E-book
4.41
drukowana A5
28.61
Kasa chorych

Bezpłatny fragment - Kasa chorych


Objętość:
116 str.
ISBN:
978-83-8126-623-9
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 28.61

Wstęp

Pisząc wstęp do pierwszego wydania „Kasy chorych”, książki o patologii życia społeczno-politycznego i gospodarczego w gminie zakończyłem swój wywód zdaniem: „Wydaje mi się, że zawsze tak być nie musi”. Po jedenastu latach muszę przyznać, że się myliłem. Niestety nutka optymizmu wpleciona w tę niechlubną historię kulawej demokracji lokalnej, wyrosłej na podglebiu żądzy władzy i chciwości okazała się nieuprawniona. Wprawdzie przerzedziły się szeregi harcowników wykorzystujących pozycję radnych i urzędników samorządowych do zaspokojenia własnych potrzeb i ambicji. To jednak w miejsce usuniętych z mocy wyroków sądowych lub z woli wyborców, cynicznych samorządowych hochsztaplerów pojawili się inni. Wyrośli z tego samego pnia, na polu zwykłego, ludzkiego egoizmu pod płaszczem hipokryzji. Uzupełnili ubytki, stając dzielnie w jednym szeregu z weteranami, którym z różnych powodów udało się uniknąć nieśpiesznej i nieskutecznej ręki sprawiedliwości. Nadzieja na odnowę samorządności o cechach pracy organicznej dla ogółu mieszkańców znów okazała się złudna.

Towarzysz Tadeusz

W słoneczny, lecz chłodny poranek 17 kwietnia 1994 roku panowała w Kamieńsku senna atmosfera, typowa dla małych, polskich miasteczek. Tyle, co przejechały autobusy dowożące pracowników do bełchatowskiej kopalni, a kobiety już wracały do domów po dokonaniu porannych zakupów. Liczne na placu Wolności sklepiki już opustoszały, jedynie przed sklepem Framera przestępowało z nogi na nogę kilku meneli w oczekiwaniu na przypadkowego fundatora. Pachniało piwem i tanim owocowym winkiem.

Od strony Gorzędowa nadjeżdżał samochód. Za kierownicą siedział Tadeusz Gaworski, pracownik Urzędu Skarbowego w Bełchatowie. Pan Tadeusz jechał na sesję Rady Miejskiej w Kamieńsku, w której zasiadał od czterech lat. Fizycznie zasiadał w ławach Rady nader rzadko, gdyż stracił zainteresowanie dla spraw gminnych od czasu, kiedy przegrał rywalizację o fotel wójta gminy z miejscowym weterynarzem Michałem Piekarskim. Od tego czasu wiele się jednak zmieniło, więc pan Tadeusz ponownie włączył się w samorządowe rozgrywki. Co było powodem tej nagłej zmiany? Otóż kilka tygodni wcześniej w rządzącej ekipie Solidarności nastąpił poważny rozłam. Przewodniczący Rady Miejskiej Grzegorz Turlejski poróżnił się mocno z burmistrzem i postawił wniosek o odwołanie go ze stanowiska. Wiadomość o możliwym wakacie na najwyższym stanowisku w gminie uskrzydliła Gaworskiego. Widać było, że złapał wiatr w żagle. Po czterech latach od dnia, kiedy stracił stanowisko naczelnika gminy sprawowane z namaszczenia komuny, zaświtała mu nadzieja na odzyskanie władzy, Chciał zostać burmistrzem. Marzył o tym w ciągu tych lat, kiedy tułał się po różnych spółkach, gdy usunięto go ze stanowiska dyrektora miejscowego banku spółdzielczego, za udzielanie hochsztaplerom pokaźnych, nieściągalnych kredytów. Także wtedy, kiedy znalazł pracę w Urzędzie Skarbowym w Bełchatowie, dokąd musiał jeździć codziennie kilkadziesiąt kilometrów. Jechał na sesję rady z nadzieją, że znów zasiądzie w gminnym fotelu, a tym razem będzie to fotel burmistrza. Dręczyła go jednak obawa. Czy wszyscy radni, na których głosy liczył dotrzymają obietnic, jakie od nich otrzymał a ostatnich kilkunastu dniach? Wiedział jak to jest, przecież sam składał wiele obietnic, których dotrzymywać nie zamierzał. Liczył na 5 radnych PSL-u, co pozostawieni sami sobie przez prezesa, któremu działalność społeczna już się nie opłacała, początkowo sprzyjali wójtowi Piekarskiemu. Później, kiedy wójt poróżnił się z liderem własnego ugrupowania, oni niezorientowani w personalnych rozgrywkach stali się łatwym łupem pana Tadeusza, bo z PSL-em nic już ich nie łączyło. Licząc głos własny potrzebował jeszcze 4 czterech z grupy Solidarności. Po rozmowach, których nie skąpił obietnic swoim nie był jednak całkowicie pewny tych ludzi wiedząc, że kto zdradza raz uczyni to bez wstydu po raz kolejny. Tak rozmyślając minął grupkę meneli, którzy znalazłszy właśnie fundatora popijali winko przed sklepem. Takim to dobrze, niewiele im do szczęścia potrzeba — pomyślał zatrzymując samochód na gminnym parkingu.

Sesja miała dwóch rozgrywających. Pierwszą część rozegrał znakomicie Grzegorz Turlejski. Zgodnie z jego życzeniem i na jego wniosek siedemnastu radnych odwołało jednogłośnie ze stanowiska burmistrza nieobecnego z powodu choroby Michała Piekarskiego. W ten sposób, na swoje nieszczęście Turlejski otworzył szeroko drzwi towarzyszowi Tadeuszowi do gabinetu szefa gminy. Rozgrywającym drugiej rundy był już Gaworski. Dziesięć oddanych na niego głosów przyniosło mu na dwa miesiące przed wyborami samorządowymi upragnione stanowisko burmistrza. Pan Tadeusz promieniał. On układny beneficjent komuny wygrał z ekipą Solidarności zajmującą w Radzie Miejskiej dwie trzecie miejsc. Mocno uchwycił ster władzy a kto ma władzę ten ma siłę. Możliwości człowieka, który uchwyci władzę wzrastają w postępie geometrycznym. Teraz on, Tadeusz Gaworski, niedawny banita, zmieniający często pracę, wyrzucony z Banku Spółdzielczego i pomawiany o korupcję stał się pierwszym człowiekiem w gminie. Schlebiali mu pracownicy Urzędu Miejskiego tak niedawno jeszcze słuchający ślepo Michała Piekarskiego. Zabiegali o rozmowę z nim wykonawcy gminnych inwestycji.

Mimo niskiego wzrostu i skromnej postury mógł z góry patrzeć na innych, z tym swoim mylącym, pozornie dobrotliwym wyrazem twarzy, który był tylko maską bezwzględnego gracza, zimnego kalkulatora. Niepozorny wygląd kolejowego kasjera z czasów wczesnego PRL-u i brak erudycji, z powodzeniem nadrabiał pozując na tak zwanego swojego chłopa. Ta prosta taktyka, służalczość wobec zwierzchników i głęboko skrywana ambicja pozwoliły mu utrzymywać się przy władzy przez całe dziesięciolecia. Trudne dla siebie okresy potrafił spokojnie przeczekać na jakimś niższym, ale kierowniczym stanowisku. W odpowiedniej chwili wracał, stawał w szranki i wygrywał. Tak było w 1980 roku, kiedy na fali politycznej odwilży zmuszono do odejścia ze stanowiska ostatniego z nominowanych przez władze partyjne w Piotrkowie, naczelnika kamieńszczańskiej gminy.

