E-book
14.7
drukowana A5
141.74
KAMIENNY DESZCZ

Bezpłatny fragment - KAMIENNY DESZCZ

Reportaże


Objętość:
871 str.
ISBN:
978-83-8104-433-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 141.74

REPORTAŻE

BYDGOSZCZ 2016

Kopernik z Grzegorzówki

Niemal każdego dnia i każdej nocy wychodził Wilhelm Dziura przed swój wiejski dom, stojący na pagórku, i patrzył w niebo. Często też zastawała go matka przy rysowaniu gwiazdozbiorów i konstruowaniu własnej lunety ze szkieł od okularów. Sytuacja, wypisz-wymaluj, jak w „Antku” Prusa czy Sienkiewiczowskim „Janku Muzykancie”. Z tą tylko różnicą, że bohaterowie tych nowel chcieli rozwijać swoje zdolności, ale nie mogli, a nasz bohater.

.Piętnastoletni Wilhelm zainteresował się astronomią po przeczytaniu w dzienniku „Gromada — Rolnik Polski” artykułu z dziedziny astronomii oraz po obejrzeniu mapy nieba. Wyciął ją sobie i postanowił — jak mówi — sprawdzać, czy to niebo naprawdę tak właśnie wygląda. Silną wolę ćwiczył przez wstawanie o różnych porach nocy, by patrzeć na niebo.

Kiedyś przeczytał w rzeszowskich „Nowinach” artykuł o astronomie — amatorze ze Stalowej Woli. Postanowił napisać do niego. Po kilku wymienionych między sobą listach, obaj, mimo różnicy wieku, zaprzyjaźnili się. Bardziej doświadczony pan ze Stalowej Woli przesłał Wilhelmowi kilka książek i opisy konstrukcji instrumentów optycznych, możliwych do zbudowania przez amatora. Lunetę skonstruował Wilhelm opierając się na wskazówkach korespondencyjnego przyjaciela. Wprawdzie soczewkami były tylko szkła okularowe, ale już inaczej patrzyło się na niebo, a nawet na astronomię w ogóle. Tym bardziej, że miał teraz bogatszą literaturę fachową i więcej map nieba.

Wciągnęła Wilhelma ta astronomia. Szczególnie interesowało go słońce, roje meteorytów, zaćmienia. Tylko matce i ludziom we wsi nie bardzo się to podobało.

Co mu przyjdzie z tego patrzenia w niebo? — gadali — i to w tyle wieków po Koperniku!. Niektórzy, co bardziej złośliwi, nazywali nawet Wilhelma „Kopernikiem” z Grzegorzówki”.

Nie zrażał się tym wcale. Nadal obserwował, rysował, obliczał, tyle że w szkole postanowił nie wtajemniczać nikogo w swoją astronomiczną działalność.

Niezmiernie dziwny zbieg okoliczności — mówi Wilhelm — 31 sierpnia dostałem wiadomość o śmierci przyjaciela ze Stalowej Woli, a na drugi dzień nastąpiło odkrycie. Doszło do niego zupełnie przez przypadek i tylko dzięki temu, że długo patrzyłem na niebo bez instrumentu optycznego. Gdy w ów wieczór spojrzałem w gwiazdy, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Popatrzyłem do atlasu, obliczyłem współrzędne, to było coś nowego!

Moim wielkim błędem było — kontynuuje Wilhelm — że nikomu nie powiedziałem o moim odkryciu. Ale to tylko dlatego, że nie wierzyłem, iż ja mógłbym coś odkryć.

Dopiero na drugi dzień napisał do redaktora naczelnego „Uranii”, od którego otrzymał wiadomość, że obok dwóch Amerykanów i Japończyka, on właśnie jest trzecim w świecie odkrywcą nowej gwiazdy tzw. Nowa Cygni (w gwiazdozbiorze Łabędzia).

O odkryciu Wilhelma, dowiedziano się z gazet i gdy pokazano go w telewizji. Dla uczniów tyczyńskiego liceum, do którego Wilhelm uczęszczał (będąc uczniem klasy maturalnej) — to była sensacja. Nauczyciele byli zaskoczeni.

Czwarta klasa, a więc najwyższy czas zdecydować o wyborze zawodu. Wilhelm był dobry z przedmiotów ścisłych. Materiał z astronomii miał w małym palcu. Zachęcano go do studiowania astronomii. Wilhelm wybrał geodezję.

Astronomem nie myślałem być — mówi — paranie się astronomią po amatorsku, to piękna sprawa, ale zawodowo, wydaje mi się, to już nie to. Podobno starano się, bym poszedł bez egzaminu na fizykę, ale były to chyba tylko obiecanki-cacanki. Ja sam pisałem do Krakowa o wystawienie zaświadczenia, że jestem odkrywcą, ale nie mogli tego zrobić. Po tym już w zupełności zrezygnowałem z myślenia o studiowaniu astronomii.

Dyrektor liceum w Tyczynie:

Wiedzieliśmy, w jakim kierunku Wilhelm jest uzdolniony. Nawet pisaliśmy do Torunia, skąd odpowiedziano, że gdy dostarczy odpowiednie papiery, a w szczególności ten, który potwierdziłby jego odkrycie, zostanie przyjęty bez egzaminu. Ale cóż, kiedy on nie chciał. Wolał geodezję.

Wolał geodezję i pojechał do Krakowa zdawać egzamin. Zawalił matematykę. Wrócił do swojej wsi. Sytuacja rodzinna nie pozwoliła mu na ponowne przystąpienie do egzaminu.

Dostał etat w banku spółdzielczym. Zajmuje się obliczaniem wartości produkcji sprzedanej, wysokości rent i emerytur dla rolników.

Astronomii nie rzuci. Będzie nadal traktował ją jak dawniej — dla siebie. Na pytanie: jak by postąpił, gdyby raz jeszcze stanął przed wyborem: astro­nomia, bank spółdzielczy lub geodezja — odpowiedział, że mimo wszystko wybrałby geodezję. Uparty? Czy po prostu entuzjasta astronomii i geodeta z powołania w jednej osobie

Drzewo bez korzeni

Kończą akademie medyczne. Większości z nich wystarcza tylko włożenie białego fartucha, pieczątka w metalowym pudełeczku z kilkoma literkami przed nazwiskiem, numer statystyczny, oraz własny gabinet — byle w mieście żeby uważać się już za lekarzy „pełną gębą”…

…Niektórym marzy się przygoda. Jadą w Bieszczady; bo to romantyczne; lekarze przemierzający kilometry, aby dotrzeć do chorych; płace wyższe niż gdzie indziej. Ale gdy zaczynają pojawiać się kłopoty, gdy roboty tyle, że czasami nie wiadomo w co ręce włożyć — robią, specjalizację i uciekają do dużych miast…

Nie zastałem doktor Marii Szczepańskiej ani w Gminnym Ośrodku Zdrowia w Ustrzykach Dolnych, ani w szpitalu. Chorowała. Przyjęła mnie w domu.

Kim chciałam zostać w dziecięcych marzeniach? Hmm… Chyba pana zaskoczę… Właśnie lekarzem! Początkowo rodzina wmówiła we mnie tę profesję, ale w sumie marzenia o takiej a nie innej przyszłości i dalszej drodze życia, mogę uważać za swoje, wyłącznie swoje. Nie uległy zmianie także w okresie szkoły podstawowej i średniej. Cały czas, konsekwentnie do tego dążyłam, mimo że poniosłam porażkę przy pierwszym podejściu na medycynę, jak to się często zdarza — ale za drugim razem już się udało…

Kończąc Akademię Medyczną w Krakowie, zastanawiała się — co dalej? Chciała być pediatrą. Niewiele brakowało, by nim została, z racji stażu odbytego w Ostrowcu Świętokrzyskim — jej rodzinnym mieście. Los chciał, że poznała swego obecnego męża. Oboje byli młodzi. Kusiły ich górskie wspinaczki, marzyła się zmiana regionu. Stypendium fundowane z Ustrzyk Dolnych dla męża pani Marii było w tej sytuacji okazją i szansą. Pojechali do Ustrzyk.

Niestety, czy może na szczęście — pediatra w Ustrzykach już był — wspomina doktor Szczepańska — nawet dwóch, więc dyrekcja ZOZ-u namówiła mnie, żebym zaczęła robić specjalizację z laryngologii, bo akurat brakowało laryngologa.

Było ciężko. Musiała dojeżdżać do szpitali: najpierw w Przemyślu, potem w Rzeszowie. Zdała.

Chyba ucieszono się z naszego tj. mojego z mężem przybycia do Ustrzyk, chociaż… patrzono na nas z nieufnością. Jak do tych wędrownych, przelotnych ptaków, co to pobędą rok-dwa i odfruną…

Znajomi, koleżanki, koledzy ze studiów, dziwili się, że Szczepańska jedzie w Bieszczady, a na dodatek zamierza tam zostać i pracować. Niektórzy odradzali. Rodzice także, gdyż wyjazd małżeństwa Szczepańskich początkowo wiązał się z rozbiciem ich rodziny. Pani Maria musiała zostawić dziecko w Ostrowcu, u mamy, dopóki nie urządzą się w Ustrzykach.

Przed przybyciem na miejsce, nie miała najmniejszego pojęcia o pracy tutaj, żadnej wizji spędzenia życia w Bieszczadach.

Moje wyobrażenia były o wiele wspanialsze, niż zastana rzeczywistość. Przeraził mnie widok szpitala, który mieścił się w starym budynku, zupełnie nieprzypominającym miejsca przeznaczonego dla chorych. Jak mnie przyjęto po zrobieniu specjalizacji? W przypadku lekarzy, raczej obyło się bez zgrzytów i nieprzyjemności. Ale gdy uzyskałam już swoje stanowisko, miałam własne zdanie — zaczęło być troszkę gorzej.

Bieszczadzki życiorys doktor Szczepańskiej obfitował w niejedną chwilę, gdy w podświadomości wyzwalała się chęć rzucenia tego wszystkiego — powrotu tam, skąd przybyła. Szczególnie w momentach, kiedy coś się nie udawało, a przede wszystkim z powodu dużej ilości dyżurów. Były dla niej zmorą, a zdarzało się, że w jednym miesiącu miała ich piętnaście i więcej. Pogodziła się wkrótce z istniejącym stanem rzeczy — była przecież lekarzem…

Myśli opuszczenia Ustrzyk przechodziły jej także przez głowę po zrobieniu specjalizacji. Proponowano pracę w większym ośrodku, dawano szansę wybicia się. Doktor Szczepańska stwierdziła wtedy, że dom, rodzina, dziecko są najważniejsze. Bez specjalnego żalu zrezygnowała z większych aspiracji, ambicji. Uważa, że jak na kobietę i tak dużo zrobiła.

Czasami myślała o powrocie do Ostrowca z powodów sentymentalno- rodzinnych. Zazdrości ludziom, którzy mają w Bieszczadach swoje rodziny, siostry, braci. Ona czuje się tu, jak drzewo bez korzeni. Na wyjazd jednak nie może się zdecydować. Bieszczady, Ustrzyki — były przecież jej pierwszym, udanym przystankiem życiowym. Tu dorabiała się wszystkiego…

Plany związane z turystyką, zostały tylko planami. Właściwie Szczepańskim w ogóle nie udało się ich zrealizować. W pierwszych latach mnóstwo dyżurów. Mało było okazji, żeby wziąć plecak i pójść na wędrówkę. Potem dziecko, z którym też nie wszędzie można było iść…

Rozmowę przerywa pukanie do drzwi. Matka z dzieckiem na ręku płaczliwym głosem błaga:

Pani doktor kochana, dziecko ma trzydzieści dziewięć gorączki. Bierze zastrzyki. A mówiłam, żeby nie dawali!

Doktor Szczepańska wyciąga z szafy skromne, domowe akcesoria lekarskie.

Ja zasadniczo w domu nie przyjmuję — mówi — stąd te ubogie przyrządy do badania. Ale cóż zrobić, jak nie pomóc ludziom, gdy jestem jedynym laryngologiem, a tu odległości duże — czasem każda minuta droga…

Pytam o najciekawszy dzień w Ustrzykach, w Bieszczadach; o kłopoty, radości, przygody…

Tak się szybko zapomina — mówi pani Maria — tak szybko mija czas. To już czternaście lat, już czternaście lat od dnia, kiedy po raz pierwszy stanęłam na bieszczadzkiej ziemi i… obiecuję, że nie ucieknę stąd, jak inni…

Jedno „Lato z Radiem”

Warszawa. Słoneczne popołudnie. Żar leje się z nieba, pot z czoła. Jakże kojący wydał mi się chłód obszernego hallu gmachu Polskiego Radia przy ul. Malczewskiego. Czy będę mógł przyjść tu jutro? Czy zobaczę z bliska „Lato z Radiem”? Na razie nic na to nie wskazuje — biuro przepustek, strażnik — nawet tu, wewnątrz, nie opuściło mnie skojarzenie tego budynku z potężnym, zaklętym Sezamem.

Zaklęcie okazało się bardzo proste: cztery cyfry na tarczy telefonicznej; rozmowa z redaktorem odpowiedzialnym p. Tadeuszem Cichomskim i „wrota” Sezamu otwarte! Jutro przed ósmą wystawiona będzie dla mnie przepustka. Można przyjść, popatrzeć, popisać…

Co prawda nazajutrz przepustki na portierni nie było, ale na dół zszedł z nią po mnie sam red. Cichomski — bardzo ważna postać w dziesięcioletniej historii „Lata z Radiem” oraz „Sygnałów Dnia”.

Wspominając poprzednie „Lata z Radiem” — wspaniałe między innymi dzięki prowadzeniu ich przez red. Sławomira Szoffa — pytam o jego osobę. Czy w tegorocznym „Lecie z Radiem” będzie można go usłyszeć? Dowiaduję się, że red. Szoff wycofał się z prowadzenia tej audycji. I „o wilku mowa”! Na korytarzu, przy oknie, z plikiem kartek maszynopisu, stoi Sławomir Szoff, popijając kawę. Ograniczamy się tylko do wymiany uścisków dłoni. Musimy iść dalej. Zatrzymujemy się przed jednymi z wielu drzwi. Wchodzimy. W pokoju trzech panów. Każdy pracuje intensywnie i w wielkim skupieniu. Odtąd przechodzę pod opiekę red. Piotra Sadowskiego. Pan Piotr przeprasza, że na razie nie może się mną zająć, gdyż musi skończyć przepisywać na maszynie nadesłane dalekopisem informacje agencyjne do dziennika radiowego. Maszyna wystukuje rządki zdań. Nie przeszkadzam. Obserwuję. W tym pokoju „Lato z Radiem” zaczęło się już przed ósmą. Pozostali dwaj panowie siedzą przy biurkach, piszą coś skwapliwie i mówią do siebie. To tłumacze, którzy przygotowują dla „Lata z Radiem” wiadomości w językach obcych. Nad polskim tekstem umieszczają tłumaczenia w języku czeskim i rosyjskim.

Do pokoju wchodzą dwie panie. One już przetłumaczyły na niemiecki i (po raz pierwszy w historii „LzR”) na język esperanto. Gotowe. „Panie Piotrze — pan prowadzi!”- proponuje któryś z tłumaczy. Jest dwadzieścia po ósmej. Schodzimy wszyscy na dół, do pokoju nagrań. Po chwili pojawiają się w nim „Francuz” i „Anglik”. Cała szóstka wchodzi do studia. Najpierw panie nagrywają „pogodę”, następnie panowie. Tak samo dzieje się z informacjami dla kierowców i wiadomościami. Czytają gładko, wyraźnie, bez zająknięcia. Jedynie pani od esperanto ma dziś zły dzień — musi dwa razy powtarzać nagranie.

Piotr Sadowski zabiera taśmę, opisuje co do sekundy czas trwania i już idziemy do studia. Całość stanowią cztery pomieszczenia przedzielone szklanymi ścianami. Całkiem trafnie jedno z nich nazwano „Akwarium”, z tym że zamiast ryb znajdują się w nim magnetofony, a między nimi uwija się niezwykle operatywny i zawsze niezawodny Jerzy Rowiński. Jeszcze trwają „Sygnały Dnia”, ale pan Jurek grał będzie także dla „Lata z Radiem”.

Sąsiednie szklane pudełko pokoiku jest największe. Na tyle duże, by weszło doń kilka osób i zmieścił się tam pulpit realizatora audycji. Za jego plecami tzw. klatka słowicza ze szklaną ścianą z przodu. Klatka jest czymś w rodzaju przedpokoju studia „Sygnałów” i „Lata z Radiem”. Całe jej wyposażenie stanowi stół z dwoma telefonami — jeden „Sygnałów Dnia”, drugi „Lata z Radiem”, dwa foteliki i tyleż krzeseł. Tutaj, przez cały czas trwania audycji, przy telefonie „LzR” dyżurować będzie Joasia — urocza i bardzo miła blondynka o niewinnym, dziecięcym głosiku. Jest też Marysia. Obydwie są słuchaczkami podyplomowego studium dziennikarskiego UW i odbywają praktykę w radiu.

Studio zajęte jest jeszcze przez ekipę „Sygnałów Dnia”. Prowadzący rozmawia z jakimś dyrektorem. Teraz mówi, że: „Za szybą zrobił się szum, gdyż wszedł Aleksander Trzaska, który za chwilę poprowadzi „Lato z Radiem”. W „Akwarium” oraz w „Klatce” rozległ się śmiech. Tylko red. Trzaska się nie śmieje. Widać, że jest zdenerwowany — za cztery minuty start „Lata z Radiem”.

Jest już sygnał rozgłośni, teraz „piki” i: „W programie pierwszym mówi Warszawa. Jest dziewiąta!” Coś się zacięło — nie wystartowała polka „LzR”. Aleksander macha rękami i cierpkim głosem przekonuje: „Tak, to już na pewno dziewiąta! Już dziewiąta!” Zaskoczyło. Teraz już bez zakłóceń płyną dźwięki skocznej polki i wszystko toczy się normalnie. Jest piosenka-kandydatka, prognoza pogody, „Koncert na cześć słońca”, pytanie konkursu wiedzy o Polsce i świecie współczesnym.

W pokoju realizatora siedzą Dziadek Włodek i Wojciech Płóciennik. Rozmawiają o czymś, śmieją się. Niestety, szklane pokoje są dźwiękoszczelne.

Z Joasią nie ma możliwości porozmawiania. Prawie zawsze odpowiedź na moje pytanie uprzedza dzwonek telefonu. Dzwoni niemal bez przerwy. Chwila wytchnienia.

Teraz to i tak jest nieźle — mówi Joasia. — Na początku prawie wcale nie odkładałam słuchawki, ale gdy powiedzieliśmy, że nie jesteśmy koncertem życzeń i nie spełniamy próśb o piosenkę dla kogoś tam — nie dzwonią już tak często.

Widać zapeszyła, bo telefon znowu dzwoni.

Proszę pana, naprawdę nie możemy spełnić prośby o nadanie „Słońca Jamajki”. Tak często ją nadawaliśmy, że już na pewno się osłuchała i znudziła. Może coś innego?

Wchodzi Hanka Bielicka — jeden z gości dzisiejszego „LzR”. Stawia herbatę na stole. Siada. Jest jak zwykle pogodna i rozmowna. Nie traci czasu na aklimatyzowanie się. Uczyniła to już z chwilą wejścia. Każdy wydaje się być dla niej przyjacielem, dobrym znajomym. Jest szczęśliwa, że może być gościem „Lata z Radiem”. Będzie mówić m.in. o egzaminach, udzielać porad, podtrzymywać na duchu. Jutro (1 lipca) zaczynają się przecież egzaminy na wyższe uczelnie.

Pani Hanka Bielicka ubrana jest skromnie, w granatową sukienkę z białym kołnierzykiem. „Specjalnie z racji egzaminów ubrałam się na pensjonarkę” — mówi. Konfrontuje ze mną to, co będzie chciała powiedzieć przed mikrofonem. Już niedługo. Jej wejście przewidziane jest na 10.25.

Jestem w studio. Wąski, ale dość długi to pokoik. Na podłodze szara wykładzina, bezładnie postawionych 6 krzeseł. Na jednym z nich siedzi przy masywnym stole, wykonanym z jasnego surowego drzewa, prowadzący audycję — Aleksander Trzaska. Przed jego oczami zeszyt z notatkami — cała zawartość dzisiejszego wydania „Lata z Radiem”. Jest też maszynopis z dokładnym programem audycji: wyszczególnione pozycje, a obok nich pora nadania — godziny, minuty. Na brzegu biurka dwa listy napisane na papeterii z pięknym kolorowym nadrukiem: „Kochane Lato z Radiem”. Przed Aleksandrem dwa mikrofony na długim, ruchomym ramieniu. U góry ogromna lampa z „mleczną” żarówką, nakrytą metalowym kapeluszem o białym spodzie. Dzięki temu światło rozkłada się na stole równomiernie i nie daje efektu cienia. Tutaj przednia ściana nie cała jest ze szkła. Na górze, na drewnianej jej części — trójbarwne lampki: zielona, biała, czerwona. Aleksander zapala zieloną — gotowość. Po chwili, u spodu mikrofonu oraz na ścianie równocześnie zapalają się czerwone. To oznacza, że można mówić.

W studio jest już Hanka Bielicka, a za szybą w pokoju realizatora coraz więcej gości. Jest pan Płóciennik, Dziadek Włodek, a teraz pojawił się roześmiany i nieplanowany gość — Kazimierz Kowalski ze swoją płytą „Słowiańska dusza” pod pachą. Zauważa to prowadzący i informuje o tym słuchaczy. Na antenie muzyczne propozycje Jerzego Rowińskiego. W tym czasie poza anteną Aleksander Trzaska radzi, by Hanka Bielicka powitała gości w studio żartobliwym wyrzutem typu: „Co tu robicie? Po co was tu tylu przyszło?”

Sygnał powieści. Dziś Mieczysław Czechowicz z taśmy. Odcinek piąty trwał będzie osiem minut i czterdzieści sekund. W tym czasie w studio robi się wesoło. Są już wszyscy goście „Lata z Radiem”. Ustalają, co będą mówić. Czerwone światełko. W eter idzie zaimprowizowana kłótnia. Wojciech Płóciennik uczy teraz oddechu w wodzie. Prowadzący zapowiada piosenkę w wykonaniu Hanki Bielickiej pt. „Półtora tanga”. Kazimierz Kowalski prosi panią Hankę do tańca. Tak naprawdę, to wcale nie tańczą, tylko pani Hanka „faluje” na krześle w rytm melodii, dyrygując przy tym obiema rękami. Koniec piosenki. „Wchodzą” na antenę. Specjalnie głośny, do mikrofonu, całus pana Kazimierza spoczywa na dłoni Hanki Bielickiej. Ta dziękuje. Teraz rozmowa schodzi na temat opery. „Jak tu nie lubić opery?” — pyta Kazimierz Kowalski i proponuje wysłuchanie arii Sanastra A. Mozarta w swoim wykonaniu. Zebrani w studio obsypują go komplementami.

W programie kolejny punkt: „Rozmowa całkiem serio z Hanką Bielicką”. Odpowiadając na listy, pani Hanka odkrywa swoją „drugą twarz”. Mądrze i ciekawie radzi ojcu zatroskanemu o zakochaną córkę, broni ciężarnych kobiet stojących w kolejkach.

Trochę więcej uśmiechu na co dzień — radzi na zakończenie.

I już dziesiąta. Najbliższe 37 minut zawartości audycji wypełnią wiadomości w siedmiu językach, dyskoteka Bogdana Fabiańskiego, prognoza pogody dla jezior, dwie opolskie piosenki, „Reporterskie niedyskrecje” o kartkach zaopatrzeniowych i piosenka. W tym czasie znajduję się w „klatce słowiczej”. Pytam Joasię z jakimi sprawami zwracają się ludzie do „LzR”? Czy tylko proszą o piosenki? Okazuje się, że nie. Dla wielu z nich „LzR” jest prawdziwym, nierzadko jedynym przyjacielem, z którym można sobie szczerze porozmawiać o wszystkim: o smutkach, radościach, problemach z wychowaniem dzieci, sprawach sercowych.

Znajoma twarz. Tak, to pani Basia Krafftówna! Zajęty rozmową zapomniałem się z nią przywitać, przedstawić. Teraz nadrabiam tę zaległość. Podaję nazwisko. Pani Barbara prosi o powtórzenie. Nie, żeby nie dosłyszała, tylko… po mężu nazywa się tak jak ja! Parę minut upłynęło nam na szukaniu osoby łączącej nasze rody. Niestety, bezskutecznie.

Wchodzimy do studia. O godz. 10.37 Akademia „LzR” i drugi wykład Barbary Krafftówny pt. „Jak być piękną?” Pani Basia zakłada okulary i wspólnie z Aleksandrem Trzaską, z podziałem na role, odczytuje przygotowany tekst.

Po koncercie studenckim Zdzisława Maca, ostatnia rada Hanki Bielickiej: „Trzeba się uczyć systematycznie i ze zrozumieniem. Umieć kojarzyć i nigdy nie wkuwać”. Daje przykład ze swojego życia, a konkretnie z egzaminu z propedeutyki u prof. Tatarkiewicza. Wtedy zapomniała fragmentu wyuczonego rozdziału i poprosiła profesora o jego przeczytanie. Co prawda otrzymała czwórkę, ale odtąd wie już, że nie ma co wkuwać. Swój udział w „LzR” kończy odpowiedzią na listy i podaniem sposobu na dobre samopoczucie w niełatwych przecież czasach.

— Błagam was kochani rodacy! Wróćmy do siebie, bądźmy narodem kochającym się bardziej — będzie wam lżej…

Płyną dźwięki spokojnej muzyki. Widzę jak pani Hanka ociera łzy.

Strasznie w takich chwilach się wzruszam… — mówi do mnie.

Wchodzi red. Cichomski. Prosi o natychmiastowe przeczytanie komunikatu. Sprawa jest bardzo pilna — potrzebna jest krew dla dwuletniej dziewczynki w Białymstoku. Komunikat idzie w eter.

I stało się! Zasiadłem przed mikrofonem! „Piki”, czerwone światełko i… mówię: „Na słonecznym zegarze „Lata z Radiem” — już jedenasta!” Potem polka „LzR” i przedstawiam się kim jestem oraz wyjaśniam skąd moja wizyta w studio. Uff… Niełatwo mówi się do setek tysięcy słuchaczy.

