej gminy Żytno.

Zarząd Powiatowy był ciałem w zasadzie dekoracyjnym i praktycznie o niczym nie decydował. Decyzje polityczne podejmowała wąska grupa działaczy, mając na uwadze własny interes jako cel nadrzędny. Mimo tych solidnych starań „organizacyjnych” i zaangażowania sporych środków finansowych wynik wyborów parlamentarnych nie był dla Jacka Ciecióry korzystny. Z listy PSL-u mandat przypadł tylko Januszowi Wojciechowskiemu, a pozostali kandydaci odpadli. Stronnictwo weszło jednak do koalicji rządowej z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, co zaowocowało dla ludowców z województwa łódzkiego stanowiskiem wojewody. O stołek ten zabiegał Stanisław Witaszczyk, lokalny rywal kolegi Jacka. W staraniach u szefa partii Jarosława Kalinowskiego kolega Stanisław podpierał się dobrym wynikiem w wyborach do Senatu RP. Jacek Ciecióra zielony z zazdrości, podjął bezpardonową zakulisową walkę o zdołowanie sprytniejszego kolegi. A że w destrukcji był świetny, udało mu się zapobiec nominacji Witaszczyka. Ten opowiedział wszystko w szczegółach na posiedzeniu Zarządu Powiatowego. Tym sposobem został uchylony rąbek zasłony kryjącej prawdziwe oblicze liderów ludowej partii. Na sali obrad w budynku Urzędu Gminy Radomsko zapanowała wśród nagle oświeconych szeregowych ludowców konsternacja. Tuż po wyborach parlamentarnych radomszczańscy liderzy PSL-u popisali się kolejny raz. Ujawnili publicznie swoje walory etyczne zrywając w Radzie Powiatu koalicję z rozpadającym się AWS-em nie oddając zajmowanych w Zarządzie Powiatu stołków. Pomysłodawcą i wykonawcą tej gry politycznej był wicestarosta Jerzy Kaczmarek, beneficjent zmiany barw partyjnych (z PZPR na PSL). Najogólniej rzecz biorąc spory wysiłek Jacka Ciecióry włożony w jawne przygotowania do wyborów, ale również w zakulisowe wredne harce nie przyniósł mu na razie finansowych korzyści.

Kolega Jacek jako przegrany lider nie złożył jednak rezygnacji, cos jakby tylko przycichł i przyczaił się. Zaniechał tworzenia alternatywnej struktury PSL-u w Kamieńsku. Dalsza współpraca z burmistrzem Kamieńska nie była już dla niego opłacalna. Tym samym na nic się zdały starania sitwy rządzącej Kamieńskiem o przejecie dla własnych celów szyldu partii politycznej.

A kilka miesięcy wstecz wydawało się, że nie może być inaczej. Wysługujący się burmistrzowi kierownicy podsuwali deklaracje członkowskie PSL-u każdemu pracownikowi gminnych robót interwencyjnych. Kto chciał pracować, musiał podpisać. Jeden z pozyskanych przez sitwę członków zarządu gminnego usiłował wygryźć niezbyt obrotnego prezesa gminnego, żądając raz po raz okazania ewidencji członków, o której wiedział, że składała się głównie z martwych dusz. W obaleniu prezesa mieli mu pomóc nielegalnie zwerbowani członkowie. Porażka Ciecióry uniemożliwiła tę misternie tkaną przez burmistrza Kamieńska akcję, a prezes gminy PSL-u mocnym chwytem za szyję kolegi Krzysztofa ocalił swoją jurysdykcję nad nieliczną już grupką członków i insygniami w postaci sztandaru haftowanego przez wojewodzinę Witaszczykową.

Wydawałoby się, że PSL jako partia mająca w swoim programie obronę interesów ludności wiejskiej stanie murem za mieszkańcami Kamieńska wydanymi przez nielojalnych wobec nich radnych na łaskę i niełaskę zagranicznych inwestorów. Oni to realizowali w ich gminie naczelna zasadę kapitalizmu, czyli maksymalizację zysku bez liczenia się ze zdaniem tubylców zagrożonych planowaną lokalizacją gigantycznego składowiska śmieci.

Stało się jednak inaczej. Już na gminnym i powiatowym szczeblu lokalni watażkowie zwąchawszy możliwości wzbogacenia się na niespotykaną dotąd skalę dzięki służebnej postawie wobec zagranicznego kapitału, wypięli się dokładnie na swoich krajan na wzór afrykańskich kacyków oddających najcenniejsze skarby ojczystej ziemi za garść kolorowych paciorków.

To był pierwszy przykład tego rodzaju, a im wyżej zaszedł ludzki protest, tym gorzej zachowywała się władza

W czasach PRL-u wymyślono dla wsi hasło: „zielone na złote”. Miało ono zachęcić rolników do zwiększenia produkcji zielonek przeznaczonych na paszę dla zwierząt gospodarskich. Hasło nabrało nowego znaczenia w czasach III Rzeczpospolitej w odniesieniu do prominentnych przedstawicieli PSL-u, partii zgromadzonej pod zielonym sztandarem. Oni w warunkach liberalnej gospodarki szybko zmienili swoje zielone ideały na złote, a konkretnie na złote polskie, a także na inne napływające do Polski spekulacyjne pieniądze.

Księstwo łowickie

Premier Waldemar Pawlak ma chłopski rodowód. Nie żałował więc czasu na spotkania z rolnikami. Jeździł szczególnie często w rejony gdzie jego partia otrzymywała mocne poparcie od wyborców. Pewnego popołudnia w Skierniewicach gościli premiera miejscowi ludowcy, a był wśród nich Henryk Żaczek, działacz ludowy znany w całym województwie. Był rok 1995, jak się wtedy wydawało trudny dla rolnictwa. Zebrani na sali ludowcy skarżyli się premierowi na trudności ze zbytem tuczników. Premier długo tłumaczył kolegom ludowcom skąd są te kłopoty i pocieszył, że się wkrótce skończą, bo trwają intensywne prace nad ustawą o skupie interwencyjnym, która ustabilizuje cały rynek rolny. Premier lubił podkreślać, że za jego rządów wszyscy są traktowani jednakowo. Opowiedział więc, jakie sam ma trudności ze sprzedażą świń. Jest przecież właścicielem dużego gospodarstwa w Płockiem. Kolega Żaczek jako działacz ambitny często innym pomagał, choć równie często nie mógł pomóc samemu sobie. Tym razem postanowił pomóc premierowi i po zakończeniu zebrania złożył mu propozycję, że znajdzie kupca, co za godziwą cenę odkupi odchowane świnki. Kolega Waldemar nie chcąc zrazić sobie znanego i popularnego prezesa ludowców gminy Chaśno zgodził się. No cóż, myślał zapewne, że po kilku kieliszkach tradycyjnie kończących ludowe spotkania sympatyczny, choć nieco natarczywy kolega Heniek, zapomni o obietnicy i sprawa niechcianego pośrednictwa rozwiąże się sama. Jakież było jego zdziwienie, gdy kilkanaście dni później rodzona matka poinformowała go przez telefon, że przyjechał jakiś Żaczek i powołując się na obietnice daną premierowi kazał załadować świnie na samochody. Towarzyszący mu przedstawiciel Zakładów Mięsnych wypłacił należne po całkiem przyzwoitej cenie. Byłoby wszystko w porządku, gdyby nie fakt, że ten niepozbyty wręcz człowiek tak upił ojca i brata, że jeszcze nigdy nikt ich nie widział w takim stanie. Panią Pawlakową przyprawił przez to o palpitacje serca.