Pan Tadeusz był wtedy w małej odstawce i zarządzał grupą remontowo-budowlaną przy Urzędzie Gminy. O tej grupie mówiono, że przepija fundusz gminny. Nie znaczyło to wcale, że jako kierownik pił ze swoimi pracownikami, on to tylko tolerował. W tamtych, zmierzchłych już czasach wysokość wynagrodzenia za pracę na państwowych etatach była regulowana przez rząd w Warszawie, na poziomie minimum socjalnego. Niestety, w tym koszyku niezbędnych zakupów nie uwzględniano tak znaczącej pozycji jak wydatki na alkohol. Skoro, więc powstrzymywanie się od picia nie wchodziło w rachubę, trzeba było kraść. Kradzież mienia państwowego nie była uważana za grzech, a jeśli tak było to nic dziwnego, że pracownicy gminnego zaplecza już od rana łamali sobie głowy, co by tu z zakładu pracy wynieść i komu sprzedać, aby było za co jeszcze przed fajerantem opróżnić kilka butelek wódki. Wyniesione na wódkę materiały rozpisywano na jakieś fikcyjne roboty. Kierownik grupy budowlanej nie musiał się martwić o środki finansowe na wynagrodzenia pracowników, bo wszystkie koszty utrzymania firmy pokrywał budżet gminy. Pan Tadeusz był jednak, jako się rzekło człowiekiem ambitnym i chciał się wykazać przed zwierzchnikami zmysłem organizacyjnym, W tym cele rozwinął podaż usług budowlanych, tyle, że fikcyjnych. Tanie kredyty na budownictwo mieszkaniowe i spory dopływ gotówki płynący do kieszeni kamieńszczan z Kopalni Węgla Brunatnego Bełchatów wywołały w gminie eksplozję budowlaną, Brakowało jednak materiałów budowlanych podlegających ścisłemu rozdzielnictwu. Jak na ironię gminna grupa budowlana miała tych materiałów w nadmiarze a to dlatego, że mogły być wykorzystywane wyłącznie do wykonywania usług. Dla pana Tadeusza była to woda na młyn. W jego biurze tłoczyli się klienci, a drzwi się nie zamykały. Ludzie chętnie płacili za układanie murów i zbrojenie stropów, choć tych usług pracownicy gminy wcale nie wykonywali. Chodziło im oczywiście o pozyskanie deficytowej stali zbrojeniowej i nie mniej poszukiwanych pustaków i cegieł. Kierownik Gaworski ograniczał swoją inwencję do wystawienia fałszywych faktur i sporządzania fałszywych sprawozdań. Szkoła, jaką wtedy przeszedł ukształtowania jego mentalność, jako organizatora życia publicznego w gminie, a doświadczenie, które wtedy zdobył okazało się dla niego bardzo przydatne w bliższej i dalszej przyszłości.

Tymczasem z Gdańska powiał odświeżający wiatr. Zmurszałe struktury partyjne w Warszawie, ze strachu przed utratą władzy poluzowały śrubę i zaczęły stwarzać pozory demokratyzacji życia publicznego. Gminnej Radzie Narodowej w Kamieńsku zezwolono na wybór naczelnika gminy, spośród dwóch kandydatów zaakceptowanych przez komitet partii w Piotrkowie. Niespodzianki jednak nie było. Piotrkowska instancja nominowała towarzysza Tadeusza Gaworskiego. Po raz kolejny dała o sobie znać partyjna zasada: mierny, bierny, ale wierny. Kontrkandydatem był nauczyciel szkół średnich, związany ze Stronnictwem Demokratycznym Mirosław Krężlik. Wobec 70 % komunistów w radzie wynik głosowania mógł być tylko jeden. Zwyciężył towarzysz Tadeusz i zdobył fotel naczelnika gminy. Uzyskał jednak tylko dwa głosy więcej od kontrkandydata, co oznaczało, że część członków jedynie słusznej partii nie oddało swych głosów na partyjnego kolegę.

Od tej chwili dla Tadeusza Gaworskiego nastały złote czasy. Ruszyły, bowiem w teren wojskowe grupy operacyjne. Generał Wojciech Jaruzelski w swej naiwnej wierze w radziecki model socjalizmu zamierzał uzdrowić administrację i gospodarkę kraju przy pomocy wojskowej dyscypliny. Jednak wojskowi wypuszczeni z koszar na szerokie wody społecznego żywiołu poczuli się jak na urlopie wypoczynkowym. Gminni wielkorządcy przyjmowali ich jak udzielnych książąt. Kapitan i dwaj jego podwładni, którym armia powierzyła władzę nad Kamieńskiem żyli tu na poziomie godnym rzymskich senatorów. Zabawom i ucztom nie było końca. Koszty biesiad ponosiły miejscowe zakłady pracy. Ich kierownicy posługiwali się w tym celu sfałszowanymi fakturami. Hotel „Wisienka” był u szczytu powodzenia i ważności. W nim właśnie mieścił się sztab decyzyjny gminy. Oczywiście nic tam nie działo się bez towarzysza Tadeusza, bez jego wiedzy i akceptacji. Narady prowadzone w pokojach hotelowych mają to do siebie, że odbywają się na zupełnym luzie. Uczestniczył w nich często towarzysz Edward Chłapiński, sekretarz gminny partii komunistycznej /PZPR/, jeśli mu tylko nie przeszkadzały nauczycielskie obowiązki.

Wkrótce nastał stan wojenny, Trzynastego grudnia 1981 roku decydenci gminni i wizytujący ich wojskowi w nerwowym napięciu przeglądali napływające teleksem instrukcje. Słuchali uważnie radiowych komunikatów. Wyczekiwali. W Kamieńsku jednak nic szczególnego się nie zdarzyło. Mijały dni i tygodnie. Groza stanu wojennego powoli rozpraszała się w szarości codziennego życia. Bunt przeciw dyktaturze topniał w sercach ludzkich, jaki śnieg w lutowych deszczach 1981 roku. Normalniało, ale była to normalność pustych półek w sklepach, kartkowego rozdziału żywności i alkoholu. Ten ostatni był produktem najbardziej pożądanym, bo przydziałowa półlitrówka na miesiąc nie zaspakajała nawet podstawowych potrzeb. Braki zaopatrzenia w trunki uzupełniał „swój chłop”, towarzysz Tadeusz. Miał on szczególne prawo do przydzielania dodatkowych przydziałów wódki na różnego rodzaju uroczystości. Korzystał z tego pełną garścią zjednując sobie rzeszę zwolenników, choć tak naprawdę był tyko jednym z pali wbitych w polską ziemię, które podtrzymywały totalitarny ustrój, choć niekiedy nielicznym pomagał znosić niedogodności życia w tym ustroju. Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek. Tej dewizy towarzysz Tadeusz nigdy nie porzucił.

