Kiedy ktoś nocą puka do drzwi

Bezpłatny fragment - Kiedy ktoś nocą puka do drzwi

nie zawsze budzą się demony.


Kryminał
Thriller
Horror i mistycyzm
Polski
Objętość:
216 str.
ISBN:
978-83-8104-271-0

Kiedy ktoś nocą puka do drzwi


Powieść jest mojego autorstwa i nie może być wykorzystana bez mojej zgody. Dz. U 1994 nr 24 poz83 Marta Grzebuła Jarzębina.


Pamięci mojej Mamy Basi Łukomskiej oraz męża Henryka. A synom dziękuję za dar Miłości.


Jakiekolwiek podobieństwo do kogokolwiek jest przypadkowe i niezamierzone. Postacie występujące w tej powieści i ich losy są fikcyjne. A historyczne informacje są zaczerpnięte z powszechnie dostępnych źródeł pojawiających się w Internecie

Księżycową porą

Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, nie zawsze budzą się demony. Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, może okazać się spragniony.


Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, twój umysł rodzi obrazy, to wtedy właśnie spostrzegasz cienie, co tworzą nocne witraże.


Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, pozwól obudzić się zmysłom. Kiedy ktoś nocą puka do drzwi, może wydarzyć się wszystko…

M. Grzebuła

Słowo od autora

Drogi Czytelniku, oddaję w Twoje ręce następną moją powieść. Tym razem opowiem Ci historię czterech dziewczyn, które udają się na wymarzony urlop do pięknego zakątka Polski… Do krainy jezior. To tam będzie rozgrywać się owa historia. Czy już masz zacząć czuć niepokój? Nie… Nie tak od razu. Najpierw ukażę Ci codzienne zmagania przyjaciółek. Zawód miłosny będzie udziałem jednej z nich. Inna straci pracę, a trzecia będzie usiłowała ją znaleźć. Czwarta, żyjąca pozornie szczęśliwie, zmaga się w istocie z rodzinnym dramatem. Lecz skrywa tę tajemnicę przed przyjaciółkami… Dlaczego? Czytając, dowiesz się… A w międzyczasie, jak to zwykle w życiu bywa, napotkają jeszcze inne przeszkody, które będą musiały pokonać. Coś niezwykłego, nienamacalnego będzie im towarzyszyło przez cały czas… I to „coś” będzie przyczyną coraz większego lęku, który zrodzi się w umysłach i sercach bohaterek, ale nie tylko. Również chęć poznania prawdy. Co będzie je prześladować… Pech? A może człowiek?

Czy znajdzie się ktoś, kto im w końcu pomoże? Przystojny mężczyzna? Tajemnicza Biała Dama? A może to one, przyjaciółki, będą w stanie sprostać wyzwaniom? I co dalej? Czy to będzie mimo wszystko udany urlop? Czy może pasmo niezrozumiałych wydarzeń? Co będzie powodem rodzącego się lęku w bohaterkach? A miłość — czy będzie na nią czas? Dowiesz się tego, gwarantuję. I jeszcze jedno… Jaką tajemnicę kryje w swoich ścianach „Domek Marzeń”? Czyj to dom? Przedstawię Ci jeszcze oficera z Policji. Chcesz dowiedzieć się, co on ma wspólnego z bohaterkami?

Zacznij czytać i podążaj wraz ze mną do świata cieni i przeszłości mieszanej z teraźniejszością moich bohaterek…


A więc.


Jest gdzieś zagubiony w lesie stary dom. Dom, który nawet ptaki omijają. To miał być kiedyś dom marzeń prababki jednej z nich. A stał się… No, właśnie. Co w nim się wydarzyło i kiedy?


Odpowiedzi na kartach książki.

Marta Grzebuła

Prolog

Lipiec 1939 roku.


Anna i Józef rozpoczęli budowę swojego domu. Wzięli ślub w tych niespokojnych czasach, zaledwie pół roku wcześniej. Zakochani, pragnęli jedynie być ze sobą. Dach domu ich marzeń majaczył już na tle lasu. Ziemię otrzymali jako wiano z posagu Anny. Była to niewielka polana, a na niej, dzień za dniem, powoli, z niczego, powstawał dom. Józef ciężko pracował. Anna pomagała mu razem ze swoimi braćmi, dopóki nie zorientowała się, że jest w ciąży.

Dom miał kamienne fundamenty, z nich wychodziły takie same, prawie skalne narożniki, sięgające pod dach, z zaledwie oszlifowanych głazów, a ściany z drewna pachniały i koiły zmysły. Dach, spadzisty, z grubych desek, był zwieńczeniem całości. Pod koniec sierpnia stał gotowy. Józef nie zdążył się nim nacieszyć ani powitać dziecka — wcielono go do wojska. Właściwie sam się zgłosił. Czuł się Polakiem, choć ten rejon w większości zamieszkiwali ludzie, którzy nie czuli tego, co on i jemu podobni. Już dużo wcześniej zaczęły się tu prześladowania, ale Józef i tak nie mógł postąpić inaczej, zostawił najbliższych i pojechał tam, gdzie walczono, bo nadszedł wrzesień 1939 roku… I nie był sam. Wielu, tak wielu stanęło w obronie kraju. Józef też był jednym z tych, którzy poznali „Pięć prawd Polaka” autorstwa Jana Kaczmarka, i nie musiał być na I Kongresie Polaków w Niemczech, by je znać. W jego sercu i umyśle wciąż rozbrzmiewały:


1. Jesteśmy Polakami!

2. Wiara ojców naszych jest wiarą naszych dzieci!

3. Polak Polakowi bratem!

4. Co dzień Polak narodowi służy!

5. Polska Matką naszą — nie wolno mówić o Matce źle.


Tymczasem samotna Anna otrzymywała wsparcie i pomoc rodziny. Teściowie i rodzice pomagali jej, jak tylko mogli. Ale do czasu… Do wioski weszły oddziały niemieckie. I do wioski dotarła wojna, teraz zaczęły się prawdziwe prześladowania tych, którzy czuli się Polakami. Zaczęły się terror i rozstrzeliwania. Anna wciąż skrywała się z malutką córeczką w leśnym domu, ale i do niej dotarł okupant. Czy się zlitował, widząc samotną młodziutką dziewczynę z kilkumiesięcznym dzieckiem? Nie wiadomo do końca… Sądzono, że ów oficer niemiecki zostawił je w spokoju i odszedł, zabierając swoich żołnierzy. Jednak nad wioską nie miał litości. Palił dom za domem. Anna naprawdę została sama… Z całej wioski zostali przy życiu tylko ci, którzy współpracowali z okupantem. I starzy, schorowani ludzie. Kobieta walczyła w samotności o przetrwanie swoje i dziecka. Czasem pomagała jej cioteczka Aniela i jej schorowana mama. Cała rodzina Józefa została zamordowana. Podobnie było z jej bliskimi. Ojciec zginął zaraz na początku 1943 roku, a bracia zginęli na froncie jeszcze w 1939 roku.

Aż nadszedł rok 1944… lipiec. Nie było wieści o Józefie, nie było nadziei na jego powrót. Anna mimo to czekała.

Pewnej nocy do jej drzwi — w samotnym i już nieco zniszczonym domu — ktoś gwałtownie zapukał. Nie było to delikatne ani spokojne stukanie. To był łomot. Dziewczyna zamarła. Szybko zbiegła do piwnicy i wśród ziemniaków i drewna schowała swoją prawie pięcioletnią córeczkę, nakazując jej milczenie. Tuląc dziewczynkę do siebie, szeptała:

— Cokolwiek byś usłyszała, cokolwiek by się tam… na górze, nie działo. Pamiętaj. Nie wychodź. Tylko tu jesteś bezpieczna.

I była. Czego niestety nie można było powiedzieć o Annie.

Dwaj mężczyźni niczym zdziczałe zwierzęta wtargnęli do kuchni w chwili, gdy Anna usiłowała zagrodzić im drogę, trzymając w rękach nóż kuchenny.

— Co? Chcesz walczyć? Ty zdziro! — krzyknął jeden z nich. Drugi zachodząc ją od tyłu, uchwycił jej długie włosy. Szarpnął z całej siły. Kobieta upadła, uderzając głową o rant kredensu. Ten aż zadrżał. Osunęła się półprzytomna, nie czuła już nawet bólu, gdy jej ciało z impetem uderzyło o podłogę. Rozległ się głuchy huk.

— Masz ją? Trzymaj! — zawołał drugi, równie dobrze zbudowany mężczyzna. Był nieznacznie wyższy od tego, który właśnie zaczął dociskać ciało Anny kolanem do podłogi. Ona jednak nie chciała się poddać, na wpół świadoma zaczęła machać rękoma. Uderzyła napastnika w twarz.

— Och, ty suko! — zawołał rozwścieczony, a jego pięść dokładnie przy ostatnim słowie dosięgła jej drobnej twarzy. Anna znów straciła świadomość, a z jej ust zaczęła płynąć krew, wypełniły się brunatną cieczą. Mężczyzna wpadł w szał. Raz za razem bił pięścią nie tylko po twarzy dziewczyny, ale i po piersiach. Z trudem łapała oddech. Wówczas drugi, nieco niższy, krzyknął gwałtownie.

— Zabijesz ją! Nie teraz. Nie tak szybko… Najpierw rozprawimy się z nią inaczej. — Zaśmiał się szyderczo i dodał:

— Nie miała długo chłopa, trza jej przypomnieć co nieco. — Mówił to, śmiejąc się drwiąco, odepchnął kolegę. Anna resztkami świadomości i sił usiłowała stawiać opór. Nadaremnie. Nie miała szans. Obaj mężczyźni na przemian bijąc ją i zdzierając z niej sukienkę, usiłowali dowieść swojej siły na drobnym, zakrwawionym ciele konającej już kobiety. Traciła przytomność, po paru sekundach ogarnęła ją bezdenna pustka, a potem jej umysłem i ciałem zawładnęła mroczna ciemność, z której już nie mogła się uwolnić. Wchłonęła ją… I tylko na zakrwawionej podłodze leżało jej bezwładne ciało. Jej duch był już wolny. Ale kaci, nieświadomi tego faktu, jeden po drugim, wciąż śmiejąc się, „zabawiali się”, jak powiedział ten większy, ciałem Ani.


I nastał świt…


Do domu na polanie wszedł jej wujek, mąż cioci Anieli. To, co zobaczył, doprowadziło tego biednego siwego, starego człowieka prawie do zawału serca. Anna w kałuży krwi, z rozchylonymi nogami, z podciętym gardłem leżała martwa… Antoni klęknął przy jej zwłokach i gorzko zapłakał. Chwilę to trwało, jednak przypomniał sobie o Joasi.… Zaczął jej szukać… Znalazł roztrzęsioną, brudną i zapłakaną pod stertą desek. Drżała. O nic nie pytała. W małej szczupłej rączce coś trzymała, jej piąstka była niczym rajskie jabłuszko. Nie wypuściła z rączki tego, co otrzymała od mamy, aż do chwili, w której wujek wziął ją na ręce. Wtuliła się w niego, obejmując go za szyję, odruchowo otworzyła dłoń. Na ramię mężczyzny zsunął się łańcuszek z małym, w kształcie serca medalionem, z białą jak obłoczek perłą pośrodku. A kiedy wychodzili z domu, zobaczyła mamę. Antoni nie pomyślał, aby nakryć czymkolwiek jej ciało. Zapomniał, sam był w szoku. Dziewczynka na ten widok zaniosła się od płaczu i po chwili cały dom wypełnił jej przeraźliwy krzyk.

— Mamusiu, wstań! Mamo!

Lecz ona na przerażony głos dziecka nawet nie drgnęła, jej otwarte, mętne oczy wpatrzone były jedynie w sufit. Na nim też była krew. Była wszędzie…

Dom zamknięto na kłódkę, a dziewczynkę na wychowanie wzięło wujostwo. Tylko oni przeżyli koszmar wojny. Mijały miesiące, lata i nadszedł ten przez wszystkich oczekiwany dzień. Wojna dobiegła końca.

Jedyny brat Anny, Jan, należał do tych, którym udało się wrócić z niewoli pod koniec 1948 roku, choć wszyscy sądzili, że zginął. Nie był jednak w stanie zaopiekować się małą Joasią. Sam był strzępkiem człowieka, zmarł po roku.

A Józef, ojciec Joasi? Wrócił pod koniec 1949 roku. Zima była ostra i ciężka. Wyniszczony niewolą i wojną mężczyzna nie wytrzymał tego, czego się dowiedział po powrocie, i jak sądzono, załamał się zupełnie. Już i tak jego psychika była na skraju wyczerpania. Obóz i związane z pobytem w nim przejścia złamały jego ducha walki. Chodził po wsi, od domu do domu, i za wszelką cenę pragnął poznać prawdę. Prawdę, której nikt nie mógł lub nie chciał mu wyjawić. Ponoć pewnej nocy wszedł do opuszczonego domu i powiesił się. I tak zakończyła się miłość dwojga ludzi, Anny i Józefa.

A może dopiero teraz zaczęła? W innym wymiarze, w innej rzeczywistości. Któż to wie?


Mijały dni, tygodnie, lata i nikt nigdy nie dowiedział się, kto tak bestialsko zamordował Annę. Czy to byli Niemcy? Niedobitki oddziałów, jakie w panice i popłochu uciekały przed wojskiem polskim i radzieckim? Nie wiadomo.

Czas niepomny dramatu, nie tylko ludzi z wioski i Joanny, ale całego Narodu Polskiego, płynął. I w końcu strach i terror okupacji opuściły wsie i miasta.


Mijały kolejne lata. Joanna wyrosła na piękną dziewczynę.

Z czasem wyszła za mąż. Urodziła dziewczynkę, nadając jej imię Alicja. I dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku płynął jej czas, na spokojnym, unormowanym i szczęśliwym życiu. Nie chciała wracać do czasów swojego dzieciństwa. Otoczyła te chwile murem zapomnienia… aż do śmierci męża. Wtedy znów przywołane zostały demony przeszłości. I wróciła do rodzinnej wioski, do „Domu Marzeń”, lecz on z czasem zaczął żyć własnym życiem. To był ten sam dom, dom marzeń jej rodziców, Anny i Józefa. Stawał się w jej odczuciu wrogi, a nawet niebezpieczny. Kobieta miała wrażenie, że cienie, wędrujące po ścianach domu, prześladują ją i jej córkę. Wszystko było w nim inne, nie dawał tak upragnionego poczucia bezpieczeństwa, bo zaczął żyć innym, nieznanym i niebezpiecznym życiem. I nastąpiła kolejna przeprowadzka, tym razem mama wyprowadziła się do pobliskiej wsi razem z córeczką. A dom marzeń Anny i Józefa znów opustoszał.