„Lecą” informacje dla kierowców. Wychodzę ze studia. Tam, w Klatce, urywają się telefony. Chętni do oddania krwi dzwonią prawie z całego kraju. Jak dotąd ani jedna osoba z Białegostoku. Chodzi o to, by zgłosił się ktoś z najbliższych okolic,, bądź z samego miasta. Obecny również Tadeusz Sznuk próbuje połączyć się ze stacją krwiodawstwa w Białymstoku. Niestety, wszystkie łącza są zajęte. Nieprzerwany potok zgłoszeń. Ktoś „przebił się” nawet do zastrzeżonego telefonu. Jest wiadomość! W Białymstoku zgłosiło się już wielu chętnych. Tadeusz dziękuje za natychmiastową reakcję. „LzR” już nie przyjmuje zgłoszeń.

Koncert spełnionych marzeń, poezja, horoskop — brzmią jakoś nijako, przynajmniej dla mnie. Na chwilę wyłączyłem swoją uwagę na „Lato z Radiem”, które znów okazało się pomocnym przyjacielem, a kto wie, może nawet uratowało życie…

Kamienny deszcz

Zbudowana u południowego stoku Kozińca zapora zamyka wody Sanu. Brzegiem utworzonego w ten sposób jeziora wiedzie nowa droga do Bóbrki. To tu, w 1932 roku, doszło do wybuchu powstania chłopskiego. W trzydzieści lat później, w roku 1962, wzniesiono w Bóbrce pamiątkowy obelisk z tablicą upamiętniającą walkę chłopów z granatową policją. Przez pewien czas, w końcu XIX wieku, mieszkał tu komediopisarz, autor „Pana Damazego”, Józef Bliziński. W liście do swego przyjaciela Ignacego Krasickiego pisał: …„Na początku 1876 roku nabyłem wioseczkę górską, ową Bóbrkę w Sanockiem, w której Kaczkowski osadził był swego Nieczuję”

Po dawnej Bóbrce nie zostało ani śladu. Od wielu lat kryje ją lustro Zalewu Solińskiego. Dzisiejszą wieś tworzy kilkanaście domów skupionych w małej dolince u podnóża Kozińca.

W latach pięćdziesiątych odkryto, że góra ta zbudowana jest z trzeciorzędowego piaskowca krośnieńskiego, drobnoziarnistego, o spoiwie wapienno-ilastym i dużej wytrzymałości. Idealny materiał dla budowlanych i drogowców. Powstał więc kamieniołom. Dobrodziejstwo przemysłu i zmora mieszkańców Bóbrki.

Do wioski trudno dojechać. Drogę zamyka biało-czerwona rampa. Na tablicy przed szlabanem widnieje spory napis: „Uwaga! Granica strefy zagrożenia rozrzutem odłamków. Kamieniołom „Bóbrka” prowadzi roboty strzałowe. Godziny strzelania: w dni powszednie od 10.30 do 11.30 i od 14.30 do 15.30, w soboty od 12.30 do 13.30”. Niżej, kilka zdań o ostrzegawczych sygnałach dźwiękowych.

Wycie syren przenika powietrze. Cisza, którą po chwili przerywa głuchy łomot. Odstrzał. Dźwięk odbija się od wzgórz, porusza ziemię. Z góry unosi się biały „obłok” kurzu. Słup pyłu początkowo jest wąski, stopniowo rozrasta się i tworzy nieregularne, fantazyjne kształty.

Szlaban otwiera się. Ustawiono go tutaj dla bezpieczeństwa podróżnych. Miejscowi nie mają takich przywilejów. Ich domy są bezbronne. Prawie każdy był już „raniony” odłamkiem. Co jakiś czas dachy trzeba łatać blachą lub nową dachówką.

Liście roślin i owoce uginają się od pyłu. Ten pył jest wszędzie. Szary jak cement, jak cement twardniejący. Wystarczy odrobina wody. Wszystko, co rośnie w ogródkach, nadaje się do spożycia dopiero po kilkakrotnym umyciu.

Ściany pękają od wstrząsów, szyby lecą z okien. Malowanie mieszkań wydaje się być robotą co najmniej bezsensowną. Całe płaty farby odrywają się od ścian już w kilka dni po malowaniu. Jak tu żyć? Może lepiej byłoby wysadzić chałupę i uciekać stąd w cholerę? — zastanawiają się od lat mieszkańcy Bóbrki.

Nareszcie czekam, nie wiem, jakiego Boskiego zlitowania? Czy to już naprawdę runie na nas i ten sufit nas podusi wszystkich, czy co? Ja już nie wiem jak to dalej będzie? — zastanawia się Anna Kurz — Co z tego, że chodzimy do kierownika kamieniołomu?! Dzisiaj człowiek pójdzie, powie mu — dobrze, dobrze — przyjdziemy. Będzie się mniej podkładać, mniej będą te odstrzały robili. Zrobili oni mniejsze odstrzały i owszem. Ale oni wiedzieli, kiedy takie odstrzały dać, a kiedy nie. Ta, kiedy im pasuje. Oni wiedzieli, że jakaś komisja przyjechała, to odstrzały wtedy dali letkie. A jak widzą, że nie ma nikogo — ja nie wiem, kto tam rządzi — to oni takie odstrzały dają, że w kredensie szklanka się nie utrzyma. To już jest nie do wytrzymania. Albo niech wszystko zabiorą stąd, a jak nie, to niech odszkodowanie ludziom jakoś dadzą… Proszę pana, jeżeli kosiarka jedzie teraz, my mamy koniczynę, to musi chłop naprzód pójść i kamienie pozbirać, bo nie wjedzie kosiarka na to pole, ani kosą nie pociągnie. Tak kamieni, jak pod jabłonią jabłka.

Kurzowa zamyśliła się na chwilkę, oddech głębszy złapała:

Ta lepiej jak wiedzieli, że mają tutaj taką korzyść z tego kamieniołomu i tyle pieniędzy zgartają, ta nie byli te ludzie całkowicie usunęli stąd? No jak tak można człowieka niszczyć? Ta niby komuś ta dadzą jakiegoś grosza za jakieś tam zbicie dachówki. A niektórym, to tylko odpowiedź, odpowiedź i tyle. Co tu robić, to już jakiej rady nie wiadomo gdzie to szukać. No to idźcie Kurzowa do sądu, mówią mi, do jakiegoś radcy prawnego, do adwokata, czy coś. Czy ja mam głowę na to? Jak ja nie mam ani zdrowia, a to jeszcze trzeba wszystko umieć powiedzieć, wytłumaczyć. A i pola mamy swojego cztery hektary i dwadzieścia pięć arów. No to prawie cały dzień z mężem tam robimy. Tak, że kiedy? Ja już nie wiem, jak tu żyć?

Gdyby była możliwość wyjechania stąd w bezpieczniejsze miejsce, dali by dom…

Kurzowa bez wahania odpowiada:

O, panie. Ja już chcę umrzeć tutaj, ja już nie chcę nic! Jak ja już tak ciężko go budowała, ten dom, i ja już powiedziała — prędzej niech się ten kamień skończy! Ta chyba nie będą wieki całe tu rąbać?! Człowiek już trochę przyuczony do tego, może ta jakoś przeżyje. Ale stąd bym nie odeszła… Wywieźliby nas gdzie tam w jakie jachybty, że dopiero trzeba będzie tam to pole gnoić czy co, to człowiek zginie teraz w tym starszym wieku. Co, że niby dzieci pójdą za mną? Jak dzieci teraz nie chcą się gospodarki chycić! Nie, teraz to bym nie chciała stąd iść.

Dom z numerem 24 jest popękany wzdłuż i wszerz — na przestrzał. Dziś ta szczelina ma parę milimetrów. Jutro może mieć już centymetr. Grunt się osunie i po domu. Uchowaj Boże w nocy. Strach pomyśleć. Właściciel pisał już nieraz do Centralnego Urzędu Geologii w Krakowie, który zajmuje się szacowaniem tego typu szkód i wypłacaniem odszkodowań. Owszem, byli raz. Pomierzyli, popukali, pobadali, i rok już będzie, jak ich we wsi ostatni raz widziano.

„Zwracam się z uprzejmą prośbą o oszacowanie wyrządzonych mi szkód w moim budynku mieszkalnym przez wasz zakład tj. kamieniołom w Bóbrce. Na wskutek wstrząsów w czasie strzelania został uszkodzony budynek, tj. popękały ściany budynku i ganku oraz popękał sufit i odpadł tynk, popękały szyby i odpadł karnisz z sufitu. Proszę o skierowanie rzeczoznawcy w celu wycenienia szkód powstałych w moim domu. Proszę uprzejmie o pozytywne załatwienie mojej prośby — Kinczel Teodor”

Kinczel nie milczy. Kinczel milczeć nie może. Jego dom popękany jest wzdłuż i wszerz. Na przestrzał. Dziś te szczeliny, w których mieści się koniec małego palca u ręki, mają kilkanaście milimetrów. Ale jutro mogą mieć już centymetr… Dlatego Kinczel już od trzech lat pisze pisma do Rzeszowskiego Przedsiębiorstwa Produkcji Kruszyw i Usług Geologicznych „Kruszgeo” w Rzeszowie. Przedsiębiorstwo odezwało się w styczniu i spisało protokół stwierdzający zauważone uszkodzenia budynku. Ze względu na jego położenie poza strefami szkodliwymi, które miałyby ujemny wpływ na budynek, nie mogło jednoznacznie stwierdzić przyczyn powstania szkody. Dla rozwiązania sprawy zleciło Ośrodkowi Badawczo Rozwojowemu Przemysłu Kamienia Budowlanego w Krakowie przeprowadzenie badań sejsmicznych i określenie zasięgu ujemnych wpływów działalności górniczej kamieniołomu „Bóbrka”. Część badań — według Przedsiębiorstwa — przeprowadzono w roku 1980. Były to jednak badania niekompletne i miały być uzupełnione w styczniu 1981 roku. W piśmie pełnym dyplomatycznych sformułowań Przedsiębiorstwo nie przekreśla słuszności Kinczela, że przyczyną powstania szkody jest kamieniołom „Bóbrka” (…) „nie mniej jednak prosimy o cierpliwość do czasu pozyskania przez nas wyników badań. Uważamy, że badania te otrzymamy w miesiącu lutym i niezwłocznie sprawę skierujemy do rozpatrzenia Okręgowej Komisji ds. Szkód Górniczych w Krakowie”

— Oni tutaj gdzieś byli raz — mówi T. Kinczel. — Żona moja mówiła, bo mnie wtedy w domu nie było. Obstawili budynek jakimiś aparatami. Nie wiem, co z tego wyszło. W każdym razie żadnej odpowiedzi nie dostałem. No i czekam, i nie ma nic. Na razie się nie odwołuję. Czekam na ten trzeci raz, żeby przyjechali zbadać. Jak nie przyjadą, będę pisał do Krakowa. Jeżeli Kraków coś się będzie ociągał — do ministerstwa napiszę. Albo w końcu rozebrać ten dom i usunąć, albo co, nie wiem, co to będzie? Pożyczki jeszcze mam trzydzieści tysięcy i nie wiem, kto to będzie zwracał, skoro wszystko się rozsypuje. A jak sytuacja się nie zmieni? To budynek się rozpadnie. I kto nam da mieszkanie? Niech pan tylko nie idzie do zabudowań najbliżej kamieniołomu — przestrzega mnie gospodarz dwudziestki czwórki. — Nic panu nie powiedzą ani nie pokażą. Jeszcze chwalić kamieniołom będą. Robią w nim. Żaden głupi przecież nie będzie pluł na własne gniazdo. A my piszem i chodzim do kierownika. Prosimy o pomoc. Gdzie tam. Obiecuje, obiecuje i zawsze na tym się kończy. Toż parę roków temu dziecko, co się koło domu bawiło, odłamek chciał zabić, o, taki duży. Nie, tutaj to nie jest życie!

Najbliższe budynki znajdują się kilkanaście metrów od kamieniołomu. Idę tam pozostawiając za sobą obłoczki kurzu. Liście roślin i owoce uginają się od pyłu. Ten pył jest wszędzie. Szary jak cement, jak cement twardniejący. Wystarczy odrobina wody.

Kurz Władysław: -Jak jest słoneczna pogoda, wiatr zachodni, to z mieszkania na podwórze nie można wyjść. Jeszcze jak idzie produkcja w kamieniołomie, to cały ten pył, tu ładuje, aż ciemno jest. Druga sprawa, to, widzi pan, kamienie zimą spadają na dachówkę, ot, niby dziurka w śniegu, no nie? Przychodzę do mieszkania, a tu cała podłoga zalana. Przez dach kamień przeleciał, śnieg topniał… A nawet tak było, że w ścianie dziurę zrobił. Było by mnie zabiło. Po nocy wtedy byłem i spałem. Dobrze, że dziecko poszło na drugie łóżko… A mnie to całego przysypało… Niedaleko od domu jest rów odwadniający. Ja go sam kopałem. Dawniej, tom go sam czyścił, bom nie chciał, żeby mi ogródek zalewało. I właśnie chyba będzie ze trzy lata, kiedy pisałem do dyrektora, i tu, i tam, i do kierownika. On mi sam kiedyś powiedział: „Jak pan pisał do dyrekcji, pisz pan, gdzie pan uważasz, ale to że panu rów zalewa, to nie wina kamieniołomu”. I właśnie napisałem do „Dziennika Ludowego” i do „Polityki”. Z „Dziennika” przyjechał z Warszawy jakiś redaktor i jeszcze mnie ochrzanił, żem tak długo z tym zwlekał. I miał przyjechać z telewizją. Już wtenczas, jak był u mnie, czuł się jakiś niezdrowy. Później napisał, że nie przyjedzie, bo jest chory. Muszę jednak powiedzieć, że pomógł mi trochę. Ale tyli co na włosku. Bo ja, wie pan, pracuję tu w kamieniołomie, no i za to moje pisanie chcieli mnie zwolnić. Za to, że ja się o swoją słuszną rację upomniał. Jak przyjeżdżali z dyrekcji, to ja im ten rów pokazywał i każdy mi rację przyznawał. Ale co mi z tej racji, skoro jak mi rów zalewało, tak zalewa nadal. No, ale mnie nie zwolnili. Tyle, że poszła wieść po dyrekcji, że jak się wkurzę, to będę jeszcze gorzej pisał. W sumie największy ochrzan dostałem za to, żem na swoje gniazdo napluł, swój zakład opisał. Czegom nie przyjechał do Rzeszowa, tylko żem od razu do gazety podawał? Ja mówię: Panie dyrektorze, jam przecie pisał i myślałem, że to wszystko przez pańskie ręce przechodzi. Na szczęście pisałem przez kalkę, kopię miałem, i to mnie uratowało. Zapytali, czy w takim razie chcę, żeby mnie przesiedlili? Nie widzę innego wyjścia — mówię — zapylenie tu takie, że nie idzie wytrzymać. Na podwórzu ani bielizny powiesić, ani nic. Wszystkie szczepy, co kupiłem, jakiegoś raka dostają. Czy z tego zapylenia, czy z czego? A przyjdzie deszcz, to błoto się robi. Spychaczem raz władowali mi je do rowu. A ja łopatą nie wydolę za nimi wybierać. I mnie to w końcu zdenerwowało, więc napisałem do tych gazet i ponoć strasznie ich przez to obraziłem… Oj, chyba napiszę znowu, bo niedawno mówię do kierownika: „Panie kierowniku, trzeba rów wyczyścić”. „Jeszcze nie ma potrzeby” — odpowiedział kierownik. A oni nie mają gdzie wysiewek wozić, to ładują gdzie popadnie. Do mojego rowu najczęściej. Zamulone to, woda mi podchodzi… Pyta pan, jak z malowaniem? Ta prawie co roku trzeba malować. I to nie, żeby ktoś na malowanie pieniędzy dawał. Na swój koszt rokrocznie. No to, panie…!

Kamieniołom nic nie pomaga? — pytam zdziwiony.

No wtenczas dostałem trochę odszkodowania, jak mi chałupę zbombardowało kamieniami. Jak Boga kocham! Tak się wydawało, jakby bomba w pobliżu wybuchła. I to wszystko… O, wtenczas jak napisałem do gazet, to mi od ręki pomogli, a tak to, panie, grosze rzucają! Najbardziej kłopotliwe są te wstrząsy. Gdy strzelają, to cały dom aż skacze. Jak jest głębokie strzelanie, to okna, szyby lecą, że tego…

Ale przecież kamieniołom jest miejscem pana pracy, daje na chleb…

Ta daje na chleb… Robotę człowiek by i gdzie indziej znalazł. Przez to się trzymam, że blisko chałupy. To ja mam tylko dlatego, że kamieniołom daje mi nachleb, być cały czas przez niego poszkodowany? Mnie się tak wydaje, że tu każde moje dziecko powinno pyłowe brać. No i ten jazgot niemiłosierny. Jedynie w niedzielę lub w jakieś święto wie się, że się jest, bo tak na co dzień, to trudno wytrzymać.

Henryk Turoń, kierownik kamieniołomu, też jest mieszkańcem Bóbrki. Przypadek, czy może przezornie wybudował się dosyć daleko od kamieniołomu? Tego nie wiem. W każdym razie żyje jak w innym świecie. Spękań w domu nie ma, hałas tu nieuciążliwy. Tylko kurz jest taki sam, jak wszędzie. Ale w małych ilościach.

Jeden z mieszkańców Bóbrki zdążył mnie przygotować na to, że co innego usłyszę od ludzi, co innego od kierownika. Słucham więc teraz opowieści z jakby zupełnie innego świata…

Sprawa Kinczela? Rzeczywiście ma pęknięty budynek, z tym że była ekspertyza biegłych budowlanych z Krakowa. Później były badania robione przez „Prokam”. Trzykrotnie zresztą. Sejsmografy wykazały, że są wstrząsy i odszkodowania będą wypłacane w miarę przeprowadzania tych postępowań. Inni, jak Władysław Kurz, już otrzymali odszkodowania. On na przykład dostał dwadzieścia trzy tysiące…

O tym nie wspomniał — przerywam kierownikowi.

No bo niewygodnie mu o tym mówić. To są naprawdę duże kwoty, nie żeby paruzłotowe.

Jak długo czeka się na ocenę stanu budynku?

Po zgłoszeniu do Krakowa, gdzieś około miesiąca. Po oględzinach jest termin, wyznacza się rozprawę. Normalnie, jak to w sądzie. Jedzie na nią przedstawiciel przedsiębiorstwa, zawiadamia się również poszkodowanego. Po tym wszystkim na odszkodowanie czeka się około pół roku. Jeżeli chodzi o ten nieszczęsny rów — czyścimy go co najmniej raz w roku koparką wynajmowaną z gospodarki komunalnej z Leska. To jest właściwie drobna sprawa, a więcej wokół tego krzyku niż to warte. Poza tym, jeżeli mamy jakieś materiały, to staramy się je mieszkańcom udostępniać, a szkody usuwać od razu.

Wstrząsów się nie da wyeliminować, ale zapylenie…?

Zakupiliśmy i zainstalowaliśmy wychwytywacz pyłów, ale niemożliwością jest wyłapać pyły z otwartej przestrzeni. Mamy w planie zraszanie, by chociaż w jakimś stopniu zmniejszyć zapylenie.

Kamieniołom „Bóbrka” to większe korzyści, czy straty?

Mam właśnie najnowsze zestawienie ekonomiczne: w zeszłym roku mieliśmy na półrocze 4 mln zysku. W tym jest gorzej z planem, więc tylko 2 miliony. Ale jesteśmy rentowni!

W takim razie ile „kosztują” kamieniołom mieszkańcy?

Rocznie na odszkodowania wydajemy 100—150 tysięcy złotych.

Komu wierzyć? Po czyjej stronie jest racja? Kierownika, czy mieszkańców Bóbrki? Kierownik jest jeden, mieszkańców wielu… Jedno jest pewne. Po południu kolejny odstrzał. O 14.30 znów spadnie kamienny deszcz…

Hazardzistki

Jeszcze dwa lata temu, gdy wysyłały swoje adresy do rubryki „Poznajmy się” w „Żołnierzu Polskim”, były pełne optymizmu. Tak naprawdę napisały dla hecy, żeby sprawdzić, jak to jest. Bo Danka Kontowicz — ich koleżanka z inowrocławskiego „medyka”, która była inicjatorką i już wtedy korespondowała z żołnierzami mówiła, że warto pisać, że to bardzo fajne chłopaki.

Dostawały wiele przesyłek. Dziś nikt już do nich nie pisze, ani one nie wysyłają listów. Gdybyśmy mogły jeszcze raz — wzdychają z rozrzewnieniem. Żałują, że nie potrafiły wybrać przyjaciela. Innym dziewczynom, które chciałyby poznać chłopca w mundurze radzą teraz, żeby przede wszystkim podeszły do sprawy poważnie — nie tak jak one, bo — jak twierdzą — można z tych korespondentów wybrać prawdziwego przyjaciela…

Jeden z adresów zawiódł mnie do Pakości koło lnowrocławia, gdzie mieszka Barbara Schottin. Pukam do drzwi. Otwiera dosyć solidnie zbudowana kobieta. W jej oczach maluje się zdziwienie i niepokój. Taki sam, jak u drobniutkiej dziewczyny, która właśnie wysunęła się z kuchni. Kątem oka, przez na pół uchylone drzwi, dostrzegam mężczyznę. Stoimy tak we trójkę w mrocznym przedpokoju i jakoś żadne z nas nie może zdecydować się, na rozpoczęcie rozmowy.

Czy mam przyjemność z Basią? — przełamuję się wreszcie, zwracając się do młodszej.

Tak. A o co chodzi?

Ja… Jakby to powiedzieć… Z ogłoszenia.

Jakiego?

Przecież chciałaś poznać chłopca w mundurze…

Rumieniec, który pojawił się na miłej buzi Basi, dodał jej jeszcze więcej uroku.

Ależ ja już nie mam nic wspólnego z żołnierzami — odparła po ochłonięciu. — Mam chłopaka — dodała.

Przechodzimy do pokoju gościnnego. Stare meble w wielkomiejskich warunkach śmiało mogłyby „robić” za wspaniałe antyki. Za to Basia, ubrana w różową sukienkę w żółte kwiatki z zielonymi listkami, przepasana w wąziutkiej talii paskiem z takiego samego materiału, niezwykle korzystnie kontrastuje z chłodem, mrocznością i starością pomieszczenia.

Ten w kuchni to, właśnie mój chłopak — mówi Basia. — Jak usłyszał, po co pan przyjechał, oczy wytrzeszczył, był zrozpaczony.

Opowiadanie Barbary jest chaotyczne, bo prowadzone podczas kompletowania rzeczy potrzebnych do szkoły.

Gdy podawałam swój adres do gazety, nie miałam chłopaka. Do napisania namówiła mnie koleżanka, która już korespondowała. Żołnierze są bardzo mili — mówiła. Otrzymałam dużo listów, ale odpisałam na pierwszy, który do mnie przyszedł. Niektórzy znajomi śmiali się ze mnie. A listonosz mówił, że jak tak dalej będzie i tyle listów przyjedzie, to jego torba nie wytrzyma i będę musiała mu sprawić nową.

Korespondowałam około roku. On pochodził z Tczewa. Pisaliśmy o swoich zainteresowaniach, co które z nas robi. Zdjęcie mi przysłał. Nawet sympatyczny był. Na odwrocie napisał: „Na pamiątkę Basi — Rysiek”. Tak w ogóle, to bardzo miłe listy pisał. On był taki trochę romantyk. Jak stał na warcie, to skowronki mu śpiewały, las szumem drzew gadał…

Gdy napisałam mu, że mam chłopaka — zrozumiał mnie. Nie miał pr­tensji. Potem kartki z życzeniami wymienialiśmy. Aż kiedyś nie odpisał…

,,Okazją” dotarliśmy do Inowrocławia. Tam, wspólnie z Basią, czekałem przed miejscowym szpitalem na pozostałe jej koleżanki, które także korespondowały z żołnierzami. Jak się później dowiedziałem, niemal wszystkie dziewczyny z klasy Basi, dłużej lub krócej, pisywały do chłopców w mundurach.

Na rozmowę ze mną zgodziły się dwie: Renata i Mariola. Również w gazecie ich nazwiska były razem pod jednym adresem. Takie z nich papużki — nierozłączki. Różnią się jednak, zarówno urodą jak i charakterem. Renata wygląda poważniej, doroślej. Przyciąga męskie spojrzenia swoją nienaganną figurą i długimi jasnymi włosami. W Marioli jest więcej z trzpiota, podlotka. Wydaje się być śmielsza, bardziej „wygadana”.

Gdy pytam, czy ich ogłoszenie w tygodniku „Żołnierz Polski” było równoznaczne z ofertą matrymonialną — czują się obrażone. Napisały dla zabawy. No i zawsze jest to inny sposób poznawania chłopaków. W każdym razie było oryginalniej.

Otrzymały wiele listów.

Mieszkają w internacie, który mieści się przy budynku liceum. Wszystkie więc listy do dziewcząt przechodziły przez sekretariat. Gdy korespondowała cała klasa — można sobie wyobrazić ilość listów trafiających niemal na dyrektorskie biurko.

Renata ma żal. Najdłużej korespondowała z podchorążym z WSO w Koszalinie. Miał na imię Dariusz. Przez pewien czas nie mogła pisać, a on nawet nie zainteresował się, co się stało? Już nigdy się nie odezwał…

O czym piszą żołnierze? Głównie o sobie, swoich zainteresowaniach. Na ogół się przechwalają. Tak przynajmniej twierdzi Mariola. Jeden pisał, że potrafi tańczyć jak Travolta. Jacy to oni są piękni i wspaniali. Idealizują swój wygląd. Zdarzały się też sprośne listy. Niektórzy chłopcy z WSO wyobrażają sobie, że one to są takie pierwsze — lepsze, zacofane i prymitywne. Inni domagali się, by były dla nich dziewczynami na wakacje. Są też niezwykle niecierpliwi — już po pierwszym liście chcieliby się spotykać i twierdzą, że bardzo kochają…

Mają dziewczyny swoją „politykę korespondencji”. Żołnierze chcą, żeby przesłać im zdjęcie. Jeżeli już w pierwszych listach pojawia się taka prośba — nie odpisują. Na prośby o wysyłanie „ekspresów” również nie reagują, bo na pieniądzach przecież nie śpią. Zdyskwalifikować potencjalnego korespondenta może nawet pismo, papier listowy, zaś zyskuje w oczach dziewczyn ten, kto potrafi pisać wiersze, listy romantyczne, graficznie ozdabiane. Twierdzą, że w listach nie można sobie pozwalać na litość, współczucie w związku z uciążliwością ich służby, na dawanie jakichkolwiek nadziei. Kto wie — może właśnie dlatego pozostały dziś bez chłopaków.