Pierwsze lata stanu wojennego smutne były i źle się zapisały w społecznej świadomości. Niełatwo było kupić nawet najbardziej niezbędne człowiekowi rzeczy. Odbywały się regularne bitwy o węgiel, materiały budowlane i pasze przemysłowe. Gminna Spółdzielnia sprzedawała towary, których często nie było wcale w magazynach. Zrozpaczeni ludzie szturmowali wagony kolejowe na stacji w Gomunicach, żeby zdobyć coś, za co dawno już zapłacili. Od kilku lat straszyły popękane mury budynku Szkoły Podstawowej w Kamieńsku. Stara szkoła została zamknięta zaraz po tym jak zauważono liczne pęknięcia murów spowodowane prawdopodobnie wstrząsem tektonicznym, który miał miejsce w rejonie wkopu bełchatowskiej kopalni odkrywkowej. Dzieci rozlokowano w dawnej łaźni, nad sklepami w budynku Gminnej Spółdzielni i gościnnie w gmachu szkół średnich. Tak dalej być nie mogło, więc naczelnik powołał przy Urzędzie Gminy grupę budowlana, która miała podjąć się zadania wzniesienia nowoczesnego budynku szkolnego, Pan Tadeusz miał w zanadrzu niebywały atut. Posiadał dokument, w którym zapisano, że Kopalnia Węgla Brunatnego Bełchatów sfinansuje w całości koszty budowy obiektu dla zaspokojenia potrzeb Szkoły Podstawowej w Kamieńsku.

Genezę tego dokumentu można poznać cofając się nieco w czasie, do gorących, pełnych napięć miesięcy drugiej połowy, brzemiennego w dramatyczne wydarzenia 1981 roku. Kamieńsk byłby w tym czasie oazą spokoju, gdybym nie powołał pod szyldem tego miasteczka Komitetu Protestacyjnego Rolników. Komitet działał na zasadzie samoobrony pokrzywdzonej przez bełchatowską kopalnię ludności, zamieszkującej teren objęty negatywnym oddziaływaniem leja depresyjnego tej kopalni. Szczytowym momentem akcji protestacyjnej, której przewodziłem były rozmowy Komitetu Protestacyjnego z Komisją Rządową, kierowaną przez wiceministra Górnictwa i Energetyki doktora Karola Buchowieckiego. Burzliwe obrady z udziałem przedstawicieli Krajowego Związku Rolników, władz województwa piotrkowskiego z wicewojewodą Franciszkiem Jaciubkiem i władz gminy Kamieńsk odbyło się w salce na piętrze budynku przyległego do siedziby Urzędu Gminy. Chodziło głownie o odszkodowania dla rolników za zdegradowane grunty rolne i odstąpienie od planów likwidacji wsi Koźniewice, ale też o zmuszenie KWB Bełchatów do wzniesienia w Kamieńsku nowej szkoły, jako rekompensaty za budynek szkolny uszkodzony przez wstrząsy tektoniczne wywołane wskutek naruszenia górotworu. Wprawdzie już wcześniej Kopalnia złożyła taką obietnicę, ale nie dotrzymała z powodu rzekomego braku wykonawcy, któremu można by było powierzyć budowę potężnego bądź, co bądź gmachu. Przedsiębiorstwa budowlane działały wtedy na podstawie centralnie zatwierdzanych planów a portfel zamówień firm zajmujących się budową obiektów szkolnych był już wypełniony na całą, najbliższą dekadę. Kopalnia znając sytuację umieściła na odrębnym rachunku bankowym pewną kwotę, która miała być przeznaczona na koszty budowy szkoły. Z powodu wysokiej inflacji pieniądze te topniały szybciej niż majowy śnieg, a wizja budowy była coraz bardziej odległa.

W dniu 29 października przy krzykliwych protestach przedstawiciela Kopalni inżyniera Gramatyki i mocnym wsparciu miejscowych nauczycieli: Aleksandra Kozika, Mirosława Kreżlika a przede wszystkim dyrektora podstawówki Mariana Wiśniewskiego udało się sprecyzować jeden z najważniejszych zapisów umowy społecznej, która wtedy została zawarta z komisją rządową. Mocą tego dokumentu zawartego ze mną przez przedstawicieli rządu Mieczysława Rakowskiego, bełchatowska kopalnia została zobowiązana do sfinansowania w całości kosztów wzniesienia pełnowymiarowego budynku szkolnego z salą gimnastyczną na potrzeby Kamieńska.

Ten słynny zapis dał naczelnikowi gminy Kamieńsk Tadeuszowi Gaworskiemu klucz do przebogatej, kopalnianej kasy. Strumień pieniędzy z tej kasy płynął do gminy Kamieńsk aż do czasu ostatecznego zakończenia budowy.

Grupa budowlana pana Tadeusza składała się z różnych pracowników, niezłych fachowców i tych od siedmiu boleści. Budowa ciągnęła się i ślimaczyła całymi latami a marnotrawstwo nie miało granic. Jeszcze przed zakończeniem prac budowlanych w baraku biurowym wykonawcy wybuchł pożar. Jak się należało spodziewać spaliły się dokumenty z księgowości. Niewiadomo, więc jak dokonano rozliczenia tej budowy. Pomimo wszystkich przeciwności losu i fatalnego zarządzania inwestycją, szkołę jednak wybudowano, a towarzysz Tadeusz przypisał sobie wszystkie zasługi, Odbyła się dęta uroczystość, wręczono ordery, a szef piotrkowskiego Kuratorium Oświaty i Wychowania Lucjan Reczek wygłosił płomienne przemówienie polityczne. Straszył nauczycieli, dzieci oraz nielicznych, przybyłych na rozpoczęcie roku szkolnego mieszkańców Kamieńska niemieckim rewizjonizmem.

Towarzysz Edward

W tym samym czasie, kiedy towarzysz Tadeusz upajał się powrotem na fotel szefa gminy, w budynku dawnej łaźni trwało spotkanie lokalnych działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego. Ludowcy korzystali czasem z pomieszczenia na zapleczu komisariatu policji, które było także siedzibą miejscowych organizacji kombatanckich. W zebraniu brało udział kilka osób zajmujących się składaniem „Informatora”, powielanej na kserokopiarce gazetki, która miała przełamać lokalny monopol informacyjny solidarnościowego „Echa Kamieńska”. Do udziału w tych pracach zaproszono nauczyciela Edwarda Chłapińskiego. Ten szpakowaty już, lecz wysportowany i dynamiczny wuefowiec stracił za rządów Solidarności stanowisko dyrektora Zespołu Szkół Średnich w Kamieńsku. Po zdominowaniu samorządu gminnego w 1990 roku liderzy miejscowego ruchu solidarnościowego szukali stanowisk dla swoich kolegów. Nie da się zaprzeczyć, że istniały merytoryczne powody, żeby powierzyć komuś innemu dyrektorowanie nad szkołami, ale wystarczającym dla nich motywem do usunięcia pana Edwarda była jego przynależność do komunistycznej partii. Na Chłapińskim ciążył jednak dużo cięższy zarzut. Otóż w stanie wojennym był on pierwszym sekretarzem gminnej struktury Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i rządził gminą wspólnie z naczelnikiem Tadeuszem Gaworskim. Obaj towarzysze wspólnym wysiłkiem służyli wojskowemu rządowi Jaruzelskiego w czasie, kiedy tysiące przeciwników komunizmu pozbawiono wolności, kiedy padały strzały i ginęli niewinni ludzie. Jednym z ważnych zadań tych panów było organizowanie społecznego poparcia dla wojskowego reżymu. Nie było to zadanie łatwe, a prawdę mówiąc było niewykonalne.