W międzyczasie Joanna stawała się dziwna, coraz bardziej popadała w zamyślenie. Jej stan niepokoił nie tylko córkę Alicję, ale i Jana, jej męża. Nie wiedzieli, jak mają jej pomóc. Alicja usiłowała rozmawiać z mamą, ale ta zazwyczaj rozpoczynała dziwny monolog. Niby mówiła do córki, ale dziewczyna miała wrażenie, że nie tylko do niej mówi. I tak Joanna stawała się coraz bardziej nieobecna w życiu rodziny. Trwało to aż do chwili, kiedy po raz ostatni ułożyła swoją białą jak śnieg głowę na poduszkę i kiedy po raz ostatni zamknęła powieki. Niepostrzeżenie dla wszystkich odeszła podczas snu. Nie obudził jej śpiew skowronków, szelest liści i pomruk lasu ani blask wschodzącego słońca. Jej słońce życia właśnie zaszło, schowało się za niewidoczną dla żyjących linią, horyzontem śmierci… Joanna zasnęła snem wiecznym.

I przez kolejne lata „Dom marzeń” stał opuszczony, choć niezapomniany. Aż do chwili, kiedy Alicja i Jan postanowili go odremontować. Potem chcieli przepisać akt własności na swoją jedyną córkę Iwonę. Ale dotąd dom stał samotnie, na polanie, wtopiony w zieleń drzew i otoczony o świcie mgłą… Na trawie, w blasku pierwszych promieni, błyszczały niczym diamenty krople rosy. Jedyne, czego tam nie było, to ptaków. Tylko echo ich głosów, pięknego trelu, pełnego radości, dochodziło do polany niesione podmuchem wiatru i wraz z łagodnym szumem opływały drewniane ściany domu i okalały jego okolicę. Nocą zaś księżyc rozświetlał polanę, otulał ją szeptem gwiazd i samotny dom będący na skraju lasu wciąż czekał na swoją szansę, na odkrycie tajemnicy, która wypełniła każdy jego zakamarek i wsiąkła w podłogę wraz z krwią Anny, wiele, wiele lat temu.

Rozdział I

Gdy zaczyna się wszystko


„Największy strach rodzi wyobraźnia…”


M. Grzebuła


— Cześć, co dziś robisz? Proponuję mały wypad na imprezę do Rynku — powiedziała Iwona do koleżanki, podgryzając zielone jabłko, które trzymała w jednej ręce, a telefon komórkowy w drugiej.

Jej długie kasztanowe włosy miękką falą opadały na ramiona, a brązowe jak orzech oczy wyrażały rozbawienie. Siedziała w domu i nudziła się. Był piątek. Miała plan porwać na imprezę swoje przyjaciółki. Na początek zadzwoniła do Renaty.

— Coś ty… Nie da rady — prawie z oburzeniem w głosie odparła koleżanka. Była dosyć pulchną brunetką. Miała krótkie włosy, zawsze nienagannie uczesane. W trakcie rozmowy telefonicznej nie przerwała czynności. Właśnie mieszała zawzięcie sos, ale małe jak ziarna grudki nadal się tworzyły. Obiad musiał być gotowy na trzecią. Patryk wtedy właśnie wracał z pracy.

— Cholerka, nie wychodzi mi — zawołała nagle.

— Co ci nie wychodzi? — spytała nieco zdziwiona koleżanka.

— Sos. Coś nie tak zrobiłam. Nie wiem co.

— A dokładnie roztrzepałaś mąkę?

— Nie. Renata zrobiła wielkie oczy. Ich brąz był niesamowity. Odbijał blask słońca, które wpadało dokładnie teraz przez otwarte okno do kuchni. Emanował milionami iskier. Kolor brązu przechodził łagodnie w odcień jasnej zieleni. Cera brzoskwiniowa, małe i zawsze podkreślone czerwoną kredką usta wydęła, oddając stan swojego zdziwienia. Patrząc nieco niezrozumiale przed siebie, ponownie powiedziała:

— Nie, nic nie roztrzepywałam. A tak trzeba?

— Oj, Reni… Nie wiesz tego? — Iwona zaśmiała się, lecz zaraz spoważniała i dodała: — Jak masz duże grudy, wybierz je… wyrzuć. Do garnka dolej szklankę zimnej wody i na dużym ogniu zagotuj resztę, ciągle mieszając. Może uratujesz sosik. A co z sobotą? — Powróciła do tematu rozmowy, którą zainicjowała i która była powodem telefonu

— Nie wiem. Mamy inne plany. Jedziemy z Patrykiem do jego rodziców. Renata wyłączyła gaz. Ten cały sos przypominał teraz jedną wielką breję.

— No to trudno. Ale jakby coś, to pamiętaj. Plan wypadu na imprezę do kafejki będzie aktualny.

Po zakończonej rozmowie z Renatą wybrała jeszcze jeden numer. Tym razem dzwoniła do Eweliny. Ta od razu radośnie zachichotała i Iwona miała wrażenie, że już jest gotowa do szaleństwa. Cała Ewik, pomyślała o koleżance. Został jej jeszcze jeden telefon do wykonania, tym razem do Kingi. Ta po chwili odparła.

— Mam wolne. Czemu nie. O której i gdzie?

— Improwizacja, kochana. Improwizacja. Spotkanie u mnie, jak zawsze — wtrąciła Iwona. — Sobota, godzina osiemnasta. Pasuje?

— Mnie? Zawsze. Przecież wiesz.

Iwona pożegnała koleżankę. Dziewczynę, która swoim wyglądem, a czasem i zachowaniem bardziej przypominała mężczyznę niż kobietę i sprawiała wrażenie, że niczego i nikogo się nie boi.

Zatem, pewna obecności w sobotni wieczór dwóch swoich przyjaciółek i jednej nie do końca zdecydowanej, postanowiła przejrzeć szafę w poszukiwaniu odpowiedniego stroju na imprezę. Nie miała sprecyzowanych planów, gdzie się ewentualnie wybiorą. Wszystko miało być jak zawsze. Spontaniczne. Weszła do małego pokoju, który zaistniał dzięki jej pomysłowości, ponieważ był wygospodarowany z części kuchennej. Kuchnia, kiedyś ogromna, z dwoma wielkimi oknami, była jej utrapieniem. Wysoka, duża, pochłaniała ogromne ilości farb przy każdym remoncie. I pewnego dnia postanowiła nie tylko „ukraść” z jej przestrzeni co nieco, ale i obniżyć sufit. I tak powstała kuchnio-antresola z małym pokojem, który dziś był jej garderobą i sypialnią. Wystarczyło tylko wstawić łóżko. Na razie z braku funduszy musiał je zastąpić dmuchany materac. I, jak stwierdziła po czasie, było to najlepsze rozwiązanie. W chwili, gdy materac znikał w szafie, pokój automatycznie zyskiwał na przestrzeni. Antresola była przechowalnią wszystkiego i niczego. Iwona dopiero się zadomawiała. To mieszkanie otrzymała na drodze spadku po kochanej cioci, która była też prawie jej mamą.

W czasach, gdy przyjechała do tego miasta, jako licealistka zamieszkała z kochaną, czułą cioteczką Olą. Niestety ta, nie chcąc jej martwić informacjami o swoim stanie zdrowia, nigdy nie powiedziała, że choruje na raka. Wtedy było to wczesne stadium. Iwona była z nią i przy niej do ostatnich chwil. Przerwała nawet studia, kiedy nastąpiła taka konieczność. Z tego faktu nie za bardzo byli zadowoleni jej rodzice. Ale z czasem mama, Alicja, przejęła się stanem swojej szwagierki i na jakiś czas zamieszkała wraz z córką i Olą. Do czasu, kiedy ta pewnej nocy, tuż przed Bożym Narodzeniem, odeszła cicho podczas snu. Iwona bardzo przeżyła jej śmierć. I, co dziwne, nigdy nie starała się przyjrzeć swojej mamie ani ojcu i temu, na ile jej śmierć nimi wstrząsnęła. Może dlatego, że Iwona sama za bardzo cierpiała. A ojciec Jan? On, typowy inżynier rolnictwa, realista, choć nie materialista, zajął się wszystkimi sprawami związanymi najpierw z pochówkiem Oli, a potem z tym, co po sobie zostawiła. Mimo to chciał pokazać, jaki jest silny, ale w rzeczywistości taki nie był. Podejrzała go, jak spogląda na zdjęcie siostry i głaszczę fotografię, czule i z miłością. Byli zawsze razem i od zawsze. Ale Iwona najbardziej zdziwiła się, kiedy u notariusza usłyszała zapisane słowa cioci:

„A mojej najdroższej Iwonce, którą jak własne dziecko traktowałam i kochałam, zostawiam w spadku wszystko to, co mam…”.

I po tych słowach nastąpiło wyczytywanie tego, co otrzymała. Dzięki hojności, a raczej miłości Oli do bratanicy, w udziale przypadło jej owe jednopokojowe duże mieszkanie. Samochód, dość leciwy „Pan Fordzik”, jak nazywała go Ola, i trochę gotówki. Na tyle, aby dziewczyna mogła spokojnie dokończyć studia i zostać magistrem pielęgniarstwa. Wtedy właśnie poznała swoje przyjaciółki, na drugim roku. I od tej pory stanowiły nierozerwalną paczkę. „Papużki nierozłączki”, jak je nazywano przez ostatnie lata studiów. A z czasem okazało się, że z jedną z nich, Renią, znały się dużo wcześniej. Ich pierwsze spotkanie nastąpiło w przedszkolu, lata temu, i one tego, co zrozumiałe, nie pamiętały. Nawet nie wiedziały, że pochodzą poniekąd z sąsiednich wiosek. Rodzice Renaty jednak dość szybko zrezygnowali ze wsi i przenieśli się do miasta. I to właśnie w nim ich drogi znów się zetknęły.


Zawartość szafy okazała się niewystarczająco atrakcyjna. Same spodnie, bluzy, koszule i dwie znane wszystkim sukienki.


Coś trzeba dokupić — pomyślała — przekładając rzecz po rzeczy. W pewnej chwili, zrezygnowana, zamknęła starą szafę cioteczki i wyszła z pokoju. Zdecydowanym ruchem chwyciła plecak i po paru minutach była gotowa do wyjścia. Miasto tonęło w blasku słońca, a fale ciepła muskały twarze przechodniów. Butik, do którego zmierzała dziewczyna, znajdował się dwie ulice dalej. Lubiła tam często zaglądać, choć nie zawsze było ją stać na robienie w nim zakupów.

Niespełna pół roku temu, po odbyciu koniecznego stażu, nie otrzymała pracy w szpitalu. Wiele placówek likwidowano. Miał powstać ogromny szpital na peryferiach miasta. I powoli, dzień po dniu, jego niemy szkielet pojawiał się na horyzoncie miasta. Większość etatów była już zajęta. Jej pozostało czekać, aż ktoś zainteresuje się jej podaniem, od dwóch miesięcy leżącym w szufladzie biurka pielęgniarki naczelnej lub innej osoby odpowiedzialnej za zatrudnienia. Nie było jak dotąd miejsca ani w starej, ani w nowej placówce, na razie czekała. Miała fundusze na życie. Zawdzięczała je cioci Oli. Nie musiała w panice i ze strachem w oczach szukać pracy.

W gorszej sytuacji była Ewelina. Tydzień temu została zwolniona. Objęła ją redukcja związana z likwidacją jednego ze szpitali. Nie zaproponowano jej pracy w nowo powstałej klinice. Była za młoda, miała za krótki staż… i teraz ona, podobnie jak Iwona, czekała na informacje, czy zostanie zatrudniona w innym, mniejszym szpitalu. Tyle tylko, że do niego miała ponad dwadzieścia kilometrów. Dojazd był zmartwieniem dziewczyny, lecz większym był jednak brak pracy. Kinga pozornie miała wszystko, fajnego chłopaka, dobrą pracę i wyglądających na kochających się rodziców, ale od jakiegoś czasu chodziła przygnębiona. Dziewczyny nieraz usiłowały podpytać ją, co się dzieje, lecz ta uśmiechając się, a nawet żartując, twierdziła, że „szukają dziury w całym”. Ponoć wszystko miało być super. Iwona czuła, że jest inaczej.

Natomiast Renata, jako chyba jedyna, miała pracę na stałe, w prywatnym gabinecie lekarskim. I wyglądała na szczęśliwą.

Ale teraz Iwona, stojąc przed wieszakami, na których wisiały cudowne ciuszki, nie myślała o koleżankach, tylko łamała sobie głowę nad tym, co kupić i za ile. Wciąż mimo wszystko liczyła się z każdym groszem, ale musiała na coś się zdecydować. Przecież dziś był już piątek…


***


— Iwona! Ruszasz się? Czy nadal będziesz paradować przed tym cholernym lustrem? — spytała Kinga. Siedziały u niej prawie godzinę, a ta wciąż oglądała się ze wszystkich boków. Kinga miała tego dość. Wstała z fotela, podeszła do raczej niezadowoloną z własnego wyglądu Iwony i powiedziała.

— I na co była ci ta kiecka? Laska, spodnie, jakaś wystrzałowa bluzka i na tym koniec. Jak u mnie. Zobacz. Nie lepiej tak? — Zrobiła obrót jak baletnica. I zaraz dodała. — Swobodnie, wygodnie i nie musisz chodzić na wdechu. — Zaśmiała się, a Iwona wzruszając ramionami, odparła:

— W sklepie było wszystko dobrze. Pasowała jak ulał.

— Może ta sałatka z majonezem ci zaszkodziła — wtrąciła się Ewelina i nieco uszczypliwie, choć półżartem dodała: — Wzdęło cię, kochana, i koniec z kreacją. Nie możesz przecież lepiej wyglądać od nas. — Zaśmiała się, a zawtórowała jej Kinga. Obie ubrane w spodnie, Kinga w obcisłe legginsy i kremową luźną tunikę, Ewelina w dżinsy i zwiewną czerwoną bluzkę. Jedynie Renata ubrała się w sukienkę, obszerną z dużym dekoltem na plecach. Była stonowana, w kolorze brązu i nieco łagodnej zieleni, którą była wykończona. Miała ukryć jej zaokrąglenia. Lecz Iwona w kreacji jak od Armaniego odstawała od nich jak Mount Everest od Sobótki. Ale ona się uparła, mówiąc: — I ja muszę w końcu trafić na jakiegoś faceta. Reni ma Patryka, ty swojego Adama, Kinga z doskoku, bo z doskoku, ale ma Marcina. A ja… Mam tylko własne odbicie w lustrze. Ono ze mną nie pójdzie do łóżka — dodała nieco ciszej

— Acha. No to mów tak od razu, że celibat bije ci na twój piękny łepek. Ewelina parsknęła śmiechem a Kinga i milcząca jak do tej pory Renata zawtórowały jej. Tylko że Renata szybko spoważniała i dodała:

— Powinnaś raczej powiedzieć tak: „Renata miała swojego Patryka”.

— Jak to „Miała”? ! — niemal wszystkie trzy zawołały jednocześnie. Lecz tylko Ewelina nieco ochłonąwszy, spytała:

— Jejku. A co się stało? Pożarliście się? O co? Sos nie taki czy zupka przypalona? — Jej słowa początkowo wydawały się mało taktowne, ale za długo się znały, aby się z tego tytułu gniewać czy też czuć dotknięte. Wiedziały, że Ewik, jak ją nazywały, miała takie swoiste poczucie humoru. Facetów traktowała również tak samo. Z poczuciem humoru. W myśl jej porzekadła „Nie ten, to będzie inny”. A czasem mówiła inaczej „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Było to wynikiem tego, co kiedyś przeżyła. Ale to inny fragment historii. Teraz patrzyły na Renatę, ta siląc się na uśmiech, odparła:

— Wszystko po trochu. Sos, zupa. I ona… Klaudia.