Renacie podobają się chłopcy w mundurze. Każdy umundurowany ma u niej plus, chociaż uważa, że podchorążowie są inteligentniejsi. Kwestie materialne i mieszkaniowe nie są dla niej najważniejsze.

Marioli również podobają się żołnierze. Ale patrzy głównie na stronę materialną tego zawodu.

Jest mi dobrze w domu — mówi — dlatego chciałabym, żeby mój dom wyglądał podobnie. Chłopak zaś powinien być przystojny, z wykształceniem co najmniej średnim. Jeżeli byłby to żołnierz zawodowy, to koniecznie wesoły i potrafiący radzić sobie w życiu.

Zazdroszczę panu -zwraca się do mnie Mariola. Tak bym chciała przeprowadzać wywiady z żołnierzami. Cóż mi szkodzi — pytam o własne szanse u Renaty i Marioli. Ogólnie nie jest źle… Szkoda tylko, że nie chodzę w mundurze…

Olsztyn — ostatnia stacja

Czerwony pas wyciął z hitlerowskiej flagi. Biały — ze znalezionego gdzieś prześcieradła. Tak powstały polski sztandar — pierwszy od wielu dziesięcioleci na Warmii i Mazurach — osobiście zatknął na gmachu komendantury. W tym momencie rosyjscy żołnierze stali na baczność. Później obejmowali i całowali Polaków. Składali życzenia i gratulacje. Zasadniczo, to oni mieli tu jeszcze władzę. Ale mówili, że mają dosyć własnych ziem. Te oddają Polakom, bo one od wieków do Polski należą.

Wspaniałe podejście Rosjan do Polaków sprawiło, że wszyscy wówczas płakali. Widzę, że po policzkach Mikołaja Kretowicza, który wraz z grupą kolejarzy, jako jeden z pierwszych Polaków 19 lutego 1945 roku dotarł do Olsztyna, by organizować tymczasową władzę polską i dyrekcję Polskich Kolei Państwowych, zastępcy ówczesnego komendanta wojskowego — po czterdziestu latach wspominającego tamte chwile — spływają szczere łzy wzruszenia.

Z Kretowiczem było tak: urodził się w Leningradzie, w tysiąc dziewięćset siódmym. Gdy czwartą klasę podstawówki zaczął, wybuchła Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa. Na jego oczach — dziesięcioletniego wówczas chłopaka — Lenin obejmował władzę, szturmowano Pałac Zimowy. Na każdym kroku czuło się epokowość rozgrywających się wydarzeń. Ta świadomość, przegryzana nadzieją na lepsze jutro musiała mu wystarczyć w chwilach, gdy zabrakło wyczekiwanej w niesłychanie długiej kolejce racjonowanej ćwiartki bochenka chleba.

— Żeby pomóc rodzicom, zacząłem sprzedawać gazety. Trudno zliczyć kilometry przemierzane codziennie do Pałacu Krzesińskiej, gdzie mieściła się redakcja, jak i te, pokonywane przy sprzedaży gazet.

Redakcję często odwiedzał Lenin. My, chłopcy -gazeciarze, dobrze go znaliśmy. I on nas znał. Nieraz z nami rozmawiał, po głowach głaskał.

List od ciotki z Wilna był dla niego ratunkiem i szansą. Zapraszała go w nim, by przyjechał skończyć szkołę, a przy okazji zaopiekował się schorowaną i niedołężną kobietą. Rodzice wyrazili zgodę na wyjazd Mikołaja. W Wilnie skończył szkołę podstawową i zapisał się do technikum. Rozmaite były w nim kierunki, ale najważniejsze, że po jego ukończeniu otrzymywało się dyplom poświadczający kwalifikacje zdobyte w wyższej szkole technicznej.

Został skierowany do pracy na kolei w Brześciu. W warsztatach mało płacili. Maszynistom powodziło się znacznie lepiej. Po zrobieniu specjalnego kursu, zaczął jeździć jako pomocnik maszynisty pociągami z Białegostoku do Baranowiczów i Ełku.

Gdy Polska odzyskała niepodległość, wszyscy Polacy pochodzący z terenów byłego zaboru rosyjskiego -zaczęli zgłaszać się do pracy, do władz polskich. Kretowicz trafił do Białegostoku. Później przeniósł się do Pruszkowa koło Warszawy. Pracował przy elektryfikacji linii kolejowych. Po skończeniu kursu maszynisty elektrotrakcji, jako jeden z pierwszych obsługiwał pociągi kursujące do Otwocka, Mińska Mazowieckiego i Żyrardowa. Tak było dopóki nie wybuchła II wojna światowa. Nieraz śmierć zaglądała mu w oczy.

Nas maszynistów — wspomina M. Kretowicz — skierowano do obsługi ocalałych od zbombardowania resztek trakcji kolejowych. Pamiętam, jechałem pociągiem ewakuacyjnym do Brześcia Litewskiego. W drodze przeżyłem potworny nalot. Posuwaliśmy się kilometr po kilometrze — to jadąc, to naprawiając przed sobą zniszczone tory.

Gdy radzieckie władze wojskowe powiadomiły nas, że część Warmii i Mazur jest już wyzwolona i możemy jechać organizować dyrekcję kolei państwowej — ucieszyliśmy się niezmiernie. Dali nam dwa samochody ciężarowe. W jednym jechał personel techniczny, w drugim, uzbrojeni kolejarze — jako ochrona. A droga była niebezpieczna. Trzeba było uważać na grasujące jeszcze na tych terenach liczne niemieckie bandy.

Ponieważ z Polaków my byliśmy pierwsi w Olsztynie — radziecka komendantura wojenna powierzyła nam misję utworzenia władz polskich. Oddano nam część budynku przy ulicy Waryńskiego. Kolejarzami dowodził por. Kan i on został komendantem wojskowym. Mnie wybrano jego zastępcą. Dostałem zadanie uszycia polskiego sztandaru, który zatknąłem na dachu komendantury. Była to pierwsza polska flaga, świadcząca o tym, że tereny Warmii i Mazur są polskie!

W obawie przed hitlerowskimi bandami uciekały ze swoich miejsc zamieszkania liczne rzesze autochtonów. Pomagali nam najpierw przy grzebaniu zabitych, później otrzymywali pracę na kolei, jako że wojna jeszcze trwała i istniała pilna potrzeba uruchomienia połączeń kolejowych dla zabezpieczenia przesuwającego się frontu. Do Olsztyna zaczęły przybywać grupy pracowników administracji — kierowane przez Delegaturę Pełnomocnika Rządu w Warszawie.

W kwietniu 1945 r. powstał w Olsztynie oddział Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Instytucja ta wraz z Wydziałem Osadniczym Urzędu Pełnomocnika Rządu zajmowała się przyjmowaniem i kierowaniem do nowych miejsc zamieszkania zgłaszających się osadników.

Wśród pierwszych osadników znalazło się sporo zdemobilizowanych żołnierzy Wojska Polskiego, którzy otrzymali w ten sposób nagrodę za ofiarność i dzielność wykazaną w walce o wyzwolenie Polski. Stosunkowo liczną grupę stanowili Polacy wywiezieni w czasie wojny przez okupanta na roboty przymusowe do Niemiec.

Osadnictwo na ziemiach zachodnich i północnych odbywało się w wyjątkowo trudnych warunkach. Pierwsi osadnicy przesuwali się bezpośrednio za frontem. Brak było wówczas połączeń komunikacyjnych. Wszędzie napotykano zniszczenia i niedostatek aprowizacji, grasowały bandy dywersyjne…

Bardzo małe ilości zboża oraz ziemniaków (nie mówiąc już o tłuszczu i mięsie) nie mogły zaspokoić potrzeb żywieniowych. Groził głód, zwłaszcza że przesiedleńcy przybywający na Warmię i Mazury z Polski centralnej i zza Buga nie przywozili ze sobą zapasów żywności. Do utrapień należała również trudna sytuacja w zakresie stanu bezpieczeństwa. Panoszyło się szabrownictwo i złodziejstwo. Działalność szabrownicza wyniszczała materialnie i moralnie wszystkich przybyszów, ale szczególnie polską ludność rodzimą, która i bez tego znajdowała się w trudnych warunkach życiowych.

Integracja osadników przebiegała powoli. Ziemie północne i zachodnie stworzyły wielu milionom ludzi, wywodzącym się z najbardziej zacofanych rejonów Polski, możliwość przejścia na wyższy poziom kulturalnego i cywilizacyjnego bytowania. Największy niewątpliwie awans stał się udziałem chłopów, zwłaszcza bezrolnych i małorolnych. Odzyskane przez Polskę tereny otworzyły przed biedotą wiejską szerokie możliwości poprawienia sobie bytu przez objęcie własnych, samodzielnych gospodarstw, a także przejście do pracy w odbudowującym się przemyśle. Gdyby więc nie polscy osadnicy i ich poczucie patriotyzmu wobec prastarych ziem piastowskich, pewnie długo jeszcze stanowiłyby one pustynię i zgliszcza. Jest więc rzeczą niezaprzeczalną, że Polacy te ziemie przywrócili do życia i pozostaną tu na zawsze. Nie rzucą ziemi skąd ich ród — bo to Polska właśnie!

Pani Genia

Żołnierze młodej nie chcą. Jak młoda pracowała, to kiosk często był nieczynny. Godzinę, dwie posiedziała i już jej nie było. A pani Genowefa Domagała jest niezawodna. I nawet w niedzielę pracuje. A jak potrzeba, to i dłużej zostanie. Żołnierze mówią do niej „pani Geniu”. Niektórzy „babciu”. Inna może by się obraziła. Inna — tak. Ale nie pani Genia…

— Ja bardzo lubię żołnierzy — wyznaje pani Genia. — Mnie się tak zdaje, że to są moi synowie. Bronię ich nieraz. Mówię, co wolno robić, co nie. Wie pan, jak z cywila przyjdą, to się trochę na wojsko krzywią. Nieprzyzwyczajeni. To ja im tłumaczę, że tak wszędzie musi być, że nie ma państwa bez wojska. Wasza służba jest dla ojczyzny, dla waszych rodzin, dla waszego życia. Wojsko, to nie zabawa; przyszliście tu bronić kraju, nabrać tężyzny fizycznej. Tak im mówię. Z tym trzeba się pogodzić. Chłop bez wojska, to nie chłop, ale fajtłapa.

Jak już nikt niczego z kiosku nie potrzebuje, to wychodzę zza okienka. Idę do nich na salę. Siadam przy stole. Herbaty zrobię. I tam z nimi gadam. Często zwierzają się ze swoich kłopotów. Ten przepustki nie dostał. A ten na urlop chce jechać. O osobistych sprawach mówią. Że matka chora czy ojciec. Pytają, jak zrobić to, jak tamto. Jak list napisać, jakie życzenia posłać. Nieraz żołnierzowi wiersz napiszę. Mówię — poślij matce, to się ucieszy. Albo radzę, jak do dziewczyny napisać, do narzeczonej. W jaki tylko sposób mogę, to zawsze im pomagam. Nawet jak pieniędzy nie mają, to im pożyczam. Albo na kredyt daję. A i za darmo nieraz. Napij się oranżady — mówię — jak widzę, że chłopak bez grosza.

Mieli zabawę. Nie mogłam iść ja, bo się źle czułam, ale poszłam do koleżanki. Załatwiłam, żeby dla wojaków pączków upiekła. Przynieśli wtedy chyba ze sto. To są bardzo kulturalne chłopaki, grzeczne. Jak poproszę: „Chłopaki, przynieście skrzynkę. Chłopaki, zróbcie to, chodźcie tu” — żaden nie odmówi! Staram się, żeby mieli ciastka, cukierki, oranżadę. Żeby było dużo gazet. Książki sprowadzam. Wykładam na kiermaszu. Każdy ma dostęp i może kupić. Tylko mają trochę za mało forsy… A jak któryś nie ma pieniędzy, a chce poczytać, to mu daję. Tylko — mówię — nie zniszcz i przynieś. Do stołu gazety bierz, które chcesz, masz, czytaj bracie do woli! Nieraz to zapomnę, że dałam. Ktoś mi gazety przynosi za dwa dni. Ale zawsze oddają. Skrzynki biorą z oranżadą. Jak miałam zwolnienie lekarskie, to gazety nie były zatrzymane, tylko szły. Żołnierze przynosili do klubu, sprzedawali. A potem się ze mną rozliczyli i wszystko grało co do grosika!

Do oficerów chodzę, jak coś spsocą, i proszę, żeby im darować, albo przynajmniej mniejszą dać karę. Teraz przed zabawą poszłam. Mówię — pozwólcie im zrobić tę zabawę. Napisałam podanie. Że zabawa ma mieć charakter wychowawczy, że dzięki temu nauczą się wspólnie żyć, bawić w zespole. Zaraz pozwolili. I zawsze pozwolą, gdy tylko chłopaki do mnie przyjdą, poproszą — to ja im pomogę. Jakże nie kochać żołnierzy, skoro tyle się naczytałam, co żołnierz przecierpiał, żeby okupanta z kraju przepędzić. Życie swoje dla ojczyzny oddawał. Toż sama widziałam, w czasie wojny, jak żołnierze przyszli i przełamaną kromką chleba z dziećmi się podzielili, a sami nie zjedli. A tych dzisiejszych, za co lubię? Przecież to takie kochane chłopaki! Sympatyczne. Jak przyjdzie potrzeba, to obronią ojczyznę, mnie, moje dzieci, wnuki. Jakże ich nie lubić za to? Nawet gdy spsocą, to i tak ich lubię, bo tłumaczę sobie, że młodość ma swoje prawa i takie prawo też ma. Ale jednak wolałabym, żeby przeważała dobroć. To im zawsze powtarzam.

Proszę pana. Ja tu przyszłam trzydzieści lat za późno. O trzydzieści lat się spóźniłam. Oczywiście! Żebym ja miała dzisiaj trzydzieści lat… Stale marzyłam w życiu swoim, żebym ja mogła przemawiać do wojska. Nawet napisałam do Warszawy. Z tym, że ja chciałam jakąś taką szkołę skończyć i gdzieś tak iść, żebym mogła stanąć na trybunie i mówić do żołnierzy… Przeczytam panu: „Marsz żołnierski”

I szedł spod Monte Cassino

Ocalił się — nie zginął

Wybladłe lica, zmęczone nogi

Płaszcz dziurawy

Szedł do ojczystej ziemi

Do drogiej mu Warszawy (…)

Każdy żołnierz zna te moje wiersze. Czytam im jak siedzę w kiosku. Czasem na jakiejś akademii. A ten — czytałam oficerom na Nowy Rok. Do generała Jaruzelskiego także piękne podziękowanie napisałam. Ale się wstydzę wysłać…

Jak idę z pracy, to nie wiem, co bym chciała napisać. Ale jak już przyjdę do domu, zjem kolację, zapalę lampkę — a tu mi leci z głowy, leci prosto na papier, że ledwie zdążę zapisać. Dziesięciu minut nie trzeba, żeby powstał wiersz. Na jaki pan tylko chce temat mogę napisać. Ale, tak po mojemu, w każdym wierszu musi być cel wychowawczy. I musi chwytać za serce. I jeszcze elementy patriotyczne wplatam. Chce pan posłuchać przyśpiewkę „Chłopek” o nowoczesnym chłopie?

Domek ci mom piękny

Wołki już nie w pługu

Błyszczą mi się meble w domu

Bez żadnego długu

Słychać traktor w polu

Głośny śpiew oraczy

Oj, ni mo ci to ni mo

Bez pracy kołaczy (… )

Jestem ludowcem od maleńkości. Gdy miałam 13 lat, prowadziłam organizację „Wici” we wsi Hańcza w Kieleckiem. W czasie wojny należałam do BCh. Przez dwadzieścia lat byłam prezeską ZSL w Kiślinach k. Olsztyna. Do dziś tam jeżdżę i organizuję imprezy. A jeszcze się zgłosiłam do związku emerytów i rencistów przy ADM-ie. Co środę są spotkania. Herbatka i ciastko to żadna atrakcja. Ludziom potrzeba rozrywki; coś wesołego opowiedzieć, zaśpiewać. Jak ja nie pójdę, to tam jest strasznie smutno…

Szli na Zachód osadnicy

W roku 1945 zasiedlanie Ziem Odzyskanych stało się powinnością patriotyczną Polaków. Hasła powrotu na ziemie rdzennie polskie, a germanizowane od wieków — rozbrzmiewały w każdym zakątku kraju. Zanim jednak osadnicy dotarli do Świdwina z terenów Polski centralnej i zza Buga, pierwszymi, którzy zasiedlali to miasto byli polscy żołnierze. Na ślad jednego z osadników trafiam przeglądając księgę — Zasłużonych Ziemi Świdwińskiej. Trzynastego kwietnia 1945 r., rozkazem Nr 067 naczelnego dowódcy — mówi kombatant — została powołana 1 Dywizja Rolno-Gospodarcza, dla zagospodarowania ziem północnych i zachodnich. Jej sztab mieścił się w Złocieńcu. Ja w tym czasie byłem żołnierzem 2 szkolnego pułku samochodowego, który wtedy stacjonował w Otwocku. A że do obsługi dywizji potrzebni byli kierowcy — przyjechali do nas „kupcy” i wybrali trzydziestu.

Dywizja składała się z sześciu pułków i gospodarowała na terenie od Piły po Szczecin. Jeden z nich, powołany 26 czerwca 1945 r., mieścił się w Świdwinie. Był to 6 pułk rolno-gospodarczy pod dowództwem mjr Płotnikowa. Zadaniem pułku było zagospodarowanie byłych majątków po­niemieckich. Zostałem tam skierowany wraz z trójką innych kierowców. Na miejscu przydzielono mnie do 14 kp technicznej, stacjonującej na zamku. Nasze samochody naprawialiśmy w obiektach dzisiejszej „Agromy”. Tak więc ponad 40 lat siedzę w jednym miejscu.

Pierwsze orki, siewy i żniwa, były dziełem żołnierzy 6 pułku rolno-gospodarczego. Coraz liczniej przybywający do Świdwina żołnierze mogli dzięki temu jeść już chleb z rodzimej, polskiej mąki. Zjeżdżali się najpierw ci, liczący powyżej 40 lat życia — zdemobilizowani specjalnym rozkazem; po rozwiązaniu dywizji — następni. Powoli zaczęto przekazywać władzę administracji cywilnej. Pierwszym burmistrzem Świdwina został Jan Górski.

Przed zarządem miejskim stały trudne i poważne zadania. Należało zapewnić coraz liczniej napływającej ludności mieszkania i pracę; pomieścić urzędy i instytucje, zorganizować życie kulturalne, społeczne i polityczne, jak również nadać miastu polski charakter.

Dyrektor Zadrożny doskonale pamięta Świdwin pierwszych dni po wyzwoleniu. Centrum zniszczone. Gdzieniegdzie walące się domy. Nie było ulic, chodników…

Stanisław Spychalski z którym umówiłem się na spotkanie w mieszkaniu innego zasłużonego świdwinianina — Stanisława Zaparta — zjawia się punktualnie. Obydwaj należą do pokolenia nauczycieli, którzy w pierwszych dniach po wyzwoleniu rozpoczęli swą pracę na ziemi koszalińskiej.

Czerwiec 1945 r. Wakacje. Pożegnanie z uczniami i rodzicami. Wśród czternastoosobowej grupy wyjeżdżających z włocławskiego na ziemie północne i zachodnie, był również Stanisław Spychalski. Wszyscy byli ludźmi młodymi, pełnymi zapału. Na miejscu czekały na nich same trudności. Nie załamali się. Wolą, ambicją i uporem łamali prawa ekonomii, fizyki i biologii. Tworzyli przecież dzień dzisiejszy i jutro Ziem Odzyskanych.

Stanisław Spychalski został kierownikiem pierwszej polskiej szkoły w Sławoborzu. Własnymi środkami zorganizował bibliotekę. Wiedział, że nic lepiej nie zintegruje przybyłych z różnych zakątków kraju repatriantów, jak właśnie szkoła. Zaczynał pracę w szkole z trzydziestoma uczniami w sześciu klasach. Gdy po trzydziestu latach rozstawał się z nią, liczba uczniów wzrosła do dwustu pięćdziesięciu. W Świdwinie — już jako inspektor szkolny, musiał sprawić, by oświata powiatu świdwińskiego zrównała się poziomem z oświatą we wcześniej istniejących powiatach. W ciągu ośmiu lat pracy na tym stanowisku, doprowadził do wybudowania dziesięciu szkół i dwóch przedszkoli.

Losy Liceum Pedagogicznego w Świdwinie związane są ściśle z losami Stanisława Zaparta. Przed wojną, tylko rok pracował jako nauczyciel. Walczył w wojnie obronnej, w oddziałach generała Kleeberga. Został ranny. Trafił do niewoli w okolicy Świdwina. Po wyzwoleniu miasta, gdy Józef Dmowski uruchamiał pierwszą w Świdwinie szkołę podstawową — pomagał przy jej organizacji. Następnie objął posadę nauczyciela. Wraz z żoną Marią, założył w 1950 r. jeden z pierwszych w Polsce rodzinnych domów dziecka. Wychowało się w nim do sierpnia br. łącznie czterdzieścioro dzieci, które dzięki Zapartom poznały, co to miłość, dobroć i ciepło rodzinnego domu.

Pokolenie pierwszych osadników powoli ustępuje miejsca młodym. By zupełnie nie zatarły się kontury obrazów tamtych pionierskich, powojennych lat, nie poszły w niepamięć nazwiska i zdarzenia — cały dorobek ojców — wystąpiono z inicjatywą budowy pomnika czynu osadników wojskowych.

Nikt wtedy nie myślał, że będzie nim szkoła — mówi Stefan Kobojek. — Koncepcja ta powstała w 1983 r. podczas wojewódzkich dożynek. Byli osadnicy zaproponowali, żeby nowo wybudowanej w Świdwinie szkole nadać imię: „CZYNU OSADNIKÓW WOJSKOWYCH”. Miała to być szkoła — pomnik, upamiętniająca dokonania pierwszych Polaków przybyłych na tereny Pomorza Środkowego. Do dnia dzisiejszego zebrano wśród kombatantów i osadników ponad 10 milionów złotych na urządzenie mającej powstać w szkole izby pamięci osadnictwa wojskowego na Pomorzu.

Znajduję się właśnie w gabinecie dyrektora, oddanej do użytku w dniu 3 września br., nowej Szkoły Podstawowej nr 4 w Świdwinie im. Czynu Osadników Wojskowych. Za oknem widzę pracującą przy wznoszeniu izby pamięci i sali historycznej ekipę kołobrzeskiego kombinatu budowlanego.

Szkoła jest jedną z nowocześniejszych w woj. koszalińskim — mówi jej dyrektor Henryk Klaman. — Ma 27 pomieszczeń lekcyjnych, salę gimnastyczną, salę do gimnastyki korekcyjnej, bibliotekę z czytelnią, świetlicę i stołówkę oraz kompleks boisk sportowych. Zatrudnionych jest w niej 57 nauczycieli.

Jeszcze gdy znajdowaliśmy się w pomieszczeniach SP nr 1 — mówią wicedyrektorki: Halina Fijałek i Maria Spionek — podjęliśmy wraz z młodzieżą działania zmierzające do opracowania listy nazwisk osadników z najbliższego terenu. Chcemy, aby plonem przeprowadzanych przez drużyny harcerskie zwiadów, były albumy, zebrane dokumenty, pamiątki, odznaczenia i wspomnienia zapisane na taśmie magnetofonowej, które trafią w przyszłym roku do szkolnej izby pamięci.

Dzisiejszy Świdwin — mówi naczelnik miasta i gminy mgr inż. Józef Pietraszek — liczy prawie 15 tys. mieszkańców. Po wyzwoleniu było to miasto zburzone prawie w 30 procentach. Jego powojenne początki wiązały się więc z odgruzowywaniem i odbudową, a także uruchamianiem ocalałych od zniszczeń zakładów.

Intensywny rozwój Świdwina rozpoczął się w latach sześćdziesiątych. Ponad połowę nowych mieszkań zostało wybudowanych w tamtym czasie. Wraz z budownictwem mieszkaniowym należało od podstaw tworzyć infrastrukturę komunalną. Zbudowano dużą kotłownię komunalną, oczyszczalnię ścieków i z nią związane kolektory sanitarne.

W ostatnich latach udało się w mieście polepszyć sytuację bazy oświatowej. Zwiększyła się ilość miejsc w przedszkolach. Obecnie trwają prace budowlane przy wznoszeniu przychodni zdrowia, w której znajdzie pomieszczenia 15 gabinetów lekarskich różnych specjalności. Z myślą o młodzieży, w 1982 r., podjęto budowę hali sportowej, która zostanie oddana do użytku jeszcze w tym kwartale.

Minione czterdziestolecie wiąże się z powstaniem w Świdwinie nowych zakładów pracy. Zbudowano Zakłady Dziewiarskie „Luxpol”, produkujące na rynek krajowy tak poszukiwane wyroby, jak: ubrania dla dzieci i młodzieży, bluzeczki, wdzianka, spódniczki itd. Powstała również Chemiczna Spółdzielnia Pracy „Plastchem”, która zajmuje się przetwórstwem tworzyw sztucznych. Państwowy Ośrodek Maszynowy dziś należy do najnowocześniejszych i najlepszych w kraju baz remontowych.

Już w trakcie wyzwalania ziem północnych i zachodnich okolice Świdwina były zagospodarowane i ziemie te, po zakończeniu działań wojennych, dawały pierwsze plony. Rolniczą działalność zapoczątkował tu 6 pułk rolno-gospodarczy, który dał także początek instytucji państwowych nieruchomości ziemskich, a w późniejszych latach państwowym gospodarstwom rolnym. Dzisiaj uzyskuje się na terenach gminy w gospodarce całkowitej plony rzędu 35 q/ha na glebach o przewadze klas V i IV. Region świdwiński słynie z produkcji ziemniaków, które przeznaczane są na potrzeby rynku krajowego i na eksport.

Rozpoczynałem pracę na stanowisku naczelnika miasta i gminy — mówi dziś J. Pietraszek — mając świadomość, że jestem spadkobiercą dokonań osadników. Pełen szacunku dla tego, co zrobili — będę się starał kontynuować ich dzieło i jak najlepiej służyć społeczeństwu.