Instrukcja, jaką otrzymał Edward Chłapiński od swych partyjnych zwierzchników nakazywała mu pozyskać szanowanych ludzi o znanych w gminie nazwiskach a takich w Kamieńsku pozyskać się raczej nie dało.

Pan Edward pragnął zadowolić swoich zwierzchników. Zwołał, więc zebranie założycielskie Obywatelskiego Komitetu Odrodzenia Obywatelskiego mającego udzielić poparcia stanowi wojennemu, na które zaprosił znanych w gminie obywateli. Wprawdzie osoby te na zebranie nie przybyły, jednak nie przeszkodziło to towarzyszowi sekretarzowi sporządzić listę, sfałszować protokół i wysłać swoim mocodawcom.

Miejscowa Solidarność miała, więc swoje powody, żeby nie dopuścić do ponownego wyboru Chłapińskiego na eksponowane stanowisko dyrektora szkół i tak właśnie się stało. Pan Edward długo nie mógł pozbyć się goryczy porażki, przeboleć utratę prestiżu i obniżenie życiowego standardu. Chęć rewanżu nie dawała mu spokoju. Nie wstąpił jednak do formującej się w Kamieńsku nowej lewicy, gdyż uważał, że nie znajdzie ona uznania w oczach miejscowej społeczności. Bez wahania przystał do ludowców, którzy przez dziesiątki lat byli w Kamieńsku liczącą się siłą polityczną. Ludowcy przyjęli Chłapińskiego z ostrożnym optymizmem. Wiedzieli przecież, że to były towarzysz, ale byli pragmatyczni spodziewając się, że przy jego pomocy uda się przekonać do programu PSL-u część środowiska nauczycielskiego. Okazało się jednak, że pan Edward reprezentował tylko siebie, ale o tym ludowcy przekonali się niestety zbyt późno.

Na początku jednak ten były towarzysz starał się być przydatnym w nowym otoczeniu. Przystąpił do zespołu redagującego pierwsze numery „Informatora”. Napisał nawet artykuł, w którym polemizował z wójtem Piekarskim po wywiadzie, jakiego ten udzielił pewnej, radomszczańskiej gazecie. Chłapiński ironizował w nim po odwołaniu Michała Piekarskiego ze stanowiska. — Już nie wójt, nie burmistrz, więc może weterynarz, a może rencista. Był to pierwszy i ostatni artykuł napisany przez pana Edwarda. Niestety okazał się zbyt leniwy, żeby poważnie się przyłożyć do redagowania gazetki. W następnych miesiącach ograniczał się do dostarczania lokalnych informacji sportowo-szkolnych. Został powołany do komitetu wyborczego ludowców, brał udział w pozyskiwaniu kandydatów na radnych przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi. Zgłosił też swoją kandydaturę na radnego w okręgu obejmującym ulicę Słowackiego. Stanął tam w szranki z liderem Solidarności Grzegorzem Turlejskim.

Po latach okazało się jak bardzo niechlubną i szkodliwą rolę odegrał wyciągnięty z odstawki przez ludowców na polityczne forum gminy. Po objęciu stanowiska wiceburmistrza wziął udział w usuwaniu z gminnych stanowisk kolegów, którzy go przygarnęli w trudnym dla niego czasie. Podczas piastowania stanowiska zastępcy burmistrza zdarzały mu się powroty do zachowań z pogranicza menelstwa. Zasłużenie znalazł się też w grupie gminnych

prominentów, która zakończyła karierę polityczna na ławie oskarżonych.

Kulisy wyborów

Nadeszła czerwcowa, wyborcza niedziela. Do rywalizacji o mandaty radnych stanęła Solidarność i Polskie Stronnictwo Ludowe. Trzecią grupę bez szyldu wystawił pan Tadeusz dając początek nowej sile w gminie, czyli nieformalnej, niejawnej organizacji o charakterze klikowym. Urzędujący burmistrz rzucił do wyborczej walki utworzoną przez siebie strukturę, która w latach następnych zapewniła mu niekontrolowaną przez nikogo władzę. Pan Tadeusz nie trudził się promowaniem nowych ludzi. Po prostu sięgał bez skrupułów po znane osoby związane uprzednio z ruchem ludowym bądź solidarnościowym. Początki były skromne, ale wystarczyły mu do utrzymania zdobytej wcześniej władzy.

Przed wyborami Grzegorz Turlejski był pewien zwycięstwa. Przedwyborcze „Echo Kamieńska” eksponowało więcej niż wydatnie osiągnięcia solidarnościowej władzy, Szczególny wydźwięk propagandowy miało odzyskanie praw miejskich i wystawienie pomnika Tadeuszowi Kościuszce. Te propagandowe osiągnięcia były rzeczywiście efektem wieloletnich starań, głównie rodziny Turlejskich, ale Solidarność w Kamieńsku nie była już jednolitą skałą. Konflikt Turlejskiego z byłym wójtem Piekarskim obnażył liczne rysy i pęknięcia dawnego monolitu. W rezultacie wyborów obóz solidarnościowy nie obronił swoich pozycji, tracąc w radzie cztery fotele. Po obliczeniu głosów skład Rady Miejskiej przedstawiał się następująco: Solidarność miała ośmiu radnych, PSL- 5, trzy mandaty przypadły grupie Gaworskiego a dwa wywalczyli kandydaci niezależni. Najbliżej do władzy miała Solidarność. Wystarczyło im pozyskać tych niezależnych lub wejść w koalicję z PSL-em. Po przedwyborczej wojnie to ostatnie rozwiązanie nie miało jednak szans realizacji i żadna ze stron nawet nie rozważała takiego wariantu podziału władzy w gminie.

Podczas wyborczej nocy tuż po ogłoszeniu nieoficjalnych wyników Tadeusz Gaworski przystał na zawiązanie koalicji z ludowcami. Potwierdził, że ma zapewnione poparcie radnych Kurmana i Pawelca. Rankiem następnego dnia liderzy PSL-u złożyli wizytę prezesowi Spółdzielni Mieszkaniowej, nowemu radnemu Janowi Kuliberdzie. Pan Jan startował już do rady poprzedniej kadencji. Przegrał, ale nie zrezygnował z politycznej kariery. Tym razem było o nim głośno z racji przyjęcia, jakie wydał dla rodziny i znajomych z okazji święceń kapłańskich syna. Mandat radnego otwierał mu drogę od stanowiska w gminie. Ponieważ żadna z głównych opcji nie była w stanie samodzielnie wyłonić Zarządu Miasta pan Jan spokojnie oczekiwał na propozycje dla siebie, w zamian za poparcie któregoś z kandydatów na stanowisko burmistrza. Wysłannicy ludowców zostali zaproszeni do piwnic bloku, gdzie mieściło się biuro. Tam księgowa Anna Łągiewka przygotowała herbatę. Rozpoczęły się rozmowy, które mogły rozstrzygnąć czy w Kamieńsku dojdzie do zmiany samorządowych władz. W tym czasie do mieszczącej się obok stadionu siedziby spółdzielni zbliżała się Bożena Sewerynek, radna z ekipy Solidarności. Jak się później okazało miała ona dla pana Jana pewne propozycje od Grzegorza Turlejskiego. Nie mogła ukryć zaskoczenia na widok siedzących już w biurze przeciwników politycznych. Za to pan Jan promieniał, doskonale bowiem wiedział, że właśnie rozpoczął się przetarg, kto mu da więcej za poparcie skutkujące objęciem władzy w gminie na najbliższe cztery lata. Po wymianie poglądów na powyborcze układy w Radzie Miejskiej ludowcy zaproponowali Janowi Kuliberdzie objęcie funkcji przewodniczącego tej rady.