Anegdotę tę bez wątpienia autentyczna opowiadał podczas pobytu w Danielowie ówczesny prezes Najwyższej Izby Kontroli Janusz Wojciechowski, jako powszechnie znaną w warszawskich kręgach decydenckich. Dzięki niej rosła sława Heńka Żaczka, aż stał się osobą niemal tak popularną, jak sławny kiedyś Franc Fiszer, domorosły filozof i kpiarz, pupil warszawskiej bohemy z pierwszej połowy dwudziestego wieku.

Tak więc przed Żaczkiem otwierały się na oścież drzwi warszawskich gabinetów zajmowanych przez prominentnych działaczy PSL-u. Tak było w NIK-u za prezesury Janusza Wojciechowskiego, Telewizji Polskiej i Polskim Radio za Ryszarda Miazka, czy w kancelarii Prezydenta, kiedy rezydował tam minister Śmietanko. A już na Grzybowskiej w gmachu Naczelnego Komitetu PSL nie było takiej osoby, która nie znałaby kolegi Heńka. Lekceważenie Żaczka byłoby dla ubiegającego się o mandat w wyborach ludowca niemal politycznym samobójstwem. Sympatycy ludowców w gminie Chaśno oddają na nich w wyborach około 1200 głosów, a szefem miejscowego PSL-u jest rolnik ze wsi Niespusza, właśnie Henryk Żaczek.

Żaden prominentny peeselowiec kandydujący w okręgu obejmującym dawne województwo skierniewickie nie może narazić się koledze Heńkowi. Być może, a nawet na pewno warszawska śmietanka peeselowska nie kochała kolegi Heńka, ale okazywała życzliwość i nie traktowała jak uciążliwego natręta, choć w głębi duszy prominenckich mogło być całkiem inaczej. Wskazywało na to protekcjonalne traktowanie kolegi Heńka przez ludowych notabli jak kogoś, kto jest reprezentantem swoistego folkloru chłopskiego.

W ramach wyznaczonych tym folklorem koledze Heńkowi wiele było wolno. Wybaczano mu zbytnią poufałość, skwapliwie częstowano głębszym kielichem czegoś mocniejszego.

Tak było 10 lipca 2000 roku w gmachu Naczelnego Komitetu PSL przy ulicy Grzybowskiej. Z okna gabinetu wiceprezesa Marka Sawickiego rozciąga się szeroki widok na chaotycznie zabudowane tereny wokół Pałacu Kultury. Spotkanie było wcześniej umówione. Początkowo rozmowa miała charakter kurtuazyjny. Prezes Sawicki opowiadał, jakie to problemy napotkał przed sześcioma laty, kiedy premier Pawlak powołał go na stanowisko wiceministra w resorcie łączności.

Kolega Heniek nie brał udziału w rozmowie tylko nerwowo kręcił się na krześle. Wreszcie bezceremonialnie przerwał Sawickiemu: „Prezes, nie masz tam co?”

Marek Sawicki uśmiechnął się i wyszedł do sekretariatu. Po chwili wrócił w towarzystwie sekretarki dźwigającej tacę z kieliszkami i długą, cienką jak dziób bociana butelkę do połowy wypełnioną przezroczystym bezbarwnym płynem.

— Napijecie się szwajcarskiej wódki? — zapytał Sawicki.

— Najlepsza nasza, ale jak się nie ma, może być szwajcarska — odpowiedział Żaczek.

Prezes nalewał z długiej butelki. Zapanowała cisza. Słychać było tylko bulgotanie rozlewanego trunku.

— Temu nie — odezwał się nagle Żaczek i wskazał na Zbyszka, to kierowca, on musi nas zawieść do domu.

Prezes Sawicki przyglądał się przez chwile etykiecie trzymanej w reku butelki.

— To upominek od Szwajcarów, z którymi przed tygodniem prowadziłem rozmowy. Zachwalali tę wódkę jako produkt regionalny jednego z kantonów. — powiedział Sawicki.

— Dobra prezes — przerwał mu Żaczek. Najpierw wypijmy. Lżej będzie gadać. Na zdrowie! — kolega Heniek wzniósł toast i nie czekając na nikogo błyskawicznie opróżnił szkło, poczym skrzywił się, jakby pił przed chwila oranżadę.

Jednak reakcja kolegi Heńka nie była przesadna. Zagraniczna zawartość oryginalnej flaszki jawiła się jako niskoprocentowy bimber. A bimber zwany też samogonem ma to do siebie, że daje się pić tylko wtedy, kiedy ma odpowiednią moc, czyli tak około 45—55% czystego etanolu. Im słabszy bimber, tym silniej czuć jego specyficzny odór, a całkiem słaby samogon jest w piciu ohydny. Dlatego szwajcarska specjalność nie przypadła gościom do smaku, a sam gospodarz również nie chwalił trunku. Zaserwował go kolegom z prowincji raczej jako osobliwość i tak właśnie to przez nich zostało odebrane. Tylko kolega Heniek nie przestawał kręcić nosem na marną jakość helweckiej wódki, co jednak nie przeszkadzało mu w wypiciu drugiej porcji.

Po toastach zaczęła się poważna rozmowa. Marek Sawicki wysłuchał krótkiej opowieści, jak to w gminie Kamieńsk większościowa grupa radnych nie szanuje swoich wyborców i mocno wspiera działającą na niekorzyść mieszkańców francuską firmę śmieciową.

Prezes słuchał potakiwał i obiecał wsparcie ze strony peeselowskich elit. Czas przewidziany na spotkanie dobiegał końca, a prezes nie przedłużał go, bo czekało na niego wiele innych zajęć. Był on na Grzybowskiej jedynym urzędującym wiceprezesem Naczelnego Komitetu Wykonawczego.

Główny przywódca ludowców Jarosław Kalinowski urzędował wtedy w gmachach rządowych jako wicepremier i minister.