U Wojciechowskich

Wojtek, Piotr i Michał kucali pod dużym, okrągłym, rozsuwanym stołem. To był ich czołg. Każdy chciał być Jankiem. Szarik przyszedł! Szarik! — krzyczeli jeden przez drugiego, gdy pani Janina wracała z pracy. Upierali się, żeby im mama czwartego braciszka urodziła. Bo jakże to… Załoga przecież niekompletna…!

Dziś już nie ma dużego, okrągłego stołu. Jest niska, długa ława. Przy tej ławie, w wigilijny wieczór, kadet, podchorąży i żołnierz służby zasadniczej, ze śmiechem wspominają dziecięce zabawy w czterech pancernych i psa. Najpoważniejszy jest Wojtek. U niego na korpusówkach żaden tam stół, ale najprawdziwszy czołg!

Wojtek starszy jest od Piotra o rok, a od Michała o trzy lata. Wszyscy zawsze trzymali się razem. W przedszkolu byli w jednej grupie. Podobnie chodzili ubrani. Na ogół nie wołano na nich po imieniu. Po prostu: Wojciechowscy. Wiadomo było, że gdzie szedł jeden, tam musieli być pozostali dwaj. Gdy chodzili do podstawówki — wspólnie wybiegali mamie naprzeciw. Daj ucho! — wołali — i każdy opowiadał swoje przeżycia.

Z ojcem lubili jeździć na ryby. Siadali wtedy na rowery i ruszali nad jezioro. Albo pedałowali, gdzie ich oczy poniosą. Wracali wieczorem. To była zawsze najbardziej rodzinna pora u Wojciechowskich. Rano dzieci szły do szkoły, rodzice do pracy — jedynie przy kolacji można było się zebrać, pogadać. Nikt nie starał się przewodzić w domu, być tzw. głową rodziny. Ważne decyzje zawsze podejmowali wspólnie.

Najczęściej „pod ręka” była mama. Pani Janina wraca do domu po piętnastej. Codziennie od 32 lat, odkąd pracuje w dziale finansowym Pomorskich Fabryk Mebli. Ojciec, pan Marian, również przepracował ponad 30 lat. Przez ostatnich pięć wstaje przed piątą i przekracza granicę województw. Mieszka w Bydgoskiem, ale posadę głównego księgowego SKR Morzeszczyn, piastuje już w województwie gdańskim. Do domu wraca po siedemnastej. W czasie żniw po dwudziestej pierwszej, a gdy ma dyżur — w ogóle nie przyjeżdża.

Nigdy nie było w domu mowy o kieszonkowym, pieniądzach za naukę, obiecankach. Żyło się skromnie. Tak, żeby utrzymać i wyżywić rodzinę. Żaden z chłopców nie był faworyzowany. Wiedzieli, że mają się uczyć, potem zdobyć zawód, żyć skromnie i uczciwie.

Wojciechowscy mieszkają w Nowem nad Wisłą. Największy zakład: Pomorskie Fabryki Mebli — to wszystko. Żadnych perspektyw dla młodych. Kto może ucieka stąd jak najdalej, żeby się wykształcić, pracować.

Wojtek i Michał skończyli zawodówkę przy Pomorskich Fabrykach Mebli.

Piotr — liceum ogólnokształcące. Ich także ciągnęło „w świat”, po naukę, do większych ośrodków. Odżyły w nich wspomnienia dawnych zabaw, marzenia o wojsku.

Piotrek już w trzeciej klasie liceum podjął decyzje kształcenia się w uczelni wojskowej. Wojtek próbował zdawać do chorążówki w Pile. W szkole kończył kierunek samochodowy — liczył, że się dodanie. Egzamin zdał, ale odpadł z powodu braku miejsc. Pani Janina mówi, że przyjechał zawiedziony do domu. W styczniu dostał „bilet” i skierowanie do odbycia zasadniczej służby wojskowej. We wrześniu zdawał do Szkoły Chorążych Wojsk Pancernych w Poznaniu. Przyjęli go na kierunek dowódczy. Jest teraz na ostatnim roku. Równolegle przygotowuje się do zdania matury. Po promocji chciałby „startować” do Wojskowej Akademii Technicznej. Tam jeszcze studiuje Piotrek. Jego też czeka promocja i rok na napisanie pracy magisterskiej. A cztery lata temu wybierał się do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Rakietowych i Artylerii w Toruniu. Komisja wówczas orzekła, że ma predyspozycje do studiowania na WAT. Dziś nie żałuje tej decyzji. Michał odbywa zasadniczą służbę wojskową.

W domu przyzwyczajono się do ich nieobecności.

Człowiek taki zaganiany, że nie ma nawet czasu tęsknić — mówi pani Janina.

Zresztą, jak chcieli się kształcić, to musieli wyjechać z Nowego. I z tym już dawno się pogodziliśmy. Teraz czekamy na wnuki. Ale chłopcy powiedzieli, że ślubu nie będzie, dopóki nie staną na swoim. I tylko za własne pieniądze chcą urządzać wesela.

Często na sobotę i niedzielę któryś z nich przyjeżdża. We trzech spotykają się w domu tylko przy okazji świąt. Zawsze pamiętają o prezentach dla rodziców i dla siebie. W Nowem patrzy się na braci Wojciechowskich z zazdrością. Nie dość, że wyrwali się z prowincji, to jeszcze „wyszli na ludzi”…

Wielkie sprawy małego Złocieńca

Niewielkie wzniesienie. Zwarta zabudowa. Dom obok domu — jakby zrośnięte ze sobą. Są bliźniaczo podobne. Różnią się tylko wysokością i odcieniem ścian. Niektóre z tzw. „pruskim murem”. Dachy „krzyczą” czerwienią dachówek. Kominy. Jakaś droga. Nad miasteczkiem góruje strzelista wieża gotyckiego kościoła, nieopodal którego przycupnęła niewyraźna, jakby zawstydzona swą niższością baszta zamku. I ta zieleń drzew. Jest wszechobecna. Nawet niebo, żeby jej dorównać, przybrało jakby zielonkawy odcień…

Wspólnie z naczelnikiem Miasta i Gminy Złocieniec, Stanisławem Kacianowskim i jego zastępcą Zygmuntem Szeremeckim przyglądamy się potężnemu obrazowi wiszącemu w ich gabinecie — panoramie Złocieńca z 1936 roku, pędzla niejakiego Pilatza. Próbujemy porównać tamten widok z widokiem współczesnym.

Jak było w Złocieńcu po wojnie, naczelnik nie wie. Młody jest. Rocznik pięćdziesiąty trzeci. Wojnę zna jedynie z książek, filmów i opowiadań. Nie tak, jak Stanisław Sideł, który znalazł się w Złocieńcu już piątego dnia po jego wyzwoleniu. Był jednym z dziesięciu mieszkających tu wtedy Polaków. Reszta to Niemcy i Rosjanie.

Michał Padewski, który wraz z l Armią WP przemierzył szlak bojowy od Lenino do Berlina pamięta, że Złocieniec w czasie działań wojennych ucierpiał niewiele. Spłonęła dawna szkoła, w gruzy legł dom w rynku, pocisk uszkodził też mleczarnię na przedmieściu. Reszta ocalała. Stał tu kompletny młyn wodny z własną turbiną prądotwórczą, mechaniczna rzeźnia, palarnia kawy.

l zamek był — dodaje Jan Krześ — otoczony fosą, ze zwodzonym mostem, z wyposażeniem komnat. Pamiętam piękne obrazy, żyrandole, dywany, nawet piece z ozdobnymi kaflami.

Kiedy Padewski wrócił tu po demobilizacji, jesienią czterdziestego piątego, zastał jeden wielki rozgardiasz. Razem z osadnikami ciągnęły na Ziemie Odzyskane różne szumowiny. Czego nie zniszczyła wojna, zdewastowali szabrownicy. Pustoszyli nie tylko opuszczone przez Niemców domy. Pod kilof — szukali skarbów — poszedł też zamek, po którym nie ma dziś śladu. Rozszabrowano młyn i wszystko, co się dało.

Sprzyjała temu atmosfera niepewności: a nuż Niemcy wrócą — wyjaśnia pierwszy przewodniczący rady narodowej w Złocieńcu, Aleksy Filinowicz. — Gdy się nie miało nic, wszystko co wpadło w ręce stawało się przydatne, potrzebne…

Dziś ponad trzynastotysięczny Złocieniec nie jest już — jak kiedyś — tym co to nie dość, że na końcu województwa, to jeszcze na literę „Z”. Jest piątym co do wielkości miastem w Koszalińskiem, o liczącym się potencjale gospodarczym. Słychać też o nim i poza granicami województwa.

Produkowana w złocienieckiej filii Zakładów Przemysłu Wełnianego tkanina wędruje do szczecińskiej „Odry”, gdzie szyje się z niej tzw. teksasy. Podobnie jest z zestawami kuchennymi produkowanymi w filii Koszalińskich Fabryk Mebli, rozprowadzanymi na terenie całego kraju. Zakład Doskonalenia Zawodowego wytwarza kotły CO i aparaturę towarzyszącą. POM zaś robi przyczepy i świadczy usługi konserwacyjno-naprawcze urządzeń dystrybucji paliw dla całego woj. koszalińskiego. Wspomnieć wypada też o wyrobach Zakładów Ceramiki Budowlanej, filii Spółdzielni Dziewiarskiej „Weneda”, Zakładach Przemysłu Odzieżowego „Drawa” i wielu innych, mających swoje oddziały w Złocieńcu.

Przemysł jest tu dobrodziejstwem, ale zaczyna też być sprawcą kłopotów. Podstawowy problem — zanieczyszczenie wód. W tej chwili niechlubny prymat przypadł ZPW. Zakład ma własną oczyszczalnię, ale ta nie jest wystarczająca. Tymczasem miejska oczyszczalnia ścieków, oddana do użytku w 1997 roku, wykorzystywana jest w połowie swoich możliwości. Podjęto już działania, by tę sytuację uzdrowić. Zobligowano też zakłady zanieczyszczające powietrze do zainstalowania urządzeń odpylających.

Jednak rolnictwo gminy Złocieniec źle nie stoi. Grunty wprawdzie różne — od trzeciej po szóstą klasę, ale z samej tylko gospodarki indywidualnej skupuje się tu rocznie przeciętnie 1200 ton zbóż, sprzedaje państwu 60 tyś. jaj, żywca wieprzowego 180 ton, wołowego 420 ton i 1.600 tysięcy. litrów mleka.

Największy problem jest z melioracją. W wielu przypadkach oparta jest ona na urządzeniach sprzed 1945 roku. I z wodociągami. W 1988 r. wszystkie wsie gminy będą posiadały własne wodociągi, chociaż, kto wie… To jest teren Drawskiego Parku Krajoznawczego. Rządzi się on własnymi prawami, bez zgody Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody, ani rusz…

Sen z oczu spędza władzom stan dróg gruntowych, nigdy nie uzdatnianych, wymagających budowy od podstaw. Cieszyć może jedynie to, że tradycja czynów społecznych w tej gminie nie zaginęła…

Wróćmy jednak do Złocieńca. Najlepszy okres dla miasta rozpoczął się po1975 r. Zaczęto zwracać większą uwagę na budownictwo mieszkaniowe, remonty i modernizację starej zabudowy. Złocieniec się rozrastał w kierunku Czaplinka. Przy ul. Czaplineckiej, powstało najpierw osiedle Czaplinecka l, na ok. 250 mieszkań, później następne na 650 mieszkań. Obecnie realizowana jest budowa Czaplinecka III na 520 mieszkań.

Spółdzielnia rokrocznie oddaje do eksploatacji średnio jeden budynek na 80 rodzin. A na mieszkanie w Złocieńcu czeka ich jeszcze 2 tysiące. Rozwiązaniem, choć tylko częściowym, jest budownictwo jednorodzinne. W samym mieście jest obecnie w budowie około stu domów. Co roku blisko dwadzieścia jest zasiedlanych. Możliwości są, działek nie brakuje, podstawowych materiałów również (zapewnia je miejscowy zakład produkcji dachówek i pustaków). Tylko się budować! Niestety, już istniejące i oddawane do użytku budynki mieszkalne, przyłączone są do prowizorycznych kotłowni. Realizowana od 1977 r. budowa ciepłowni rejonowej, według zapewnień wykonawcy, ma być ostatecznie zakończona w sezonie grzewczym 1985/88.

Wprawdzie Złocieniec w listopadzie 1984 roku otrzymał gaz ziemny, mimo to miasto nadal jeszcze korzysta z mieszanki. Na przeszkodzie stoi 7 km rurociągów żeliwnych. Do czasu ich wymiany, o puszczeniu gazu ziemnego nie może być mowy.

Inną bolączką Złocieńca są szkoły. Miasto ma dwie podstawówki (trzecia w dzielnicy Budowo) i zespół szkół zawodowych. Gdy powiemy, że do zaprojektowanej na 750 dzieci uczęszcza ich 1300, a do „dwójki” przewidzianej dla 350 — ponad 600 — skala złocienieckiego problemu oświaty staje się aż nadto wyraźna. Przewidywane dobudówki będą jedynie półśrodkami, a trzeba mieć na uwadze, że do 1988 r. Złocieńcowi przybędzie 450 dzieci w wieku szkolnym. A więc mała szkoła podstawowa. Palącą kwestią jest zatem budowa nowej, dużej szkoły. Czyni się już starania, by taka powstała w kompleksie nowego osiedla.

Mieszkańcy w roku ubiegłym roku podjęli czyn budowy szpitala i głównie na ten cel łoży się obecnie pieniądze. Społeczeństwo i zakłady pracy tak małego ośrodka, jakim jest Złocieniec, nie są jednak w stanie udźwigną ciężaru sfinansowania i szpitala i szkoły…

Czy łatwo być naczelnikiem Złocieńca? — pytam Stanisława Kacianowskiego, który piastuje ten urząd od 10 sierpnia1983 roku.

Ja bym zapytał, czy łatwo być naczelnikiem w ogóle? — Potrzeby społeczeństwa są duże, a możliwości ich realizacji ograniczone… Chociaż mnie akurat jest o tyle łatwiej, iż z tego miasta pochodzę, tu się urodziłem, i tu od ponad trzydziestu lat mieszkam. Wielu ludzi znam i wiem, że zawsze mogę na nich liczyć. Nie mogę też pominąć dorobku moich poprzedników. Ich zasługą było to, że Złocieniec uzyskał w przeszłości tytuł Mistrza i Wicemistrza Gospodarności.

Złocieniec to także turystyka — wspaniałe miejsca dla tych, którzy pragną uciec w ciszę. Obcować sam na sam z naturą: wśród lasów i jezior, w których można jeszcze złowić sielawę (!). I o turystach, zarówno przygodnych, jak i nastawionych na Złocieniec, w mieście tym myśli się niezwykle serio.

Chciałem być żołnierzem

Jest też w kompanii por. Ambrożego Brzozowskiego szer. Jarosław Opala… Jarka dowódca nawet polubił. Polubili go koledzy w plutonie. Teraz ten cichy i skromny chłopak siedzi przede mną z opuszczoną głową. Co jakiś czas pociąga nosem. Jest to szloch bez łez. Wystarczy tylko spojrzeć na twarz. Jeden smutek.

Pochodzi z Franknowa w woj. olsztyńskim. Uczył się w podstawówce. Jedenaście miał lat, gdy zdarzył się ten wypadek. Niewinna chłopięca zabawa. Podcięcie nóg przez kolegę. Głową uderzył o beton. Wstrząs mózgu. Krwiak zrobił się pod czaszką. Trepanacja.

Operację przeszedł pomyślnie. Ale już wkrótce zaczęły się komplikacje. Zdążył jeszcze zapisać się do Zasadniczej Szkoły Zawodowej. Uczył się na murarza. Końcowy egzamin mógł już zdawać jedynie teoretycznie. Coraz częściej ciemno robiło mu się przed oczami. Zauważył, że odtwarzanie odleglejszej przeszłości stawało się z każdym dniem trudniejsze.

Nie mógł być murarzem. Dostał lekką pracę pomocnika w zlewni mleka. Po raz pierwszy poczuł szalony żal do losu, pretensje do tego, który go skrzywdził, nienawiść do samego siebie. Stan depresji szybko minął, gdyż zrodziła się szansa pokonania schorzenia, tego fatum, które ciążyło nad nim i nie dawało spokoju. Tą szansą dla niego była służba wojskowa.

Bardzo chciał być żołnierzem. Już od najmłodszych lat podobał mu się mundur. Teraz dzięki niemu miał Jarek udowodnić sobie i wszystkim, którzy go znali, że jest takim samym człowiekiem, jak każdy, że nic mu nie brakuje. On, starszy z dwóch braci w rodzinie, będzie żołnierzem, prawdziwym mężczyzną, pełnowartościowym obywatelem. Chciał dać młodszemu przykład, a przede wszystkim sprawdzić się. Myślał, że może w wojsku dolegliwości ustąpią…

Zgłosił się na komisję lekarską. Przeszedł. Przyznano mu kategorię A-1. Gdy oglądałem wpisy w książeczce zdrowia szer. Opali również trafiłem na to oznaczenie. Z tym, że z pytajnikiem i trzema wykrzyknikami, które w swym podtekście wyrażały dramatyczny okrzyk: Jak można było go przyjąć!!! Jarek po prostu zataił przed komisją, że przeszedł operację trepanacji czaszki. Tak bardzo chciał iść do wojska…

Trafił do jednostki inżynieryjno-budowlanej. Trochę inaczej wyobrażał sobie służbę wojskową. Że będzie lżej. Na początku zresztą radził sobie całkiem nieźle. Zdyscyplinowany był, na rzeczy się znał, kolegów znalazł. Tak, że nic nie wskazywało, że sprawy przyjmą inny obrót.

Gdzieś pod koniec okresu szkolenia podstawowego, kiedy zwiększono wymagania służbowe i zawodowe, Jarek poczuł, że bóle wracają. Mimo to próbował dorównać kroku kolegom. Nie dał rady. Przez badania wysokościowe, które muszą odbyć wszyscy pracujący na budowach, również nie przeszedł. Gdy inni szli do pracy, on zostawał w kompanii i wykonywał drobne czynności porządkowe. To gdzieś poszedł, coś przyniósł…

Znów przyszło załamanie, znów poczuł się nieszczęśliwy, gorszy od innych. Kolejne badania lekarskie zamiast podnosić na duchu, pogrążały go jeszcze bardziej w poczuciu bezwartościowości, kalectwa… Lepiej byłoby nie żyć — myślał nieraz. To życie nie ma sensu — powtarzał. Bał się przyznać w domu, że nie będzie z niego żołnierza. Wcześniej bał się w ogóle dopuszczać tę myśl do świadomości. Stał się nerwowy, niespokojny…

Koledzy wspominają, że często budziły ich w nocy krzyki Jarka. To znowu widzieli go stojącego przy łóżku z na wpół otwartymi oczami, w pół-śnie wydającego komendy. Najpierw bali się, później bawiło ich to, aż w końcu zrozumieli dramat człowieka, tracącego życiową szansę, a zarazem szansę na normalne życie…

Jarek napisał do domu, żeby przysłali mu historię choroby, zdjęcia z prześwietlenia, diagnozy lekarskie. Już się nie łudził, że tym razem się uda, że komisja „uczyni” go zdrowym i pozwoli na kontynuowanie służby. Nawet o innej specyfice, lżejszej. Nie mógł teraz niczego zataić. Oszukałby wtedy nie komisję, ale samego siebie, swoje zdrowie. Orzeczenie Rejonowej Wojskowej Komisji Lekarskiej było jednoznaczne: „Trwała niezdolność do służby wojskowej. Schorzenie nie powstało w związku ze służbą.”

Niedługo szer. Opala będzie rozliczał się z wojskiem. Przykro mu, że na zawsze pożegna jednostkę, kolegów. Na pocieszenie pozostała mu jedynie myśl, że mimo wszystko nosił mundur i nikt mu nigdy nie zarzuci, że nie był żołnierzem…

Dopisać losy

W dalekim Syzraniu pod Kujbyszewem mieszkała Anastazija Fiodorowa. Była gospodynią domową. Mąż jej pracował na kolei. Jeździł na parowozie. Dobrze im się powodziło. Dzieci mieli pięcioro. Jedno chorowite jakieś było. Umarło. Zostali tylko: Kostia, Zoja, Tatiana i Jura. Kostia był najzdolniejszy. Rysować pięknie potrafił…

Osiemnaście lat miał Konstantin Fiodorow, gdy poszedł do wojska, na wojnę. Nawet nie całowany — jak mawiają Rosjanie. Jeden list z frontu przysłał. Później już tylko „pacharonka” przyszła, czyli zawiadomienie o śmierci. Parę krótkich zdań: „Zginał 5 marca 1945 r. Północne Pomorze, Klein Schonfeld. Pański dwór. Polska.” I to wszystko.

Gdy Anastazija Fiodorowna jakieś półtora roku temu umierała — jej wnuk Lew Konstantinowicz Musatow wiedział już, że pojedzie do Polski. Wraz z grupą radzieckich specjalistów miał współpracować z polskimi kolegami nad wprowadzeniem nowych rozwiązań technicznych. Babcia Anastazija prosiła, by grób jej syna odnalazł. Ziemię z mogiły przywiózł. Na jej grobie położył…

Jaką polską miejscowością była ówczesna niemiecka Klein Schonfeld? Trudna sprawa. Bo to pewności nie ma, czy ją prawidłowo napisano. Wiadomo — wojna. Żołnierz, co dokument sporządzał, niemieckiego mógł nie znać. Litery w obydwu językach różne. O pomyłkę nietrudno. Stąd też dwie wersje były. Rosjanie wymawiali: Kionszweld. Mnie zaś mówiono o Kleine Senfeld.

Dzwonię do Szczecina. Do miejskiego archiwum. Pech. Pani odpowiedzialna za bibliotekę akt dawnych wyjechała w teren. Wojewódzka Biblioteka Publiczna. Mają tu spis nazw niemieckich i ich polskich odpowiedników autorstwa Rosponda. Ale ani Kleine, ani Klein Senfeld w nim nie figuruje. Mimo to nie rezygnuję. Mając na uwadze możliwość błędu popełnionego przy przepisywaniu nazwy niemieckiej — proszę o odszukanie innych, podobnie brzmiących lub zakończonych na „feld”. Trop okazuje się dobry. Po chwili słyszę: jest Klein Schonfeld — dzisiejsza Chwarstnica koło Gryfina.

O tym, że podobne poszukiwania prowadzone były już od kwietnia przez Lwa Musatowa, dowiedziałem się dopiero później.

W moskiewskiej „Prawdzie” w końcu kwietnia ukazał się obszerny artykuł poświęcony 40. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem — dotyczący Polski. A w nim wzmianka o polskim dziennikarzu zajmującym się poszukiwaniem i lokalizacją mogił żołnierzy radzieckich, poległych na naszych terenach. Wydał on już książkę zawierającą dokładne opisy i zdjęcia kilkudziesięciu tysięcy miejsc pochówku. W poszukiwaniach rozważano również kontakt z warszawskim dziennikarzem. Tymczasem krąg ludzi życzliwych, pragnących pomóc Musatowowi — poszerzał się z dnia na dzień.

Z elektromechanikiem Piotrem Maszatem, pracującym w wydziale zbytu, Musatow poznał się przez kolegę Piotra. Zaraz na początku, w trakcie luźnej rozmowy, Lew sięgnął po notes i opowiedział o swoich problemach związanych z poszukiwaniem grobu wujka. Pokazał kartkę. Niemiecka nazwa miejscowości. Zapytał, czy Piotr nie mógłby jej rozszyfrować. Wspomniał o pragnieniu wyjazdu — jeżeli miejsce znajdowania się mogiły zostanie ustalone.

Bez wahania wyraziłem gotowość służenia własnym samochodem. Gdybym nie zrealizował talonów na benzynę pojechałbym na swojej — mówi P. Piotr. — Urlop miałem wziąć. Wiedziałem, że to dla Lwa bardzo ważna sprawa. Chciałem mu pomóc.

Wielu kolegów Lwa różnymi drogami próbowało dociec, gdzie leży i jak w języku polskim nazywa się Klein Schoenfeld. Któregoś dnia Józef, ślusarz z zakładu — oznajmił, że znalazł w swojej bibliotece, w czterotomowej niemieckiej encyklopedii, mapę III Rzeszy z 1937 roku, a na niej gotyckim pismem napisane: Klein Schoenfeld. Z polską mapą porównał. To Chwarstnica koło Gryfina. Tylko wsiadać w samochód i jechać…

Lew przyznaje się teraz, że nie miał większych nadziei na szczęśliwe sfinalizowanie sprawy. Na wyjazd. Sądził, że wszystko skończy się jedynie na określeniu miejsca znajdowania się mogiły. Żona w ostatnim liście przypomniała mu: „Nie zapomnij znaleźć mogiły. Babcia tak prosiła. Może to jedyna okazja. Nasze wnuki albo całkiem zapomną, że wujek Kostia żył, albo będą wiedzieć tylko, że taki istniał i zginął na wojnie. A jak grób odnajdziesz, to może ktoś przyjedzie, odwiedzi…”

Zatrzymujemy samochód tuż za znakiem drogowym z napisem „Chwarstnica”. Idziemy do pierwszych zabudowań. Jakiś malec bawiący się na po­dwórku przerwał nagle zabawę i teraz uważnie nam się przygląda.

Ojciec w domu?

Tak.

Zawołaj go.

Chłopak posłusznie wbiega po schodkach ganku, którymi po chwili schodzi może trzydziestoparoletni mężczyzna. Jego ojciec — Stanisław Sarna. Nic nie słyszał, żeby w Chwarstnicy jakieś rosyjskie groby były. O niemieckich wie, ale rosyjskich — żadnych nie ma. Woła matkę. Ona starsza kobieta. Wojnę pamięta. Może coś więcej powie.

Tu chyba radzieckich grobów nie ma — mówi Józefa Sarna. — Ja przyjechałam w czterdziestym siódmym. A czy to się kiedyś nazywało Klein Schoenfeld — nie wiem. Trzeba by się było Białka spytać.

Czekaj Stachu — zwraca się nagle do syna. — Właśnie, że u Chaszczewskiego. Stachu! U Chaszczewskiego był Ruski! Ale go zabrali…

Słowa te przytłumiła wartka mowa S. Sarny, który twierdził, że gdyby tu był jakiś cmentarz, to na pewno by wiedział.

Białek mieszka przy skrzyżowaniu. W białym domu z dwiema lipami po bokach. Obornik właśnie przewracał, gdy podjechaliśmy pod jego zabudowania.