Następne, decydujące o powołaniu koalicji spotkanie odbyło się w Gorzędowie, w mieszkaniu pana Tadeusza. Na rozmowie obok mnie uczestniczyli Andrzej Kułak i Edward Chłapiński. Pan Gaworski ustępujący burmistrz przyjął gości pełen obaw o ponowny wybór na piastowane stanowisko. Nie miał wiele atutów w tej grze. Większość kandydatów, których wystawił do rady przegrała z kretesem a on chciał utrzymać stanowisko za wszelką cenę.

Ludowcy przedstawili, Chłapińskiego jako swojego kandydata na burmistrza. Pan Tadeusz oniemiał i zamilkł na pewien czas. Zawsze się tak zachowywał w trudnych dla niego chwilach. W mieszkaniu zapanowała nieprzyjemna, uciążliwa dla wszystkich cisza. Widać było wyraźnie, że Gaworski ze stanowiska burmistrza bez walki nie zrezygnuje. Swoim zwyczajem zacznie kaperować radnych i będzie liczył na szczęśliwy zbieg okoliczności, który pozwoli mu utrzymać pełnię władzy w gminie. Taka sytuacja ani chybi była korzystna dla zwartej drużyny Solidarności.

Po chwili kłopotliwego milczenia ludowcy dopuścili również możliwość udzielenia poparcia panu Tadeuszowi a Chłapiński miałby zostać jego zastępcą. W Gaworskiego natychmiast wstąpił nowy duch. Zapewnił ludowców, że spełni ich programowe postulaty. Ustalono też, że Włodzimierz Dajcz otrzyma stanowisko dyrektora mającego powstać zakładu komunalnego a Andrzej Kułak etat w Urzędzie Miejskim.

Nazajutrz burmistrz zażądał od sojuszników kolejnych ustępstw. Ryszard Kurman uzależnił swoje poparcie od wyboru na stanowisko sekretarza Urzędu Miejskiego a Jan, Kuliberda wysoko mierzył, bo w fotel zastępcy burmistrza. Odrzucił, więc propozycję kandydowania na przewodniczącego rady. Nie sposób było odrzucić żądań pana Jana, który grał na dwa fronty mając propozycję od Solidarności zatrudnienia w Urzędzie na wysokim stanowisku. W tej sytuacji zabrakło stołka dla pana Edwarda, ale on miał etat w szkole, więc z żalem, co prawda, lecz pogodził się z nowym układem personalnym władz gminnych. Gdyby nie było na ten układ zgody pan Tadeusz przystąpiłby natychmiast do kaperowania radnych. Nowa koalicja zostałaby rozbita a władza pozostałaby w rękach Solidarności.

Do utworzenia większościowej dziesiątki radnych brakowało jednak jeszcze jednej osoby. Języczkiem u wagi mógł być Marek Ludwiczak, radny z Koźniewic. O jego pozyskanie walczyły obie strony. Ludowcy mogli liczyć w tej sprawie na wsparcie ze strony jego dawnych dwóch nauczycieli:, Chłapińskiego i Antoszczyka. Prośby „profesorów” podbełtały dumę Ludwiczaka i dziesiątka została skompletowana. Zbliżała się godzina zero a obie strony twierdziły, że mają po dziesięciu radnych, co było niemożliwe, bo cała rada liczyła tylko osiemnastu. Wyglądało na to, że ktoś komuś poczynił fałszywe obietnice.

Na pierwszej lipcowej sesji butna Solidarność poległa. Po rozstrzygającym wszystko pojedynku Grzegorza Turlejskiego z Andrzejem Pawelcem emocje zaczęły powoli opadać.Pawelec wygrał w drugim głosowaniu. W pierwszym mógł się ktoś pomyć, albo ktoś nie do końca zdecydowany badał siłę rywalizujących ugrupowań. Mógł to być Ludwiczak, mógł Kuliberda. Następnie pan Tadeusz wygrał pojedynek o fotel burmistrza z Jackiem Jędrzejczykiem. Dalej miało być gładko, ale nie było. Pan Tadeusz już w chwilę po zdobyciu władzy rozpoczął działania na rzecz osłabienia ludowców, którzy go do tej władzy wynieśli. Dziwnym trafem przegrana i zniechęcona już Solidarność wprowadziła do Zarządu Miasta Józefa Górnego a na Sejmik Wojewódzki Jacka Jędrzejczyka. Widoczne było jak na dłoni zafałszowane działanie Gaworskiego, który łamiąc przedwyborcze ustalenia spisane w koalicyjnej umowie nie zamierzał z nikim dzielić się zdobytą władzą. Radość z odniesionego zwycięstwa zmąciło ludowcom podejrzenie, że nowy burmistrz będzie dążył do wyeliminowania ich z orbity gminnej władzy. Z dnia na dzień podejrzenia zmieniały się w pewność opartą na faktach. Pan Tadeusz mając za nic własne słowa, krok po kroku przejmował pełnię władzę w gminie. Triumfował przez jakiś czas, dopóki żądza władzy i pazerność nie zaprowadziły go na ławę oskarżonych.

Nowy początek

Nastał upalny lipiec 1994 roku. Było coś niezwykłego w suchym powiewie wschodniego wyżu. Objawił się jednocześnie z nadmiarem rąk do pracy czy też z nadmiarem ludzi poszukujących gorączkowo jakiś wolnych etatów. A tych nie było wcale. Mało, kto rozumiał tę nagłą przemianę. Słowo bezrobocie nabrało nagle realnego kształtu i jak obuchem otworzyło drzwi ku niepewnej przyszłości. Jeszcze niedawno za komunistycznej władzy każdy miał prawo do choćby miernej egzystencji. Teraz już nie. Z dnia na dzień zniknęła ochronna rola państwa, tamtego państwa o ograniczonej wolności obywatelskiej. Wolność, która nastała była ogromna, ale zniknęła bezpowrotnie pewność egzystencji ludzkiej jednostki. Początek tych zmian wyglądał nawet optymistycznie. Każdy, co stracił pracę otrzymywał zasiłek dla bezrobotnych. System zasiłków obejmował również absolwentów szkół i tych, którzy nigdy pracą się nie zhańbili. Wysokość zasiłków niewiele odbiegała od wielkości minimalnej płacy, więc pracować się nie opłacało. Fajnie było, ale tę sytuację można było porównać do poprawy samopoczucia chorego przed agonią. Zgodnie z przewidywaniami malkontentów zasiłki wkrótce się wyczerpały. Praca przestała być socjalistycznym obowiązkiem. Stała się trudno dostępnym dobrem.