Pozostawał już tylko powrót do domu, a powroty z Warszawy z udziałem kolegi Heńka miały swój niepowtarzalny koloryt. Taki powrót to była jedna nieustająca biesiada. Zaczynało się tuż za rogatkami Warszawy z kulminacją w rodzinnej wsi, Niespusza. Rozciąga się ona wzdłuż płaskiej jak stół drogi położonej podobnie jak inne sąsiadujące z nią wioski wśród pól uprawnych, sadów i plantacji truskawek na równinie pozbawionej większych zadrzewień. Na pamiątkę dobrych gierkowskich czasów pyszniła się efektowną wiejską zabudową. Były tam nie tylko ładne, zadbane domki, ale również pokaźne i nowoczesne jak na tamte czasy budynki inwentarskie i gospodarcze. Całość wyglądała jak scenografia do jakiegoś gigantycznego przedstawienia. Nie wyczuwało się jednak gorącej przedpremierowej atmosfery, bo dekada towarzysza Edwarda dawno już zeszła ze sceny. Obory i chlewnie świeciły pustkami po innej dekadzie wielkiej degrengolady rolnictwa, za którą winę ponoszą wszyscy, którzy dorwali się do rządzenia państwem po upadku tak zwanego realnego socjalizmu. Żal było patrzeć na wielkie połacie owocujących akurat truskawek, na które nie było zbytu. Gospodarze zachęcali nielicznych przyjezdnych do zakupu wielkich jak filiżanki owoców po 1złoty za dwukilową łubiankę. Niektórzy rolnicy w geście rozpaczy zaorali w pełni owocujące plantacje.

Kolega Heniek nakazał wjechać na jedno z wiejskich podwórek do mieszkającej tu, a z nim zaprzyjaźnionej rodziny. Gospodarze radzi z niespodziewanej wizyty zastawili stół czym mieli. Znalazła się też półlitrówka czegoś mocniejszego. Goście też nie pozostali dłużni. Na tak zaimprowizowanej biesiadzie zaczęło się wielkie narzekanie na dzisiejszą skrzeczącą rzeczywistość i wspominanie stosunkowo niedawnych, dobrych czasów. Gościnny gospodarz nosił nazwisko Sierotka, które zupełnie do niego nie pasowało. Był to człowiek rzutki i zdecydowany, a po obejściu sądząc, zaradny. Był jednak nieco przygnębiony z powodu nieodpowiedzialności „panów, co to w stolicy radzili”. Gospodyni natomiast zaprezentowała z dumą oryginalne, odświętne stroje łowickie, zwane tu księżackimi. Bajecznie kolorowe, przepiękne stroje będące dziełem miejscowego rękodzieła nosi się tutaj jeszcze, ale tylko z okazji szczególnych uroczystości, choćby podczas słynnej na całą Polskę łowickiej procesji w dniu święta Bożego Ciała.

W kilka miesięcy później w drodze powrotnej z kolejnej wyprawy do peeselowskich prominentów w Warszawie kolega Żaczek znów dokonał najazdu na siedlisko Sierotków. Uciechy było co nie miara, choć gospodarze nie mogli się już pochwalić swoimi bajecznymi księżackimi strojami. Po prostu nie mogli się oprzeć, wobec narastającego zubożenia, kuszącym ofertom składanym przez nowobogackich snobów. I wtedy na chwilę posmutnieli gospodarze i goście w zadumie nad kolejami losu. Jeszcze nie tak dawno temu kijem i marchewka inspirowano chłopców do nieustannego zwiększania produkcji.

Od zarania dziejów żywność była towarem deficytowym, najbardziej pożądanym. Teraz kilkanaście lat po zmianie ustroju zdumieni rolnicy nie mogli uwierzyć w brak zapotrzebowania na zboże, mięso, mleko, warzywa i owoce. Bo rzeczywiście, nie sposób zrozumieć system globalny, społeczno-ekonomiczny co niszczy moce wytwórcze rolnictwa, a w tym samym czasie miliony ludzi na świecie przymierają z głodu.

Krótko trwała ta zaduma, bo kolega Heniek smucić się długo nie pozwolił. Serią anegdot i pieprznych kawałów z jego żelaznego repertuaru przerwał skutecznie złe myśli przynajmniej na jakiś czas.

Kolega Żaczek przez to swoje społecznikowanie nie miał zbyt wiele czasu na prace we własnym gospodarstwie, które nie prosperowało chyba najlepiej, mimo że pomagało mu czterech dorosłych już synów. Pracowali z konieczności na roli ojca, skoro on nie zdołał załatwić im pracy, mimo tak bliskich znajomości z peeselowskimi prominentami. Żaden z nich nie zdobył się na to, żeby pomóc koledze Heńkowi, mimo tego że skwapliwie korzystali z jego organizacyjnych zdolności w pozyskiwaniu dla siebie głosów wiejskich wyborców niezbędnych do zdobywania wysoko wynagradzanych państwowych i samorządowych stołków. Z tego społecznego działania nic dobrego dla kolegi Heńka nie wynikało. Rozpadło mu się małżeństwo. Żona zabrała trzy córki i wyniosła się do sąsiedniej wsi. Sprawdziło się na jego przykładzie chłopskie porzekadło, że kto robi społecznie ten ma biedę wiecznie. Koledze Heńkowi pozostała satysfakcja jako temu, co z niejednego kielicha wypił z ludźmi z pierwszych stron gazet i telewizyjnego ekranu oraz wielka charyzma wśród łowickich chłopów-księżaków. Wśród nich kolega Żaczek był i pozostanie wielką osobowością.

Nie udało się tylko koledze Heńkowi zaprzyjaźnić z biskupem łowickim, Alojzym Orszulikiem, tym samym co w imieniu Episkopatu prowadził rozmowy z rządem za czasów generała Jaruzelskiego. Ten hierarcha od chłopów trzyma się z daleka. Natomiast biskup pomocniczy, Józef, dobrze kolegę Heńka zna, często go też przestrzega i napomina, żeby rzadziej do gospody, a częściej do kościoła przychodził.