Ręki wam nie podam, bo śmierdzę jak cholera! — rzucił na powitanie.

Czekajcie. Wywiozę ino te taczki.

Przybył do Chwarstnicy w czterdziestym piątym. Żniwa wtedy były. Pomyśleć, że w marcu to jeszcze za Odrą walczył. Potwierdza, że Chwarstnicę Niemcy nazywali Klein Schoenfeld. Ale o rosyjskich grobach nic mu nie wiadomo.

Jak my tu przyjechali, to tutaj żaden Ruski nie był pochowany. My z bratem byliśmy tu pierwsi. Resztę ludzi przyjechało na jesieni. Nie, za moich czasów żaden Ruski nie był tu pochowany.

Czekaj, czekaj, czekaj! Nie, ale to chyba był polski żołnierz? — Białek jakby sobie coś przypominał. Po głowie się podrapał, czapkę mocniej wcisnął.

Zdzichu! — U was był grób! Pytaj się taty, czy to był żołnierz polski, czy Ruski?

Dopiero teraz zauważyliśmy stojącego za nami chłopaka.

Mama jeszcze jest. Na przystanku stoi!

To biegnij po nią! Raz-dwa!

Hanka! Nie było tam u was grobu, jak my…

Był, ale zabrali — kobieta odpowiada bez wahania.

Ale kto tam leżał? — pytam.

Nie wiem. Była gwiazda…

A gdzie to?

No u mnie. My na końcu mieszkamy. Koło samego domu był grób. Ale zaraz zabrali. Nie wiem kto tam był. Gwiazda była, ale napisu żadnego. Jeszcze nam mówili: „Wy się nie boicie tu mieszkać, toć tutaj Ruski jest po­chowany!” Ale my się nie bali…

Mijamy ostatnie we wsi zabudowania. Na zewnątrz zadbane. Otynkowane. Zgrabnymi płotkami ogrodzone. Za zakrętem piaszczystej drogi już tylko kilka domów. W oddali otwarta przestrzeń. Pole zbożem obsiane. Dom Chaszczewskiego na końcu stoi.

Chaszczewski pod drzewem siedzi. W rogu małego ogródka. Zauważył nas.

— Tato! Gdzie tu u nas był grób? — zagadnął pierwszy Zdzicho, syn Chaszczewskiego.

O, tu był grób. Chaszczewski wziął opartą o ścianę łopatę. Kontur rysuje.

Nikt się nie chciał tu osiedlić. Bo to mówili, że jak tu je grób, to ja się będę jego bał. A ja się osiedlił. Bo byłem w armii. W niewoli byłem cztery lata w Germanii ja był. I on tu leżał. Do czterdziestego siódmego roku. Później przyjechali i jego zabrali. Ruskie chyba.

A dokąd?

Chyba do Gryfina powieźli. Nas w domu wtedy nie było. Jak przyszliśmy, tu wszystko było już w porządku. Ja tu ten grób naprawiał, kwiatki sadził, wodą święconą kropił!

Chaszczewski ze Stanisławowa pochodzi. Do Chwarstnicy przyjechał w listopadzie 45. Zdemobilizowany. W Czechach walczył, nad Odrą i Nysą Łużycką też się bił. I pod Berlinem był. Teraz siedemdziesiąty czwarty krzyżyk dźwiga.

I ten dom nazywali kiedyś Pański dwór? — interesuje się Lew Musatow.

Tak. Gospodarze tu byli pełną gębą. Ale ja nie wiem kto to był.

A więc wszystko się zgadza. Musatow ziemi trochę ukopał. Do słoiczka wkłada. Nazwisko i adres gospodarza pisze. Jeszcze parę zdjęć. Jedziemy do Gryfina.

Cmentarz żołnierzy Armii Radzieckiej w Gryfinie założony został w 1946 r. Spoczywa tu 7134 poległych żołnierzy, z tego 1009 znanych, a 6125 nieznanych. Płyty nagrobne ułożone w szachownicę — tworzą na przemian to puste pole, to tablicę z nazwiskami poległych. Kilkadziesiąt płyt. Lew Musatow robi ręką daszek nad oczami, odczytuje nazwisko po nazwisku. Przy końcu cmentarza zatrzymuje się na dłużej. Płyta z nazwiskami szeregowych: Jarockij, Muntian, Łukow. Wśród nich jedno — bardzo zbliżone do nazwiska poległego Konstantina: Fedorowocz K.

Popow i Musatow dochodzą do wniosku, że zaszła pomyłka w pisowni. Końcówka „ocz” przy nazwisku — jest nietypowa dla Rosjan. Po jej odcięciu otrzymujemy nazwisko Fedorow K. (Fiodorow K.), a więc takie, jakie nosił wujek Lwa Musatowa. I następuje coś, co dla Polaka wydawać by się mogło szokujące. A jest to podniosły element obyczajowy. Lew wyciąga z siatki butelkę wódki i plastykowe kubeczki. Kroi chleb. Wyjmuje zawiniętą w papier wędzoną rybę. Podchodzi do płyty nagrobnej. Kładzie na niej kwiaty. Nalewa do kubeczka wódkę. Przykrywa kromką chleba. Stawia na płycie nagrobnej. Wygłasza mowę.

Stawiamy naszemu poległemu wujkowi szklaneczkę wódki i sami wypijamy. Niech Ci będzie szczęśliwa polska ziemia. Śpij spokojnie. Niech pokój będzie zawsze.

Za tę szlachetną sprawę — dodaje — od nas dzieci, matek i ojców — wszystkich ludzi radzieckich — przekazuję wam najgorętsze słowa podzięki. Tę ziemię — uświęconą krwią polskiego i rosyjskiego żołnierza — położę na mogile jego rodziców — wypełniając ostatnią wolę mojej babci…

Garnizon na końcu świata

Z jednej strony jezioro, z drugiej las. I ta niczym niezmącona cisza. Jedynie śpiew ptaków wypełnia przestrzeń. Powiedziałbyś — tu właśnie kończy się świat, gdyby nie kilkanaście bloków, sklep spożywczy, mięsny, mundurowy, warzywny i fryzjer, które tworzą osiedle w Budowie.

W bufecie klubu garnizonowego ruch niewielki.

Na parterze wiszą wypisane propozycje klubu garnizonowego: wypożyczalnia książek, teatr małych form, koło plastyczne, koło filatelistyczne, drużyna zuchowa, teatrzyk kukiełkowy. Obok dni i godziny funkcjonowania.

Kilka starszych pań gawędzi sobie na ławeczce przed blokiem. Alejką przechodzi młoda matka z wózkiem. Ktoś usiłuje otworzyć drzwi kasyna — niestety zamknięte. Na ławeczce pod drzewem — chłopiec i dziewczyna. W pobliżu kręci się pies. Przysiadam się do nich. Baśka i Piotrek zgadzają się na rozmowę.

…Nudno tu jest. Nie ma żadnych rozrywek. Człowiek przychodzi ze szkoły i nie ma co robić. Dlaczego tak się dzieje? Bo nikt się tym nie interesuje. Dobrze, że jest sezon, to chodzi się na plażę. A zimą? Zimą, to się nic nie robi. W domu się siedzi.

Kiedyś były dyskoteki, ale dlatego, że młodzież nie przychodziła, zlikwidowali je. To był tylko pretekst. Tak naprawdę, portierce nie chciało się siedzieć dłużej. Ona wolała być w piątek o dwudziestej pierwszej w domu, a nie po dyskotekach wysiadywać i użerać się z młodzieżą.

Jedynym sposobem na nudę jest wyjazd do pobliskiego Złocieńca. Tam można skoczyć na przykład do salonu gier, do kina.

W garnizonie tylko się plotkuje. Na każdym kroku. Z nudów. Nie czuje się tu żadnej jedności. Właściwie to jest tak, że poszczególne grupy plotkują o sobie.

Były próby zaktywizowania życia w garnizonie, ale nic z tego nie wyszło. W klubie garnizonowym są jakieś teatrzyki, drużyna zuchowa, ale to nie jest to! Tylko dzieci mają kółka zainteresowań. Dla młodzieży nic tutaj nie ma. Miał być klub młodzieżowy, ale znów komuś to wadziło…

Baśka twierdzi, że na początku, to spacer jest dobry, ale ileż można. I to w końcu może się znudzić. Tu jest raj dla psów i piekło dla ludzi…

— A w osiedlu — wchodzi w zdanie Piotrek — jedynym zabiciem czasu są plotki i wódka. Jak ja widzę swoją przyszłość? W bardzo ciemnych kolorach. Jeździłbym do pracy w pobliskim miasteczku, wracał do domu, znów do miasteczka do jakiejś kawiarni, czy kina, albo siedział w domu, lub jak inni pił lub plotkował.

Dobre chęci są, ale na tym wszystko się kończy. Inicjatywy same umierają śmiercią naturalną. Zawsze znajdzie się ktoś, kto przeszkodzi. Na przykład kierownik klubu garnizonowego. To on nie chciał klubu młodzieżowego, bo miałby nowy problem na głowie. A tak, może pójść do domu i mieć święty spokój.

Pawła, Mariusza i Tadka, którym znudziło się już granie w piłkę, pytam o najprzyjemniejszy z dni tygodnia w budowskim garnizonie.

Chyba sobota. Dzień wolny od szkoły. Bo tak, to jeden dzień powszedni zupełnie niczym nie różni się od następnego.

Chodziliśmy do kółka fotograficznego, ale pan, który je prowadził zachorował i przez ten rok nie będzie zajęć. Miał być organizowany specjalny klub dla młodzieży, ale nic z tego nie wyszło. Podobno kierownik klubu garnizonowego się nie zgodził.

W sobotę dorośli mogą pójść na dancing. Dla nas, niestety nic nie ma. Przeważnie gramy w piłkę.

Była próba stworzenia zespołu muzycznego, nawet już zaczęliśmy grać, ale to znowu komuś się nie podobało…

Marzenia? Żeby wybudowali klub z prawdziwego zdarzenia z kinem, ze wszystkim. Jakąś kawiarnię także, bo w końcu ludzie dorośli też chcieliby gdzieś spędzić czas. No i żeby nam, miejscowym, ułatwiono wstęp na plażę. Ona jest na terenie wojskowym i mamy trudności.

Pani Grażyna wzbrania się przed rozmową. Wraca ze spaceru, bo dziecko się niecierpliwi i domaga kolacji. A poza tym jest nietutejsza. Przyjechała do matki ze Szczecina.

Tym lepiej — będzie więc spojrzenie na życie w garnizonie kogoś z boku — zachęcam do rozmowy.

Pani Grażyna przełamuje się w końcu.

Latem, to tu jest dosyć przyjemnie. Ale jeżeli chodzi o taką większą rozrywkę, to nic nie ma. W klubie garnizonowym w soboty, i to nie zawsze, są jakieś dancingi. Kawiarni żadnej nie ma. Na plażę można wejść jedynie za okazaniem przepustki wojskowej. Pozostają spacerki wokół osiedla. No, ale przepraszam — mała chce iść do domu.

Co tu można robić? — zastanawia się podoficer zawodowy — Ryby, trochę później grzyby, ewentualnie do klubu i to wszystko. Jak w każdym małym środowisku, dużo plotek, więc każda mała sprawa jest tu wielką sensacją. Młodzież chodzi od bloku do bloku, od klatki do klatki, słowem jedna wielka nuda.

Uważam, że dużo zależy od dowódcy garnizonu. Ale gdy ci przychodzą tu na rok, dwa — dla obycia się z jednostką liniową — z góry można przewidzieć, że nie będą interesować się osiedlem, bo nie będą żyć w tym środowisku, jego sprawami, nie będzie im na tym zależało. Wkrótce pójdą gdzie indziej, a my tu zostaniemy, czekając na dzień, różniący się od poprzedniego, gdy wreszcie zacznie się coś dziać…

Dowódca garnizonu wysłuchuje zarzutów w skupieniu, cały czas z tą samą spokojną twarzą. Sprawia wrażenie, jakby je znał i dlatego nie dziwią go zupełnie. Ku mojemu zaskoczeniu — nie wije się jak piskorz w wykrętach i nie próbuje niczego tuszować. Ani też przesadnie wybielić. Monotonnym, jakby smutnym głosem oddaje realia:

Warunki, w jakich pracuje klub garnizonowy, naprawdę są nie do pozazdroszczenia. Znajduje się on w zaadaptowanej części budynku mieszkalnego. Ani powierzchnią, ani funkcjonalnością pod żadnym wzglądem nie spełnia podstawowych wymogów. Niemniej jednak robimy w nim tyle, na ile pozwalają możliwości. Błędem z naszej strony jest — i tu bijemy się w piersi — że klub bardziej ukierunkował swoją działalność na potrzeby kadry, mniej zaś młodzieży. Z drugiej strony, tej dorastającej, nie ma w garnizonie zbyt wiele, więc tych kilka głosów z pretensjami nie można traktować jako bicie na alarm…

Za obecny stan rzeczy trzeba trochę winić kierownika klubu garnizonowego. Jego poprzednik bardziej żył sprawami młodzieży. Obecny jest może mniej energiczny, może mniej rozumie młodych, ale już na pewno nieprawdą jest, że działa na ich szkodę.

Był projekt powołania klubu młodzieżowego; zaadaptowania na ten cel kilku piwnic. Wymagałoby to jednak znacznych nakładów, zatrudnienia dodatkowego personelu… l to zaprzątało głowę kierownika — nie zaś niechęć do klubu. Były próby oddania klubu w ajencję „Ruchowi”, który by wyposażył go i obsługiwał. Ale że przedsiębiorstwo jest samofinansujące — postawiło warunek: klub musi być dochodowy. Na to nie mogliśmy przystać. Myślę, że nowy klub garnizonowy, z którego budową ruszymy pod koniec roku — rozwiąże te palące problemy. Ale i tak wyszliśmy na prostą. Wszyscy pamiętają czas, kiedy bufet w klubie czynny był sporadycznie — dziś działa codziennie i mamy w nim kelnera. Na dyskoteki popyt zmalał, toteż zmniejszyliśmy ich ilość, ale jedna w tygodniu jest. Powstał „Moto-fanklub”, klub „Moto-rodeo”. W nowej szkole od nowego roku szkolnego ruszy klub mikrokomputerowy. Nie można więc powiedzieć, że nic się w garnizonie nie dzieje.

Kierownik klubu garnizonowego jest dziś nieuchwytny. Wyjechał kontrolować kolonię, jako członek komisji sztabu POW ds. wypoczynku dzieci i młodzieży. Zastępujący go instruktor winą za marazm w garnizonie obarcza jego mieszkańców, nastawionych do kultury i do wszystkiego, co się wokół dzieje wyłącznie konsumpcyjnie. Dziwi się, że „zespół muzyczny nie gra”, „dyskotek nie ma”… A tymczasem życie toczy się dalej…

Najmilsi goście

— Pójdzie pan prosto, potem skręci w lewo, i jakieś dwieście metrów za zakrętem będzie dom dziecka — informują mnie mieszkańcy miasteczka. Rzeczywiście. Wcale nietrudno trafić. Gromadka bawiących się na podwórku malców przytakuje — tak, to jest właśnie nasz dom. W środku przyjemne ciepło. Dwie dziewczynki przyglądają mi się z zaciekawieniem. O czym myślą? Może, że czyjś rodzic przypomniał sobie o dziecku? Może że przyszedłem któreś z nich adoptować? Niestety, nie, gdyż pytam o panią Marię Krajewską — wychowawczynię domu dziecka, z którą umówiłem się wcześniej na rozmowę o wojskowej pomocy domowi. Dziewczynki prowadzą mnie do sali, którą nazywają „uczelnią”.

Początkowo dzieci nie zwracają na mnie uwagi. Zajęte są odrabianiem lekcji. Dopiero gdy wyciągam reporterski magnetofon i aparat fotograficzny — ożywiają się wyraźnie. Nie przeszkadzają jednak w rozmowie. A pani Maria mówi, że najowocniej współpraca układa się z podchorążymi SPR-u. Państwowy dom dziecka odwiedzają zwłaszcza absolwenci kierunków pedagogicznych, reprezentujący nauki ścisłe: matematycy, fizycy, chemicy. Ale bywają też poloniści. Pomagają dzieciom w pokonywaniu szkolnych trudności, wyrównywaniu braków, czy zwyczajnie przy odrabianiu lekcji. Częstymi gośćmi bywają też żołnierze służby zasadniczej. Ci organizują gry, zabawy, biwaki. Zabierają dzieci na spacery.

Oglądam pokoiki. Są dwu-trzyosobowe. Są też jedynki! Gromada dzieci nie odstępuje mnie ani na krok. Każde z nich chciałoby mieć zdjęcie. To z lalką, to z ulubioną książką, albo w świetlicy lub czytelni, no i koniecznie ze swoją panią. Przekrzykują się nawzajem. A to jeszcze w tym pokoju nie byłem, a to dołączyło się jakieś dziecko, które nie miało zrobionego zdjęcia… Chyba już uwieczniłem wszystkich. Teraz można usiąść i porozmawiać.

Kto z was był z żołnierzem na lodach?

Ja, ja i ja też byłem — wyrywają się, podnosząc paluszki do góry, jak przy szkolnej odpowiedzi.

Fajnie było. Byliśmy w kawiarni. Chodzimy grupkami. Po trzy albo pięć osób.

Macie kolegów wśród żołnierzy?

Taak! — odpowiadają chórem. — Ja mam Andrzeja — chwali się Ania. Kasia nie chce być gorsza. Ona ma Zbyszka.

Mam zdjęcie tego żołnierza, ale nie wiem, gdzie je położyłam — smuci się Iza.

Są też i chłopcy. Mówią o pomocy w nauce.

Mnie w matematyce pomagał żołnierz. Mówiłem mu, czego nie rozu­miem i on mi wytłumaczył. — Lepiej niż pani w szkole.

Przyszli kiedyś żołnierze i spytali wychowawcę, czy mogą nas zabrać do miasta — opowiada Sylwia. — Najpierw obejrzeli z nami film w telewizji, a później poszliśmy na lody. Oranżadę nam kupili…

Jak się jednemu z nas popsuł rower — odzywa się Krzyś — to naprawili.

Teraz proszę dzieci, żeby narysowały żołnierzy, przedstawiły na obrazkach wspomnienia z nimi związane. W tym czasie rozmawiam z Iwoną w jej pokoiku. Przerwałem jej pisanie listu do chłopca z wakacji, ale ona nie gniewa się za to na mnie. Jako jedna z nielicznych dziewcząt nie rwała się do zdjęć, ani wywiadów. Jest typem samotnika. Poza tym ma jakieś kłopoty z koleżankami. Woli siedzieć w pokoju. W domu dziecka jest od dwóch lat. Przyszła tu po śmierci tatusia. Macocha powiedziała jej, że będzie lepiej jak odejdzie do domu dziecka. Rodzona matka też się jej wyrzekła. Babcia zmarła — nie miała więc do kogo pójść.

Tu w domu dziecka mam przynajmniej jeszcze kogoś nad sobą. Sama bym sobie nie dała rady — mówi.

Jeden z dwóch chłopców, którzy przyszli do pokoju Iwony, żeby podzielić się ze mną swoimi wrażeniami z ich kontaktów z mundurowymi — w domu dziecka jest już od czterech lat. Wcześniej był w rodzinie zastępczej. Ucieczki z domu, wagary — trafił więc tu i jest zadowolony. Drugi znalazł się tu po rozwodzie rodziców. Pewnie rozeszli się dlatego, że ojciec pił i robił wiecznie awantury. A i matka nie była lepsza. Włóczy się gdzieś teraz.. — mówi chłopiec — i nawet mnie nie odwiedzi.

A jak było z żołnierzami?

Zrobili nam kiedyś biwak. Bawiliśmy się w podchody. Potem pokazywali nam, jak się obsługuje radiostację.

Ja byłem na przysiędze. Z Jarkiem, takim żołnierzem. Często rozmawiamy o wojsku. Pokazywał mi, gdzie służy. Widziałem, jak w środku wygląda czołg!

Są już gotowe rysunki.

Namalowałam żołnierza, który stoi na warcie przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Na płycie leżą kwiaty. I jest też napis: „Pokój”. Chciałabym, żeby na świecie nigdy nie było wojny, a żołnierze byli tylko po to, żeby się z nami bawić.

Na tym rysunku jest żołnierz i czołg. Jest niebieściutkie niebo i świeci słońce. To jest marzenie wszystkich dzieci, żeby nie pojawiły się na nim samoloty, które zrzucają bomby.

Co będzie, gdy „ich” żołnierze wyjdą z wojska? — pytam.

Będzie smutno — zgodnie odpowiadają wszyscy. — Ale pewno przyjdą inni — pocieszają się od razu.

Dzieci odprowadzają mnie do wyjścia.

Na drugi raz niech pan przyjdzie z panem Krzyśkiem! — wołają

Kto to jest pan Krzysiek? — pytam.

Żołnierz. On jest taki wesoły i na gitarze nam gra…

Dzieci nie znają nazwisk żołnierzy. Do wszystkich zwracają się po imieniu. Z łatwością jednak mogłyby podać szczegółowe opisy ich wyglądu. Niektórych obdarzyły nawet sympatycznymi przydomkami.

Częste kontakty rodzą autentyczne przyjaźnie. Wielu żołnierzy odeszło już do cywila, a mimo to na zawsze pozostaną w pamięci dzieci. Żeby jednak ci, którzy współpracują obecnie nie skrywali się pod zasłoną anonimowości — wspomnijmy o najaktywniejszych: kpr. pchor. Dariuszu Choroszewskłm, kpr. pchor. Andrzeju Krajewskim, ogn. pchor. Marku Patakiewiczu z jednostki artyleryjskiej i o czołgistach kpr. Jerzym Krecie, kpr. Zbigniewie Klinko i kpr. Waldemarze Szczerbie.

Samowolka

Romek był nadziany. Walutę z chaty przywiózł. Osiem stów. Lutkowi krewny był, więc spytał: „Nie wypilibyście czegoś?” Czemu nie! Ani ja, ani Lutek, za kołnierz nie wylewamy. Romek rzucił ideę: „Do N. chłopy, pojedziemy! „Trepów” tam nie ma. No i blisko jest. Jakieś sześć kilosów stąd. Piętnaście minut ciuchcią”.

Wierzyliśmy Romkowi. Bądź co bądź, chłopak z tych stron.

Lutek za tydzień miał wychodzić do cywila. Mówię mu, że może by dać sobie spokój. Jak wpadniemy, to on będzie, miał przechlapane. Trochę się Lutek zcykorzył, ale potem doszedł do wniosku, że ryzyko jest tak małe… Mieliśmy w godzinę obrócić…

Ustaliliśmy, że wyskoczymy po obiadku, pociągiem.

Żołnierze mieli czas wolny. Jakieś granie w piłkę odchodziło. Nikt się nie skapnął, żeśmy wyszli. Na biurze przepustek też się nie czepiali. Bo i po co? Gdzie tu można pójść, jak dokoła tylko lasy?

Naprzeciwko jednostki jest stacja. Smyk-smyk, i już byliśmy w pociągu. Tłok niesamowity. Kto by tam bilety kupował. Na gapę pojechalim. Szyję człowiek musiał wyciągać, żeby kumpli z oczu nie stracić. Dwie stacje jazdy i wysypaliśmy się z pociągu. Lutek poszedł zobaczyć, o której mamy powrotny. W porządku. Na kolację będziemy w jednostce.

Poszliśmy do baru. Taka mała, prywatna knajpeczka. A ludzi nawalone… Romek jednak wypatrzył wolny stolik na środku sali. Lutek poszedł pofilować, co jest grane. Wódki nie było. Wzięliśmy po trzy piwka na łeb. Potem po dwa.

— Trzeba się spinać, chłopy! — rzucił któryś z nas, i wstaliśmy od stołu. Zawyrokowałem, że jakieś czujne winencjo, by się zdało na potem! Niegłupie — przyznali kumple. Wzięliśmy nasze. Buzuna.

Zafajdana ciuchcia miała czterdzieści minut spóźnienia. W pociągu Lutek spotkał kumpla. Nie znałem go. Podobno w naszej jednostce służył. Lutek też za dobrze go nie znał. Spotykali się czasami na służbach. Zdziwko go trochę chapło, jak nas zobaczył w moro, w pociągu. Gały wybałuszył. Myślał, że znowu stan wojenny ogłosili. Pogadaliśmy o tym, o owym. O dziewczynach. Naszych i tych, prawda, przygodnych. I tak piętnaście minut zleciało.

Biegusiem przez stację, a tu na peronie — cholera jasna — chorąży. Nasz dowódca kompanii. Żonę chyba odprowadzał, bo z jakąś kobitką był. Tylko ręką na nas kiwnął. Spionowaliśmy się przed nim. Dobrze, że panterka gruba, to te wińsko się nie odciskało. Gdzie byliśmy? Skąd wracamy? — pytał.

Lutek głowę wykręcił, żeby chuchu nie robić. Powiedział, że byliśmy w N… Jego dziewuchę odprowadzaliśmy. Chorąży kazał nam iść na kompanię. Stuknęliśmy kopytami, saluto i już nas nie było. Z tych nerw, to jest dla odprężenia, obciągnęliśmy na sali buzuna. Lutek poszedł na świetlicę grać w warcaby, ja leżeć kołami do góry, a Romek się umyć. Potem apel wieczorny, sprawdzenie stanu, capstrzyk.

Dopiero na drugi dzień dowódca plutonu kazał przebrać się na wyjściowo. Zaprowadził nas do dowódcy kompanii, do raportu. Najbardziej czepiali się Lutka. Tydzień przed wyjściem i taka wpadka. Dlaczego poszedł? Kto go namówił? Lutek powtórzył to, co mówił na peronie. Dowódca na to powiedział mu, żeby nie cieszył się, że przed wyjściem zrobił kogoś w konia. Zobaczyłem, że Lutkowi zmiękły nogi i zaczęła drgać broda.

Stało się. Sypnął nam po piątce aresztu. Lutek musi jeszcze odsłużyć prawie miesiąc, do pełnych dwóch lat, i te pięć dni za areszt. Cóż było robić? Krzyknęliśmy: „Kara!” i wyszliśmy. Tylko Romkowi na razie się upiekło. Lutek zmarkotniał. Nic gadać nie chciał.

Nazajutrz poszliśmy do lekarza i fryzjera. Szef wziął kartę kar i zaprowadził nas do aresztu. Profos zmierzył mnie wzrokiem, potem Lutka. Spojrzał do karty i się uśmiechnął. Pewnie pomyślał, że trzeba być idiotą, żeby ładować się w taką historię tuż przed wyjściem do cywila. Kazał iść do cel.