W dniu 15 lipca Zarząd Miasta powołał na wiosek burmistrza dyrektora Zakładu Gospodarki Komunalnej Mieszkaniowej i Rolnej. Pan Tadeusz uczynił to niechętnie pozwalając sobie przy okazji o lekko uszczypliwe uwagi o kandydacie. Musiał jednak to zrobić, bo w obliczu silnej opozycji nie mógł sobie pozwolić na utratę głosów ludowców w radzie, przynajmniej do czasu aż swoją, znaną metodą uda mu się pozyskać kilku radnych do swej niejawnej struktury. W trzy dni później dyrektor przystąpił do organizowania pierwszej w Kamieńsku firmy samorządowej. Nikt tu jeszcze nie wiedział jak ma wyglądać w praktyce gminny, budżetowy zakład komunalny.

Z uchwałą Rady Miejskiej w ręku, podjętą w oparciu o sejmową ustawę i ze statutem, którego wzór przysłano z Warszawy trzeba było wkroczyć w gminną rzeczywistość. Należało przejąć zadania wykonywane dotąd przez odrębne jednostki organizacyjne i połączyć to wszystko w jeden sprawny organizm, pokonując przy tym sprzeczności między sztywnym gorsetem prawa budżetowego a wymogami wolnej przedsiębiorczości. Przede wszystkim jednak należało stworzyć zespół ludzki, który podoła temu wyzwaniu i zintegrować grupę gospodarczą działającą przy Urzędzie Miejskim z grupą przejętą z Wojewódzkiego Zakładu Usług Wodnych. W tym celu nieodzowne było szybkie zorganizowanie zespołu księgowo-finansowego dla tej nowej, samodzielnej jednostki gospodarczej. Zakład budżetowy nie ma prawnych możliwości odnawiania i powiększania majątku. To gmina ma obowiązek wyposażać go w środki trwałe i obrotowe. Zakład w Kamieńsku otrzymał od gminy dość znaczne środki trwałe. Wśród nich kombajn zbożowy, ciągniki rolnicze ze sprzętem towarzyszącym, dwa małe samochody „star”, ładowarkę, koparkę i spychokoparkę. Były też autobusy: dwa stare „sany”, prawie nowy „jelcz” PK 100 i dwa cięgniki gąsienicowe o wartości złomu. Najogólniej rzecz biorąc ilość i stan tego sprzętu pozwalały na prowadzenie przewidzianej statutem działalności, ale rok później trzeba było już myśleć o stopniowej wymianie starego sprzętu na nowy i powiększaniu parku maszynowego. Niestety bez środków inwestycyjnych i pieniędzy w obrocie działalności gospodarczej prowadzić się nie da.

Rada Miejska zgodnie z ustawą powinna wyposażyć zakład budżetowy w środki obrotowe niezbędne do prowadzenia bieżącej działalności. Burmistrz Gaworski uznał, że wyasygnowanie 100 milionów starych złotych załatwia sprawę, tymczasem każdy, kto choć trochę znał się na handlu wiedział, że kwota w tej wysokości mogła wystarczyć na prowadzenie małego sklepiku a nie firmy zatrudniającej 35 osób. W sąsiednich gminach nie popełniono tak kardynalnych błędów. Tam jednostkom komunalnym nieco mniejszym od kamieńszczańskiej przydzielono po 500 milionów na zagospodarowanie.

W ten sposób wyznawana przez pana Gaworskiego filozofia „chłopka-roztropka” ustawiła Zakład w roli permanentnego żebraka na kilka następnych lat.

Brak własnych środków finansowych w działalności gospodarczej można zastąpić kredytami bankowymi. Niestety regulamin działania Zakładu nie przewidywał dla dyrektora prawa do zaciągania kredytów a burmistrz o kredytowanie do Rady Miejskiej nie zamierzał występować. Dyrektorowi pozostawało, więc żonglowanie między opóźnianiem zapłaty zobowiązań a błyskawicznym ściąganiem należności, żeby utrzymać płynność finansową firmy. Była to dla niego i służby finansowej Zakładu jedna wielka udręka. Przy niskich obrotach było to jeszcze wykonalne, ale Zakład szybko się rozwijał, żeby zaspokoić potrzeby gminy, a gdy sprzedaż miesięczna usług wzrosła do 700 milionów starych złotych trzeba było każdą posiadana złotówką obrócić siedem razy w miesiącu, a to już była już prawdziwa ekwilibrystyka.

Anka

Przychodziła dwa razy dziennie do pokoju dyrektora zapalić papierosa. Stali przez pięć minut przy otwartym, wychodzącym na plac manewrowy oknie. Te pięć minut wolne było od służbowych rozmów. Ania opowiadała o domowych sprawach. Chwaliła się Edytą i Tomkiem, swoimi dziećmi. Potrafiła się zwierzać ze zwykłych, codziennych spraw. Zawsze znajdowała właściwe rozwiązanie dla osobistych kłopotów. Była pogodna. Potrafiła się cieszyć z małych sukcesów. Z udanych prac rzemieślniczych męża, z postępów w nauce Edyty, z pasji Tomka do majsterkowania.

Anna z dnia na dzień przyswajała sobie tajniki nowych przepisów finansowych, szybko opanowała zasady rozliczania nowego podatku VAT. Przy pomocy dyrektora nauczyła się sporządzać plan finansowy Zakładu, kalkulacje kosztów i rachunki symulacyjne dla nowych rodzajów działalności. Robiła trafne, sprawdzające się później prognozy dochodów i kosztów na następny rok. Istotnym sprawdzianem dla służb finansowych Zakładu było badanie bilansu wykonane przez biegłego księgowego. Rezultat tego audytu był dla Zakładu znakomity. Dyrektor mógł spać spokojnie i mieć poczucie dumy z trafnego wyboru kandydatki na stanowisko głównej księgowej.

Pewnego dnia Anna wpadła do biura mocno podekscytowana.

— Dyrektorze mam okazję wyjechać do Hiszpanii — zawołała tuż po zamknięciu drzwi.- Co pan na to? — zapytała.

— Niech pani korzysta z okazji, bo ona może się już nie powtórzyć — odpowiedział dyrektor. Tylko niech pani uważa, żeby nie wrócić w puszce.

— , W jakiej puszce? — zapytała zaskoczona i zdziwiona.

— No wie pani — kontynuował dyrektor. Byłem wczoraj na pogrzebie. Rozglądam się po kościele za trumną i nie widzę. Po pewnym czasie zauważyłem małą, metalową urnę z prochami zmarłej, która niestety w tej postaci powróciła ze Szwecji do Bełchatowa. A droga do Andaluzji, która panią czeka prowadzi przez niebotyczne Pireneje i skalne masywy Kastylii, po krętych serpentynach.

— Ach ten pana czarny humor — żachnęła się Anna.


Wróciła z Hiszpanii rozpromieniona. Opowiadaniom nie było końca.

— Tak bardzo się pani podobało? — zapytał dyrektor.