Kopalnia śmieci

Bywa tak, że tworzy się mgła, a wtedy rozrzedzona, biaława chmura ściele się do stóp i zakrywa widok na wielka dziurę, zajmującą prawie 20 kilometrów kwadratowych wyrwaną z trzewi ziemi z woli człowieka. A gdy te lekkie mgiełki rozwieje wiatr, widać jak na dłoni odkrywkową kopalnię węgla brunatnego. Z krawędzi głębokiego do 300 metrów wkopu dostrzec można kilka gigantycznych koparek wgryzających się w górotwór i klika innych kruszących odkryte już złoże węgla. Te potężne maszyny oglądane z wysokiej skarpy wyglądają jak dziwaczne owady, podczas żerowania, bo z tej gigantycznej wyrwy zewsząd napływa woda wtłaczana tu siłami grawitacji. Gdyby nie pracujący bez przerwy cały system studni odwadniających, ten potężny dół wypełniłby się wodą tworząc głębsze od Bałtyku jezioro, bo woda napływa w ilości 200 milionów metrów sześciennych rocznie. Ktoś sceptycznie nastawiony do tego rodzaju inżynieryjnych działań człowieka mógłby zwołać: „a cóż to znaczy w porównaniu do ogromu Wielkiego Kanionu Kolorado”.

Malkontent miałby może rację, ale pamiętać trzeba, że potężne siły przyrody rzeźbiły ów kanion przez miliony lat, a budowniczym bełchatowskiej kopalni wystarczyło 20 lat, żeby dobrać się do cennego paliwa, wydobyć je i dowieźć systemem taśmociągów do pobliskiej elektrowni, która zaopatruje w prąd elektryczny prawie pół Polski. Niejako przy okazji usypano obok Kamieńska wysoką na dwieście metrów górę rozciągającą się na przestrzeni 15 kilometrów kwadratowych. Tyle wiedzy wystarczy, aby zdjąć czapkę i pochylić głowę przed twórcami tego dziwu współczesnej inżynierii. Na potrzeby gigantycznej elektrowni eksploatowany jest węgiel z tak zwanego pola Bełchatów. Strategiczną rezerwę energetyczną stanowią natomiast zasoby węgla zalegające na Polu Szczerców i Polu Kamieńsk. Właśnie zasoby energetyczne zlokalizowane na Polu Kamieńsk stały się przedmiotem troski kierownictwa Kopalni Węgla Brunatnego Bełchatów.

Rankiem ponurego listopadowego dnia 1999 roku obradował zarząd węglowej spółki. Prezes Czesław Wojciechowski nie krył zaniepokojenia z powodu planowanej budowy składowiska śmieci na złożu węgla. Rozmowy z burmistrzem Kamieńska zakończyły się fiaskiem. Zarząd postanowił więc zwrócić się do Ministra Środowiska o ustanowienie obszaru szczególnej ochrony środowiska w miejscu zalegania złoża węgla określonego jako Pole Kamieńsk. Sformułowano i wysłano odpowiednie pismo do ministra Antoniego Tokarczuka. Kierownictwo kopalni podjęło walkę z animatorami wielkiego śmieciowiska. Powstało realne zagrożenie dla interesów francuskich inwestorów i oddanej im grupki radnych z Kamieńska.

Samorządowe władze Kamieńska starały się usilnie utrzymać konflikt z kopalnią w głębokiej tajemnicy przed mieszkańcami gminy. W międzyczasie gromadzono w szaleńczym tempie dokumentację niezbędną do wydania pozwolenia na budowę infrastruktury pod śmieciowisko. Pozwolenie wydano 18 lipca 2000 roku. Wtedy to właśnie z urzędu Miejskiego przeciekły informacje o negatywnym stanowisku kopalni wyrażonym w oficjalnym piśmie do Wojewody Łódzkiego. Zawierało ono prośbę o uchylenie uchwały Rady Miejskiej w Kamieńsku oddające tereny górnicze pod składowisko odpadów komunalnych. Wtedy działał już w Danielowie nieformalny społeczny sztab przeciwśmieciowy.

Połączenie sił z zarządem kopalni stworzyło szansę na usunięcie francuskiej grupy śmieciowej poza teren gminy. W tym celu trzeba było dotrzeć do dyrektorów kopalni, co wcale nie było takie łatwe, choćby z takiego powodu, że szefostwo kopalni nosi się i zachowuje niczym udzielne księstwo. Pomocnym okazał się Józef Zochniak, który jako dyrektor szpitala był w środowisku bełchatowskim człowiekiem niezwykle ustosunkowanym. Jego nazwisko niczym uniwersalny klucz otwierało gabinety miejscowych prominentów.

— Z czym przychodzisz przyjacielu? — zapytał, kiedy złożyłem mu niezapowiedzianą wizytę.

Spotkanie miało miejsce w jego ordynatorskim gabinecie Oddziału Zakaźnego. Tam właśnie usadowiony przez gospodarza w fotelu przedstawiłem mu problem i prośbę o zorganizowanie spotkania z Tadeuszem Drozdowskim, budowniczym i długoletnim dyrektorem KWB Bełchatów, aktualnym wicestarostą bełchatowskim.

— Czy nie zechciałbyś załatwić mi tego spotkania? — zapytałem.

— Zechciałbym — odpowiedział żartobliwie i nalał mi lampkę swojej słynnej miodówki. Sam w miejscu pracy nie pił. Miodówka zdopingowała do ruchu moją leniwą krew, a Zochniak wyszedł na chwilę do sąsiedniego pokoju. Gdy wracał, miał na twarzy swój dobrotliwy uśmiech.

— No, żegnam cię przyjacielu — powiedział. — Spieszy ci się do Starostwa, gdzie czeka na ciebie mój przyjaciel Drozdowski.

Po tych słowach należało już tylko uścisnąć dłoń doktora i jechać co prędzej do siedziby władz powiatu.

Tadeusz Drozdowski był zbulwersowany głupotą władz Kamieńska. Znał tych ludzi z dawnych lat, kiedy przychodzili do niego w roli petentów. Bogata kopalnia pomagała ościennym gminom od początku swego istnienia. Kamieńsk był jednym z większych beneficjentów łaskawości bełchatowskich górników. Teraz, kiedy Drozdowski jako bełchatowski starosta prosił dawnych kolegów partyjnych o zmianę lokalizacji śmietnika, bo kolidowała z jego zamiarami budowy ośrodka sportów narciarskich właśnie w tym miejscu, na zboczu sztucznie usypanej przez kopalnię góry, dawni towarzysze partyjni pokazali mu gest Kozakiewicza. Starosta nie wierzył jednak, że to z głupoty wynikało, a raczej z determinacji ludzi, którzy liczyli na wielkie korzyści, co miały wyrosnąć na styku samorządowej władzy z obcym kapitałem.

Widać było po wyglądzie pana starosty zadowolenie z niespodziewanie pozyskanego sojusznika. Wprawdzie on sam chciał pozostać w cieniu, ale zapewnił pomoc prawną. Doradzać mi miał młody zatrudniony w Starostwie prawnik, Artur Granecki, który dobrze przysłużył się w zmaganiach z bogatą i wpływową francuską spółką.