— Klaudia?! — tym razem to Iwona niemal krzyknęła. Lecz wszystkie były zdziwione. Klaudia nie należała do ich paczki. Była, jak sądziły, dziewczyną brata Patryka, lecz widocznie okazało się, że biedula nie umiała zadecydować, który z braci jest lepszy. Pobyła rok z Tomkiem, więc czas było zarzucić haczyk na młodszego, może przystojniejszego z braci. Takie myśli pojawiły się w głowach dziewcząt, ale tylko jedna z nich po wzięciu głębszego wdechu powiedziała:

— Dobrze, że Patryk nie ma więcej braci… Ma szansę, że to na nim zakończy swoje polowanie… — i o dziwo wszystkie, łącznie z Renatą, wybuchnęły śmiechem. Kinga też należała do dziewczyn, które nie do końca ufały mężczyznom. I choć nie miała powodów, by im nie dowierzać, to poprzez fakt, iż jej rodzice częściej byli pod tak zwaną kreską emocjonalną niż nad nią, oraz przez to, że jej ojciec, choć już od kilku lat nie tknął alkoholu, wcześniej omal nie spowodował rozpadu rodziny. Rodziny, o którą zawalczył, a ona o niego. Ale nigdy o tym specjalnie nie zwierzała się koleżankom. To była jej bolesna tajemnica. I, choć dziś stanowili „fajną i kochającą się parkę” — jeszcze nie wszystko było w porządku. Jedynie ongiś w przypływie szczerości powiedziała o tym koleżankom, ale w jej psychice powstał mur. Mur patrzenia z dystansem na słowo tak często wypowiadane przez mężczyzn „Obiecuję. Przyrzekam”. Jej ojcu udało się dotrzymać słowa, gdy miał przysłowiowy nóż na gardle. Dopiero gdy przeczytał pozew rozwodowy. Wtedy właśnie dokonał wyboru. Dziś był wspaniałym, kochającym ojcem. Takim fajnym, puszystym tatkiem. Nie tylko niepijącym, ale i niepalącym. Wszystko było w nim naj. Czasem aż do przesady.

Dochodziła dwudziesta. Czas było rozpocząć szaloną noc. Każda z nich miała powody, aby chcieć poszaleć. By chcieć zapomnieć się w tańcu, a w dobrym drinku zatopić swoje smutki. Czas miał pokazać, na ile im się to udało.

Miasto pulsowało milionem świateł. Noc skradała się, wyłaniając się z przedmieścia miasta. Szła niepostrzeżenie w kierunku Rynku. To tam cztery przyjaciółki szalały aż do bladego świtu. A rankiem…

Rankiem obudził je wszystkie silny ból głowy.

— Iwonko, zrobisz kawkę? — Ewelina leżąc głową na stole, usiłowała znaleźć dla niej optymalne miejsce. Nic z tego, wszystko wciąż wydawało się być kanciaste.

— Mów do mnie małymi literami. Bez wykrzykników — odparła Iwona, snując się jak cień po własnej kuchni. Odgłos płynącej wody do czajnika wydawał się dla niej spadającymi tonami wodospadu. Zmrużyła oczy. Wszystko ją drażniło. Nawet słońce, które wdzierało się poprzez żaluzje do kuchni. Odwróciła odruchowo głowę. Wtedy do pomieszczenia niemal na palcach weszły Kinga i Renata.

— Jak wróciłyśmy?

— Mów Reniu ciszej — tym razem poprosiła o to Ewelina. Jej głowa kołysała się nadal na stole. Dziewczyny usiadły. Dźwięk, jaki wydostał się spod nóg krzesła, wszystkie cztery przyprawił o łomot w głowie, lecz tylko Iwona szepnęła: — Ciszej. Cholera. Głowa mi pęka…

— No. Mi też. Nam też — odparła Renata, powiedziała tak, bo zobaczyła na twarzach swoich koleżanek ten sam grymas bólu, jaki niewątpliwie malował się na jej twarzy.

Siedziały w ciszy. Nawet wędrująca po drzwiczkach szafki mucha usiłowała robić to na palcach. Ewelina patrzyła na nią tępym wzrokiem i pomyślała, widząc, jak owe paskudztwo skrada się w kierunku półki mieszczącej się pośrodku. Obrzydlistwo, pomyślała dziewczyna, patrząc, jak srebrzysto-popielato-fioletowa mucha doszła właśnie do półki, gdzie dumne, z wypiętą piersią, leżały trzy jabłka i nieco przywiędły banan. A one wciąż w milczeniu popijały kawę, ale o dziwo ta też miała jakiś dziwny smak…

— Czymś ta kawa trąci? Ma jakiś dziwny smak. Nie uważacie? — szeptem powiedziała Kinga.

— Nie, to ta sama co zwykle. Tylko my mamy kapcia w buzi. Na drugi raz nie dam się namówić na żadne krwawe czy purpurowe Mary. — dodała. Ujęła swoją głowę oburącz i nagle przez zęby szepnęła: — Jejku. Zaraz puszczę. — Nie dokończyła. Łazienka okazała się być wystarczająco blisko.

— Myślę, dziewczyny, że zostałyśmy podtrute przez tych chłopaków — stwierdziła nagle Ewelina i zaraz dodała: — Nieraz wypiłyśmy drinka. I po piwie. I nigdy nam nic nie było. Żaden ból głowy, nic, kompletnie nic, ale ci faceci uparli się, aby nas uraczyć, i myślę, że gnojki nam coś dosypali. –Oj… Co ty gadasz? Niemożliwe. Byli cały czas z nami. Byli fajni. — Renata nie dowierzała przyjaciółce. Nie godziła się z jej podejrzeniami. Innego zdania była Kinga.

— A ja też tak sądzę. W końcu nie byłyśmy przy tym, jak nieśli drinkówki do stolika.

— Dziewczyny. Stało się. Było, minęło. Mamy nauczkę, dobrze, że ten chłopak, no ten, jak mu tam? — powiedziała, wciąż cicho, Iwona, bo wchodząc do kuchni, słyszała rozmowę koleżanek. –Alan? Tak miał na imię? — dodała po namyśle.

— Tak — zgodnie odparły dziewczyny.

— Więc dobrze, że ten Alan okazał się być taki w porządku… On nas odwiózł, był jako jedyny niepijący. Ale myślę, że był smutny. Mało się uśmiechał. Nie zauważyłyście tego?

— Nie… Ja nic nie widziałam. — Ewelina wstała niemal bezszelestnie, odsuwając krzesło i idąc w kierunku Iwony, powiedziała:

— Idę wziąć prysznic...Nie szykujcie się zbyt szybko, by być następną. Ja tam zabawię.

Dziewczyny tylko kiwnęły głowami. Kawa zaczęła im w końcu smakować. Odzyskały smak.

A ranek okazał się wczesnym południem, dochodziła jedenasta...Była piękna słoneczna niedziela, którą cztery przyjaciółki właściwie przespały, a kładąc się z powrotem na drzemkę, jaką zaplanowały, dwie na wersalce i dwie na materacu, solennie obiecały sobie, że nigdy więcej nie dadzą się namówić nieznajomym na choćby parę kropel alkoholu. Jeśli w ogóle skuszą się na alkohol, to tylko na jedno piwo, które same sobie kupią. Obietnicy, jak czas miał pokazać, dotrzymały.

Nastał wieczór, znów siedziały w kuchni. Tym razem nie tylko piły słabą kawę, ale skusiły się na lekki posiłek. Kanapki przystrojone w sałatę, jajko i szczypior znikały wbrew pozorom i oczekiwaniom z talerza.

— Wiecie co, moje drogie. Mam pomysł — powiedziała Iwona, sięgając po szklankę z wodą mineralną. — Moi rodzice mają na wsi dom, taki w lesie. Fajny, stary, pewnie ze skrzypiącymi podłogami i pająkami, ale za to w sercu pięknego, szumiącego i pachnącego lasu. To dom po mojej prababci Ani. Potem, jak to bywa na wsi, został przekazany Joannie, mojej babci, a następnie mojej mamie Alicji. Może dacie się namówić na wyjazd? Proponuję wypad w piękne malownicze miejsce. Wiecie, skąd pochodzę ja i Renia, i wiecie, że mówię prawdę. Laski, w sumie każda z nas jest, jakby nie patrzeć, zawieszona w próżni. Renia choć ma pracę, to nie ma już faceta, a reszta z was jest w takiej sytuacji jak ja. Bez perspektyw i nadziei. Więc co wy na to? Jedziemy. Prawda? — naciskała na koleżanki.

— Oj, ja mam pracę — odparła Renata.

— Ja jakby też — zawtórowała jej Kinga. Obie spojrzały przepraszająco na pozostałe dziewczyny, ale one, a zwłaszcza Iwona, nie przejęły się ich stwierdzeniem. Iwona odstawiając szklankę i powoli wstając od stołu, odparła:

— A urlopy? Od czego są? Przecież nie twierdzę, że już jutro musimy jechać. Spokojnie. Przemyślcie moją propozycję, zorientujcie się w pracy i dajcie mi znać.

— Dobra. Zobaczymy, co da się zrobić — odparła Renata, a Kinga tylko kiwnęła potwierdzająco głową.


Noc odważnie wkroczyła na ulice. Zagarnęła czas i przestrzeń.

Ranek okazał się być równie piękny co noc. Ona z miliardem gwiazd, z łagodnością wiatru otulała Ziemię. I to miasto. Tę kropkę na mapie Świata.

A dzień zakwitł i zapachniał milionem barw i aromatów, jakie uwalniał z pąków kwiatów łagodnie przemykający zefirek. Dziewczyny były już na nogach o szóstej rano. Dwie z nich spieszyły się do pracy, jedynie Iwona i Ewelina po ich wyjściu znów poszły spać.


***


— Hallo? Laska, odezwij się! Wciągnął cię eter? Gdzie jesteś? — Renata usiłowała połączyć się z Iwoną, ale wciąż tylko słyszała jej słodko brzmiący głos z poczty głosowej: „Witam. Dodzwoniłeś się do Iwony Bernard. Po sygnale zostaw informację. Odzwonię”.

I Renata od prawie dwóch godzin ją zostawiała, Bezowocnie. Choć miała obiecane, że koleżanka oddzwoni…

Coś musiało się stać, łamała sobie głowę przypuszczeniami. Kiedy okazało się, że szef da jej urlop w dowolnym czasie, od razu chciała się podzielić tą informacją z Iwoną, ta jednak nadal nie odpowiadała. Zadzwoniła więc do Eweliny.

— Hej, Ewik. Wiesz, gdzie powędrowała Iw? Nie mogę jej namierzyć. Wyobraź sobie, że nawet jej komórka nie daje rady.

— Bo ją zgubiła — padła odpowiedź.

— Kiedy? — Renata nie dowierzała.

— W tę cholerną sobotę.

— No coś ty. To, dlatego od razu włącza mi się poczta głosowa — posumowała Renata.

— Słuchaj, jakby zjawiła się u ciebie, powiedz jej, że mogę jechać — szybko dodała.

Musiała kończyć. Pacjenci czekali. Jeszcze kilka załatanych ubytków w zębach, kilka obolałych ludzi z zapuchniętymi twarzami i miała mieć wolne. Nawet od jutra.

— Dobra, powiem — Ewelina była nieco zaspana. Całą noc dyskutowała ze swoim chłopakiem, Adamem. Coś w ich związku zaczynało zgrzytać. Kiedy powiedziała mu, że planuje z dziewczynami mały wypad na wieś, ten spokojnie odrzekł: „Myślę, że to dobry pomysł. Damy sobie czas. Ty przemyślisz sobie, co nieco w swojej ślicznej główce, a ja w mojej poukładam. Chcę być z tobą. Kocham cię, ale czasem mam wrażenie, że wolisz mnie dystansować, niż przytulać. Czegoś się boisz… Lub też o czymś nie chcesz mi powiedzieć”. I miał po części rację. Przyznała mu ją w duchu.

Kiedy rano wyszedł do pracy, odetchnęła z ulgą. Nie miała sił ani ochoty na dalszą część dyskusji. Uważała, że wszystko zostało powiedziane. I choć był dobrym, kochającym i dbającym o nią facetem, to czuła się zależna od niego i miała co najmniej trzy powody, dla których gotowa była zerwać z nim. Jego mieszkanie, to raz, on płacił za wszystko, to dwa. A trzy, zawsze musiał mieć rację. A ona bez pracy, skazana na jego „dam” lub „nie mam”, to ją denerwowało, a do tego głupie żarty, które uważał za fajne. Często mawiał: „Punkt pierwszy — Twój mężczyzna zawsze ma rację, punkt drugi — Jeśli sądzisz, że jej nie ma, patrz punkt pierwszy”. Zazwyczaj bardzo go to bawiło, ją niestety nie, ale milczała, czując się skazana na niego.

A rodzice? Nieraz myślała o nich. Oni sami ledwo wiązali koniec z końcem. Tatko od roku był na rencie, mama księgowa w podupadającej firmie krawieckiej, raczej należałoby powiedzieć w zakładzie. I brat Janusz. Wieczny student i wieczny wydrwigrosz… Więc ona nie chciała iść w jego ślady, lecz świadomość, że jest, w swoim mniemaniu, uzależniona całkowicie od finansów Adama, nie do końca jej pasowała. Czuła z tego powodu dyskomfort. Sama zawsze dbała o to, by mieć, a nie by brać. Nawet studia zawdzięczała sobie i firmie z hamburgerami, tostami i setką innych szybkich dań. Teraz, gdy ponownie chciała się u nich zatrudnić, niestety, nie udało się. I mimo wszystko czekała na możliwość pracy w szpitalu. W końcu jednak była pielęgniarką. Teraz idąc do łazienki, by zanurzyć się w błękicie wody pluszczącej w wannie i pachnącej konwalią, przestała łamać sobie głowę nad przyziemnością gnębiących ją problemów. Wierzyła, że z czasem wszystko się ułoży. Czy słusznie? No cóż. To czas, ten wyjątkowy pan i władca, miał jej to ukazać.

Po godzinie już szykowała obiad. Ziemniaki buszowały we wrzątku, kotlety skwierczały na patelni, a ona z pełnym zaangażowaniem kroiła ogórki, śmietana ze szczyptą soli, kilkoma kroplami octu i z dodatkiem cukru oraz pieprzu, czekała niecierpliwie na plasterki wodnisto zielonkawego dodatku do całości. Potem miały zgodnie ochłonąć w lodówce. Ostatni plaster. I koniec, pomyślała, ale nie zdążyła wrzucić ogórków do salaterki ze śmietaną. Bo telefon zaburczał na blacie kuchennym. Na wyświetlaczu pojawiła się buzia Kingi.

— Ewik, co z komórką Iwony? Nie mogę się do niej dodzwonić. Usłyszała zaniepokojony głos koleżanki.

— O jejku… Ja dziś robię za jej sekretarkę — odparła, lecz by dłużej nie trzymać Bogu ducha winnej przyjaciółki, dodała pospiesznie: — Przesiała komórkę. Zgubiła ją. W tę sobotę.

— A a… i co? Jak ją teraz namierzyć?