Były trzy i jedna zatrzymanka. W celi, pośrodku, dwie prycze z desek. Takie na zawiasach, że można do ściany przyczepić. Lutek przywitał się z kumplami i zaczął gadać z sąsiadem z celi. Pytał za co siedzi. Podobno też był na lewiźnie.

Wstawaliśmy o piątej rano. Robienie porządków, śniadanie — takie jak na kompanii. Potem do pracy. Do dwunastej w południe, przerwa. Dawali nam wtedy bułkę z serem i pół godziny na odpoczynek. I znów do pracy. O szesnastej obiad, później przerwa i sprzątanie rejonów.

Lutek jest twardy. Nawet nie zapłakał, gdy przyszli go pożegnać kumple odchodzący do cywila. Miał wyjść z nimi. On też wyjdzie, ale z trzydziestodniowym opóźnieniem. Zamyślił się. Trzask zasuwy ponownie uświadomił mu, gdzie się znajduje.

Skarby pana Mariana

Marian Balcerzak w 1939 roku został ściągnięty z Białegostoku przez Feliksa Stamma do warszawskiej „Legii” i reprezentacji kraju w boksie. Był wytypowany na olimpiadę w Anglii. 1 września wybuchła wojna…

Musiał przerobić datę urodzenia, żeby przyjęto go, jako ochotnika, do Robotniczych Batalionów Obrony Warszawy. Biuro kwaterunkowe mieściło się na ulicy Wareckiej. Tam tworzone były grupy, przydzielane później do poszczególnych pododdziałów. Jako że Marian znał w Warszawie każdy zakątek — mianowano go łącznikiem dowództwa obrony Warszawy. Dostał stary mundur legii akademickiej z warszawskiej Cytadeli i sztucer, wystający mu ponad głowę. Miał za zadanie ściągać wszystkie rozbite oddziały wkraczające do stolicy. Najpierw szły spod Piotrkowa wojska armii „Łódź”. Później przeprowadzał z Puszczy Kampinoskiej oddziały armii „Poznań” i „Pomorze”.

Gdy nastąpiła kapitulacja Warszawy — nie poddał się. Za cztery złote kupił „visa” i jak wielu młodych związał się z konspiracją. Ukończył konspiracyjną szkołę podchorążych i jako plutonowy przydzielony został do oddziałów specjalnych batalionu „Baszta”, następnie do batalionu „Drapacz”. Brał udział w przyjmowaniu zrzutów broni, lekarstw i amunicji na Puszczę Kampinoską. W roku 1943 został aresztowany.

Wpadł, biorąc udział w akcji likwidacyjnej na Wefeldsa — komendanta oddziału kobiecego na Pawiaku. Akcja miała być wykonana w mieszkaniu jego przyjaciółki, Bukowskiej — byłej więźniarki Pawiaka. Akcja nie powiodła się. W czasie jej „zwijania” Balcerzak został aresztowany i osadzony na Pawiaku. Siedemnaście razy wożony był na przesłuchania w Aleję Szucha. Prawie każde kończyło się ciężkim pobiciem. Na ścianie i podłodze pozostawały ślady krwi, które zmaltretowany więzień musiał własnoręcznie powycierać.

W trakcie jednego z takich przesłuchań wpadł do celi rozwścieczony zastępca komendanta obozu. Kazał natychmiast usunąć Balcerzaka z celi i na jego miejsce wprowadził dwóch nowych aresztantów. Stojąc na korytarzu Balcerzak został wchłonięty przez grupę więźniów spełniających na terenie obozu prace porządkowe. Dzięki temu przypadkowi trafił z powrotem na oddział. Liczył się jednak z tym, że w każdej chwili może zostać ściągnięty do podziemia getta i tam zlikwidowany. Okazało się, że ma pójść do kaplicy więziennej. Tam grupowano zwykle więźniów przed ich wysyłką do obozu koncentracyjnego.

W obozie spotkał kolegę — Żyda, który wydawał ubrania więźniom wychodzącym z łaźni. Dostał najlepsze. To stało się przyczynkiem do pro­wadzenia handlu.

— Funkcyjni nie chcieli być gorzej ode mnie ubrani — proponowali wymianę. Zamieniłem więc swój nienaganny strój na stare ciuchy jednego z nich, za co otrzymałem miskę zupy. Potem ustawiałem się w rzędzie razem z najbardziej zawszonymi i znów trafiałem do łaźni, jako wszarz, otrzymywałem najlepszy ubiór i tak przez pewien czas egzystowałem.

Z Birkenau przeniesiony został Balcerzak do Auschwitz, a stamtąd do Buchenwaldu. Niemcy pytali o zawód. Garbarz — odpowiedział zgodnie z prawdą Marian. Stojący za nim kolega, wiedząc, że garbarz jest dla Niem­ców nieatrakcyjnym zawodem, krzyknął — chemik. Tak został Balcerzak chemikiem-garbarzem. Początkowo pracował jednak w kamieniołomach, razem z jeńcami włoskimi. Ucieszył się, gdy mu powiedziano, że pójdzie do pracy w garbarni. Myślał, że będzie wyprawiał skóry zwierząt, upolowanych przez obozowych dygnitarzy. Jakże okrutnie się mylił…

Z głośników umieszczonych na placu apelowym usłyszał swój obozowy numer i polecenie udania się do biura pracy. Tam, po sprawdzeniu personaliów, przekazano go funkcyjnemu więźniowi. Maszerując do nowego miejsca pracy, Balcerzak z zaciekawieniem przypatrywał się swemu opiekunowi. Miał pełną, starannie ogoloną twarz, czyste ubranie. Litera „T” wskazywała na to, że jest Czechem. W pewnej chwili ów Czech zwrócił się do Balcerzaka nienaganną polszczyzną. Ostrzegał, że za podanie zmyślonego zawodu czekać go może kara chłosty i praca w karnej kompanii. Balcerzak uspokoił opiekuna. Powiedział, że naprawdę jest garbarzem, z dziada-pradziada.

Idąc wraz z czeskim więźniem Balcerzak cieszył się, że będzie mógł pracować w swoim zawodzie. Był przekonany, że jego umiejętności wykorzystane zostaną do garbowania skór ze zwierzyny upolowanej przez obozowych dostojników. Że będzie z dala od bijących kapo i wyżywających się na więźniach esesmanów.

Po chwili obaj więźniowie znaleźli się przed obszernym, murowanym blokiem, nad którym widniał niewiele mówiący napis: „Patologia”. Wewnątrz czuć było formalinę. Było czysto i ciepło. Czech zostawił Balcerzaka w korytarzu, ostrzegając, żeby się nie oddalał.

Z zamyślenia wyrwało go wezwanie do stawienia się przed obliczem człowieka z ubioru przypominającego lekarza. Balcerzak wszedł do gabinetu i jednym tchem wyrecytował formułkę meldunku: „Więzień numer 33284 melduje się”. Siedzący za biurkiem mężczyzna w średnim wieku, o surowym, przenikliwym spojrzeniu sprawdził personalia Balcerzka, bez zająknięcia podał wszystkie szczegóły, w tym te, dotyczące ostatniego miejsca pracy, a więc firmy Stanisława Feifera w Warszawie przy Okopowej. Niemiec na moment uniósł brwi, po czym chłodno oświadczył, że firmę tę zna z doskonałej jakości wyprawianych w niej skór.

Chwilę później Balcerzak poddany został egzaminowi z wiedzy zawodowej. Musiał omówić budowę skóry, proces garbowania roślinnego i mineralnego. Śmiało i pewnie odpowiadał na zadawane mu pytania. Jak nigdy przedtem wdzięczny był ojcu za to, że od najmłodszych lat wpajał mu wiadomości związane z rodzinnym zawodem. Egzamin praktyczny polegał ma określeniu stopnia zwapnienia wyjętej z roztworu skóry. Była dobrze zwapniona, przypominała jedwab.

Balcerzak poczuł, że uderza mu krew do mózgu — to była skóra ludzka! Jeszcze przed chwilą snuł wspaniałe plany, widział swą pracę w różowych kolorach, a teraz był strzępem człowieka, rzuconym na samo dno obozo­wych okropności, krzyczącym w duchu: „Boże! Dlaczego tak okrutnie mnie doświadczasz?!”

Tego samego dnia przydzielony został do segregowania zleżałych ludzkich skór. Balcerzaka bez przerwy nurtowało pytanie — co stało się z więźniami pracującymi tu przed jego przyjściem. Czy przypadkiem nie podzieli losu tych, których skóry zmuszony został garbować.

Każde dotknięcie skóry sprawiało, że przed jego oczami wyrastała sylwetka człowieka noszącego tatuaż, którego posiadanie wiązało się z wydaniem na siebie wyroku śmierci. To był koszmar. Balcerzak z coraz większymi trudem utrzymywał równowagę psychiczną. Nie mógł się załamać, bo to równałoby się ze śmiercią. A on chciał żyć, podobnie jak wszyscy towarzysze obozowej niedoli.

Tatuaż na skórze stanowił swego rodzaju wizytówkę więźnia. Marynarzy poznawało się po wizerunkach parowców, z kominów których buchały kłęby falującego dymu, po dziewiczych palmowych wyspach lub kotwicach różnej wielkości, albo po latarniach morskich. Żołnierze ozdabiali swe ciała wizerunkami czołgów, samolotów, dalekosiężnych dział. Kryminaliści lubowali się w scenach z życia więziennego, w postaciach nagich kobiet. Na niektórych skórach tatuaż stanowił prawdziwe arcydzieła sztuki.

Jakość tatuażu nie robiła na gestapowcach wrażenia. Zabijali wszystkich, których wskazała Ilza Koh — żona komendanta obozu — główna inicjatorka garbowania ludzkich skór. Ta trzydziestosiedmioletnia wówczas kobieta znana była ze szczególnego sadyzmu i okrucieństwa. To ona kazała swój bogaty zbiór biblioteczny obłożyć ludzką skórą. To ona siedziała w swym domu na taboretach z kości pomordowanych więźniów. Nawet lampa w jej pokoju wykonana została z kości nogi jednego ze zgładzonych. Abażur, obowiązkowo zrobiony być musiał ze skóry, na której widniał szczególnie interesujący tatuaż.

Fanatyczni dostojnicy hitlerowscy, naśladując żonę komendanta — oprawiali swe księgozbiory w skóry pomordowanych, a szczególnie prześcigali się w kolekcjonowaniu skór impregnowanych z kolorowymi tatuażami. Zapotrzebowanie wzrastało. Wzrastała też liczba ofiar. I każdy dzień był dla Balcerzaka wiecznością. Noce stawały się koszmarem. Sny obfitowały w obrazy rozstrzeliwanych, a następnie obdzieranych ze skóry ludzi.

Pewnego dnia Balcerzak otrzymał zadanie segregacji skór. Nagle jego ser­ce zaczęło łomotać jak oszalałe. Wydawało mu się, że śni. Gryzł język i wargi, by jak najszybciej powrócić do równowagi. To jednak nie był sen lecz okrutna rzeczywistość. W ręku trzymał skórę kolegi — współwięźnia z Pawiaka.

Staszek był dla Mariana Balcarzaka ideałem człowieka i żołnierza, miał około trzydziestu lat. Służył w legii cudzoziemskiej. Opowiadał Marianowi o walkach w Algierii i Indochinach. Pokazał mu też swój piękny, wykonany w dziewięciu kolorach tatuaż. Ten sam, z którego teraz miał on, więzień nr 33284, wykonać abażur dla Izy Koh…

W Buchenwaldzie Balcerzak dostał egzemy. Lekarz obozowy skierował go do Dory — największej wykańczalni ludzi w Europie Zachodniej. Obóz mieścił się w środku góry. Składały się na niego dwie sztolnie połączone 43 korytarzami. Tam, po zbombardowaniu Penemuende, przenieśli Niemcy wytwórnię rakiet V1-V2. Balcerzak pracował przy montażu szybu wentylacyjnego.

Jeden z jego kolegów obozowych opowiedział mu, że spotkał w Dorze Władysława Balcerzaka, garbarza, który mieszkał w Warszawie na Żoliborzu. Informacje pasowały więc do jego ojca. Balcerzak uznał je za blef. Często bowiem w obozach opowiadano takie historie, żeby podtrzymać na duchu. Dopiero któregoś dnia, z daleka, poznał w grupie więźniów swego ojca. Podbiegł do niego, przywitał się, ucałował z radością, na co ojciec zdziwiony zapytał: „A skąd my się znamy?” Nie dotarło do niego, że spotkał syna. Tak zniszczyły go obozy.

W Dorze grupa Rosjan dokonywała sabotażu. Wsypywano opiłki żelaza do zbiorników na paliwo rakietowe, co uniemożliwiało start rakiety. Niemcy nie mieli dowodów, nie mogli znaleźć winnych. Wystarczającym pretekstem do przykładnego powieszenia sześciu winnych było znalezienie w kieszeni spodni jednego z Rosjan odrobiny opiłków. Wśród skazanych na śmierć był też Marian Balcerzak, który przyłączył się do sabotażu. Kiedy leżał zbity do nieprzytomności na korytarzu i wyczytano jego nazwisko — ojciec przebrał się w bluzę z obozowym numerem swojego syna Mariana — i poszedł za niego na śmierć…

Po ewakuacji Dory, znalazł się Marian Balcerzak w Sachsen-Hausen. Tam spotkał Feliksa Kucharskiego, z którym nie rozstawał się aż do wyzwolenia. Gdy w obawie przed nadciągającymi wojskami amerykańskimi ewakuowano także Sachsen-Hausen, obydwaj, gdzieś w okolicy Schwerina, w dniu 2 maja 1945 r. odzyskali wolność.

Ze Schwerina do Lubeki było niedaleko. Tam werbowano byłych jeńców do WP. Był tam też mjr Henryk Sucharski.

Widziałem go — mówi M. Balcerzak: — Niczym nie odróżniał się od pozostałej żołnierskiej braci. Był bardzo skromny, niewiele mówił o sobie.

Gdy przebierał się w mundur II korpusu stacjonującego we Włoszech, mój przyjaciel, Felek Kucharski, podszedł do niego i zapytał, czy może wziąć na pamiątkę bluzę od jego munduru. Major tylko przyzwalająco skinął głową. On poszedł do II korpusu, my zaś do generała Maczka. Felek wcześniej wrócił do kraju, przywiózł mundur, przekazał mi go po moim powrocie. Byłem jego posiadaczem do niedawna, dopóki nie zdecydowałem się przekazać go do muzeum na Westerplatte. A może zobaczy pan redaktor inne moje zbiory? — proponuje.

Tu mam takie pomieszczenie, gdzie gromadzę mundury. Widzi pan — kto wracał do kraju, temu zawsze wręczałem coś do przywiezienia. Ponieważ nie szedłem na żywność, tylko na pamiątki — mam tego trochę. O, tu jest na przykład mundur zimowy generała armii amerykańskiej, a to jest mundur gen. Bordziłowskiego, a ten zaś spod Monte Cassino, a tu mundur Stanisława Skarżyńskiego, który przeleciał Atlantyk. Ten malutki, lotniczy — syna pułku. Jest też por. Lucjana Szenwalda, kronikarza I Dywizji WP. Tu mundur oficera angielskiego, lotnika, żołnierza I korpusu WP na Zachodzie. Mundur mjr Henryka Sucharskiego wisiał w tym miejscu, obok munduru gen. Ksawerego Floriankiewicza, ostatniego dowódcy kawalerii polskiej. A ten, to płaszcz gen. Klimeckiego, który zginął w katastrofie nad Gibraltarem razem z gen. Sikorskim.

Na korytarzu, w gablotach za szkłem, strzemiona czterdziestu pułków kawalerii polskiej. Przy każdym żurawiejki, czyli żartobliwe kuplety charakteryzujące dany pułk. Nad drzwiami — bandera kontradmirała marynarki wojennej i kącik jej poświęcony. Obok informacje o polskim lotnictwie. Są też szable wydobyte z ziemi na działce Mariana Balcerzaka w Dąbrowie Leśnej pod Warszawą.

W sąsiednim pomieszczeniu — 70 manierek wojskowych ż różnych krajów. Do najciekawszych należą: hinduska, marokańska i szklane niemieckie z 1917 r. Niżej menażki. Dalej około 40 pasów wojskowych, w tym pas z Powstania Listopadowego. Są też maski przeciwgazowe różnych państw z okresu I i II wojny światowej. Na ścianie obok, za szkłem, autentyczny proporczyk z Zamku Królewskiego w Warszawie, granaty, groty sztandarów polskich i niemieckich. Jest szpada hitlerowska, szabla rosyjska tzw. „szaszka”, szabla pruska. Na górze ordery i wszystkie medale nadawane w okresie II wojny światowej. Na dole oryginalny pocisk „Katiuszy”.

Sąsiednia gablota zawiera całą kolekcję orłów polskich. Znajduje się tu orzeł z 1686 r., z wyprawy do Wiednia Jana III Sobiesklego, z gmachu Ministerstwa Spraw Wojskowych z 1939 r., a obok hełmy: z wojen szwedzkich, piechoty łanowej Batorego, niezidentyfikowany średniowieczny, legii cudzoziemskiej z Maroka i huzarów francuskich — to te najciekawsze. Dalej stoją aparaty telefoniczne. Na oknie fragmenty drewnianych śmigieł samolotów polskich i niemieckich, zestrzelonych nad Warszawą, a na przeciwległej ścianie ponad 160 różnych bagnetów i kindżałów. Na półce czapki: gen. Berlinga, gen. Huleja — dowódcy Szkoły Artylerii w Toruniu i wiele innych.

W piwnicy, gdzie miał być garaż — też cała masa zbiorów. Jest broń pancerna, łuski pocisków, ładownice, kabury, hełmy, tablica nagrobna, urny z ziemią spod Lenino, Monte Cassino, pamiątki po l Dywizji, buty, chlebaki, bębny werblistów niemieckich, siodła, spadochrony zrzutowe i w korytarzu prowadzącym do wyjścia — kącik poświęcony Powstaniu Warszawskiemu.

Wpisuję się do księgi pamiątkowej: „Serdecznie dziękuję za interesującą rozmowę i najwspanialszą w moim życiu lekcję historii, jaką dało mi obej­rzenie Pańskich zbiorów”.

Strzelanie nocą

Mroźna bezgwiezdna noc. Nasz „Star” z wolna przedziera się przez leśne ostępy. Pokonuje plątaninę dróg. Wpada w zamarznięte koleiny. Przechyla na bok. Zbliżamy się do strzelnicy czołgów. Z tej odległości teren poligonu nieodparcie kojarzy mi się z lotniskiem. Żółty „kogut” na wieży w równych odstępach czasu rozrzuca w otaczającą nas ciemność jasne błyski, a majaczące w oddali czerwone światełka, zdają się wyznaczać pasy startowe.

W sterowni przyjemne ciepło. Stąd już wyraźnie widać, że to, co z daleka przypominało lotnisko, jest czołgowym poligonem; ze ścieżkami, rubieżą wyjściową i otwarcia ognia, określonymi czerwonymi latarniami. Przy pulpicie sterowniczym sierż. Krzysztof Olczak. Wśród dziesiątek wyłączników, mig­jących lampek, guzików przypomina — discjokey’a za konsoletą. Tymczasem jeden jego ruch ręki powoduje, że gasną wszystkie czerwone lampy, i gdzieś na krańcach, zdawałoby się bezkresnej ciemności, pojawia się biegnąca smuga światła.

To jest podświetlony, ruchomy cel — objaśnia sierżant.

To pojawiają się, to znowu nikną, jasne błyski — elektroniczna imitacja serii z karabinu maszynowego. Za szybą, w sąsiednim pomieszczeniu, kierownik strzelania, por. Włodzimierz Rejniak wydaje rozkazy, łączy się z poszczególnymi załogami.

Za chwilę strzelać będzie „jedynka”.

Wychodzę na zewnątrz. Mróz wspomagany przez porywisty wiatr wdziera się jakimiś wiadomymi sobie sposobami pod kurtkę. Długopis odmawia posłuszeństwa. Zresztą trudno notować w ciemności, w której nawet nie sposób dopatrzeć się ludzkich sylwetek.

Pada komenda: „Ładować amunicję!” Oczy przywykły już do ciemności i dostrzegam jak chłopcy wskakują na czołg. Już są na gąsienicach, już wchodzą do środka. Wkładają hełmofony. Dowódca, kpr. Sławomir Lekan, nawiązuje łączność z wieżą:

Tu jedynka! Jak mnie słyszysz? Odbiór!

Teraz sprawdza wewnętrzną łączność. W porządku. Działonowy, szer. Paweł Czarnecki, włącza noktowizor. Ładowniczy, szer. Zdzisław Barszcz, podłącza taśmę do karabinu maszynowego. Wychodzą z czołgu. Dowódca daje znak dla wieży, że są gotowi. Na czerwony sygnał i komendę „Ognia!” ponownie wskakują do czołgu. Odtąd każda sekunda ma decydujące zna­czenie. Jeszcze tylko meldunek o gotowości, komenda „Naprzód!” i mechanik st. szer. Henryk Pokorski rusza do przodu. W odległości tysiąca metrów od celu słyszą w hełmofonach komendę kierownika strzelania: „Jedynka. Stój!

W miejscu. Ognia!”

Na wprost, czołg w okopie. Bliżej 200. W prawo 50!

Działonowy naprowadza armatę i melduje, że widzi cel. Ładowniczy

melduje o załadowaniu. Wszystko odbywa się niezwykle szybko.

Ognia!

Huk. Zatrzęsło czołgiem.

W celu.

Powtórzenie czynności; z tym, że teraz cel jest ruchomy. Strzał. Trafili. Nie ma czasu na komentarze, znów ruszają do przodu. Do zniszczenia dwa cele. Pierwszy trafiony, ale drugi, chyba za krótki. I znów komenda: „Naprzód”. Zatrzymują się na rubieży zamknięcia ognia. Lufa wędruje do góry. Dowódca melduje o rozładowaniu broni. Już po wszystkim. Teraz można odpocząć.

No, jak było? Trafiliśmy?

Ten ostatni był za krótki.

Słabo widać przez ten noktowizor. Zresztą sam wiesz, że niewiele razy w ten sposób strzelałem.

Na rubież wyjściową — wróć! Szer. Czarnecki odwraca wieżę lufą w kierunku pola. St. szer. Pokorski uruchamia silnik. Jadą z powrotem. Ciągle jeszcze niepewni. Może jednak udało się? Ciekawe, co zamelduje wieża?

Sierżant Olczak ma wszystko zanotowane. Rzeczywiście ostatni strzał był spudłowany. Za krótki. Ale jako jedna z trzech załóg „wystrzelali” ocenę dobrą.

Chłopcy nie wiedzą jeszcze o tym. Palą teraz papierosy, chronią się od wiatru. W ich rozmowach zadowolenie miesza się z niedosytem i postanowieniem, że lepiej przyłożą się do strzelania z noktowizorem.

Wspomnienia o czasie minionym

Leon Gadomski mieszka w Gdyni. W październiku ukończył dziewięćdziesiąt lat, a więc urodził się jeszcze pod zaborami, w niewoli. W 1914 r. wybucha I wojna światowa. Na ziemiach polskich rodzi się ruch wolnościowy. Gadomski pod Ostrowem Wielkopolskim uczestniczy w potyczkach zbrojnych z Niemcami. Cztery lata później w ich rozbrajaniu.

Z początkiem 1019 roku zostaje powołany do służby wojskowej. Służy w II Pułku Szwoleżerów Rokitniańskich. W listopadzie pułk zostaje włączony do XI Dywizji gen. Józefa Hallera. 10 lutego 1920 roku dociera do Pucka. Tu dokonują się zaślubiny Polski z morzem. W kwietniu pułk zostaje częściowo zdemobilizowany. Leon Gadomski pozostaje jednak jako nadterminowy. Pod koniec 1921 roku wraca do cywila, zawiera związek małżeński, zajmuje się handlem.

27 sierpnia 1939 r. zostaje ponownie zmobilizowany. Służy w VII kompanii III Gdyńskiego Baonu Obrony Narodowej. Bierze udział w obronie Kępy Oksywskiej…

W panu Leonie odżywają dawne wspomnienia. Przypomina sobie… Tak, pierwszego września, około godziny czternastej, lotnictwo niemieckie zaatakowało magazyny na Oksywiu. Następnego dnia miał służbę podoficera dyżurnego. Dostał meldunek, że z Lęborka wystartowało 12 bombowców. Lecą w kierunku Zatoki Puckiej. Gadomski ogłasza alarm: „Uwaga, Uwaga! Nalot samolotów nieprzyjacielskich. Opuszczać natychmiast koszary! Kryć się nie grupowo!” Czeka, aż ostatni żołnierz opuści koszary. Wychodzi na ulicę. Pusto. Tylko magazynier, Bandzierowski stoi zaniepokojony na swoim poste­runku. Czy on też ma się kryć? Biegną obaj za miasto. Kładą się w kartoflisku. Twarzą do góry, żeby obserwować bombowce.

Niebo jest pogodne. Ani jednej chmurki. Już słychać warkot samolotów. Lecą jakby na nich. Błyszczą w słońcu. Słychać detonacje. Unosi się czarny dym. Zbliżają się następne samoloty. Lecą bomby. Znów odgłosy detonacji i czarny jak smoła dym. Pali się „Gdańsk”, pełniący służbę 2 km od brzegu. Tonie. Spośród 85 marynarzy nie uratował się żaden. Z Rewy widać to doskonale. Na oczach matek toną ich synowie. Kobiety klęczą, drą sobie włosy z głowy. Wielka rozpacz. Powróciły tylko czapki, wyrzucone nazajutrz przez morze…

Niemiecka artyleria atakuje salwami. Ogień nieprzyjaciela zasypuje ich bezlitośnie, co chwila padają, podnoszą się, zmieniają stanowiska, chroniąc się przed pociskami. Gadomski powraca na linię ognia. Spada bomba albo pocisk artyleryjski. Na jedno ucho nie słyszy nic. W drugim ciągły szum. Nie wie, w którą stronę iść. Widzi restaurację. W piwnicy pełno kobiet z dziećmi. Kilku mężczyzn. Gadomski wchodzi do kuchni. Ledwie skończył coś jeść, a tu ogień z niemieckich dział prosto w restauracyjne okna. Piwnica zawala się. Upada pierwszy ranny. Dostał w brzuch i rękę. W ostatnich słowach wyszeptuje nazwisko. Gadomski nie może dosłyszeć.