Jeszcze w tym samym dniu były dyrektor kopalni zaaranżował mi spotkanie z aktualnym szefostwem bełchatowskiej kopalni. Wydawało się wtedy, że pokłady brunatnego węgla nie znikną pod zwałami zwożonych z całego kraju odpadów. Jak się później okazało były to tylko zupełnie nieuzasadnione przypuszczenia. Siła pieniądza okazała się jak zawsze decydującym argumentem. Ale najpierw był czas na rozmowy z dyrekcją kopalni a pierwszym moim rozmówcą był dyrektor techniczny Kazimierz Kozioł.

Stał obok biurka i szerokim gestem zapraszał do zajęcia krzeseł za stołem konferencyjnym. Z wyglądu jakby z grubsza ociosany, ale tryskający rozpierającą go energią. Wyrazista twarz i siwa, krótko przycięta fryzura wskazywały na pewność siebie, a może szczególny tupet.

— Bardzo nam zależy, aby nie dopuścić do lokalizacji śmietnika na terenie wsi Ruszczyn. Jesteśmy tu z propozycją skoordynowania działań wszystkich przeciwników tej lokalizacji — powiedziałem na wstępie.

— Tu mi kaktus wyrośnie! — krzyczał dyrektor Kozioł wskazując wzrokiem na swoja dużą i mocną dłoń.

— Tu mi kaktus wyrośnie! — powtórzył jeszcze raz.

— Skąd wzięliście takiego faceta na burmistrza? To jest oszust, sfałszował mapę geologiczną! Skłamał, że posiada uzgodnienie lokalizacji śmietnika z Okręgowym Urzędem Górniczym w Kielcach! — pieklił się przedstawiciel władz kopalni.

— Patrzcie panowie na te dokumenty, na te pisma. — tu dyrektor Kozioł wskazał na leżący na stole plik papierów.

Po pobieżnym tylko przejrzeniu dokumentów będących w posiadaniu kopalni moja wiedza o kulisach francuskich inwestycji urosła wprost bajecznie. Wyglądało na to, że burmistrz Kamieńska bronił interesów francuskiej spółki śmieciowej niczym Ordon swej słynnej reduty. Takie porównanie może ktoś uznać za nie na miejscu, bo determinacja Ordona wynikała ze szlachetnych pobudek. Jakie natomiast podłoże i motywy miało działanie burmistrza pozostawiam do oceny czytelnikom. Czy dyrektor Kozioł miał rację mówiąc tak dosadnie o burmistrzu? Z wymiany pism między burmistrzem Kamieńska, Ministerstwem Środowiska, kopalnią Bełchatów i Okręgowym Urzędem Górniczym jasno wynikało, że wielki śmietnik zlokalizowano w miejscu, gdzie zalegają duże złoża węgla oceniane na 132424 miliony Mg. Pod tą liczbą kryje się wartość energetyczna tych zasobów.

Posiadając wiedzę o tych cennych zasobach człowiek, o którym mówią, że boi się Boga, natychmiast zrezygnowałby z dalszego forsowania lokalizacji śmietnika w tym miejscu tym bardziej, że burmistrz do Watykanu jeździł, gdzie w imieniu społeczności Kamieńska medal papieżowi wręczał. Nie wiadomo, czy burmistrz na bojaźń bożą jest wrażliwy. Nie bał się jednak zamówić za pieniądze francuskiego inwestora u (pożal się Boże) biegłego Leszka Nowosielskiego mapy terenu przyszłego składowiska śmieci z opisem, z którego wynika, że żadnych kopalin na tym terenie nie ma. Burmistrz radził więc sobie całkiem dobrze z całą koalicją przeciwników i zafałszował co trzeba było, żeby swoja rację udowodnić. Nie zdołał jednak przekonać kierownictwa kopalni, które miało swoje palny zagospodarowania terenów wokół sztucznej góry i ochrony zagrożonych przez śmietnisko zasobów węgla brunatnego. Marzyła im się stacja narciarska i byli skłonni wydać kopalniane pieniądze na wyciąg krzesełkowy i urządzenia do zaśnieżania północno-wschodniego stoku góry. W razie urządzenia tu śmieciowiska meta slalomu mogłaby znaleźć się wśród komunalnych odpadów. Taka ewentualność dodatkowo usztywniała i tak już twarde stanowisko kierownictwa węglowej potęgi.

Naciskany przez to kierownictwo wojewoda musiałby zaskarżyć uchwałę rady w Kamieńsku do Naczelnego Sądu Administracyjnego, co nie wróżyło dobrze interesom francuskiego inwestora. Jedynym ratunkiem dla Francuzów było zmuszenie węglowych prominentów do uległości, ale nie mógł tego dokonać burmistrz małego miasteczka. Zbyt krótkie miał do tego ręce. Wystarczająco długie ręce mieli natomiast właściciele spółki Sater Polska. Ich wpływy sięgały najwyższych pięter politycznego establishmentu. Bez problemu poradzili sobie z wojewodą. Jego opór złamała grupa sprzyjających francuskim interesom posłów. Nie było moim zadaniem śledzenie właścicieli francuskiej grupy śmieciowej i odkrywanie ścieżek, po których przechadzali się z prominentnymi przedstawicielami polskiej klasy politycznej. Jedno jest pewne. Po spotkaniu ze Stefanem Niesiołowskim, sejmowym liderem rządzącej prawicy, wojewoda Michał Kasiński stał się dla Francuzów niezmiernie życzliwy. Zupełnie nieoczekiwanie dla osób niewtajemniczonych. Niesiołowskiego wspierał mocno poseł lewicy, późniejszy minister Skarbu Państwa, łódzki geograf i związkowiec, Zbigniew Kaniewski. Informację o parlamentarnym wsparciu dla Satera potwierdziła na piśmie Krystyna Byczkowska, dyrektor Łódzkiego Urzędu Wojewódzkiego. Pani dyrektor przyznała, że w okresie od maja do grudnia 2000 roku wojewoda kilkakrotnie naciskał na władze kopalni, zachęcając do zawarcia porozumienia z władzami gminy w sprawie lokalizacji składowiska. Kopalnia jednak podtrzymywała konsekwentnie swoje twarde stanowisko aż do grudnia, kiedy to pod naporem zwierzchności prezesi: Czesław Wojciechowski i Kazimierz Kozioł podnieśli ręce do góry. Triumfował Sater i wspierające go elity polityczne wszystkich szczebli. Znacznie przyśpieszono prace przy niwelacji terenów leśnych pod składowisko. Dla zachowania pozorów poszanowania prawa i praworządności przygotowano dokument szczególnego rodzaju, iście kuriozalny. Mała sześciotysięczna gmina stała się gwarantem interesów państwa polskiego. Zgodnie z zapisem w tym dokumencie budżet Kamieńska przyjął na siebie ciężar kosztów usunięcia z terenów górniczych 15 milionów ton śmieci, gdy zostanie wydana koncesja na wydobycie węgla ze złoża Kamieńska. Jednocześnie wojewoda odrzucił wszelkie roszczenia i pretensje najbliższych sąsiadów wielkiego śmietnika uznając, że nie mają oni interesu prawnego do prowadzenia sporu z władzami gminy. Innego zdania był prawnik Artur Granecki, który w ich imieniu wniósł skargę do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jednak z powodu skandalicznej niewydolności aparatu wymiaru sprawiedliwości na wyrok w tej sprawie trzeba było czekać kilka lat, a w tym czasie góra śmieci urosła do niebotycznej wysokości.