— Ma wpaść do mnie po siedemnastej. Więc co mam jej przekazać? — Ewelina wiedziała, że taką właśnie rolę dziś odegra. Sekretarki. Wczoraj wychodząc od Iwony, ponieważ chciała ją odwieźć do domu, zaczęła szukać telefonu, nigdzie się bez niego nie ruszała. Wciąż, w nadziei, że usłyszy słowa: „Ma pani pracę, prosimy o przyjazd do działu kadr”. Ale w tej akurat sprawie telefon milczał. Kiedy okazało się, że go nie ma, zaczęło się istne szaleństwo, zwłaszcza ze strony Iwony. W ruch poszło auto, każdy jego zakamarek, a potem znów dom. Niemal centymetr po centymetrze. Była wściekła. W pewnej chwili powiedziała do niej, gdy klęczała niemal wciśnięta do połowy pod szafę: — Niech to szlag. Tyle numerów kontaktów mi przepadło. I co z pracą? Muszę wszystkich powiadomić. Zabraknie mi na to życia… Nie sądzisz?

Ewelina nic nie sądziła, usiłowała wydostać się spod szafy, wklinowała się w jej jakąś ozdobną część będącą swoistą falbanką wykańczającą spód szafy, na szczęście koleżanka ją uwolniła i wówczas odparła:

— Myślę, że nie masz wyboru. Kupisz nowy telefon, a część numerów dam ci od siebie. W końcu mamy tych samych znajomych. I to też było prawdą, jak to, że telefon zginął.

Po zakończonej rozmowie z przyjaciółką ponownie wzięła się do pracy. Tym razem to zupa szczawiowa otrzymała sporą ilość słodkiej śmietany, nie ścięła się, na szczęście, a na upiększenie i jej lekkie przełamanie dodała kilka ćwiartek jaja. Zanurzyły się błyskawicznie. Lecz po chwili wypłynęły na wierzch nie wszystkie, a te, co utkwiły na powierzchni, spoglądały teraz na dziewczynę ćwiartką swego oka, położyła przykrywkę, lecz jej szklana struktura nie zakryła tego widoku. Choć to dziwnie zabrzmi, ale Ewelina miała w związku z jajkami dziwne skojarzenia, jakby biało żółte ćwiartki oczu spoglądały na nią. Odsunęła garnek z niesmakiem. Już wiedziała, że nie tknie tej zupy.

Poszła do dużego pokoju, który tylko z nazwy nim był. Mieszkania w tak zwanym nowym budownictwie mają to do siebie, że te duże pokoje mają nie więcej niż szesnaście metrów kwadratowych, a małe czasem jedenaście, kuchnie też mają wymiary jak dla trochę większych krasnali. Ona wychowana na wsi, w dużym starym domu, długo nie umiała odnaleźć się w tej klitce. Cierpiała pewien czas na klaustrofobię. Miała wrażenie, że ściany na nią spadają, łącznie z sufitem. Na szczęście zdążyła się już przyzwyczaić. W tym, niby dużym pokoju jeden regał stał dumnie przy pomarańczowej ścianie, a dwa małe fotele w odcieniu brązu i zieleni stały dokładnie vis-a-vis owego mebla. Między nimi rozjemca, stół, a tuż pod oknem filodendron, był naprawdę wielki, sięgał aż pod sam sufit. A jego pnące się, wędrujące po obu ścianach pokoju gałęzie z mięsistymi liśćmi okalały okno i część sufitu. Był to dziwny kwiat, „gigant”, jak nazwała go dziewczyna.

Postawiła szklankę na mały okrągły stolik. Lubiła go, był inny, nietypowy, szklany, z nieco wykrzywionymi drewnianymi nóżkami sprawiał wrażenie wystraszonego, jakby nogi się pod nim ugięły, usiadła przy nim. Dochodziła czwarta. Adam wracał zazwyczaj przed siedemnastą, o tej porze miała też być Iwona. Jej została godzina, którą zamierzała spędzić z kawą i książką, i paroma łykami wody mineralnej, od czasu do czasu. I tak też było. Książka należała do jej ulubionych, nie czuła upływających godzin.


— Cześć, kochanie. Jak minął dzień? — spytała wchodzącego do pokoju Adama.

Wysoki, przystojny, opalony brunet z wąsikiem sprawiał wrażenie zmęczonego. Wszedł, ucałowała go, a on ją przytulił i szepnął: –Kocham cię. Padam z nóg…

— Zanim padniesz, zjedz coś — odparła.

Mężczyzna po chwili usiadł, a ona udała się do kuchni. Jemu nalała szczawiowej (w końcu to była jego ulubiona zupa), ale koniecznie z ziemniakami, ryżu nie lubił nawet na polu.

Gdy nakładała ziemniaki do panoszącego się bezwstydnie na talerzu wielkiego schabowego, zabrzmiał dzwonek przy drzwiach. Przerwała czynność, ziemniaki musiały poczekać. Adam również. A ten poprzez uchylone drzwi pokoju zawołał:

— Czekamy na kogoś?

— Tak, na Iwonę — odparła dokładnie w tej samej chwili, w której otwierała białe drzwi. To rzeczywiście była Iwona. Uśmiechnięta, radosna, wyglądała tak, jakby dostała informację o głównej wygranej i już na progu jej głos triumfalnie zabrzmiał:

— Znalazł się mój telefon. Nie uwierzysz, jak ci opowiem.

— Dobra, dobra, opowiesz, tylko wejdź. — Ewelina spieszyła się, ziemniaki stygły. Nie wspominając kotleta. Kiedy Adam posilał się samotnie w pokoju, one, prawie w konspiracji, szeptały między sobą.

— Wyobraź sobie, że ten cały Alan znalazł mój telefon i zanim bateria w nim nie padła, zadzwonił do mojej mamy. Wiesz, wyłowił z kontaktów hasełko „mama”.

— Jejku, co mi tak tłumaczysz jak małemu dziecku. Mów, co dalej — odparła zniecierpliwiona Ewelina, ale była też zaintrygowana. Ten Alan był całkiem przystojnym facetem.

— Moja mama była zdziwiona, jak usłyszała jego głos zamiast mojego. Wytłumaczył jej, choć bez szczegółów, wszystko. I chwalić Pana — wtrąciła, unosząc przy tym nie tylko swoje dłonie, ale i oczy ku górze. Lecz zaraz powróciła na ziemię, mówiąc. — Moja mama powiedziała mu, choć niechętnie, gdzie mieszkam. Wiesz przecież, że on nas wysadził na krzyżówce. Nie widział, gdzie idziemy — wtrąciła. — A tam są przecież inne bloki. A raczej stare kamieniczki. Tylko moja pamięta, kiedy ją malowano, inne już nawet tynków nie mają. — Nagle dziewczyna zadumała się nad wyglądem owych budynków, jednak ponownie rozpoczęła kontynuowanie przerwanego wątku, przedtem jednak lekko westchnęła i opowieść zabrzmiała ponownie. — Kiedy miał już adres, postanowił od razu do mnie jechać. W tym czasie telefon ogłuchł, padła mu bateria. Ale okazało się, że jego działał nadal sprawnie i wezwano go do pracy. Ty wiesz — znów nieco podniecona powiedziała — on jest lekarzem. No, jeszcze na stażu, ale pracuje w klinice na neurochirurgii, ale zbieżność. No nie? — Patrząc wyczekująco na Ewelinę, spojrzała na nią tak, jakby ta wiadomość miała co najmniej powalić ją na nogi. Tak jednak nie było. Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami i szepnęła:

— No dobrze. I co z tego? Mów dalej, co z tym teflonem, bo zaczynasz brzmieć jak moja babcia. Sto mil, zanim do celu.

— Dobra, dobra — skwitowała to Iwona, widząc, że owa sensacyjna jak dla niej wiadomość nie zrobiła na koleżance wrażenia. Napiła się kawy i ponownie zaczęła mówić. — Udało mu się do mnie dotrzeć dopiero przed piętnastą. Miał szczęście, właśnie chciałam iść na zakupy. Wiesz sama. Lodówka zieje pustką

— Jejku… Naucz się mówić konkretnie.Co z tym Alanem?

— No tak. — Iwona poczuła się znów skarcona słowami przyjaciółki, postanowiła nieco skrócić te „mile”. — Kiedy otworzyłam drzwi, zaniemówiłam. Jaki on jest boski… — Znów rozmarzyła się, ale tylko na ułamek sekundy. — Zaprosiłam go oczywiście na kawę. Ją mam na szczęście zawsze...Kiedy oddał mi mój telefon, ucałowałam go.

— Kogo? Telefon? — Ewelina nie nadążała za nieco chaotyczną i mało konkretną wypowiedzią koleżanki.

— No coś ty. Telefon? Po co miałabym go całować? Jego ucałowałam. Włączył mi się taki spontan radości, jakich mało doświadczam w życiu. Facet zaniemówił, ba, nawet powiem, że dostał rumieńców na twarzy. Ale ma ją ładną. Przystojniak z niego — poprawiła się i znów zmrużyła oczy, przywołując obraz jego twarzy.

— Palnę cię w łeb. Mów dalej. Halo, tu ziemia. Iwona! — dość głośno odezwała się Ewelina. Ta drgnęła. Obraz boskiego Alana znikł.

— Oj, co tu dużo mówić. Umówiłam się z nim na środę — skwitowała jednym zdaniem dziewczyna.

— I trzeba było od tego zacząć. — Usłyszała odpowiedź koleżanki. Ta po chwili wstała i nalewając jej zupy, stwierdziła: — Teraz coś zjesz, a ja w międzyczasie powiem ci, że laski nasze dzwoniły do mnie. Każda z nich załatwiła wolne. Mogą jechać nawet jutro.

— O nie… — głos Iwony zabrzmiał jak u załamanej kobiety. — Tylko nie jutro. Pojedziemy w piątek. Muszę spotkać się z Alanem. To raz. A dwa, muszę powiadomić rodziców o moich, a raczej o naszych planach.

— Rozumiem i jedno, i drugie — odparła Ewelina. — A teraz wcinaj, czeka na ciebie jeszcze schab i ta cała reszta ziemniaczano-mizeryjna.

— Dzięki, kochana. Bo u mnie w lodówce tylko halny buszuje.

— Wiem. Widziałam — uśmiechając się, odparła przyjaciółka.


Zbliżał się wieczór. Spędzili go mile w trójkę, ale kiedy wybiła dwudziesta druga, Iwona ruszyła do domu. Na drogę i na później dostała sporej wielkości słoik z zupą szczawiową „Przyda się” — pomyślała dziewczyna, pakując podarek do torby, w której oprócz chleba i masła nic więcej nie było.


Nadeszła środa.


Od rana Iwona szykowała się na spotkanie z Alanem. Drżały jej ręce, ciało i w końcu rozbolała głowa. „Z wrażenia” — pomyślała, stojąc przed lustrem w swoim niedużym przedpokoju i oglądając się cała, od stóp po czubek głowy. Wszystko wydało się jej fajne. Nowa kiecka. Nie cisnęła jak ostatnio. Delikatny granat i biel, a do tego bolerko również wykończone białą lamówką, jakby przemycona w nim była srebrna nić i mieniła się. Założyła srebrny łańcuszek z białą jak śnieg perełką umieszczoną pośrodku na srebrnym krążku. Był to raczej rodzaj medalionu, ale nikt nie wiedział, jak się go otwiera i czy w ogóle. Był on jedyną pamiątką po jej prababci, Ani. Owa perła nie była tylko kulką, ale jak mawiała jej mama, Alicja, łzą babci Ani. Iwona czasami usiłowała go otworzyć, ale nie umiała. Zaniechała prób dostania się do jego wnętrza, ponieważ był dla niej czymś wyjątkowym, czymś pięknym i bała się go zepsuć… Zrozumiała własne emocje z nim związane w chwili, kiedy poznała jego historię.

Lecz teraz wszystko było jeszcze nieznane. Tak wiele tajemnic czekało na wyjaśnienie. Ale ona z niczego nie zdawała sobie sprawy.


Miasto pachniało. Ulice szumiały jak wezbrane wody rzek. Wszystko i wszyscy byli urodziwi, piękni. A ona w każdej szybie wystawowej oglądała się po kilka razy. Wciąż niepewna… W końcu dopiero rok temu udało się jej dokonać cudu. Schudła prawie dwadzieścia kilo. Może to stres związany ze śmiercią cioci Oli, może nawał nauki i pracy to spowodował? Tego nie wiedziała, ale była wdzięczna losowi i sobie, że ją odchudził. Już nie musiała nosić worków. Bluz numer 48, a spodni w rozmiarach męskich. Teraz mogła zaszaleć nawet w butiku, dlatego tak często lubiła tam zachodzić. I choćby miała to być para skarpetek czy coś z bielizny, ważne, że mogła w końcu powiedzieć: „Poproszę coś z rozmiaru 38..A nawet mniej. Muszę przymierzyć”. Tak było i owego dnia, gdy kupiła tę sukienkę. Najtańszą z kolekcji, ale jednak spełniała swe marzenie. Może dlatego wcześniej nie odważyła się na żaden związek? Na miłość? Bo nieraz myślała, objadając się z rozpaczy chałwą: „Kto pokocha takiego grubasa jak ja?”. I rzeczywiście, nikt się specjalnie nie kwapił, a i ona skutecznie temu zapobiegała. Lecz nie dziś, nie teraz. Alan stał z bukietem kwiatów. Konwalie, śliczne, małe i tak słodko pachnące jak on.

Jak się wieczorem przekonała, kiedy znaleźli się u niej w domu, i choć miała niesamowitą ochotę tulić się z nim do białego rana, powstrzymała się, zawstydziła się tego, czego zapragnęła, a on okazał się bardzo rozważnym człowiekiem. I nie naciskał...Kiedy wychodził, coś ukłuło ją w serce. Czyżby już za nim tęskniła? Nie wiedziała, ale cieszyła ją sama myśl, że obiecał jej, iż podjedzie na wieś do nich już w niedzielę. Wykonała szybko trzy telefony. Tym razem mówiła jak nie ona. Szybko i na temat....Wyjazd stał się faktem. Rodzice już rano poznali jej zamysł i bardzo się ucieszyli. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Czas było na pakowanie…


— Wsiadajcie. Ruszać się — wydała komendę. –Dziewczyny, bo nas północ zastanie! — zawołała do koleżanek. Renata najszybciej ulokowała swój plecak. Kindze szło trochę gorzej, ale najsłabiej radziła sobie Ewelina. Ona i jej wielka walizka...Nazbyt wielka jak na możliwości samochodu Iwony. To mały ford escort, który swoje najlepsze lata miał już za sobą, ale też nigdy nie przewoził tak licznej grupy ludzi, nie wspominając bagażu.