Cały dom się pali, mężczyźni pierwsi próbują uciekać. Gadomski zatrzymuje ich. Ułatwia wyjście kobietom i dzieciom.

Nadjeżdża wóz. Rannych układają na nim ciasno. Więcej wozów nie ma. Dowódca pospiesza: prędzej! — prędzej! Wszystko to dzieje się pod ostrzałem. Wóz wjeżdża na podwórko, na nocleg. Niemcy dostrzegają go, otwierają ogień. Ośmiu rannych. Bandaży nie ma. Żołnierze oddają własne koszule. Nimi owija się rany. Sierżant pyta: kto z nim pójdzie na ochotnika po rannego żołnierza z obciętymi nogami. Nikt się nie kwapi. Kapitan, dowódca artylerii wyznacza Gadomskiego.

Koło dworca w Rumii jest wzgórze, na około 80 metrów wysokie. Tam marynarze toczą śmiertelny bój. Dowódca niemiecki mówi potem do polskich Kaszubów, że gdyby Polacy posiadali taką broń jak Niemcy, to by nawet front przerwali, bo tak jak lwy walczyli.

Gadomski trafia do niewoli 19 września 1939 r. koło Pogórza. Idzie prosto na niego pijany oficer niemiecki. Broń gotowa do strzału. Stojący w tyle inny Niemiec widzi to. Krzyczy halt, halt. Pijany opuszcza broń. Niemcy prowadzą jeńców przez las do Rumii, potem dalej, do Redy. Gadomski przechodzi niespełna 200 metrów obok domu. W Redzie, w kościele jest nocleg. Dalsza droga wiedzie do więzienia w Wejherowie. Z Wejherowa pieszo do Bożego Pola. Stamtąd pociągiem do Stargardu Szczecińskiego. Pada komenda: ustawić się ósemkami. Do lagru marsz!

Brama. Namioty bez słomy. Obóz otoczony murem, z gęsto plecionym drutem kolczastym. Co kawałek wieża z karabinem maszynowym. Żołnierzy jest około 5 tysięcy, wszyscy z obrony Gdyni. Cywilów ze 4 tysiące. W każdym namiocie po 240 ludzi. Na przywitanie Niemcy dają sól, którą wysypali na stoły i zbutwiały chleb. Nikt tego nie rusza.

Drugiego dnia przychodzi niemiecki oficer propagandowy. Mówi, że Warszawa wzięta, Polski już nigdy nie będzie. Gadomski na to do kolegi: „Nie słuchaj bzdur, że Warszawa zajęta. Bitwę przegraliśmy, zgoda — ale nie wojnę! Francja jeszcze nie rozpoczęła wojny na dobre, ani Anglia”.

— Po czterech tygodniach przewieziono nas na roboty do Zieleniewa koło Choszczna. Niemcy mieli tam już gotowe lagry, odrutowane, zakratowane. Koców do okrycia nie dostaliśmy. Od mrozu łamały się plandeki. Trzeciego dnia dostaliśmy zupę z wody, z odrobiną nieobranych kartofli i zbutwiały chleb. Kanka miała starczyć dla 40 osób, więc nie wiadomo było jak nią wszystkich obdzielić.

Niemal od pierwszego dnia pobytu w obozie przystąpił Gadomski do zorganizowania akcji sabotażowej. Kartofle kopało około 40 żołnierzy. Dużo było takich, co kopali sumiennie, ale Radomski, Kobiela i Bielski — nigdy nie czuli się zmęczeni. Gdy Niemiec patrzył na ręce — Gadomski dokładnie wszystkie ziemniaki wybiera, gdy odszedł — kartofle, które były duże i ładne, kolanami wgniata w ziemię, drobne i zgniłe ładuje do kosza. Sztukowski, kolega Gadomskiego ubolewa nad tym. Mówi do Kobieli: „Patrz, co ten Gadomski robi, wszystkie ładne kartofle wgniata w ziemię i zagarnia rękoma, a drobne i zbolałe nosi na moją kupę”. Gadomski na to, że każdy kartofel niewybrany z ziemi to jeden nabój mniej na naszych żołnierzy. Nie tylko jest żołnierzem ten, który strzela z okopów, ale i ten, co w niewoli z wrogiem gospodarczo walczy.

Któregoś dnia pyta się Gadomski kolegów, czy wraz z nim uciekną? Odpowiadają, że nie. Mówią — zima śnieżna i ciężka — może się nie udać. Gadomski podchodzi do Stacha Błażejewskiego. Zgadza się. Pies im… — mówi — skoro tak niech dalej w niewoli siedzą…

Wachmana akurat nie ma. Je kolację. Biorą koc. Z drugiego robią głowę, żeby było złudzenie, że ktoś leży na sienniku. Wchodzą na ustęp, z ustępu na płot. Stach pierwszy po drugiej stronie. Spodnie rozdarł. Gadomski, skaleczył rękę. Teraz biegiem przez ulicę. Już są na polach. Śnieg prawie po kolana. Kierunek podróży — Krzyż.


Idą tak, żeby wiatr wiał im prosto w twarz. Noc jest gwiaździsta i spokojna. Tylko gdzieniegdzie odzywają się sowy. Wkraczają do lasu. Zrywają się do ucieczki spłoszone jelenie, sarny i dziki. Dookoła las i noc. Nic nie widać. Wiatr jest ich przewodnikiem.

Już nie pamiętają, która to noc z kolei. Jedzą po kawałku zmarzniętego chleba. Przez dzień ukrywają się w lesie. Wieczorem, ruszają dalej. Polana się kończy. Posuwają się ostrożnie od krzaka do krzaka, pochyleni. Patrzą — stacja kolejowa, słychać niemiecką mowę. Stach przerażony mówi:,,Patrz, pełno samochodów niemieckich. Jeden za drugim”. Żadnego samochodu nie widać. Stach tak majaczy ze zmęczenia…

Błażejewski nie był tak zmarznięty. Miał tylko jeden palec odmrożony. Gadomski u jednej nogi wszystkie, u drugiej dwa. Błażejewski zawsze szedł z przodu. Tak też jest i teraz. Przechodzą przez drogę do lasu. Pierwszemu udało się Błażejewskiemu. Gadomski na środku drogi, a tu zza zakrętu wyjeżdżają Niemcy. Nie może uciekać z powodu chorej nogi. Niemcy wołają halt, halt, strzelają. Gadomski podnosi ręce do góry i upada na śnieg. Kątem oka widzi Drogowskaz: Nach Falkenberg 1 km (do Krzyża 1 km).

Gadomski zostaje odstawiony do stalagu. Przechodzi amputację palców lewej nogi. Trafia do obozu karnego, na zagładę. Nie ma nic do stracenia — ucieka. Kolejna ucieczka tym razem kończy się powodzeniem. Gadomski dostaje się do Warszawy. Tam nawiązuje łączność z podziemiem wojskowym. Otrzymuje zadanie zorganizowania konspiracji na Wybrzeżu. Pełni funkcję dowódcy 1 plutonu „wywiadowczo-sabotażowego”. Jego grupa powiadomiła flotę brytyjską o wyjściu z Gdyni największego hitlerowskiego okrętu liniowego „Bismarck”. Pozwoliło to aliantom zorganizować blokadę i wszcząć pościg. Wśród okrętów poszukujących „Bismarcka” był też polski niszczyciel „Piorun”. Informacje wywiadowcze grupy pozwoliły też na unieruchomienie takich jednostek, jak pancerniki „Geneisen” i „Schlezwig-Holstein”.

Leon Gadomski (ppor.,,Dąb”) zakończył, swoją działalność wojskową z chwilą wyzwolenia, w 1945 r. Rozwinął natomiast aktywność społeczną. Udziela się w LOK, Związku Inwalidów Wojennych, jest bardzo częstym gościem na wieczornicach i akademiach, kiedy to dzieli się z młodzieżą wspomnieniami z tamtych lat. Do szkolnej izby pamięci przekazał swoje pamiątki, w tym mundur i własnoręcznie spisaną kronikę wydarzeń swej żołnierskiej służby.

Zapach rodzinnego domu

Stiepanida Jefimowna bardzo kochała swego syna. Świata poza nim nie widziała. Przez ostatnie pół roku o niczym innym nie myślała, jak tylko o dniu, w którym powróci z wojska jej ukochany Fiedia.

Przyjedzie, pohula, poweseli się — rozmyślała na głos staruszka.

A jak mu chęć do głupot minie — dziewuszkę dobrą sobie znajdzie, ożeni się, gniazdko swoje założy. A ja wnuczęta będę niańczyć…

Stiepanida, na wszelki wypadek, sama upatrzyła synowi dziewczynę. Nataszkę od sąsiadów. Dziewczę ciche i skromne. Przyjezdna, wychowawczyni z pobliskiego przedszkola. Jefimowna zapobiegliwie nawet trochę rubli uskładała, żeby na wesele było. W szafie czekał na Fiodora kupiony przez nią nowiutki garnitur.

Decyzji syna o pozostaniu praporszczikiem w wojsku Jefimowna długo nie mogła zrozumieć.

Po co? Czyż w domu było mu źle? — zastanawia się kobiecina — Nie chce ze mną mieszkać nawet? Zaprasza mnie do siebie. Dlaczego?…

Wiele dni poświęciła na domysły, wróżby — w końcu machnęła ręką.

Kto dzisiejszą młodzież zrozumie? Musi być u Fiodora zacięcie do służby wojskowej — wywnioskowała, chociaż takiej żyłki ani u nieboszczyka męża, ani u syna nigdy nie zauważyła

Rano, trzynastego, dostała króciutki telegram od Fiodora, zawiadamiający, że w południe będzie przejazdem w rodzinnym Kropotkinie

Czy tak można postępować? — zastanawiała się — Lekkoduch nie chłopak. Napisałby choć wcześniej! Coś słodkiego bym upiekła A tak, cóż teraz robić?… Może chociaż pierogi zdążę upiec. On je przecież tak lubi. Zawsze je wychwalał…: „Jakie wspaniałe! Niebo w gębie!” Ruszyła do spiżarki.

O, ja nieszczęsna! Mąki ani grama! Pożyczę od Domny…

Sąsiadka nie tylko mąki — gotowe ciasto nawet dała!

Po upływie godziny, zawinąwszy gorące pierogi, Jefimowna pospiesznie udała się na dworzec. Zdyszana spytała napotkanego milicjanta:

Do Jerewania, mileńki, nie jechał?

Za godzinę, babciu, za godzinę. Poczekajcie tu sobie spokojnie — powiedział milicjant.

Ot, bieda. Pierożki wystygną — pomyślała zmartwiona babina. Zdjęła z głowy bawełnianą chustkę i szczelnie owinęła nią talerz.

W końcu zza zakrętu „wyjrzało” potężne cielsko elektrowozu. Peron ożył. Ludzie zaczęli wychodzić ze stacji, pospiesznie wynosząc swoje bagaże. Po chwili przed ich oczami mignęły okna pierwszych wagonów. Stiepanida Jefimowna uważnie wpatrywała się w twarze stojących w oknach. Potem przepychała się przez tłumy — od wagonu, do wagonu — ale syna nie było widać. Tymczasem w głośnikach rozległo się groźne:

Obywatele! Proszę odsunąć się od toru. Pociąg… odjeżdża…

Dokąd odjeżdża? — zatrwożyła się matka Fiodora i zaczęła biec za składem, który powoli opuszczał peron. Wagony nieubłaganie się oddalały. Do oczu Jefimowny napłynęły gorące, matczyne łzy.

Jakże tak? Przygotowałam, czekałam, a teraz wszystko na próżno?!

No i co? Nie spotkaliście się? — zapytał kierownik ostatniego wagonu, zamykając drzwi.

Mileńki! Bądź tak dobry, weź to! Mój syn na pewno jedzie tym pociągiem! Nie mogłam go znaleźć, ale stare, matczyne serce czuje, że on tam jest!

Fiedia Iwanow, żołnierz, praporszczik! — zdążyła jeszcze krzyknąć wsuwając w ręce kierownika smakowite zawiniątko.

Fiodor Iwanow, stojąc w oknie wagonu, z napięciem i niepokojem wpatrywał się w stojących w głębi peronu. Ciągle jeszcze nie mógł złapać oddechu. Przecież w czasie postoju kilkakrotnie przebiegł przez cały peron. Biegał jak opętany, ale matki nie spotkał.

Może zachorowała? Dlaczego nie przyszła? — myślał z żałością.

Nagle zaskrzypiały drzwi do przedziału. Odezwał się nieznajomy głos:

Który z was jest Iwanow?

Ja. A o co chodzi?

Miałem to wam przekazać. Od jakiejś staruszki.

Iwanow wziął zawiniątko, postawił na stoliku i drżącymi rękoma zaczął odwijać. Chustka wydała mu się dziwnie znajoma.

To przecież mamina — ucieszył się. W obtłuczonym na brzegach talerzu, z niebieskimi zajączkami, które także dobrze znał z dzieciństwa — cały stos pysznych, rumianych pierożków. Fiodor przełamał jeden z nich.

Tak myślałem! Moje ulubione, z ziemniakami. To ci mamuśka!

Nagle poczuł, jak coś zaciska mu gardło i w oczach zbierają się łzy.

Jak mogłem się z nią rozminąć!?

Co, od matki, tak? — spytał kolega — praporszczik Czichradze, biorąc do ręki ciepły jeszcze pieróg.

W przedziale uniósł się apetyczny aromat pieczonych pierogów. Obydwaj żołnierze nie czuli go. Dla nich był to ostry, przyprawiający o ból gdzieś w głębi serca, zapach rodzinnego domu…

Ona i on

Andrzej urodził się jako jeden z dwóch braci bliźniaków. Noszeni pod sercem matki zaledwie siedem miesięcy, nie mieli wielkich szans na przeżycie. Roman zmarł po kilku dniach. Andrzej żyje. W zależności od kolei losu — albo cieszy się z tej większej „siły przebicia”, która pozwoliła mu istnieć, albo żałuje, że ogląda ten świat…

Nie wierzy w horoskopy. Ale w tych ogólnych, dotyczących danego znaku, odnajduje jednak część prawdy. Także o sobie. Jest spod znaku Skorpiona i jak wszystkie Skorpiony jest uosobieniem energii, aktywności i agresji. Jego żywiołem jest nieustanna walka. Doskonała intuicja, bystrość i spostrze­gawczość, a także umiejętność wynajdywania słabych stron przeciwnika, sprawiają, że zwycięstwo staje się jego udziałem. Skorpion nie reaguje od razu na doznane krzywdy, lecz potrafi czekać na dogodniejszą okazję. Jeżeli jest czymś zainteresowany, będzie walczył do końca. Skorpion potrafi być wdzięczny i pamiętać o wyświadczonych mu dobrodziejstwach. W miłości oddany bez reszty. Dla przyjaciół wspaniałomyślny, bezinteresowny i ofiarny. Zwykle nazywany jest „chodzącym rentgenem”, a to z racji łatwego przenikania ludzkich wnętrz, poznawania wad i zalet. Dlatego Skorpion długo szuka i bada, zanim zdecyduje się na wybór ukochanej osoby.

Mówi się, że pierwsza miłość jest najsilniejsza. W każdym razie długo się o niej pamięta. I to w przypadku Andrzeja się sprawdza. Na początku nauki w szkole średniej poznał Anię. Przyjechała kiedyś do jego domu wraz ze znajomymi rodziców. Młodzi byli rówieśnikami, zapewne prędko znaleźliby wspólne tematy, lecz Andrzej nie potrafił wydobyć z siebie nawet słowa. Tak oczarowała go ta blondwłosa dziewczyna. Napisał jej o tym w liście, w którym nie obeszło się bez rysunku maleńkiego serduszka. Czuł, że zakochał się w Ani od pierwszego wejrzenia.

Ania i Andrzej często pisali do siebie. Miał wrażenie, że ona chce jego dobra. Kilkakrotnie odwiedzał ją w jej rodzinnej wsi. Rodzice Ani bardzo lubili Andrzeja za jego dobroć, opiekuńczość, umiejętność radzenia sobie w kuchni. Przysłowiowego ptasiego mleka mu u nich nie brakowało. Nie tego jednak oczekiwał. O ile przychylność ze strony rodziców Ani dodawała mu nadziei na ślub z ich córką, o tyle sama Ania mocno go intrygowała. Owszem, pozwalała się pocałować i trzymać objęta podczas spaceru — ale nigdy nie powiedziała mu: „kocham cię”.

Dziś Andrzej dobrze wie, co było powodem. Na ślub Ani nie pojechał, mimo że go bardzo zapraszała. Niezwykle boleśnie przeżył zdradę. Zresztą do tej pory czuje niewysłowiony żal.

Nieraz słyszał o sobie, od nierzadko zupełnie obcych ludzi, że jest taki dobry, że aż za dobry. Gdy kiedyś usłyszał to samo od przygodnie spotkanej w pociągu starszej kobiety, wściekł się na samego siebie. Dobroć, powszechnie uważana za zaletę, w jego przypadku miała być największą wadą? Wadą, która nie pozwalała mu normalnie żyć i kochać? Próbował się zmienić. Nie potrafił.

Zgodził się, gdy Agnieszka — dziewczyna z klasy — poprosiła go o pomoc w nauce. Robił wszystko, żeby zdała. Umówił się nawet z nauczycielem, że opracuje dla niej test, który ona będzie musiała wypełnić w klasie, czym da dowód, że jest zorientowana w temacie. Oczywiście zawartość testu miała być wspólną tajemnicą Andrzeja i nauczyciela. Andrzej jednak nie dotrzymał słowa. Przerobił test z Agnieszką u niej w domu, dzięki czemu zdała do następnej klasy. Andrzej po cichu liczył też na pozyskanie jej uczucia, ale ta nawet dziękuję mu nie powiedziała…

Muszę się zmienić — powtarzał nieraz Andrzej. Muszę zmienić swój charakter. I wówczas, gdy wypowiedział to ostatnie słowo w podświadomości usłyszał: teologia. Akurat otwarto ten kierunek w mieście Andrzeja. Matura tuż — tuż, co potem? A może pójść do seminarium? — kotłowało się w Andrzeju. Ze strzępów tysiąca myśli powstało w nim postanowienie: idę na teologię, może dzięki tym studiom poznam wreszcie siebie, zrozumiem innych…

Miało to być zwykłe pożegnanie grupy kolegów ze szkolnej ławy. Większość z tych młodych ludzi mogła już się nie spotkać. Gośka wybrała rusycystykę w Ł., Jarek politechnikę w R. Bożena poznała jakiegoś Szweda i zapałała doń miłością, która, jak szeptały wścibskie koleżanki, bardziej na jego portfel była ukierunkowana, niż na samego obywatela skandynawskiego państwa..

Trochę się zabawimy, powspominamy, planujemy nasze przyszłości, wymienimy adresy… — tłumaczyła matce Agnieszka powód udania się na całonocną prywatkę do Ryśka.

U niego było najwygodniej. Mieszkał w starym, obszernym domu, pamiętającym jeszcze czasy sprzed II wojny światowej. Starych miał nadzianych i nadzwyczaj tolerancyjnych. Ojciec Ryśka video kupił sobie jeszcze wtedy, kiedy nikt w Polsce o nim głośno nie mówił. Mieli całe szuflady najróżniejszych kaset. Oglądać by to można chyba przez kilka miesięcy bez przerwy.

Wieczór zaczął się o 20.00. Punktualnie, bo tego przestrzegali wszyscy. Dwadzieścia sześć osób z klasy IV „b” zasiadło na fotelach, pufach i puszystym różowym dywanie. Wszystko w najlepszym guście i smaku. Dziewczyny dostały najprawdziwszy szampan w kryształowych kieliszkach. Panowie popijali „dżony łokera”. Andrzej siadł w wysokim krześle i przyglądał się towarzystwu. Nie pił. Po prostu takie miał zasady. O, „księżulo” ćwiczy charakter! — żartowali koledzy, którzy nie wiedzieć skąd dowiedzieli się, że Andrzej chce studiować teologię.

Rysiek, gospodarz chaty, zaczął delikatnie, by nie zrazić dziewczyn. Na początek na szklanym ekranie pojawiła się mała myszka i stary kocur, któremu wcale nie chodziło o schwytanie myszki, by ją zjeść. Kot miał wyższe cele. Chciał zmajstrować swego następcę — myszo-kota — który odtąd już zawsze żyłby w zgodzie z myszkami. Trudno mu jednak było „po dobroci” namówić myszkę na fiki-miki. Napiął więc swój walor i…

Kilka minut po 22.00 do magnetowidu włożono kasetę ze znacznie „poważniejszym” filmem. Niemiecka komedia nie miała wprawdzie napisów w języku ojczystym, ale wszyscy doskonale rozumieli sens dialogów. Film był wyjątkowo dobrze zrobiony. Akcja toczyła się wartko. Piątka bohaterów kochała się szybko i pomysłowo. W każdych warunkach.

Temperatura rosła, trunki robiły swoje, zaś kolejne sceny z kolorowego ekranu dodawały animuszu rozochoconym maturzystom. Prawie równocze­śnie kilku kolegów zapragnęło porównać wdzięki porno-aktorek z wdziękami koleżanek ze szkolnych ławek. Zaczęły się delikatne namowy, potem stawianie warunków, aż wreszcie szamotanie. Jedynie Agnieszka wiedziała, czego jej potrzeba. Już od godziny kleiła się do chłopaków.

Była wspaniała. Nie wymagała szczególnej troski. Tyle jedynie, żeby mieć świadomość namacalnego zainteresowania nią ze strony faceta. O to nie musiała się martwić. Wymiary miała takie, że dech w piersiach zapierało.

Andrzeja trafiał szlag, gdy patrzył na to, co jego kumple wyprawiają z Agnieszką. W końcu nie wytrzymał. Chwycił dziewczynę za rękę i zaprowadził do sąsiedniego pokoju. Tam perswadował, że to, co ona robi jest najzwyklejszym kurestwem, że przyjemność trwa krótko, że późniejsze jej konsekwencje mogą być okrutne. Ni stąd ni zowąd wypalił, że ją… kocha. Wyśmiała go.

Postanowił czym prędzej opuścić towarzystwo, a kumple — jeszcze trochę pobaraszkować. Ale jeszcze u Ryśka przyrzekł sobie, że wróci do Agnieszki -wyciągnąć ją z dna, na które się staczała.

Dziwny chłopak z tego Andrzeja — myślała na głos Agnieszka, wspominając balangę u Ryśka. Dziwny i jakże inny niż wszyscy — mówiła do siebie. Jak mogłam go dotąd tak ignorować? — zastanawiała się. Przecież to tylko dzięki niemu zdałam do następnej klasy. O, ja głupia idiotka! — wzdychała.

Im więcej przypominała sobie szczegółów z imprezy, tym większe ogar­niało ją obrzydzenie do samej siebie. Gdyby on w tej chwili tu się znalazł

pomyślała — to chyba spaliłabym się ze wstydu.

Jeszcze tak niedawno zaśmiewała się mówiąc: „Ja mam klasę. Ode mnie każdy wyjdzie zadowolony!” Teraz coraz bardziej odczuwała brak kogoś bliskiego. Kogoś takiego — komu można powiedzieć wszystko, kto martwiłby się o nią. Kogo byłaby pewna, że nie wykorzysta i nie zostawi. Ci przygodni chłopcy, tacy na jedną noc — przestali ją już bawić. Czyżby mogło to się stać za sprawą Andrzeja? Agnieszka nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą przyszło jej do głowy. Jeszcze trudno jej było wprowadzić w swój porządek właśnie jego — Andrzeja — a zarazem czuła, że on właśnie do utrzymania tego wewnętrznego porządku jest jej po prostu niezbędny.

Andrzej przyszedł do Agnieszki niespodziewanie. Dziewczyna była akurat w szortach i ażurowej bluzce. Andrzej zatrzymał wzrok na jej nogach, potem przeniósł go na wypukłości pod bluzką. Agnieszka czegoś podobnego nigdy dotąd jeszcze nie odczuła. Po raz pierwszy zawstydziła się. Błyskawicznie skrzyżowała ręce, zasłoniwszy piersi, i udała się po szlafrok.

Rozmowa jakoś się nie kleiła. Oboje czuli się zawstydzeni i speszeni. Ciężar przeszłości wyraźnie paraliżował Agnieszkę. Poza tym czuła się winna wobec Andrzeja. Tymczasem on wcale nie próbował jej potępiać. Ale Aga sama domagała się słownej chłosty.

— Przeklnij mnie! Uderz! Wyzwij od najgorszych! — błagała. — Tak bardzo chcę się oczyścić, zacząć życie od nowa! Ty pomogłeś mi zrozumieć jego sens. Poznać, co to znaczy prawdziwa miłość. Dotąd myślałam, że ta fizyczna jest najpiękniejsza i lepszej już być nie może. Tymczasem jest inaczej. I alkohol wcale nie jest potrzebny, żeby rozbudzić w sobie pożądanie.

Łzy coraz obficiej wzbierały w jej oczach. Nagle wybuchła szlochem i utopiła swą zapłakaną twarz w ramionach Andrzeja.

Nie pamięta, kiedy ostatni raz płakała. Chyba jeszcze wówczas, kiedy dostała klapsa od matki. Teraz płakała inaczej: nad sobą i ze szczęścia, że ma wreszcie przy sobie ukochanego mężczyznę. W tym co on robił, nie zauwa­żyła nic z pozerstwa, jak u chłopaków, których znała. Tulił ją jak najdroższy skarb. Całował jej zapłakane oczy, potem usta. Wtedy Agnieszka odkryła, że pocałunki mogą mieć naprawdę cudowny smak, gdy nie tłumi go alkohol.

Andrzej nawet nie spostrzegł, jak wybiła pierwsza w nocy. Niby zakochani czasu nie liczą, ale on obiecał matce, że wróci o 22.00. No i rano czekała go rozmowa kwalifikacyjna na uczelni. Powinien być wyspany, ogolony, w pełni sił. Ale jak w środku nocy dotrzeć do centrum? Do przystanku kawał drogi, zresztą ostatni autobus odjechał przed dwudziestą trzecią. Musiał zostać na noc. Agnieszka posłała mu w swoim pokoju. Sama poszła spać do rodziców.