Szef kopalni, Czesław Wojciechowski, z niejakim zakłopotaniem przyznał się do porażki. Nie udało mi się tylko dociec, czy na dłoni jego zastępcy Kozioła rzeczywiście wyrósł kaktus. Nie pisała o tym lokalna prasa. Napisano jednak jakiś czas potem, że usunięto go ze stanowiska za wykorzystywanie majątku kopalni do osiągnięcia korzyści osobistych. Nic w tym nie było sensacyjnego, gdyż jest to powszechna przypadłość tych czasów.

Na falach eteru

Odkryć prawdę ważną i szokującą to zbyt mało, trzeba jeszcze z tą prawdą przebić się do mediów, uczynić ją godna zainteresowania rządzących środkami przekazu, bo inaczej nie będzie mogła zaistnieć w świadomości społecznej, a sam sukces odkrywcy na wiele się nie zda. Informację o szczególnym znaczeniu społecznym trzeba powielić tysiące razy i w formie rewelacji rzucić ku jak najszerszym kręgom społeczeństwa. Przez całe dziesięciolecia takim głosem powszechnie słuchanym dysponowało Polskie Radio. Był nawet taki okres, kiedy radio miało rząd dusz a powiedzenie „prawda radiowa” znaczyło to samo, co święta prawda. Te czasy już dawno minęły. Niemniej tak zwana opiniotwórczość radia była wciąż duża, a możliwości skorzystania z fal radiowych i kunsztu radiowych dziennikarzy kusząca.

Możliwość taką mógłby znacznie przybliżyć nieoceniony Henryk Żaczek przez swoja bliską znajomość z samym prezesem Polskiego Radia, Ryszardem Miazkiem. Prezes Miazek wywodził się bowiem z peeselowskiego zaciągu, który to zapełnił warszawskie gabinety po tym jak PSL osiągnął w 1993 roku znakomity wynik wyborczy i rządził wspólnie z SLD-owskim sojusznikiem. Od tej daty minęło już sporo czasu i choć ludowcy nigdy już tego sukcesu nie powtórzyli, to wielu ich ludzi trwało wciąż na eksponowanych stanowiskach. Jednym z nich był właśnie Ryszard Miazek. Nie uchodził za polityka o poglądach lewicowych, choćby dlatego, że miał księdza w najbliższej rodzinie. Miał już spore doświadczenie w zarządzaniu mediami, bo zanim powierzono jego pieczy publiczne radio był przez jedna kadencję szefem jeszcze potężniejszej firmy medialnej, tej na Woronicza, gdzie przywrócił normalność po zwariowanych rządach Wiesława Walendziaka i jego sławnych pampersów. Był więc kolega Ryszard człowiekiem niezwykle ustosunkowanym i wiele mógłby kolegom z prowincji pomóc, gdyby tylko zechciał. Początek był wielce obiecujący, bo prezes telefon od kolegi Żaczka odebrał, rozmawiał z nim życzliwie i termin spotkania za tydzień pod koniec października wyznaczył.

W ten sposób kilka dni później koledzy z dalekiego Kamieńska wzmocnieni asysta kolegi Żaczka stawili się w sekretariacie szefa Polskiego Radia w Warszawie.

— Prezes oczekuje panów. — powiedziała profesjonalnie wyglądająca sekretarka i wskazała na ogromne, obite skórą drzwi.

Gabinet zadziwiał swoim ogromem, zmieściłoby się tutaj całe biuro niejednej prywatnej firmy średniej wielkości, a był przeznaczony dla jednego tylko człowieka. Kiedy szef wzywał swoich podwładnych lub przyjmował gości, dysponował jeszcze innymi pomieszczeniami z salą konferencyjną włącznie. Wnętrze gabinetu prezesa nie różniło się wiele metrażem i bogactwem wyposażenia od ministerialnych gabinetów w stolicy. Wydawało się, że meble wypełniające ten gabinet nie mogły być młodsze niż samo Polskie Radio, którego pierwsza rozgłośnia i stacja nadawcza zostały uruchomione w Warszawie 18 kwietnia 1926 roku. Wydawało się też, że monumentalny charakter gabinetu miał służyć głównie dla podkreślenia rangi zajmującego go prominenta, do ustawienia go na poziomie niedostępnym dla jego podwładnych i odwiedzających go gości, a szczególnie tych nielicznych interesantów, którym dopisało szczęście i mogli przestąpić próg, by stanąć twarz w twarz z prezesem.

Ryszard Miazek wstał właśnie i wyszedł zza ogromnego biurka wielkości mercedesa, żeby przywitać partyjnych kolegów z prowincji. Uśmiech zdobił jego charakterystyczny kanciasty zarys twarzy. Po krótkiej wymianie grzecznościowych formułek prezes wezwał kilku swoich ludzi i nakazał im słuchać uważnie co mamy do powiedzenia. Zaczęły się więc rozmowy z radiowcami, którym przewodniczył dyrektor Mariusz Kosieradzki. Sam prezes oddalił się w inny rejon swego ogromnego gabinetu, gdzie towarzyszył mu kolega Żaczek. Wspominali dawne spotkania na ludowych imprezach i zjazdach. Podczas tej rozmowy kolega Heniek podstępnie zbliżał się do stylowych szafek ustawionych przy ścianie z biurkiem prezesa, jakby się spodziewał, że szef Polskiego Radia tam właśnie przechowuje jakieś zacne trunki. Może kierowała nim tajemna wiedza, a może intuicja, bo trafił bezbłędnie. Nagabywany przez niego partyjny kolega wysokiego szczebla nie dał się zbyt długo prosić i wyciągnął z wnętrza owych szafek butelkę wypełnioną czymś zapewne szlachetnym a pewnie i mocnym.

Kolega Heniek żadnym trunkiem nie gardził, a moc szczególnie cenił i na moc musiał trafić w butelce prezesa, sądząc po oznakach zadowolenia na jego łowickiej, księżackiej fizys. Prezes sam nie pił, ale koledze ludowcowi nie pożałował, czym zasłużył sobie na pewno na wdzięczności kolegi Heńka.