Kiedy tak szamotały się z walizką Eweliny, podjechał i stanął obok nich bordowy, wielki samochód. Siedmioosobowy. Był jak objawienie. A jego właściciel okazał się zbawieniem. To Alan, wysiadając ze swojego cacka, z uśmiechem na ustach i z rozbawieniem spoglądając na dziewczyny i na oszołomioną jego obecnością Iwoną, powiedział: — Mam trzy siostry. Ponieważ przewidziałem ilość waszych pakunków, jak również ostatnio przyjrzałem się fordzikowi, doszedłem do wniosku, że moja pomoc to wręcz dla was ratunek. W mojej kijance zmieścicie się wy i wasze bagaże. O jejku, ile tego! — zawołał nagle, nie zwracając uwagi na wciąż otwarte ze zdziwienia usta dziewczyn, oczy wielkie jak sławne „pięciozłotówki z rybakiem” z czasów komuny, jak mawiał jego tato… i kiedy dostrzegł, że dziewczyny naprawdę osłupiały, pstryknął palcami i rozbawiony zawołał: — Halo, tu ziemia. Lądujcie? Jest bezpiecznie. I one wylądowały. Pierwsza uczyniła to Iwona.

— Aż mnie zatkało.

— Widziałem — odparł, pakując plecaki i ową nieszczęsną walizkę na tył samochodu. Kinga dorzuciła małą torebkę, Ewelina dwie reklamówki, a Iwona podała mu sporej wielkości torbę, mówiąc:

— Odwieziesz nas aż na miejsce? Jedziemy przecież na Mazury, nad samo jezioro Biełdany. To szmat drogi. — Spojrzała niepewnie na mężczyznę.

— Iwonko, przecież nie zostawię was na autostradzie. Oczywiście, że tak. No, drogie panie… Podróż czas zacząć. — A do uśmiechniętej i wpatrzonej w niego Iwony szepnął: — Siadaj, słonko. Blisko, jak najbliżej.

Ta uśmiechnęła się i wspinając się na palcach, ucałowała jego usta. Trafiła w sam ich środek. Mężczyzna, może w odruchu, lekko się oblizał. A może nie. Może odczuł słodycz bijącą z jej pragnienia? Kto wie? Jakkolwiek patrzeć, coś między nimi płynęło.

— Reakcja łańcuchowa się zaczęła — szepnęła Ewelina, a Kinga jej zawtórowała.

— Poszła w ruch cała tablica Mendelejewa. — Zachichotały, ale oni zasłuchani w siebie i prawie zapatrzeni nie zwracali uwagi na trzy dziewczyny siedzące za ich plecami...Trasa, jaką musieli pokonać, była spora. Lasy, jeziora i ta dzikość przyrody, połączona harmonijnie z ludzką ręką, która nieco zaingerowała w tę przestrzeń, aby i sobie dać możliwość istnienia na tym wyjątkowo pięknym skrawka Ziemi, olśniewała i budziła zachwyt. Jednak gdy dojeżdżali na miejsce, całą piątkę przeszedł dziwny dreszcz. Coś było nie tak.

Poczuli chłód i odczuli lekki, jak mgiełka o świcie, strach. Do domu rodziców został im niecały kilometr, a to uczucie wciąż im towarzyszyło, zwłaszcza kiedy przejeżdżali obok tej części lasu, na której stał dom prababki Anny. Wówczas wiatr wtargnął do wnętrza pojazdu. Okna uchylone nieświadomie wpuściły go i pozwoliły, aby Alana i dziewczyny przeszedł ten dziwny dreszcz. Wzbudził się w ich sercach lęk. Las, choć piękny, zielony, sprawiał wrażenie smutnego. Drzewa zgięte ku ziemi, pochylone ku drodze, zdawało się, że obumierają. Złudne to było wrażenie. Ale to właśnie poczuli i tak postrzegali rzeczywistość, jak karłowate brzozy, które rosły na poboczu drogi. Alan odruchowo zwolnił. Sam nie wiedział dlaczego. Razem z dziewczynami spoglądał w kierunku domu. Wyglądał tajemniczo, mrocznie, a wokół niego snuła się u podstawy mgła, wiła się niczym wąż. Pełzła przy trawie i wpływała wprost na drogę, tu zanikała.

— To ten dom — szepnęła Iwona.

— Piękny i straszny zarazem — odparła Kinga. Pozostałe dziewczyny tylko kiwnęły głową. Alan nacisnął pedał gazu. Chciał jak najszybciej stąd odjechać. Miał złe przeczucia i powodowany nimi spytał Iwonę.

— Musicie w nim zamieszkać? Nie możecie u twoich rodziców?

— Nie… — cicho odpowiedziała dziewczyna. — Oni są fajni, ale wiesz… Sam wiesz, jak to jest pod okiem rodziców.

— Rozumiem dobrze — powiedział mężczyzna i uśmiechnął się. Od chwili, gdy oddalili się od tego domu, poczuł ulgę.

Przywitanie było spontaniczne i pełne radości. Mama tuliła Iwonę, a tato przyglądał się zaciekawiony Alanowi. Ten, nie okazując skrepowania, przedstawił się, a po chwili spytał dziewczyn:

— Czy mam was moje drogie już teraz zawieźć do domku na polanie?

— Nie. Jeszcze nie teraz. Najpierw muszę się nacieszyć córką — powiedziała Alicja, uprzedzając odpowiedź córki. Za moment wszyscy weszli do domu. A ten prezentował się okazale. Duży, z drewna, z pięknymi rzeźbionymi okiennicami, gankiem. To na nim się witali, a teraz, gdy siedzieli już w salonie, wiatr łagodnie, lecz trochę zuchwale bawił się znajdującą się na nim huśtawką. W pewnej chwili przybrał na sile, całkiem niespodziewanie, i zaczął wywracać wiklinowe fotele. Jego siła rosła… Zamieniała się w gniew. Na dworze zrobiło się ciemno. Z nieba zstąpiły czarne chmury, a wiatr już nie był łagodnym zefirkiem, tylko szaleńcem, który rozrzuca wszystko na swojej drodze. Zaczęły trzaskać okiennice, skrzypieć drzwi od stodoły, zwierzęta, zaniepokojone, nerwowo dreptały w boksach, a psy w całej wiosce ujadały. Jakby ktoś je straszył. Alicja wyjrzała przez okno.

— Chryste Panie, co za wichura, i to w samym środku lipca. Niewiarygodne…

Okiennice z trudem, bo z trudem, ale zostały zabezpieczone. Alan z ojcem Iwony polecieli do zwierząt już w strugach deszczu. Wyglądało to na oberwanie chmury. Burza szalała na dobre. Dziewczyny musiały przeczekać, Alan również… Jazda w takich warunkach była niemożliwa. Czekał ich najpierw obiad i poprawił im wszystkim humor. Alicja była wspaniałą kucharką. Kiedy Iwona weszła na moment do swojego pokoju, wiszący na przeciwległej ścianie obraz, zdjęcie Anny i Józefa, gwałtownie spadło. Szyba potłukła się na dziesiątki kawałków. W dom uderzył piorun. Zamarła ze strachu… Nie rozumiała, skąd nagle taka burza… skąd pioruny, które raz za razem cięły ziemię jak brzytwą… Wyjeżdżały przy pięknej pogodzie i przy takiej samej dojeżdżali. Aż do rozwidlenia dróg, aż do domu na polanie. Tam po raz pierwszy ogarnął ją niezrozumiały lęk Teraz znów poczuła to samo i to w tym ułamku sekundy, gdy zdjęcie pradziadków raptownie runęło na ziemię… Do pokoju wbiegła zaniepokojona hałasem Alicja.

— Nic ci się nie stało? — spytała, dochodząc, a raczej podbiegając do córki. Ta blada stała nieruchomo. Jej oczy wyrażały ogromne zdziwienie i strach.

— Nie, mamo… Nic — niemal szeptem odparła dziewczyna.

— Kochana córeczko. Czemu drżysz? — Alicja przytuliła córkę.

— Nie wiem, mamo… Wystraszyłam się. To dziwne, nie uważasz?

— Co dziwne? — z niezrozumieniem w głosie spytała kobieta.

— To zdjęcie… samo spadło. W tę ścianę uderzył piorun, a przecież nie było błysku. Widziałam, że nie, są tu dwa okna. A ta ściana między nimi zadrżała cała… jakby to ona wyrzuciła z siebie ten obraz. Wypchnęła z siłą. Tak to wyglądało… — szeptała dziewczyna.

— Dziecko, tak tylko ci się zdawało. Masz jak zawsze wyobraźnię. — Alicja usiłowała zbagatelizować słowa córki. Ale i ona kiedyś czegoś dziwnego, niepokojącego doświadczyła. Jednak nigdy nikomu o tym nie powiedziała. Nie uczyniła tego również i teraz. Zaciągnęła Iwonę do pokoju. Tam już po paru minutach dziewczyna znów się śmiała. A Alan patrzył na nią z coraz większym uwielbieniem.

Rozdział II

Dom na polanie


„Lęk jest tym, z czym nasz umysł nie umie sobie poradzić”

M. Grzebuła


Burza wciąż szalała. Wiatr wręcz kosił wszystko na swej drodze, jak żniwiarz. Unicestwiał równocześnie krzewy, wyrywał je z korzeniami. Kwiaty w ogrodzie Alicji łamane jego podmuchem wciskał pod samą podmurówkę domu.

— Ale się rozszalało — powiedział w pewnym momencie Alan. — Myślę, że skorzystam z państwa propozycji i zostanę tak długo, jak będzie trzeba. Może nawet do rana. Jeśli to nie kłopot oczywiście — szybko dodał.

— Alanie, zrozumiałe jest to, że nikt cię w taką wichurę nie wypuści. To wręcz niebezpieczne — odparła Alicja, stawiając przed nim i mężem, razem z dziewczynami, sporej wielkości półmisek z ciastem, a Iwona i jej przyjaciółki ustawiały filiżanki z kawą i herbatą. Każdy miał swoje upodobania. Iwona i Renia piły kawę, pozostali herbatę malinową.

— A jak tam wasze perspektywy pracy? — zapytał konkretny jak zawsze Jan, sięgając po sernik. Ten trochę za duży kawałek przełamał mu się wpół. Mężczyzna syknął.

— Uważaj, kochanie — zareagowała Alicja. — Starczy i dla ciebie. Mam jeszcze pół blachy.

Uśmiechnęła się i sięgając nieco przez stół, zmierzwiła kędzierzawą czuprynę męża, na której już znaki czasu dały o sobie znać. Siwie włosy zaczęły ujawniać się nie tylko na skroniach, ale i przetykały czerń jego włosów srebrną nicią, coraz intensywniej.

I nagle, w jednym ułamku sekundy, cały dom zatrząsł się. Filiżanki zadrgały, obrazy, jak do tej pory nieme na beżowej ścianie, wpadły w wibrację. Szyby pękając, zaczęły odgrywać niepojętą melodię. I kawałek po kawałku spadały, uderzając o podłogę. Rozległa się kanonada niemiłych dźwięków, zgrzytów. Obrazy w ciężkich ramach wyglądały jak skrzywiona twarz cierpiącego. Jeden z nich spadł. Znów pełno szkła rozsypało się po podłodze. Wszyscy odwrócili się w tym kierunku, drżenie nie ustępowało. Dom wpadł w wibracje. Nikt nie usiłował zrozumieć, co się dzieje. Byli nie tylko nazbyt zdziwieni, ale i przerażeni. W ich serca zaczął wkradać się lęk. Nawet mężczyźni zamarli w bezruchu. Alan spojrzał na Jana, ten kręcąc z niedowierzaniem głową wpatrywał się kolejno w twarze kobiet, aby na końcu spojrzeć młodemu człowiekowi w oczy i szepnąć:

— Nie rozumiem, co tu się dzieje?

Nikt mu nie odpowiedział. Alicja nagle zerwała się i z całych sił, przekrzykując hałas, zawołała, nie wiadomo, do kogo:

— Przestań!

Zapadła wroga cisza. Ale na dworze wciąż padało. Krople deszczu, nie mogąc uzyskać harmonii dźwięków, uderzały, niesione podmuchami wiatru, w szybę. Jedynie szarość zaczęła ustępować mgle. Gęstej, mrocznej, na której widok Renata dostała gęsiej skórki. Iwona zakryła rękoma usta. Na ganku, na którym jeszcze parę minut wcześniej stały wiklinowe fotele i stolik, szalał wiatr. Gwizd, jaki wydobywał się spomiędzy desek, był nie do wytrzymania. Ganek był pusty, wszystko, co się na nim znajdowało, wcześniej zostało rozrzucone wokół domu. Dziewczyny i Alan wraz z Janem i jego żoną wyszli niechętnie na zewnątrz. Musieli. Wiklinowe fotele rzucane o ścianę domu ulegały uszkodzeniu. Usiłowali je zebrać i schować, ale silny podmuch wiatru uchwycił jeden z foteli w objęcia, wyrwał go z rąk Iwony i uniósł wysoko, po czym cisnął w drzwi domu. Znów rozpętało się piekło. Wszyscy w przerażeniu uciekli, nie musieli zamykać drzwi, te pchnięte szalejącym wiatrem zamknęły się za nimi z łomotem.

— Przestań! — Alicja raz jeszcze, ale znacznie głośniej zawołała i odwracając się w kierunku małego pokoju, powtórzyła: — Przestań!


Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapadła cisza. Deszcz rytmicznie i bardzo łagodnie opadał srebrem kropli na parapet. Wiatr powędrował w głąb lasu. Po paru minutach dało się usłyszeć ujadanie psów w wiosce. Ostrzegające i wrogie warczenie dochodziło zza ich domu. Alicja dopiero teraz przypomniała sobie o Maksie. Ten mieszaniec wilczura i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze siedział skulony za domem w swojej budzie. Kobieta wybiegła z domu, zaraz za nią Jan. Dziewczyny i Alan weszli do przedpokoju. Patrzyli przez jedno z dwóch małych okien. Alicja i jej mąż właśnie wracali z przemokniętym i trzęsącym się psiakiem. Od razu po wejściu do domu otrzepał się, jak to psy mają w zwyczaju, a ogrom brudnych kropel opadł na podłogę i na stojące dziewczyny.

— Piesku! — zawołała Alicja. — Co robisz? — Podeszła do psa, chwyciła go za obrożę i zaciągnęła wciąż kulącego się do łazienki. Czekała go kąpiel. Ale zajście z psem wcale nie odwróciło uwagi od wydarzeń, jakie jeszcze nie tak dawno miały miejsce.

Renia i Kinga usiadły w pokoju obok Jana. Ten usiłował włączyć telewizor.

— Zobaczymy, co tam mówią na temat pogody.

Od razu trafił na odpowiedni kanał. Wydawało się, że wszyscy są zainteresowani informacjami meteo. Ewelina, Iwona i Alan ponownie zasiedli przy stole, kątem oka spoglądali na telewizor. Po chwili do pokoju weszła Alicja, a obok niej puszysty jak motek moheru wilczur. Ułożył się u stóp Jana i zaczął swoją wędrówkę jęzorem po nieco jeszcze wilgotnym futrze. Kobieta w milczeniu zbierała część talerzy. Wtedy Jan spytał:

— Kochanie, do kogo krzyczałaś „Przestań”?

— Nie wiem. Jakoś tak w odruchu strachu. — Odparła i kładąc talerze na tacę, dodała: — Naprawdę nie wiem...Czułam tylko, że tak muszę zrobić.

Spojrzała na męża, potem na pozostałych i jakby przepraszająco uśmiechnęła się, zaraz po tym wyszła do kuchni. Iwona udała się za nią.