— Było cudownie — odpowiedziała. Tylko ta. podróż przez góry. Patrzyłam z samochodu w przepastne doliny i oblatywał mnie strach. Modliłam się wtedy. Myślałam, że jak spadniemy kilkaset metrów w dół po skałach, to nawet do puszki nie będzie co zbierać, ale warto się było bać. Tam jest tak pięknie, że pojechałabym chętnie jeszcze raz.

Los nie dał jej takiej szansy, tymczasem jednak tryskała humorem i paliła się do pracy. Ważne to było, bo mimo świetnej atmosfery w Zakładzie i prawie rodzinnych więzi w grupie pracowniczej, praca głównej księgowej nie była łatwa. Szczególnie trudna była współpraca z Urzędem Miejskim, o ile można było nazwać współpracą celowe działanie burmistrza i jego totumfackich, utrudniające dyrektorowi zbilansowanie dochodów i kosztów Zakładu.

Anna nie potrafiła zrozumieć, dlaczego kierownictwo Urzędu Miejskiego tak złośliwie przeszkadza dyrektorowi w kierowaniu Zakładem. Anna pomagała dyrektorowi. Jej osobowość i umiejętności stworzyły filar, na którym oparte były finanse firmy. Ta czterdziestotrzyletnia, ciemnowłosa o dużych, ładnych oczach kobieta, pełna delikatnego wdzięku tryskała energią. Miała wciąż nowe pomysły jak usprawnić pracę Zakładu. To doprawdy zadziwiające było, że w tak krótkim czasie zdobyła sobie powszechną sympatię pracowników. Nie było bodaj nikogo, kto mógłby zaprzeczyć zdaniu, że księgowa jest powszechnie lubiana. Dziwny to był przypadek, dlatego, że księgowi są raczej postrzegani, jako osoby oschłe. Anna pilnowała finansów firny żelazną ręką, a mimo tego wszyscy uważali ją za bardzo ludzką i delikatną kobietę. Do tego trzeba mieć specjalny dar, a Anna go posiadała.

— Panie dyrektorze mam do pana prośbę — zagadnęła kiedyś tuż po przyjściu do pracy.

— Czy to prośba osobista? — zapytał dyrektor.

— Tak dyrektorze — odpowiedziała. Mamy sporo pieniędzy z funduszu socjalnego, można by, więc zapłacić za pełne koszty wycieczki bez obciążania pracowników częściową odpłatnością.

Czy pan odstąpi od zasady częściowej odpłatności za udział pracowników w wycieczce? Być może więcej osób skorzysta z szansy wyjazdu? — kontynuowała swój monolog Anna.

Dyrektor bez chwili wahania podjął decyzję.

— Pani Aniu, na pani sugestię wycieczka będzie dla pracowników bezpłatna.

Taka to była osobista prośba Anny, a wycieczka w Bieszczady zgromadziła komplet w zakładowym autobusie. Brakowało tylko Anny. Ona już wcześniej wiedziała, że nie pojedzie. W tym samym terminie miała ważną uroczystość rodzinną. Zaproszona była na ślub i wesele Sylwii, córki siostry Elżbiety. Nie było, więc z nami Anny na bieszczadzkich połoninach. Trochę szkoda, ale te dwa i pół roku z Anną to była jedna wielka wycieczka do świata innego, lepszego Boga.

Walki samorządowe

W drugiej kadencji Radzie Miejskiej Kamieńska nie była pisana spokojna praca. Pan Tadeusz osłabiając swoich sojuszników — ludowców doprowadził lekkomyślnie do wzmocnienia i tak już silnej opozycji. Łamiąc koalicyjne ustalenia dopuścił do zdominowania przez Solidarność komisji rewizyjnej. Wprawdzie przewodniczącą komisji została związana z ludowcami Agnieszka Stolarska, ale była to osoba młoda, niedoświadczona w politycznych grach i jak się okazało mocno podatna na wpływy otoczenia. Szybko, więc została osaczona i zdominowana przez solidarnościowa większość w komisji. Już po dwóch tygodniach obcowania z takimi tuzami jak Grzegorz Turlejski, Bogdan Pawłowski i Jacek Jędrzejczyk przestała się kontaktować z liderami PSL-u i wkrótce oficjalnie przeszła do opozycji. Zaczęła nawet zwalczać ludzi, którzy pomogli jej wygrać wybory i wynieśli do godności przewodniczącej.

Po tej wolcie radnej z Huty Porajskiej w radzie nastała równowaga sił. Wtedy Grzegorz Turlejski poczuł wiatr w żagle i podjął próbę demontażu rządzącej koalicji. Na kolejnych posiedzeniach rady składał wnioski o odwołanie przewodniczącego Rady Miejskiej i członka Zarządu Miasta. Głosowania były dla niego jednak niepomyślne, w międzyczasie, bowiem udało się burmistrzowi wyłamać z solidarnościowej opozycji radnych Sławomira Dworzyńskiego i Ireneusza Masiarka. Lider miejscowej Solidarności nie ustawał jednak w swoich dążeniach do osłabienia Zarządu Miasta, w którym miał, co prawda swojego przedstawiciela Józefa Górnego, lecz ten będąc w mniejszości niewiele mógł wskórać. Natomiast potężnym narzędziem do walki z koalicją była dla Solidarności komisja rewizyjna składająca się w całości z ich ludzi. Komisja zbierała się nieustannie i biła jak w bęben w gminną władzę, wyolbrzymiając rzeczywiste i rzekome potknięcia tejże władzy. Zaledwie po miesiącu od rozpoczęcia działalności przez Zakład Gospodarki Komunalnej, w trakcie organizacji jego struktur komisja przeprowadziła drobiazgową kontrolę, która w tym czasie nie powinna mieć miejsca, gdyż przeszkadzała dyrektorowi w szybkim rozwinięciu działalności gospodarczej, działając ewidentnie na szkodę Zakładu. Kontrolujący większą wagę przykładali do złośliwych polemik z kontrolowanymi niż do wykazania się autentyczną troską o prawidłowe działanie i rozwój Zakładu,

Trudno się jednak dziwić szefowi opozycji, ze w pełni korzystał z możliwości, jakie mu stworzył burmistrz przez swoje nieudolne posunięcia na forum rady, choć przyznać należy, że Turlejski i jego ludzie w swoich destrukcyjnych działaniach nie oglądali się wcale na społeczny interes.

Wojna na słowa nie ograniczała się do utarczek na posiedzeniach komisji i rady. Zapasy słowne zostały przeniesione na łamy solidarnościowego „Echa Kamieńska” i peeselowskiego „Informatora psując krew i zdrowie obu stronom konfliktu. Najgorsze jednak było pobudzenie rozpolitykowania wśród pracowników Zakładu i trzeba był zdecydowanych działań dyrektora, żeby przywrócić porządek w zakładzie pracy.

Z biegiem czasu opozycja słabła, bo wykruszały się jej ludzkie zasoby. Z reguły bywa tak, że ugrupowanie polityczne składa się z ideowo-programowej mniejszości i pozostałych, dla których liczą się tylko materialne korzyści. Pokusa dostępu do dóbr i potrzeba zaspokojenia własnych ambicji staje się z czasem silniejsza od wcześniejszych umów i przyrzeczeń. Jednym brakuje wytrwałości, innym charakteru a większość jest takich, którzy ubiegają się o mandat radnego wyłącznie z myślą, że to pomoże im się ustawić w życiu. Topniały, więc szeregi opozycji a burmistrz rósł w siłę, dzielił i rządził. Syn radnego był bezrobotny, więc burmistrz dał mu pracę. Bank miał kłopoty finansowe, więc burmistrz zdeponował tam gminne pieniądze zyskując przychylność radnego, dyrektora banku. Może gmina na tym straciła, ale burmistrz umocnił swoją pozycję.