Gdy tak kolega Żaczek z prezesem Miazkiem przyjemnie gawędzili, grupa radiowych dziennikarzy słuchała relacji o wszechwładnej korupcji w najniższych strukturach samorządowych. Słuchali z rosnącą uwagą, w miarę jak na konferencyjnym stole rosła sterta dokumentów niezbicie potwierdzających nieprawdopodobną, zdawałoby się, opowieść o marnowaniu bogactw narodowych o znaczącej wartości dla osiągnięcia często marnych osobistych korzyści przez tak zwanych radnych od siedmiu boleści.

Widać było, że ta historia budzi spore zainteresowanie radiowców i wydawało się wtedy, że dziennikarze Polskiego Radia będą bronić zagrożonych interesów państwa polskiego.

Podejmując interwencję w imię jak najszerszych interesów ogólnospołecznych dziennikarze powinni zgromadzić niepodważalne dowody uzasadniające wykorzystywanie w tym celu mediów publicznych. Przybysze z Kamieńska wiedzieli o tym, że dziennikarze muszą mieć absolutną pewność, że działają w słusznej sprawie. Dostarczyli więc im kserokopie pism z korespondencji prowadzonej przez wszystkie zaangażowane w tę sprawę urzędy, instytucję i podmioty gospodarcze. Koronnym dowodem na istnienie znaczących zasobów energetycznych w miejscu projektowanego wysypiska śmieci były oficjalne wyniki badań geologicznych. Dla podopiecznych ludowca Miazka istotnym dokumentem potwierdzającym zagrożenie tych zasobów powinno być pismo Ministra Środowiska za rządów premiera Waldemara Pawlaka, ludowca Stanisława Żelichowskiego. Spotkanie i rozmowy dziennikarzy z byłym ministrem mogły mieć decydujący wpływ na powstanie i charakter radiowych reportaży, które mogły być nadawane w programie pierwszym publicznego radia.

Żelichowski, jako minister który udzielał bełchatowskiej kopalni koncesji na wydobycie węgla, miał w założeniu wspierać działania osób broniących złóż węgla przed przysypaniem zwałami śmieci. Ustalono, że za kilka dni Danielów odwiedzi redaktor Zwoliński, specjalista od ochrony środowiska, a dyrektor Kosieradzki telefonicznie powiadomi Danielów o dalszej strategii działania. Przy pożegnaniu prezes Ryszard Miazek uśmiechał się tajemniczo, po czym zasiadł za swoimi potężnym biurkiem jak za kierownicą mercedesa najwyższej klasy.

Dla kogoś kto był świadkiem narodzin nowej ery informacyjnej, kiedy to wieść gminna traciła powoli swoje znaczenie, ulegając szybszej i o niebo rzetelniejszej informacji radiowej, wizyta w tej świątyni słowa z lat trzydziestych dwudziestego wieku musiała być znaczącym przeżyciem i bodźcem do wywołania nawału wspomnień. Popłynęły te wspomnienia jak na falach eteru. Tak się wtedy mówiło — nadawać na falach eteru. Według dziwiętnastowiecznej fizyki eter miał być ową substancją, która wypełniała wszechświat i była nośnikiem radiowych fal, które niosły głos ludzki na odległość setek kilometrów. Czy mógł z takim cudem techniki konkurować przysłowiowy magiel jako miejsce wymiany informacji? W miarę rozwoju radiowych technologii został złamany raz na zawsze informacyjny monopol. Ten monopol był zawsze do tej pory przywilejem władzy. Powszechność odbioru radiowych programów dała nam, prowincjuszom, możliwość obcowania z elitami. Bez wynalazku radia kultura masowa byłaby tylko pustym słowem. Każdy znał nazwiska radiowych dziennikarzy, oni byli traktowani przez słuchających radia tak jak członkowie najbliższej rodziny. Po przekręceniu gałki prymitywnego jeszcze wtedy odbiornika gościły w naszych domach postacie z niewidzialnego, dalekiego świata.

Ale są też wspomnienia innego rodzaju. W latach stalinowskiego terroru Polskie Radio stało się narzędziem indoktrynacji, walki z poglądami innymi niż ideologia komunizmu. Przestaliśmy wtedy wierzyć spreparowanym serwisom informacyjnym nadawanym przez krajowe rozgłośnie radiowe. Był to czas nasłuchiwania zagranicznych stacji radiowych zagłuszanych systemowo przez służby specjalne. W kakafonii buczenia, ryków i świstów wydobywał się z radioodbiornika głos spikera: Tu Radio Wolna Europa, Głos Wolnej Polski albo: Słuchacie państwo Głosu Ameryki, podajemy wiadomości dobre i złe, ale zawsze prawdziwe. Skupione przy odbiornikach grupy rodzinne i sąsiedzkie usiłowały wyłowić z tych ryków i świstów jak najwięcej informacji z wolnego świata. Zbiorowe słuchanie radia było koniecznością, bo radioodbiornik był wtedy niezwykle rzadkim dobrem, szczególnie na wsi. Po wysłuchaniu audycji słyszalnych tylko w późnych godzinach wieczornych był czas na politykowanie. Mówiono prawie szeptem ze względu na zaokiennych podsłuchiwaczy, którzy donosili komu trzeba, kto słucha zabronionych zagranicznych rozgłośni. Trzeba było więc szczelnie zasłaniać okna i wychodzić czasem w ciemność, żeby sprawdzić czy pusto za oknem. Było się czego bać, bo nierzadko bywało że zadenuncjowany słuchacz cierpiał potem katusze w kazamatach bezpieki, a żaden sądowy wyrok nie był potrzebny do pozbawienia go wolności. Ten koszmar nie trwał jednak wiecznie i nadeszła wreszcie długo oczekiwana polityczna odwilż. Pozostała po owych mrocznych czasach anegdota oparta ponoć na prawdziwym zdarzeniu.