— Mamo. Nie gniewaj się, że pytam, ale ja myślę również jak pozostali. Ty wiesz, do kogo i dlaczego się zwracałaś. Możesz mi powiedzieć, o co tu chodzi? — Iwona nie ustępowała.

— Kochana moja. — Alicja odwróciła się do córki, spojrzała na nią i dodała: — To było spontaniczne i jakieś takie, powiedziałabym, odruchowe. Nie wiem sama, dlaczego tak się zachowałam.

W końcu wydawało się, że Iwona przyjęła jej słowa za prawdziwe. Po chwili pomagała jej w kuchni. Talerze i szklanki zostały umyte. Potem w pokoju kilka szybkich ruchów zmiotką i po szkle nie było śladu. Tymczasem w pokoju Alan i Jan rozpoczęli grę w szachy. Dziewczyny zmęczone i nieco senne siedziały na wersalce, oglądając film. Pies zdążył uciąć sobie drzemkę. Kiedy matka i córka wróciły do pokoju, film właśnie się kończył. Alicja widząc podsypiające koleżanki córki, powiedziała:

— Pokoje gościnne naszykowane. Alan, a ty będziesz spał w tym pokoju lub, jeśli zechcesz, to mamy mały pokoik na podstryszu. Więc gdzie wolisz?

— Jeśli to nie problem to na podstryszu — odparł chłopak.

— Dobrze, a teraz, kochani, czas do łóżek — dodała i wskazała im palcem, wciąż się uśmiechając, wielki drewniany zegar. Stał w rogu, tuż obok kominka, a na jego cyferblacie złote wskazówki ułożyły się w jedną linię, pokazując północ. Wszyscy spojrzeli w tym kierunku, a na ich twarzach po sekundzie malowało się zdziwienie, nikt nie spodziewał się, że to tak późno.

Noc niosła za sobą ciszę. Na czarno-granatowym niebie zaiskrzyło się od srebra gwiazd. Noc minęła spokojnie przy łagodnym szumie wiatru, który kołysząc gałęziami drzew i krzewów, odgrywał kołysankę nocy.


A ranek obudził ich pięknem pomarańczowo wschodzącego słońca. Po śniadaniu dziewczyny zostały odwiezione przez chłopaka do domu na polanie. Tam Jan jeszcze przed świtem zaczął naprawiać drzwi i okiennice, które nie tylko wczorajszy wiatr, ale i czas zdążył uszkodzić.

— No, moje wczasowiczki — powiedział Jan zadowolonym głosem, gdy stanęli przed domem. Domem marzeń prababci Ani. — Wszystko naprawiłem. Woda jest, prąd również, drzwi nie skrzypią. Jedynie na strychu wciąż robi się zwarcie. Za każdym razem, gdy wkręcę żarówkę, szlag ją trafia. Oj przepraszam za wyraz — dodał szybko, speszony.

— Nie szkodzi, tatko. — Iwona ucałowała jego spocone nieco czoło i zaraz wraz z koleżankami weszła do domu. Mężczyźni za nimi. Jan ze swoją torbą narzędziową, a Alan z dwoma plecakami. Po chwili ponownie wszyscy wyszli na dwór. Z samochodu wyjęte zostały wszelkie bagaże. Nie minęło pół godziny, jak Iwona i jej koleżanki dziękując Alanowi ze sto razy, nie omieszkały ucałować go wszystkie na koniec. Stał nieco speszony i wciąż powtarzał: „To drobiazg. Nie ma za co”.

Ale było za co dziękować i dziewczyny to wiedziały. Iwona czuła, że jeszcze tu wróci. Spojrzał na nią tuż przed odjazdem, dotknął jej policzka i spytał:

— Jakbym miał wolną sobotę. Mogę do was podjechać? Bo istnieje możliwość, abym wziął tydzień wolnego. Przyjmiecie mnie? — mówiąc to, uśmiechnął się. Nie odrywał oczu od dziewczyny. Ona od niego również. Widząc to, Kinga szepnęła na ucho do Eweliny:

— Ale ich wzięło. Aż iskrzy. — Dziewczyny cichutko zachichotały. Weszły do domu… A dwójka młodych nadal stała na ganku, szepcząc do siebie i wpatrując się w oczy.


Dziewczyny rozpoczęły swój pobyt w Domku Marzeń od

rozpakowania bagaży. Zaraz potem zaczął się mały rajd po pokojach. Nie było ich dużo. Na dole dwa, na górze jeden, wygospodarowany z pozostałej części strychu. To w nim nie paliło się światło. Za to czynne były dwie lampki nocne. Niemniej jednak żadna z dziewczyn nie kwapiła się, aby tu zostać. Kinga i Renata wybrały duży pokój, a Ewelinie i Iwonie został mały. Kiedy ta wróciła z dworu, oznajmiła nieco zdziwionym koleżankom, że będzie spać na strychu. Koleżanki popatrzyły na nią ze zdziwieniem. Zatem po chwili milczenia znów nastąpiła roszada. Nie zajmowały dużego pokoju i pozwoliły mu na pozostanie w wiecznym porządku. Trzy dziewczyny zajęły mały pokój, który w rzeczywistości nie był wcale taki mały. Był nim tylko z nazwy. Wielka, stara czterodrzwiowa szafa z nieco wyszczerbionym zębem czasu lustrem, dwa duże łóżka i całkiem współczesna wersalka. Pośrodku stół i wtulone w niego cztery krzesła.

Dziewczynom nic więcej nie było potrzeba. Szybko rozpakowały bagaże i po niespełna półgodzinie siedziały w kuchni, która nie nosiła żadnych znamion współczesności. Kredens odmalowany na biało, stół w takim samym kolorze i piec kuchenny, na szczęście ojciec Iwony zamontował małą dwupalnikową kuchenkę gazową, butlę schował pod małym zlewem. Kuchnia nie sprawiała wrażenia przytulnej. Kolor ścian, nieco szaro-błękitny, a podłoga w kolorze ciemnobrązowym wymagała remontu. Nie było nawet zasłon w oknie. Na starym drewnianym karniszu wisiała jedynie śnieżnobiała firana.

— Jejku… tu od zaraz przydałby się fachman. Ta kuchnia już nie prosi, ona błaga o remont — powiedziała Ewelina, rozglądając się z dezaprobatą po jej wnętrzu.

— Wiesz, w sumie masz rację, ale trzeba wziąć pod uwagę, że tu nikt nie mieszka od lat, jedynie tato czasem zagląda. Mama niezbyt chętnie. W sumie w ogóle — odparła Iwona, włączając czajnik bezprzewodowy. Planowały napić się kawy.

— No to teraz rozumiem. A czemu twoja mama nie chce tu przychodzić? Ewelina nie dawała za wygraną. Stała obok koleżanki i wsypywała do czerwonych kubków kawę. Iwona tylko wzruszyła ramionami. Tego nie wiedziała. Nikt w jej domu rodzinnym nie lubił tematu domku prababci Ani. A w tym samym czasie pozostałe dziewczyny nadal rozglądały się po kuchni. Renia robiąc minę sugerującą obrzydzenie, wskazała Kindze sufit. Wisiała tam, ogromna, rozłożysta sieć pajęcza, a w jej pozornie delikatną strukturę zaplątała się mucha. Dziewczyny wykrzywiły usta, dostrzegła to Ewelina i od razu spytała:

— A wam co się stało? — Nie czekając na odpowiedź, spojrzała w tym samym kierunku co koleżanki i stwierdziła stanowczo: — Zaczniemy od porządków.

Iwona odwróciła się i patrząc na ten sam obrazek, na szamoczącą się muchę, i to już niejedną, dodała: — Masz rację, zaczniemy zaraz po kawie.

— Wiesz co, ale ten domek i tak jest uroczy. Uważam, że jak się tu tylko nieco ogarnie, to czuję, że spędzimy tu jedne z najfajniejszych wakacji — Kinga jak zawsze pełna optymizmu powiedziała to do Iwony, obdarzając koleżankę szczerym uśmiechem. Ta tylko kiwnęła w jej kierunku głową, bo właśnie, z błogą miną, popijała kawę. Dziewczyny dość szybko ją wypiły i przystąpiły do porządkowania kuchni. Okazało się to łatwym zadaniem. Wbrew pozorom jedynie ten nieszczęsny sufit, a raczej jego kąty, należało obmieść z pajęczyn. Kinga i Iwona wyszorowały podłogę, Ewelina i Renata wzięły się za mycie sporej wielkości okna. Zajęło im to ponad godzinę. Pokoje nie wyglądały już tak zniechęcająco. Tam było widać, że ktoś sumiennie podszedł do tematu. Iwona sądziła, zresztą słusznie, że to jej mama dołożyła wszelkich starań, aby dom, pokoje wyglądały na przytulne i czyste. Tak też w sumie było.

— Iw. To twój tatko ma taki talent? Czy mama?

— Chodzi ci, Reniu, o porządki? — Dziewczyna uśmiechnęła się, równocześnie otwierając okno w dużym pokoju.

— Dokładnie. Tu nie ma nawet pyłku — odparła Renata, usiłując dojrzeć kurz na komodzie. Iwona wciąż tajemniczo się uśmiechała.

— Widzę w tym kobiecą rękę — wtrąciła się do rozmowy Kinga, która właśnie ścierała na mokro podłogę. Ta lśniła, jej oliwkowy kolor odbijał blask słońca wpadającego przez równie czyste okno.

— No, laski, myślę, że czas na relaks. Tu nie ma co sprzątać. Dajmy spokój, w końcu przyjechałyśmy na odpoczynek, a jeśli coś tam nam wpadnie w oko, to na bieżąco się posprząta. Teraz proponuję spacer do lasu. On aż kusi. Spójrzcie. — Renata wskazała widok za oknem. Odłożyła szmatkę na blat stołu, podeszła do okna, spojrzała przez nie razem z Iwoną. Nie było śladu po burzy. Drzewa w łagodnym tańcu i szeleście poruszały drżącymi od podmuchu wiatru liśćmi, a słońce otulało ciepłem i blaskiem nie tylko polanę, na której stał dom, ale i całą okolicę. Niebo wtapiało się swoim błękitem w linię horyzontu. Wszystkie patrzyły z zachwytem na ten widok i po chwili dało się słyszeć westchnienie.

— Idziemy. Czas na przygodę. Nieważne porządki. Ważne, że słonko świeci — powiedziała wesołym głosem Ewelina. Dziewczyny roześmiały się. Nikt nikogo nie musiał już namawiać. Wiadra, szczotki, szmaty i zmiotki poszły w kąt. Dokładnie pod schody tuż przy wejściu do piwnicy.

I już po kwadransie dziewczyny niczym małe dzieci zaczęły biegać po lesie. Nawoływały się schowane za olbrzymimi dębami, a Kinga, która została wyznaczona przez koleżanki na „szukającą”, błądziła między krzewami i drzewami, usiłując je po kolei znaleźć. Nie było łatwo. Po półgodzinie takiej zabawy w chowanego wróciły na niewielką polanę. Tam Iwona rozłożyła przyniesiony z domu koc i wszystkie przyjaciółki zgodnie, prawie wtulając się w siebie, leżały, wystawiając swoje nieco blade buzie ku łagodnym promieniom słońca.

— Zgłodniałam — odezwała się po kwadransie Renia. Miały w swoich zapasach jedynie zupki błyskawiczne i parę konserw, nie licząc dwóch słoiczków z gotowymi „kupnymi” gołąbkami. Kiedy Renia sobie o nich przypomniała, stwierdziła:

— Ja idę podgrzać gołąbki, a wy polegujcie sobie. Zawołam was — mówiąc to, wstawała. Jej przyjaciółki tylko zamruczały niczym kotki i oddawały się dalej z lubością błogiemu „nicnierobieniu” — jak swojego czasu określiła ten stan Kinga.


Wiatr wciąż łagodnie przemykał po lesie. Unosił jego zapach w najwyższe warstwy nieba, a jednocześnie docierał on do posypiających dziewczyn. Do chwili, aż dotarł do ich nosów słodki aromat płynący z okna kuchennego. To Renia kończyła podgrzewanie gołąbków. Wszystkim niemal jak na komendę zaburczało w brzuchu. Uniosły się i wsparte na łokciach spojrzały po sobie, lecz tylko Kinga się odezwała:

— Przyniesie nam wyżerkę czy zawoła?

Odpowiedź padła szybko. W tej samej minucie dobiegł ich głos koleżanki:

— Laski! Jedzonko! — Zerwały się jak na zawołanie. Kiedy wbiegały do korytarza, Iwona zerknęła na zegarek, dochodziła trzynasta.

***


Cały dzień minął dziewczynom na słodkim lenistwie. Ewelina i Kinga opalały się, a Iwona z Renią siedząc pod rozłożystym kasztanem stojącym nieopodal domu, zaczytywały się w swoich ulubionych romansach. Pod wieczór wybrały się spacerkiem do Alicji i Jana. Rodzice Iwony zaprosili je na kolację, po której zostały odwiezione wozem zaprzęgniętym w spokojnego, niespieszącego się konia. Był to kochany koń Jana, nazwany lata temu Bartek, był silny na tyle, by móc od czasu do czasu zostać zaprzęgnięty do wozu. A ten, na wzór starych furmanek, został przez Jana ulepszony, zmodernizowany i zazwyczaj służył do transportu ludzi. Czasem na pola uprawne, a czasem do pobliskiego miasteczka.

Kiedy noc zagarnęła przestrzeń, dziewczyny, leżąc w łóżkach, szybko zasnęły. Stary zegar wiszący w korytarzu odmierzał upływający czas. A ten płynął spokojnie, lecz tylko do pewnego momentu. Wybiła trzecia, gdy dom opanował dziwny chłód. Początkowo nie zareagowały na to. Ich spokojny sen wciąż trwał, jedynie odruchowo naciągnęły kołdrę, lecz zimno stawało się coraz intensywniejsze. Pierwsza otworzyła oczy Kinga. W ciemnościach niczego nie mogła dostrzec. Zapaliła stojącą na nocnej szafce lampkę, wówczas rozchodzący się po pokoju blask światła obudził dwie pozostałe dziewczyny.

— Jejku, co tu tak zimno? Chyba wieje z dworu. Trzeba zamknąć okna — szepnęła Renia.

— Okna zamknęłam przed snem — padła odpowiedź z ust Eweliny. Dziewczyny usiadły na swoich łóżkach. Rozejrzały się. Okno i drzwi od pokoju były zamknięte. W szczelinie między podłogą a drzwiami dostrzegły migoczące słabe światło.

— Chyba Iw kręci się po domu? — szepnęła Kinga.

— Zaraz to sprawdzę — powiedziała Renata, stojąc już w drzwiach pokoju, a po chwili powoli je otworzyła.

— Cicho jest. Nie słyszę kroków. To nie Iwona — stwierdziła. I kiedy już miała wracać do łóżka, usłyszała skrzypnięcie, odgłos ten dobiegał z kuchni. Stawał się coraz to wyraźniejszy. Teraz brzmiał jak ciężko stawiane kroki.