Grzegorz Turlejski tracił ludzi i wpływy, ale był pryncypialny. Nie zdarzyło się, żeby przystał na jakiś układ z grupą sprawującą władzę. Skutecznie opierał się pokusom burmistrza zabiegającego, jeśli nie przychylność to choćby o neutralność. Wprawdzie trudno się było zgodzić z jego metodami opozycyjności, to nie można mu było odmówić wierności wobec przekonań licznego elektoratu nieodmiennie udzielającego mu w wyborach znacznego poparcia.

W Radzie Miejskiej II kadencji toczyła się gra interesów. Nieliczni walczyli o realizację ambitnych planów rozwoju gminy, pozostali szukali przy pomocy mandatu radnego zaspokojenia osobistych ambicji i materialnych korzyści.

W tym niezbyt szacownym środowisku osobą jakby z innej gliny była radna Elżbieta Antoszczyk. Dopiero po usilnych namowach przyjęła funkcję wiceprzewodniczącej rady, ale gdy już ją wybrano sumiennie wykonywała swoje obowiązki. Pomagała w tworzeniu samorządowej dokumentacji. Uczestniczyła w posiedzeniach Zarządu Miasta i o dziwo nie pobierała za to wynagrodzenia. Jednak wrażliwa natura pani Elżbiety źle znosiła obcowanie z ludźmi, których domeną były intrygi, omijanie prawa i wątpliwe moralnie działania. Popularna była w tamtych latach akcja pod nazwą „sprzątanie świata”.Pani Ela, jako nauczycielka była przekonana o walorach wychowawczych tej akcji. Organizowała ją i nadzorowała na terenie gminy. Podejmowała też próby tworzenia wśród radnych atmosfery wspólnej, bezinteresownej pracy dla gminy. Nie chciała dla siebie stanowisk i nie oczekiwała osobistych korzyści. Mimo starań nie udało się jej posprzątać tego małego, zaśmieconego samorządowego światka, bo nie było to na siły jednej kobiety. W następnych latach też nie udało się zebrać zespołu ludzi, którzy godnie służyliby przykładem gminnej społeczności.

Zbójnicka chata

Diabli nadali taką pogodę. Ciężkie, brunatne chmury zakryły Tatry. Nie było nic widać powyżej miejsca, gdzie zaczyna się rozbieg skoczni narciarskiej na zboczu Wielkiej Krokwi. Zakopane skryło się we wrześniowym, ulewnym deszczu. Wieczorem przestało trochę padać, a wtedy z hotelu „Hyrny” stojącego u stop Krokwi zaczęli wychodzić uczestnicy seminarium dla dyrektorów zakładów gospodarki komunalnej. Przewodnik prowadził ich ku miejscu, gdzie w stylizowanej na góralski szałas restauracji czekała kolacja z niespodziankami. Woda chlupotała pod płytami betonowego chodnika, gdy szli obok siebie dyrektorzy z Gomunic i Kamieńska. Trzeba było jeszcze podejść pod górę po oślizłych stopniach. Było przeraźliwie zimno. Krople wody spadające z przemoczonych koron drzew wpadały im za kołnierze wywołując nieprzyjemne dreszcze. Drzwi do chaty były szczelnie zawarte. Przewodnik walił w nie mocno jakimś ciężkim przedmiotem. Po chwili nerwowego oczekiwania wierzeje otwarły się z trzaskiem i stanął w nich tęgi zbój z siekierą.

— A wy tu, po co? — zapytał groźnie.

— Na biesiadę — odpowiedział przewodnik.

— No to witajcie i wchodźcie — zawołał zbój.

Ledwie przekroczyli próg rozległ się jakiś piekielny rumor. To drugi zbój walił siekierą w jakieś żelastwo na powitanie, a jeszcze inny pięknie uśmiechnięty zapraszał do zasiadania za stołami. Stoły i ławy wykonano z bali sosnowych tak potężnych, że można by ich używać do taranowania bram. Na wielkim palenisku ułożonym z bazaltowych głazów płonął ogień. Pod sufitem na dziwacznym rusztowaniu wisiało sporo krawatów, biustonoszy i innych części damskiej garderoby. Stoły były ustawione wzdłuż ścian, za nimi ławy, na których siadali goście wystraszeni przez złośliwych zbójów owym, głośnym łomotaniem. Po środku chaty niby polana w lesie ścieliła się spora, wolna przestrzeń, na której stał pień potężny, taki, co zazwyczaj juhasom do rąbania szczap drewnianych służy. Czterech obrotnych zbójców roznosiło w glinianych kubkach herbatę.

— Pijcie zbójnicką herbatę — zachęcali.

Przemarzniętych i mokrych gości nie trzeba było długo namawiać. Po kilku minutach błogie ciepło zaczynało krążyć w ich żyłach za sprawą szlachetnego ducha napoju, do którego zbóje dolewali po 50 mililitrów na kubek. Późna pora kolacji i świetna herbata wzmagały apetyty gościom, tym bardziej, że z kuchennego zaplecza dochodził wspaniały zapach pieczystego. Wtedy właśnie zbóje wnieśli na wielkich tacach baranie udźce. Nożami wielkimi jak maczety sprawnie kroili porcje. Do pokaźnych porcji mięsa dodano pieczone ziemniaki i warzywne surówki. W dwadzieścia minut zbóje obsłużyli sprawnie kilkudziesięciu gości a w izbie słychać było chrobot sztućców i cały zestaw odgłosów pośpiesznego jedzenia. A jedzenie było wspaniałe. Miękki, soczysty udziec z kruchymi, pieczonymi w całości ziemniakami mógł zaspokoić najwybredniejszych smakoszy.

Kiedy zebrano już ze stołów naczynia i kości ci sami czterej zbójnicy, którzy pełnili niedawno rolę kelnerów wzięli się do góralskiego muzykowania. Towarzyszyły im trzy urodziwe, kolorowo ubrane góralki. Wypełniła izbę rzewna, góralska nuta, a potem muzyka się wzmagała przechodząc w szybkiego zbójnickiego. Goście z przerażeniem spostrzegli, że po chacie przelatują lśniące ostrza siekier, niekiedy tuż obok nich. Zbójnicy tańczyli z wielkim wigorem. Wyrzucali i łapali w powietrzu swoje ciupagi. Biesiadnicy oswoiwszy się latającym żelazem okazywali im entuzjastyczny podziw.

Natenczas młody, przystojny zbój przerwał granie i w ciszy, która zaległa zawołał:

— Czy jest na sali, choć jeden odważny mężczyzna?

Zgłosiło się trzech rozgrzanych zbójnicką herbatą. Tego, co zgłosił się pierwszy zbójnicy podprowadzili pod pień do rąbania drewna. Kazano mu uklęknąć i oprzeć o pień brodę a krawat zawiązany na szyi na pniu rozciągnąć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.41
drukowana A5
za 28.61