Był wtedy w Woli Krzysztoporskiej stróż nocny za jakieś marne grosze utrzymywany przez Gminną Spółdzielnię. Miał on za zadanie strzec od zmroku do świtu majątku spółdzielczego zgromadzonego w sklepach oraz innych budynkach składowych i produkcyjnych. Był to człowiek w nieokreślonym wieku, o nieokreślonym wyglądzie. Nazywano go Feja, bo prawie nikt w okolicy nie znał jego imienia ani też nazwiska. Spółdzielnia wyposażyła go w ogromny kożuch, a że człowiek był niewielkiego wzrostu, kożuch służył mu jako wygodny śpiwór, w którym wylegiwał się na ławce przed wiejska świetlicą. Nie zawsze jednak tam leżał, bo z nastaniem ciemności zapalał więcej niż skąpe wiejskie oświetlenie i udawał się w obchód. W trakcie tego obchodu zatrzymywał się tu i ówdzie obok szczelnie zasłoniętych okien przykładając często ucho do szyby w nadziei usłyszenia charakterystycznego poszumu radiowych rozgłośni wolnego świata. Był on bowiem, jak to się dzisiaj mówi, tajnym współpracownikiem ówczesnego Urzędu Bezpieczeństwa. Nawet małe dzieci wiedziały, że Feja, nazywany też niewiadomo dlaczego skoczkiem amerykańskim, jest szpiclem policji politycznej, który niejednego porządnego człowieka oddał w ręce bezpieki. Uchodziło mu to na sucho i choć wielu miało ochotę wymierzyć mu sprawiedliwość, to powstrzymywała ich obawa przed represjami ze strony komunistycznych władz. Pewny bezkarności stróż rozpanoszył się okrutnie, bardzo zhardział i nie było sposobu, żeby go poskromić. Ale tylko do czasu, bo znaleźli się tacy, co pomyśleli i wymyślili. W miejscowej gospodzie o wdzięcznej nazwie Kasia nie brakowało biesiadników, a Feja miał słabość do gorzałki, choć za swoje pieniądze nigdy nie pił. Zaglądał więc codziennie do gospody w nadziei, że ktoś mu naleje kielicha. Nadaremnie jednak tam chodził, bo trudno mu było znaleźć naiwnego, który postawiłby kolejkę niedomytemu stróżowi.

Pewnego dnia czekała go miła niespodzianka, bo został zaproszony do stolika, gdzie obficie uraczono go wódeczka, którą tak lubił. Stróż miał chyba głowę słabszą albo więcej od innych wypił, bo gdy zamykano gospodę trzeba go było wyprowadzić i położyć na ławce, na której wypoczywał co noc od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Dla zachowania pozorów czujności wstawał z ławki przed świtem, a tym razem przespał całą noc i choć nastał już ranek stróż spał jeszcze. Było coś jednak z nim nie w porządku, bo robotnicy śpieszący na ranną zmianę do miejscowej chemicznej fabryki przechodząc obok ławki, na której leżał, nagle przyśpieszali kroku tłumiąc ogarniający ich śmiech. Wreszcie ktoś litościwy obudził nieszczęśnika. Ten zerwał się z posłania jak oparzony i wtedy spostrzegł, że jest nagi od pasa w dół, a wszystko co mu natura umieściła gdzie wyrastają nogi, ma pomalowane na intensywny zielony kolor niezmywalnym biurowym tuszem. Cała okolica ryczała ze śmiechu, a stróż zniknął na jakiś czas, choć zapalane i gaszone światła świadczyły, że jest w pobliżu, ale unika ludzkich oczu. Nie poskarżył się swoim mocodawcom, bo brakło mu odwagi, żeby się przed nimi obnażyć. Snuto wiele domysłów na temat sprawców tego zajścia, ale ich nigdy nie poznano. Wiedziano, że zielony tusz musiał pochodzić z biura Gminnej Spółdzielni, bo tylko tam stemplowano na zielono. Pewien młody człowiek pracujący w biurze spółdzielni tajemniczo się uśmiechał, kiedy wspominano po latach to wesołe wydarzenie. Jednak nie chciał potwierdzić, że to on dostarczył grupie młodych ludzi buteleczkę zielonego tuszu, mówiąc, że zbyt poważnym na to jest człowiekiem. Była to prawda, ale ten jeden jedyny raz mogło być inaczej. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie fakt, że ten młody człowiek to ojciec piszącego te słowa. A nieszczęsny stróż już nigdy nie próbował słuchać radia przez okienną szybę. I tak o radiu można by nieskończenie podczas daremnego oczekiwania na wizytę w Danielowie redaktora Zwolińskiego, na telefon od dyrektora Mariusza Kozieradzkiego, na wiadomość od rzekomo służącego chłopskim interesom prominentnego polityka Ryszarda Miazka.

Strzały na kirkucie

Było to w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Kamieńsk oglądany z lotu ptaka przypominał wtedy wielką kijankę. Gęsto zabudowana enklawa na małym pagórku z kościołem, szkołą, remiza strażacką i Ośrodkiem Zdrowia przechodziła w długi ogonek dość rzadko zabudowanej ulicy nazwanej wtedy Bieruta. Biegła ta ulica w dół ku dawnej wsi Mokradła. Sam koniec tego ogonka rozwidlał się: w prawo drogą przez wiadukt kolejowy do Radomska i w lewo do położonej w łąkach stacji kolejowej. Na prawo od wiaduktu niewielki przeważnie sosnowy las zamykał duży kompleks pól uprawnych podzielonych na działki o szerokości często kilku metrów, ale za to długich na ponad dwa kilometry. Na skraju tego lasu rozłożył się przed laty żydowski cmentarz, z czasem straszliwie zaniedbany, bo po latach wojny i holokaustu nie było tu ani kogo grzebać, ani komu utrzymywać porządku. A od zakończenia wojny nie widziano w miasteczku żywego żyda. W rosnących na kirkucie chaszczach słychać było latem świergot i odgłosy ptasich bijatyk, a nocami nawet klaskanie słowików. Wydaje się, że zapuszczony cmentarz w niczym nie przeszkadzał spoczywającym tu nieboszczykom. Ważne było to, że nikt nie naruszał spokoju pogrzebanych, co było zgodne z tym, czego uczą mądrzy rabini, żeby prochy zmarłych spoczywały w miejscu pochówku nienaruszone w oczekiwaniu na przyjście Mesjasza. Mówią, że zły duch nie śpi, a jeśli nawet spał, obudził się w Warszawie.

Był początek dekady Gierka. W zaciszu ważnego gabinetu zadecydowano o budowie dwupasmowej drogi z Katowic do stolicy. Padło na Kamieńsk. Tu zlokalizowano jedną z największych baz i siedzibę kierownictwa dużego odcinka robót. W budowie miało pomagać wojsko. Gorączkowo szukano terenów pod budowę bazy. I wtedy właśnie obudził się zły i szepnął coś komuś do ucha. Podjęto decyzję, aby przekazać drogowcom i wojsku pożydowski las na Wrzoskach i przylegający do niego nieszczęsny, jak się okazało kirkut. W kilka tygodni później wjechały buldożery.

Dwadzieścia lat później Kamieńsk nie przypominał już kijanki. Scalono na wąskie wstążki kompleks pól uprawnych i podzielono na działki budowlane. Wybudowane na nich osiedle opierało się o cmentarz katolicki przy pytowskiej drodze i sięgało do lasu na Wrzoskach.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.