— Iwona tak nie chodzi — powiedziała w pewnym momencie Renata. Wciąż nasłuchiwały. Kroki zbliżały się do ich pokoju. Teraz rozbrzmiewały w dużym pokoju. Ciężkie, nierówne, jakby ktoś idąc, kulał. Renata odruchowo zamknęła drzwi. Malutki korytarz dzielący ich od pokoju gościnnego już po sekundzie wypełniły wyraźne stukania. Tym razem jakby ktoś pukał w ścianę. A zaraz potem w drzwi. Tego było stanowczo za dużo dla dziewczyny. Tym razem to Kinga zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi od ich pokoju i zawołała w głąb bardzo słabo oświetlonego pomieszczenia:

— Kto tam!? — Jedynie wątły blask księżyca, padający z okna dużego pokoju i ich z lampki nocnej, oświetlał tę przestrzeń.

Odpowiedziała jej zupełna cisza. Umilkły kroki i stukania. Nawet nie było echa jej słów, ale dziewczyna ponowiła pytanie:

— Kto tam!?

Nic… Zupełna cisza.

— Może to wiatr. Okno w kuchni było uchylone… a okiennice? Okna są stare i też skrzypią. — Nieśmiało i z nutką niedowierzania we własne słowa powiedziała Ewelina.

— No coś ty — szepnęła Kinga — Ja wszystko pozamykałam przed snem.

— Cicho — poprosiła Renata. Znów zaczęła wsłuchiwać się w tę ciszę. A ta stawała się dziwnie niemiła. Przeszedł ją dreszcz, a w ciało gwałtownie wtargnął chłód. Uderzył w nią z taką siłą, że omal nie upadła, jakby ktoś ją pchnął. Zatoczyła się. W ostatnim ułamku sekundy uchwyciła się klamki. Ten gest uratował ją przed upadkiem.

— Jejku. Co się tu dzieje? — szepnęła Kinga, kiedy spostrzegła, jak jej koleżanka usiłuje uchronić się przed zderzeniem z podłogą. Renata również czuła się zszokowana. Chłód otoczył jej ciało. Na rękach dostrzegła, jak unoszą się jej włoski. Puściła klamkę i niewiele myśląc, pobiegła w kierunku łóżka, krzycząc:

— Iwona! Iwona!

Dziewczyny zamarły w oczekiwaniu na koleżankę. Ta zjawiła się zaspana, nic nierozumiejąca po paru minutach.

— Chryste, co się tak wydzierasz?! Umarłego byś obudziła — mówiła to, stojąc w drzwiach.

One wpatrzone w nią, przerażone, zdołały jedynie wyszeptać:

— Coś tu jest.

— Co? O czym mówicie? — Iwona nadal nic nie rozumiała, ale i ona odczuła ten dziwny chłód. Rozejrzała się po pokoju. Firanki w oknie nieco uniosły się, niesione podmuchem wiatru. Okno było teraz uchylone. Jej koleżanki popatrzyły na nie ze zdziwieniem.

— Przecież je zamknęłam — szepnęła Kinga, nikt jej nie odpowiedział.

Światło wciąż migało. Po ścianach wędrował cień. Nie było to odbicie jej sylwetki ani dziewczyn. One skulone i wtulone w siebie siedziały teraz razem na łóżku. Cień łagodnie przemieszczał się w kierunku okna. Nagle firanka drgnęła zdecydowanie mocniej, uniosła się ku górze, jakby szarpnięta czyjąś dłonią. Po ułamku sekundy skrzydło okna trzasnęło. Posypała się szyba, jej drobne kawałeczki spadły z brzękiem na podłogę. Tam po chwili zaczęły się mienić. To blask księżyca wtargnął w ich kawałki i łuną światła ukazał zdziwione spojrzenie Iwony. Jej koleżanki krzyknęły równocześnie:

— Co się tu dzieje?!

W tym samym ułamku sekundy rozległo się głośnie pukanie do drzwi wejściowych, a zaraz potem zabrzmiał znajomy głos.

— Otwierajcie. Burza znów nadchodzi. Iwonko! Dziecko! Córeczko! To ja, tato! Nad wsią istne szaleństwo.

Iwona czym prędzej podbiegła do drzwi i gwałtownie je otworzyła. Jan szybko wszedł do środka. I dokładnie wtedy z czarnego jak sadza nieba spadł rzęsisty deszcz, a niebo cięte błyskawicami co rusz odsłaniało ową czerń. Grzmoty nie ustawały.

— Niech to szlag. Szybko zamykajmy wszystkie okiennice. — Jan biegał od jednego pokoju do drugiego. Rozległy się trzaski, jakby cały dom ulegał sile wiatru, a wokół niego łamały się gałęzie drzew. Po chwili jedna z nich uderzyła tuż obok schodów domu. Konar zaczął rytmicznie uderzać w drzwi. Unoszony przez wiatr, raz za razem, bił w próg. Dziewczyny jednomyślnie wykonywały polecenia mężczyzny. I po paru minutach, jak się im zdawało, były zamknięte wszystkie okna, drzwi i zabezpieczone zasuwy. Odetchnęli z ulgą. Poczuli się bezpieczni, gdy nagle rozległo się brzmiące jak łomot walenie. Tym razem dobiegało ono ze strychu.

— Chyba nie domknąłem włazu na dach — wyszeptał mężczyzna. Wstał i ruszył w kierunku drzwi. Dziewczyny siedziały jak zahipnotyzowane, żadna się nie ruszyła. Jan szedł dość niepewnie, jednocześnie mówiąc:

— Cholera, co za ulewa! Takiej burzy nikt się nie spodziewał. Siedźcie tu, zaraz wracam — dodał w chwili, kiedy już znajdował się po drugiej stronie. Stanął w progu, spojrzał na nie, a dziewczyny i w jego wzroku dostrzegły niepokój, a może był to lęk?

Wtedy otoczyła go łuna światła. Była dziwna. Wydostawała się ze szczeliny w drzwiach wejściowych, jakby pragnęła siłą się wcisnąć do domu. Zawładnąć nim i mężczyzną. Jan raptownie odwrócił się w jej kierunku, blask światła na ułamek sekundy oślepił go.

— Kto tam? Gienek, to ty? — zawołał w głębię przedpokoju. Nie spodziewał się co prawda kolegi, ale kiedy po namowach żony wychodził z domu, ten sam zainteresował się, dokąd się wybiera i zaoferował mu swoją pomoc. Dlatego Jan pomyślał o sąsiedzie, kiedy zza jego pleców dobiegł go przytłumiony odgłos kroków. „Niemożliwie, by to był on, aby wszedł do domu” — pomyślał przez moment logicznie. Usiłował znaleźć wytłumaczenie dla tych zbliżających się odgłosów, dla tych stukań. Patrząc w mrok, usiłując przedrzeć się przez jego kolejne warstwy, znów zaczął nieco nerwowo rozmyślać. „Gienek nie wszedłby do domu. Więc kto w nim jest?”. Mężczyzna niepewnie ruszył przed siebie. Światła w domu naprzemiennie gasły i pojawiały się, lecz po niespełna pięciu minutach nietypowej iluminacji całkowicie zgasły. Jan potrząsnął latarką. Ta również się nie zapaliła. Tylko potężne rozbłyski wpadające przez okno w kuchni rozświetlały na ułamki sekund ciemność. Jan wciąż szedł, coraz wolniej. Nie wiedzieć czemu, sam zaczął odczuwać lęk. Nie rozumiał go. Ponieważ był według niego irracjonalny. Nie należał do ludzi strachliwych, zabobonnych ani takich, których byłoby łatwo przerazić. Ale teraz. Teraz czuł, jak w jego ciało wtargnął chłód… i to on był przerażający. Miał wrażenie, że setki szpilek przebija jego ciało. I to na kilka sekund sparaliżowało mężczyznę. Znów zagrzmiało potwornie głośno, jakby piorun uderzył tuż obok domu. Wtedy drgnął. Zbliżył się do schodów na strych, kiedy miał już wykonać pierwszy krok, coś raptownie w niego uderzyło, jakby czyjaś silna dłoń usiłowała go zepchnąć. Odruchowo mocniej uchwycił się poręczy. Zatoczył się, stał teraz oparty o ścianę. I wtedy właśnie, między jednym a drugim rozbłyskiem, dojrzał cień na przeciwległej ścianie. Tuż przy wejściu do dużego pokoju, w którym wciąż wtulone w siebie siedziały przerażone dziewczyny. Cień ten zdawał się być postacią człowieka. Przesuwał się jakby po ścianie.

— Kto tam jest?! — Jan z całych sił krzyknął w tym kierunku.

Odpowiedziała mu tylko cisza. Cisza, jakiej by nikt nie spodziewał. Słychać było jedynie nierówny oddech Jana. Wszystko zamarło w bezruchu. On, ów cień i burza. Nawet umilkły odgłosy z dworu. Cisza była równie przytłaczająca, co poprzedzające ją odgłosy.

— Kto tam jest?! — Jan przerwał ciszę. Jego głos przeniknął nawet przez ściany wprost do pokoju, gdzie Iwona, jego córka i jej koleżanki usiłowały pojąć to, czego wszyscy właśnie doświadczali. Po chwili dziewczyna zareagowała na głos ojca, krzycząc:

— Tatko, wszystko w porządku?!

— Siedźcie tam! Nie wychodźcie! — odpowiedział mężczyzna i ponownie wszedł na schody prowadzące na strych. Tym razem bez przeszkód do niego dotarł. Pchnął drzwi. W mroku, w którym tym razem łuna blasku księżyca rozświetlała przestrzeń, dostrzegł niedomkniętą klapę na dach. Ta wciąż unoszona podmuchem wiatru unosiła się lub opadała. Lecz to nie były te odgłosy, które słyszeli. Właz nie byłby w stanie wytworzyć aż takiego hałasu, który by rozniósł się echem po całym domu. Był zbyt mały. To było zwykłe, małe okno dachowe. Tyle tylko, że Jan wymienił je na drewnianą klapę. Kiedy wszedł po drabinie, dostrzegł, że zasuwa jest ułamana. Nie miał przy sobie narzędzi. Powoli zszedł i w chwili, kiedy stanął na podłodze, znów niebo, niczym olbrzymich rozmiarów srebrny nóż, przecięły błyskawice. Jedna po drugiej. Zrobiło się jasno. I wtedy właśnie, gdzieś tam, hen, na linii horyzontu, niebem wstrząsnęły kolejne grzmoty. Burza nie dawała za wygraną. Mężczyzna jednak musiał zacząć szybko działać.

— Tato! — usłyszał między jednym a drugim uderzeniem pioruna. — Wszystko w porządku?! — to Iwona zaniepokojona jego długą nieobecnością zaczęła go nawoływać.

— W porządku, dziecko! — zawołał z całych sił.

A w tym czasie, kiedy Jan naprawiał właz na dach, Iwona i jej koleżanki usiłowały bez lęku rozmawiać.

— Ale mamy przygodę — powiedziała Renata, a w jej głosie dało się usłyszeć pojedyncze nutki udawanego rozbawienia.

— No nie wiem, czy to fajna przygoda — powątpiewała Kinga.

— Brakuje tylko w tej sytuacji… duchów — mówiąc to, Ewelina nadała swojemu głosowi tajemniczy i pełen grozy ton.

— Nawet tak nie żartuj! — prawie krzyknęła Iwona. Po tych słowach szybko wskoczyła na łóżko i niczym mała dziewczynka nakryła się kocem.

— Wiecie co… Myślę, że to nie są tak do końca żarty. Ten dom od początku wydał mi się dziwny — Ewelina niemal wyszeptała te słowa, ale zagłuszył je kolejny grzmot. Niebo znów było rozrywane przez kolejne błyskawice.

— Kiedy ta noc się skończy! — Renata niemal krzyknęła.

— No tak — zawtórowała jej Kinga. Mówiąc równie głośno co Renata. — Tylko noc budzi demony — wykonała rękoma gest, poruszając nimi gwałtownie, a unosząc się z wersalki, wydobyła z siebie głos przypominający bardziej pohukiwanie sowy niż człowieka. Jej ręce wyciągnięte do przodu niczym jak u lunatyka i ów odgłos wydobywający się z jej gardła miały rozbawić dziewczyny i nadać jeszcze więcej, choć zabawnej, tajemniczości całemu wydarzeniu, ale efekt był odwrotny. Jej koleżanki raptownie zaprotestowały zarówno słowami, jak i czynem.

— Przestań się wygłupiać! — pierwsza zawołała Iwona. Pozostałe dziewczyny jej zawtórowały.

— Dobra już, dobra, ale z was lękliwe dziewczyny — dodała zrezygnowana, siadając obok Iwony na łóżku. Zaraz potem szepnęła:

— Gdzie ten twój tato?

Kiedy dziewczyna miała jej już coś odpowiedzieć, do pokoju wszedł Jan, mówiąc.

— Jak tylko przestanie grzmieć, wracamy do wsi… Do domu. Nie zostawię was tu. — Jego głos był równie stanowczy, co niepewny. Wciąż nie umiał sobie wytłumaczyć tego, czego doświadczył na schodach.

Spokój jednak nie nadchodził tak szybko, jakby sobie tego wszyscy życzyli. Na dworze wciąż szalała burza. Deszcz niczym kosiarz zacinał i uderzał w ziemię, a pioruny, choć już nieco słabsze, nadal rozświetlały niebo. Jednak teraz nie towarzyszył im ten zatrważający odgłos grzmotów. Oddalał się od polany, na której stał dom marzeń Anny i Józefa. Oddalał się nawet od wioski. Kiedy udało się w końcu zapalić światło, wszyscy odetchnęli z ulgą. Z kątów pokoju, domu, tak tajemniczego i groźnego podczas trwania mroku i burzy, nic już nie wyzierało. Światło skutecznie rozproszyło nie tylko strach, ale i kryjące się rzekomo po jego zakamarkach „mroczne potwory” — jak raczyła to zauważyć Kinga. To właśnie ona pierwsza weszła z latarką Jana do ciemnej jeszcze kuchni, by nastawić czajnik na herbatę, i to ona pierwsza zawołała w chwili, kiedy ponownie w domu zapaliły się wszystkie światła:

— Największy strach rodzi wyobraźnia. A teraz, po chwili grozy, czas na gorący napój. Komu herbatka z melisy? — mówiąc to, zaśmiała się. I o dziwo, tym razem jej koleżanki zawtórowały jej, nawet Jan uśmiechnął się i idąc za dziewczynami do kuchni, dodał:

— Wyobraźnia czy nie. Duchy czy karaluchy. Nieważne, zaraz jak wypijemy herbatę, wracamy do wioski. Nie zostawię was tu. Córciu — przy tych słowach, siadając już przy kuchennym stole, spojrzał na Iwonę i szepnął: — Muszę was stąd zabrać, bo jak nie, to mama mnie zabije.

— Oj, tatko… –Tonem niedowierzania, a jednocześnie żalu odparła dziewczyna. — Nie zabije, nie zabije, a my nie będziemy się tłuc po nocy. Dochodzi już czwarta. Ty prześpisz się na poddaszu lub w małym pokoju, a my jakoś pomieścimy się w dużym. Są tam dwa łóżka. Ponadto mamy śpiwory. Nikt z nas nigdzie nie będzie jechał. Do wsi jest ponad sześć kilometrów. A do mamy zaraz zadzwonię, tylko sprawdzę, czy telefon komórkowy już działa. — Dziewczyna była równie stanowcza co jej tato.

Nie minęło pół godziny, jak po rozmowie z mamą i rozlokowaniu się wszystkich wygodnie w łóżkach, Iwona wraz z koleżankami spała. Jan również. Tym razem deszcz nie był taki szalony, łagodnie, wręcz usypiająco stukał rytmicznie w parapet. Jego melodyjne dźwięki ukoiły nerwy, zmysły i powiodły wszystkich do krainy snu.


Ranek obudził ich echem śpiewu skowronków i innego ptactwa. Trel ich niósł poranny zefirek, robił to łagodnie, miękko i osadził na trawie, zamykając go w kroplach rosy.

Dziewczyny i Jan szybko się ubrali, nawet nic nie jedli i ruszyli do wioski. A tymczasem wiatr wiąż subtelnie, niewinnie wręcz, przepływał pośród drzew, krzewów i budynków. Ludzie z niedowierzaniem spoglądali teraz na spustoszenia, jakich dokonała nocna burza. Połamane gałęzie drzew wbijały się w rozmiękłą ziemię, gdzieniegdzie były rozrzucone drwa lub inne stojące luzem rzeczy, wiadra, kosze czy narzędzia: łopaty, grabki widły i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Jan i jego żona stali na podwórzu i z takim samym bólem w oczach jak inni sąsiedzi spoglądali na zniszczenia.

Dziewczyny wzięły się szybko do pracy. Już w chwili, kiedy dojeżdżali do zabudowań, wiedziały, że czeka ich jej sporo. Dom na polanie i ich odpoczynek musiał poczekać. Zresztą nie tak wyobrażały sobie swoje wolne dni. Od jakiegoś czasu jakieś złe fatum krążyło nad ich głowami. Jakby krok w krok za nimi szła zła passa. Najpierw rozstania z facetami lub też, jak powiedziała Kinga: „Facet z doskoku i na chwilę”, nie wspominając o kiepskich posadach… A teraz ten urlop. Na razie dostarczał im nieco „nerwówki”, jak skomentowała to Ewelina. Kinga była innego zdania, ale tylko ona. Ponieważ stwierdziła, pijąc w kuchni rodziców Iwony kawę: „że w końcu coś zaczęło się dziać”. Ale jej słowa nie spotkały się z aprobatą koleżanek. Przemilczały je. Iwona tylko pomyślała, że ta zła passa ciągnie się już ponad rok. Teraz zajęte porządkowaniem podwórka skupiały się na pracy, a nie na rozmowie, jednak do czasu.

— Wiecie co — powiedziała Ewelina, zbierając drwa i układając je pod dachem domu — myślę, że czas nazwać sprawy, rzeczy po imieniu. Prześladuje nas, wszystkie, pech. Renia i Patryk, do bani… związek, Kinga i Marcin, nie lepiej, nie gniewaj się, Kim, ale to farsa. Seks i nic więcej. — Po tych słowach spojrzała znacząco na przyjaciółkę, ta tylko uniosła brwi i dyskretnie kiwnęła głową. Nie mogła zaprzeczyć. Ale Ewik nie skończyła na tym swoich wywodów. — Mój Adam. No cóż, ten związek pozostawia sporo do życzenia. Mało tego, Kingi starzy szykują się do rozwodu. Iw… Ty wciąż samotna — z tymi słowami zwróciła się do zamiatającej podwórze dziewczyny, ta również potwierdzająco kiwnęła głową. — Oj, mówię wam, kochane, trzeba nam egzorcysty. Lub idziemy do dobrej wróżki. Zaraz. — Ewelina olśniona nagle jakimś pomysłem zaprzestała walki z rozrzuconymi deskami kawałkami drewna i nieco prowokacyjnie biorąc się pod boki, powiedziała głosem pełnym konspiracji. Jej pytanie było raczej skierowane do Iwony:

— Laska, czy tu nie ma jakiejś dobrej, mądrej wróżki? Może gdzieś mieszkają nieopodal Cyganie?

— Nic na ten temat nie wiem, ale we wsi jest taka jedna pani — odparła Iwona. — Nazywają ją „Białą Damą”.

— Białą Damą? — tym razem odezwała się Renata. Jej głos zdradzał pełne zdziwienie. I ona przystanęła, wiadro i tak nie pomieściłoby już więcej. Po sam rant wypełniały go kawałki gałęzi i naniesionych wiatrem liści.

— Tak… To poprzez pryzmat włosów i strojów. Ona ma na imię Anastazja i rzadko z kimkolwiek rozmawia. Myślę, że ludzie stronią od niej, bo się jej boją. Krąży nawet taka opowieść.

— Oj, czekaj. — przerwała jej Ewelina. — Lubię takie historie, ale nie przy pracy. Zróbmy szybko, co do nas należy. A ponieważ jest już ślicznie. Świeci słonko, śpiewają ptaszki i tak dalej, to wracamy na naszą polanę. Tam nam wszystko opowiesz. Dziewczyny, ruchy — dodała, a jej słowa zabrzmiały niczym rozkaz. Koleżanki nie zaprotestowały, choć zżerała je ciekawość. Chciały poznać opowieść o „Białej Damie”, ale bez sprzeciwu wróciły do pracy.


Słońce zakryte tylko śladowo białymi obłokami suszyło ziemię i wynagradzało wszystkim gniew władcy nocy. Po chwili na podwórzu ponownie zjawili się Jan z żoną, zaczęli zbliżać się do Iwony i jej koleżanek. Oni również zakończyli uporządkowanie terenu znajdującego się z tyłu domu. Tam drewniany wysoki płot runął na róże Alicji. Część z krzewów różanych uległa zniszczeniu. Zrobili na razie tyle, co mogli. Jan odczuł na sobie trudy nie tylko nocy, ale i dnia. Poczuł się zmęczony, zauważyła to Alicja i namówiła męża do powrotu do domu. Obeszli budynek raz jeszcze, nic więcej nie dało się na dziś zrobić, kiedy weszli na tę część podwórza, gdzie były dziewczyny, Alicja powiedziała:

— Dość na dziś. Wracamy odpocząć i coś zjeść.

Nikt nie zaprotestował.


***


— Przykro mi, że taki macie urlop — powiedziała Alicja w chwili, gdy nalewała dziewczynom zupy.

— Nam nie. To w końcu dopiero drugi dzień. Wszystko, co dobre, dopiero przed nami — odparła Ewelina. Uśmiechnęła się przy tych słowach, a jej koleżanki potwierdzająco kiwnęły głowami. Do pokoju wówczas wszedł Jan i spytał zaciekawiony:

— Co przed wami, moje drogie? Jeśli mogę wiedzieć.

— Wspaniały urlop, tatku — odparła Iwona i ucałowała siadającego do stołu na posiłek ojca w policzek. Ten uśmiechnął się, nie kryjąc swojego zadowolenia. Obejście było już w miarę uprzątnięte. Pyszny obiad stał na stole, a jego żona i córka oraz miłe dziewczyny mimo wszystko były radosne. On sam już zapomniał o tym, czego doświadczył nocą. Właśnie rozsmakowywał się w przepysznym kapuśniaczku.

Dziewczyny zostały do późnego wieczora, zjadły przepyszne ciasto z wiśniami na deser, spokojnie obejrzały film, a potem wróciły spacerkiem do domu na polanie. Księżyc jak dobry czarodziej oświetlał im drogę powrotną.

Rozdział III

Biała Dama


„Niedopowiedzenia rodzą domysły”


M. Grzebuła


W spokoju i pełnym relaksie mijał im dzień. Zbliżał się wieczór.


Dom na polanie otoczony blaskiem zachodzącego słońca, otulony soczystą zielenią dębów i jaśminowych krzewów, nie budził już w dziewczynach tych samych emocji co poprzedniej nocy. Sprawiał wrażenie, jakby w zaciszu tego zakątka lasu spokojnie drzemał. Okiennice jak skrzydła ptaka subtelnie poruszane lekkim wiatrem melodyjnie od czasu do czasu skrzypiały. Jakby mruczały. Tuż przy ganku na swoich leżakach, wystawiając nieco blade buzie ku słońcu, siedziały cztery przyjaciółki, ale tylko jedna z nich mówiła. Pozostałe, wsłuchane w jej łagodnie brzmiący głos, odbywały przy każdym słowie podróż ku przeszłości „Białej Damy”.

— Anastazja urodziła się, jak głosi wieść, pod koniec 1923 roku w rodzinie, w której oprócz niej było siedmiu braci. Ona była jedyną dziewczynką. Od samego początku sprawiała wrażenie innej. Stroniła od innych dzieci, za to z uwielbieniem przygarniała wszelkie możliwe zwierzęta. Umiała z nimi rozmawiać, jak mówią ludzie, którzy ją pamiętają z tamtych lat. Najbardziej jednak kochała koty. Wszystkie niemal przygarniała. Jej rodzice, ojciec kowal, a matka krawcowa, załamywali czasem ręce. Bracia pomagali w niedużym gospodarstwie i ojcu w kuźni, a mała Anastazja nic, tylko zwierzęta.

Kiedy podrosła i miała jakieś osiem lat, znała chyba każdego kota czy psa we wsi. A i te z lasu zwierzęta nie były jej obce. Ani ona im. Był rok 1938, Anastazja chodziła jeszcze do szkoły. Nie lubiła jej. Uciekała przy pierwszej lepszej sposobności z lekcji. Ale co dziw, zaczęła z czasem uczyć się dobrze. — Iwona na moment przerwała swoją opowieść, spojrzała na koleżanki… Te dokładnie w tej samej chwili spojrzały na nią, jakby wyrwane z transu. W ich oczach dostrzegała zaniepokojenie, że może na dziś, na teraz Iwona postanawia zakończyć opowiadanie o życiu Białej Damy, której historię zdołała już poznać, jako mała dziewczynka, a którą z takim upodobaniem opowiadała jej ciocia Helenka, najstarsza z sióstr Jana. Ale nic z tego. Iwona tylko międzyczasie zapragnęła się napić. Upał stawał się nieprzyzwoity. Mimo iż dochodziła siedemnasta, nic nie zapowiadało, że nastąpi ochłodzenie. Ziemia spragniona słońca pochłaniała każdy z jego promieni, parowała. Iwona mrugnęła do oczekujących dalszego ciągu opowieści koleżanek i już po paru sekundach ponownie zabrała je w krainę wspomnień.

— Tak więc mała Anastazja rosła pozornie beztrosko. Z czasem dano sobie spokój, a że ówczesny poziom edukacji na wsi kończył się na czwartej klasie, to Anastazja brnęła krok po kroku w obcy jej świat liter i cyfr, i wciąż się oddalała od rodziny, od ludzi… I jak wieść głosi, zaprzestała dalszej nauki, a zresztą nie miała nawet szansy na jej skończenie. Zbliżał się rok 1939. Miała już prawie skończone piętnaście lat, a tego lata jeszcze bardzo urosła. Do września zostało niewiele tygodni. Był koniec lipca, gdy do wsi zjechali Cyganie. Anastazja była nimi zauroczona, a oni nią. I nikt nie wie, jak do tego doszło, kto był za to odpowiedzialny, ale stało się to, czego obawia się każdy rodzic. Byli bezsilni, a ona wciąż biegała do ich obozu, aż pod koniec sierpnia tego roku Anastazja zniknęła, dwa dni później zniknęli Cyganie. I nastał pierwszy września. Co było potem, to wiemy. — dodała nieco smutniej, lecz zaraz po chwili zadumy wróciła do przerwanego wątku. — Rodzice Anastazji, jej krewni mimo zawieruchy wojennej rozpytywali w okolicznych wioskach, a nawet w pobliskim miasteczku o dziewczynkę. Niestety ślad po niej zaginął. I pozornie wydawałoby się, że to będzie koniec jej historii, ale nic bardziej mylnego. To jest dopiero początek — wtrąciła Iwona. Wstała z leżaka, podeszła do niedużego drewnianego stołu, sięgnęła po znajdujące się na nim owoce i przegryzając soczyste czerwone jabłko, spytała nagle bez związku z opowieścią:

— Nie jesteście głodne? Może coś upichcimy. W końcu do kolacji została godzinka. Nie wiem jak wy, ale ja jadam wcześnie.

— Tak, tak. Ja też już zgłodniałam — pierwsza odezwała się Kinga i wstając, nie omieszkała nawiązać do opowieści Iwony:

— Po kolacji dokończysz tę historię?

— Tak — padła odpowiedź.

— Musisz — bez wahania wtrąciła się Renia, także ona wykazywała spore zainteresowanie losami Białej Damy.


Już po kwadransie, kiedy leżaki, koce i inne rzeczy ze stołu znalazły się na ganku, dziewczyny po wzięciu lekkiego tuszu w miskach zaczęły przygotowania do kolacji. W ruch poszły ogórki, pomidory, rzodkiewka i wszelka inna możliwa zielenina, a do tego, jak podsumowała Renia: „Chrupkie pieczywko i odrobina masełka stanie się ukoronowaniem ich wspólnego dzieła”.

Herbatka malinowa dla Reni i Kingi, a mała czarna z mleczkiem dla Iwony i Eweliny stały już na stole wraz z ogromnym półmiskiem sałatki, i oczywiście ulubione chrupkie pieczywo Reni również. Dziewczyny ochoczo zasiadły do stołu. I wtedy właśnie rozległo się łagodne pukanie do drzwi.

— Kto to może być o tej porze? — ze zdziwieniem spytała Iwona. Jej wyciągnięta ręka z łyżką zamarła w bezruchu nad półmiskiem.

— Nie wiem, ale to na pewno nie duchy. Jak ostatnio — wtrąciła niby-żartem Ewelina. Koleżanki zareagowały na jej słowa syknięciem. Wszystkie trzy jak na komendę. Nie zapomniały jeszcze nocnych cieni wędrujących po ścianach i owego tajemniczego światła wciskającego się w szczelinę między drzwiami a podłogą. Ale Ewelina już tego nie słyszała, właśnie stała pod drzwiami i dość stanowczo spytała:

— Kto tam?

Po chwili do uszu jej koleżanek dobiegł jej radosny głos, witający kogoś w drzwiach.

— Ach, to ty. Miło, że wpadłeś. Zapraszam. Wchodź. Masz szczęście lub inaczej powiem. Wiesz, kiedy się pojawić. Właśnie jemy kolację. No, wchodź — ponaglała gościa. Nie minęły dwie minuty, jak w drzwiach kuchni stanął nieco skrępowany Alan.

— Przepraszam was, że bez uprzedzenia przyjeżdżam, ale nie mogłem się do żadnej z was dodzwonić. — Wciąż stał w progu i dopiero w chwili, kiedy Ewelina łagodnie go pchnęła do środka kuchni, wszedł niepewnym krokiem. Pierwsza zareagowała Iwona, mówiąc:

— Bardzo się cieszę, że jesteś. Że przyjechałeś — Dziewczyna była lekko speszona. Cieszyła się i to bardzo, ale nie chciała od razu (choć miała na to ochotę) rzucić się mężczyźnie na szyję. Chrząknęła, gestem ręki zaprosiła Alana, by wszedł dalej, i równocześnie dodała:

— I nie masz za co przepraszać. Zapraszamy. Kolacja czeka. Starczy dla wszystkich.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.