Andrzej wpadł do domu nad ranem. Umył się, ogolił i bez słowa wybiegł do szkoły. Parę dni później znalazł w swoim pokoju list od matki. Wiedział, że ona nie tolerowała Agnieszki, ale tego, co przeczytał nigdy by się nie spodziewał. Matka pisała: „Zachowałeś się wobec mnie, starej matki, która tyle trudu włożyła, żeby wychować cię na człowieka — nie jak człowiek, a tym bardziej nie jak syn. Całe życie byłeś najbardziej kochany, bo najmłodszy, a teraz tak się odpłacasz? Nie powiedziałeś nawet do widzenia, nie mówiąc o przepraszam, za moją nieprzespaną noc i zmartwienie, co się z tobą stało. Wierzyłam i ufałam, że jesteś człowiekiem, który potrafi odróżnić dobro od zła. Jeszcze zdążysz poznać charakter dziewczyny i ożenić się, a nie od razu pchać się do łóżka, jak by to było najważniejsze w życiu. Chłopak w twoim wieku powinien być trochę bardziej rozsądny. A tej twojej Agnieszki, nie chcę w domu widzieć na oczy!”…

Andrzej długą chwilę nie mógł ochłonąć. To nieporozumienie! Cały czas bił się z myślami: Jak matka mogła mnie tak oskarżyć. I na dodatek nie chce widzieć Agnieszki, u siebie w domu. Co ona takiego złego jej zrobiła?!

Załamał się. Całe szczęście, że miał Agnieszkę. Ona podtrzymywała go na duchu. I kazała wierzyć, że prawdziwa miłość jest, i że na pewno zwycięży…

Teleexpress — przed odjazdem

Warszawa. Chłodny wiosenny poranek. Jakże ciepły wydał mi się hall gmachu redakcji dzienników telewizyjnych przy placu Powstańców Warsza­wy, gdzie ma swoją siedzibę także,,Teleexpress”. Dziesiątki mijanych drzwi z przeróżnymi napisami. Zatrzymuję się przed tymi z napisem: „Redakcja Magazynu Młodzieżowego „Teleexpress”. Tak. To tu kipi zawsze kocioł z najświeższymi informacjami.

I od razu szok! Nic tu nie ma z „wielkiej telewizji”. Żadnych kamer, reflektorów, monitorów. Zwyczajne pokoje redakcyjne, z biurkami, maszynami do pisania, telefonami. Z tą tylko różnicą, że znaczną część ścian pokoi, wygo­spodarowanych z sali konferencyjnej, stanowią szyby. Prawie cała ze szkła jest hala maszyn, przed drzwiami której stoją czytając depesze, bohaterowie „Teleexpressu”. W trakcie emisji ustawiana jest przed nimi przenośna kamera, dwóch panów zapala jasne jodówki, jeden kuca z trzymanym w ręku mikrofonem. Ot, i cała „Teleexpressowa” telewizja…

Podobnie zaskoczony był Shakin Stewens. Wszedł do redakcji, rozejrzał się i chciał wychodzić. Myślał, że to pomyłka. Dla pewności zapytał, czy to tu właśnie robi się ten fajny program o 17.15? Tak. Bo jemu wydawało się, że przyprowadzono go do jakiejś prowizorycznej i ubogiej, prywatnej stacji telewizyjnej…

„Teleexpress” podstawia się już o dziewiątej. Właśnie o tej porze są w redakcji Danuta Becker — starszy redaktor techniczno-programowy i Zbigniew Niedzielec — kierownik produkcji. Pani Danuta prowadzi sekretariat; przyjmuje korespondencje, segreguje materiały agencyjne i prasę dla dziennikarzy. Pan Zbyszek natomiast jest człowiekiem od wszystkiego. Na jego głowie jest zamawianie rozmów z korespondentami w ośrodkach telewizyjnych, ustalanie godzin łączenia, uzgadnianie czasu przekazu. Dba, by wszystko było na czas i w ustalonym porządku oraz o sprawy finansowe — wycenę pracy ekipy „TE”, czyli 38 tysięcy złotych do podziału za każdą audycję dla ponad 30 osób w nią zaangażowanych.

Przez cały czas słyszę pytania o Małgorzatę Wojnowską — redaktora dzisiejszego wydania. To do niej urywają się telefony. Musi ustalić z korespondentami tematy materiałów, autorów zdjęć, przewidywaną długość i czas łączenia. Już jest.

— Dajcie! — mówi do słuchawki pani Małgosia. — Trzeba to ładnie sfilmować. Jakieś zbliżenia, panoramki. Tylko pamiętajcie — z dużą estetyką.

Wchodzi Zbigniew Krajewski. Jeszcze o siódmej rano słyszałem go w „Porannych Sygnałach”.

Od której na nogach? — pytam na powitanie.

Co najmniej od piątej…

Zbyszek jest najlepszy do „dziupli”, czyli do szybkiego czytania pod filmy. Jest doświadczonym radiowcem, więc czytanie idzie mu łatwo, chociaż uważa, że mógłby to robić lepiej. Możliwość doskonalenia się w szybkim i precyzyjnym czytaniu daje mu właśnie „TE”.

Dzisiaj Hanna Borucka przyszła wyjątkowo prosto do „TE”. Zawsze o tej porze chodzi do „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego”, gdzie w trakcie kolegium ustala się m.in. pracę kamer — wyjazdy ekip reporterskich. Ona jest jedną z reporterek. Lubi robić materiały obyczajowe. Choć ma ich za sobą wiele — do dziś nie może zapomnieć rozmowy z 20-letnim chłopcem chorym na raka. Mocno ją przeżywała. „Poszło” wtedy zaledwie kilkadziesiąt sekund. Tak chciałoby się powiedzieć więcej… Tempo „Teleexpressu” nie pozwoliło…

Zwykle „TE” odjeżdża punktualnie, o 17.15. Raz się spóźnił o 3 minuty. Eurowizja przysłała wtedy materiał o samobójstwie skorumpowanego polityka Budda Dwyera, który przed kamerami stacji telewizyjnych strzela sobie w usta. Kto mógł wtedy przypuszczać, że depeszowiec zagraniczny montujący serwis, patrząc na te zdjęcia zemdleje i rozbije sobie głowę i to na kilka minut przed emisją…

Są już kolejne urocze reporterki: Anna Rogalińska, Grażyna Wocial i Justyna Zuń. Do „TE” trafiły z prasy i radia, ale wcześniej przeszły dobrą szkołę reportażu w „TKW” i,,Naszej Warszawie”. A co robi szef?

Mam tego dość — wzdycha Oskar Bramski. — Coraz bardziej chudnę!

Mimo to, jak co dzień, przygotowuje wiadomości depeszowe na tzw. wejścia.

W telewizyjnym bufecie, rozmawiam przy herbacie z gwiazdą „Teleexpressu” — Bożeną Targosz.

To, że jestem w „TE”, to czysty przypadek. Na co dzień pracuję w Polskim Radiu. Jestem spikerką. Kiedyś poszłam zobaczyć, jak się robi tę audycję i tego samego dnia usłyszałam, że powinnam czytać depesze. I tak się zaczęło.

Wcale niełatwo być „gwiazdą”. Kiedyś idę ulicą i nagle słyszę za sobą swoją „kwestię”: „Teleexpress — depesze!” Nie wiedziałam co wtedy zrobić. Najchętniej schowałabym się do jakiejś dziury. Radio zapewnia intymność i prywatność, a tak, niestety, stałam się osobą publiczna…

Siedzącą obok reporterkę Romę Stacherską, do „TE” zwabiła jego formuła i młodość zespołu.

Robiąc „TE”, nie czuje się dokonywania wielkiego dzieła — mówi. — Jest tak, jak byśmy spotykali się towarzysko, by zrobić wspólnie coś fajnego, ambitnego, choć każdy tu robi swoje.

I rzeczywiście, „ojciec Teleexpressu” — red. Józef Węgrzyn pozostawia swoim współpracownikom wolną rękę. Program ma być krótki: migawki z kraju i ze świata — spointowane przez lektora jednym-dwoma zdaniami. Żadnych narad, obrad, ani „gadających głów”. Informacja musi być ciekawa, a nie tylko słuszna. Niezwykle ważne jest też w „TE” słowo. Ono nie może opisywać obrazu — musi go uzupełniać. Zdania nie mogą być przypadkowe. Trzeba je wymyślić, poprawić, wybrać najcelniejsze, najdowcipniejsze, trafiające do widza. Tak było właśnie z materiałem o największym w Polsce lodowisku. Niby nic ciekawego — dzieci jeżdżące na łyżwach. Ale ktoś, ni stąd, ni zowąd, powiedział: „No! Wreszcie jesteśmy na lodzie, o jaki nam chodziło!” — i informacja „poszła”.

Widzę Wojciecha Reszczyńskiego — gwiazdora numer jeden „Teleexpressu”.

Kim byłbyś, gdyby nie „Teleexpress”?

Tym, kim byłem przez dziewięć lat — pracownikiem Polskiego Radia. Czy praca w „TE”, jest dla mnie awansem? Chyba nie. Awans byłby wtedy, gdybym przeszedł z redaktora na naczelnego. A czy to był przypadek? Nie, bo zdecydowałem się na to świadomie, choć nie bez oporów. Program? Na pewno jest trochę kontestatorski. Interesuje nas raczej głupota, bzdura — złe przejawy życia, których, niestety, jeszcze jest więcej niż dobrych. W związku z tym, pewnie bardziej niż inne programy — „nastrojone” jeszcze na sukces — „TE” oddaje to, co się w kraju dzieje. Właśnie w takiej audycji chciałem pracować!

A jak rozpoczęła się Twoja dziennikarska droga?

Mnie szajba odbiła już w podstawówce. Wtedy napisałem pierwszy artykuł. Potem, w liceum współpraca z „Na przełaj”, wydawanie „Na przełaj przez Frombork”, założenie „Monitora szkolnego”, takiego na wzór tego telewizyjnego z Męclewskim i Małcużyńskim. Nawet trafiliśmy do nich, do telewizji. Wspominali tam o nas! I właśnie wtedy, po raz pierwszy uderzyła mi woda sodowa do głowy. Wydawało mi się, że jestem już tak sławny… l dlatego woda sodowa nie grozi mi już w tv, bo mam to po prostu za sobą. Potem studia prawnicze na UMK w Toruniu i studenckie radio. Dalej „Sygnały Dnia”, redakcje informacyjne dzienników i od 82 roku — program III PR. A teraz „TE”.

Praca w nim daje mi możliwość otrzaskania się z kamerą, widzami, opanowania własnej tremy i nieśmiałości. Nigdy nie byłem bufonem ani zarozumialcem — raczej skromnym człowiekiem, dlatego teraz uczę się pewności siebie.

No właśnie. Gdy siadasz na konsolecie reżyserki w wynajmowanym studiu „TKW”, bo gdzie indziej nie było dla Ciebie miejsca, i wypowiadasz swoją kwestię — mimo wszystko wydajesz się być zbyt pewnym siebie, alfą i omegą o kamiennej twarzy, przy pozornym luzie…

Mój styl mówienia, moje zachowanie się, narzuca forma audycji i jej czas trwania. Muszę zmieścić informację w jak najkrótszym czasie — na dodatek pozbawioną zbędnych słów. Dlatego jestem konkretny, szybki i suchy. Ale nigdy pewny siebie i zarozumiały.

A jaki jesteś prywatnie?

Zwyczajnym, spokojnym człowiekiem, pełnym wątpliwości.

..Marek Sierocki na ekranie „istnieje” zaledwie przez kilka sekund. Mimo to, każdy wie, kim jest i czym się zajmuje. Żeby być Markiem Sierockim z „Teleexpressu”, trzeba…

…Najpierw interesować się muzyką — mówi prezenter. — Uchodziłem wśród kolegów trochę za takiego lekko „nawiedzonego”, który wolne chwile spędza na słuchaniu muzyki i to niekiedy zupełnie innej od tej, która fascynowała moich rówieśników. Potem, jeszcze w szkole średniej, praca w dyskotece, następnie egzamin weryfikacyjny prezentera dyskotek przed komisją z Ministerstwa Kultury i Sztuki, dalej współpraca z „Trójką” i programem IV PR, gdzie w audycji „Muzyka nastolatków” prezentowałem nowe nagrania z własnym komentarzem, no i teraz „Teleexpress”.

Wiem, że piosenki miał prezentować Marek Niedźwiecki, ale on telewizji zwyczajnie się bał, nie chciał się pokazać. Twój debiut też wypadł fatalnie — jednak zostałeś — i dziś, obok Reszczyńskiego jesteś najbardziej popularną postacią w „TE”.

Rzeczywiście, to są tylko trzy sekundy. Ktoś jednak kiedyś powiedział, że te 3 sekundy dzień w dzień mają większą wartość, niż kilka dobrych lat w radiu. I chyba coś w tym jest! A w tym, co robię, staram się odpowiadać na zapotrzebowania widzów. Bardzo serio podchodzę do wszystkich listów.

Znajdować ciągle nowe nagrania jest nie lada sztuką. Część z nich otrzymujemy od wykonawców, którzy przyjeżdżają do Polski, lub na zasadzie wymiany, chociażby za teledyski z występami… „Mazowsza”. Ostatnio pomoc obiecał konsulat brytyjski. Na razie dostajemy tylko prasę fachową, z której się przygotowuję. Pomagają też moje prywatne „wejścia”, depesze agencyjne i bardziej doświadczeni koledzy.

W malutkim pomieszczeniu z trzema monitorami depeszowiec zagraniczny, red. Grzegorz Kozak rejestruje materiały z euro-i interwizji oraz od kores­pondentów z kraju. Kilka minut migawek „puszczanych” w „TE” poprzedza zawsze wielogodzinny montaż i tłumaczenie tekstów. Trzeba wielokrotnie cofać taśmę, by wybrać odpowiedni fragment, a potem całość zestawić w blok. Ostatni przekaz zagraniczny jest o 17. Trudno wtedy z niego skorzystać, gdyż „TE” jest już prawie gotowy. Ale w przypadku super ważnych doniesień dosłownie staje się na głowie i „przerzuca” obraz z łącza do „TE”.

Machina „Teleexpressu” kręci się coraz szybciej. Nie sposób na paru stronach napisać o wszystkich i o wszystkim. A tak chciałoby się wspomnieć o prześlicznej prezenterce Joli Fajkowskiej, która nie chce za męża bardzo miłego prezentera — jeszcze kawalera — Piotra Radziszewskiego. Najważniejsze, że oni, wraz z całym zespołem robią „TE” tak, jak powinno się robić atrakcyjny program. A takim „Teleexpress” jest bez wątpienia.

Wycieczka na dno

Zastanawiam się, jaki jest ten „mój” narkoman? Ofiarą własnej dewiacji psychicznej? Rodziny, która nie ma dla niego serca? Osobą, która wybrała się w ryzykowną podróż, na spotkanie nowych wrażeń? Czy jest odpychający jak alkoholik, który rwie się do całowania, choć czuć od niego wódkę? A może jest bezsilny wobec swojej choroby?

Byłem trochę zaskoczony, gdy do pokoju wszedł rosły, przystojny chłopak i nawet przywitał się jak należy. Zdawał się być stremowany. Jego twarz mogłaby budzić zaufanie, gdyby nie wytatuowane kropki w kącikach oczu. Zaproponowałem mu papierosa. Zgodził się, ale wziął swojego. Nieufność czy poczucie własnej godności? Obiecał mówić szczerze, pod warunkiem, iż nie ujawnię jego nazwiska.

Ireneusz Z. mieszka pod Lęborkiem. Chodził do Zespołu Szkół Elektrycznych. Szkoły nie skończył. Powód? Wagary. Bardziej niż wiedza nęciło go Trójmiasto. Tyle tam atrakcji. Gdyby się uczył, nie miałby na to czasu. Podjął pracę. Był, pomocnikiem majstra.

W domu Irka atmosfera była nieciekawa. Szczególnie po jego wpadce na kradzieży sprzętu radiofonicznego ze szkoły. Dostał wtedy „zawiasy”, czyli wyrok w zawieszeniu. I zaczęło się. Ojciec — palacz w ośrodku zdrowia — stał się wobec niego zupełnie obcym człowiekiem. Miał po prostu swoje zasady. Mimo usilnych starań matki i nieśmiałych prób Irka — nie zmienił swojego podejścia do syna. Do dziś nie odzywają się do siebie ani słowem. Dla czterech córek jest idealnym ojcem — tak przynajmniej uważa Irek.

On sam interesuje się muzyką młodzieżową, szczególnie hardrockową. Zbiera informacje o zespołach, płyty. Chciałby dostać jeszcze jakiś krążek zespołu „Queen”. Bardzo go lubi. Albo jeszcze lepiej — zaproszenie na koncert. To jest jego marzenie.

Ile masz lat?

Dwadzieścia dwa.

Jak zetknąłeś się z narkotykami?

To jest za mocno powiedziane. Próbowałem wąchać butapren. Miałem kumpli, którzy wcześniej wąchali, ale mnie do tego nie ciągnęło. Później coś mi odbiło. Słyszałem z opowiadań, jaki jest efekt, co przeżywa się po wdychaniu. Wyobrażałem sobie, że to jest piękna sprawa, gdy ciało wyzwala się z człowieka, widzi się je z góry. Że jest niby tak, jakby się przeżywało swoją śmierć. Czytał pan „Życie po życiu”? …

Nastąpił więc ten pierwszy raz…

Tylko spróbowałem.

Czy to można polubić?

Chyba nie. Po takim seansie czuje się okropny ból głowy. W trakcie, słychać głosy, jakby za ścianą, coś w rodzaju stukania. Im dłużej się wącha, tym szybciej przestaje się panować nad sobą. I to wszystko. Przyjemności żadnej! Potem długo się to odchorowuje.

Skąd brałeś klej?

U nas na budowie było tego do oporu. Nie brałem dużo, jako początkujący. Z czasem bierze się więcej. Na szczęście nie zdążyłem.

Czy zdawałeś sobie sprawę, że wkraczasz na niebezpieczną drogę?

Wtedy nie. Bałem się tylko jednego: żeby nikt mnie me złapał. Potem przyszło poczucie wstydu. Przed samym sobą, kolegami. To była bardzo głupia przygoda.

Rodzice wiedzieli?

Nie.

Mówi się, że młodzież sięga po narkotyki, bo jest skłócona ze światem, sama ze sobą, ma kłopoty z psychiką, otoczeniem.

Na pewno, moje kłopoty też się na to złożyły. Najsilniejsza była jednak ciekawość. Chociaż, każdy kto to robi, nawet gdy tylko pije alkohol, czyni tak z chęci ucieczki od rzeczywistości. Tak było i ze mną.

Jak się uczyłeś?

Średnio. Ale były przedmioty, które bardzo lubiłem. Historia na przykład.

Gdybyś swój spryt, wysiłek, ryzyko włożone w zdobycie kleju, zamienił na co inne, obrócił w coś wartościowego — kim byś dziś był?

Nie miałbym tylu nieprzyjemności. Był blok, natryski. Tam zostałem przyłapany przez majstra. Nie wiem, co mówił i co się potem działo. Próbowałem się podnieść. Nie mogłem, byłem w transie. I to wszystko tyle, że opinia „ćpuna” cały czas ciągnie się za mną. Obserwują mnie na każdy kroku. Koledzy, przełożeni. Dowódca pilnuje mnie jak dzieciaka, żebym nie miał złego wpływu na kolegów. Mówię panu, ten ciężar ich spojrzeń jest trudny do wytrzymania. Przed podjęciem jakiejś decyzji, długo się zastanawiają nade mną. Zawsze wszyscy mają obawę, że znowu coś „wywinę”.

Co byś radził tym którzy chcieliby spróbować?

Żeby nie próbowali, bo prawdę nie warto! Wielu narkomanów sądzi, że zarazili się od innych, albo, że zachorowali. Ja uważam, że to była moja wina, moja własna decyzja, żeby powąchać. Na szczęście mam silną wolę i nie wrócę do zgubnej przeszłości…

(1987)

A teatr żył będzie

Jakieś fatum zawisło nad amatorskim teatrem poezji „Aquarius”. Najpierw poszedł do szpitala jeden z jego członków, później uległ ciężkiemu wypadkowi drugi, kilka dni później zmarł tragicznie On — Jan Leniec — założyciel, reżyser i twórca wszystkich spektakli. Prawdziwy Człowiek, Przyjaciel, Mistrz.

Każda śmierć bardzo boli. Ale szczególnie boli ta, kiedy odchodzi poeta — człowiek niezwykle wrażliwy. Kiedy na zawsze opuszcza podobnych sobie, wrażliwych ludzi. W tym dniu część członków teatru miała pójść na wartę. Przed instruktażem wstąpili do kantyny. Stamtąd wywołał ich dyżurny sztabu. Mieli natychmiast się zgłosić do zastępcy dowódcy jednostki.

W gabinecie byli już inni członkowie teatru. Instynktownie wyczuli, że coś jest nie tak. Oficer powiedział najpierw: „Bądźcie dzielni”, po chwili dodał: „Jan Leniec nie żyje!”. Popatrzyli po sobie z niedowierzaniem, z rozpaczliwym pytaniem w spojrzeniu: Jak to możliwe? Ktoś się rozpłakał. Po chwili płakali wszyscy. Skład warty został zmieniony.

Nic nie wróżyło tragedii. Mistrz był taki jak zawsze. Może tylko bardziej surowy, wymagający. To zrozumiałe — zbliżał się przecież występ w wojewódzkim przeglądzie ruchu amatorskiego. Wcześniej, podczas eliminacji rejonowych, spektaklem „Leprosorium”, teatr zdobył pierwsze miejsce.

Mistrz wierzył w sukces. Bardzo go pragnął, gdyż otwierał mu drogę do profesjonalnej działalności, dawał status pracownika kultury. Niespodziewana śmierć pokrzyżowała wszelkie plany…

St. szer. Darek Duda: — W listopadzie dowiedziałem się, że prowadzony będzie nowy nabór do teatru poezji. Nie poszedłem na przesłuchanie. Zdecydowałem się dopiero wtedy, gdy dowiedziałem się, że ktoś zrezygnował. Powiedziałem, że trochę piszę wiersze, że występowałem w szkole na akademiach, później w kółku teatralnym.

Dostałem do przeczytania wiersz Baczyńskiego. Jan wysłuchał i stwierdził, że interpretacja jest fatalna, ze szkolno-akademijnymi naleciałościami. Krytykował nie obrażając. Ale zostałem przyjęty do teatru.

St. szer. Mirosław Kołakowski: — Przyszedłem do wojska z zeszytem ulubionych wierszy. Ze swoimi. Obejrzał go dowódca plutonu. Skierował mnie na przesłuchanie. Poszedłem na pierwszy ogień. Jan poprosił, żebym powiedział jakiś ulubiony wiersz. Mistrz stwierdził: „źle”. Dowiedziałem się, że mam złą dykcję, przesadnie podkreślam końcówki. „Coś, z ciebie zrobimy”- powiedział z uśmiechem.

St. szer. Dariusz Siemiński: — Pomyślałem — spróbuję — i poszedłem na przesłuchanie. Głównie z ciekawości, choć w cywilu miałem okazję recytować wiersze. Jan położył przede mną kilka książek. Wziąłem wiersz Baczyńskiego. „Śmiały jesteś” — skomentował Mistrz. Później dodał: „W szkole za tę interpretację dostałbyś piątkę, ale u mnie masz dwóję”. Załamałem się. Jan zaczął mnie pocieszać. Dał następny wiersz, po czym zawyrokował: „Będą z ciebie ludzie”

.St. szer. Mirek Migraszewicz: — Z poezją, recytowaniem, zetknąłem się jeszcze w harcerstwie. Myślałem sobie — będę w wojsku, a więc żegnaj poezjo. Tymczasem zetknąłem się z prawdziwym poetą, gram w teatrze… Na przesłuchaniu przeczytałem wiersz, tak jak umiałem. Widać spodobało się to Janowi, bo wziął mnie do zespołu.

Jan Leniec nie traktował spotkań z zespołem teatru jako lekcji gry, typowych warsztatów. Próbował rozbudzać w swych podopiecznych miłość do poezji. Stąd te długie wieczory spędzane na czytaniu wierszy, ich analizowaniu. Kiedyś czytał im swoje wiersze, tłumacząc jak powstały. Wiele z nich poświęcił miastu na wyspie, w którym żył i pracował.

Przyjechał tu w jednym ubraniu, z zeszytem w ręku. Zakochał się w mieście — pozostał. Dlatego motyw wyspy tak często pojawiał się w jego twórczości. Stąd spektakl pt. „Zdarzyła się taka wyspa”, którym poprzedni skład teatru na olsztyńskich konfrontacjach zdobył czwarte miejsce.

Jan nigdy nie narzucał im swojej interpretacji. Zawsze oczekiwał propozycji. Szczególną uwagę zwracał na dykcję. Nierzadko chłopcy zamieniali się rolami, by potem wspólnie wybrać najlepszą interpretację. Myśleli już o przyszłorocznych konfrontacjach teatrów poezji w Olsztynie. Jan miał w głowie zamysł spektaklu, śnił mu się on po nocach. Był dla członków teatru wzorem, ideałem. Kochał przyrodę i ludzi. Pomagał im jak tylko mógł. Czują się osieroceni. Dobrze jednak zapamiętali nauki Mistrza Jana. Chcą grać nadal, bodaj tylko ten ostatni spektakl stworzony przez Jana Leńca. By teatr żył, a w nim pamięć o nieodżałowanym Mistrzu. Prezentować będą Jego wiersze, uczyć swoich następców. Bo taką naukę zostawił im On… (1988)

Chłopak z lasu

Szer. Jurek Czereśniewski nie miał jechać na poligon. Tak zostało postanowione. A on bardzo chciał. W końcu ubłagał dowódcę plutonu. Jakaż to była radość! Kumple tylko patrzyli po sobie. W głowy się pukali. Trzeba być kompletnym idiotą — mówili — żeby samemu na poligon się prosić. My tu kombinujemy, jak się wykręcić, a ten… Gdzie się pchasz! Chyba nigdy pod namiotem nie byłeś? A jedź sobie! Zobaczysz, jaka to rozkosz! — ostrzegali. Jurek nic sobie z tych uwag nie robił. Dobra, dobra — uspokajał kolegów. Komu chcecie takie bajery wciskać. Jak masz bracie namiot, łóżko i do gęby codziennie co włożyć — to jest luksus! Kumplom ręce kompletnie opadły. Nie mogli zrozumieć Jurka, bo nie znali jego przeszłości. Nie mogli wiedzieć, że człowiek w lesie chowany, to i do lasu go ciągnęło…

Czereśniewski podstawówkę skończył. Do zawodówki poszedł. Na mechanika maszyn rolniczych się szkolić. Długo miejsca nie zagrzał. Tydzień może. Nijak z nauką poradzić sobie nie mógł. Załapał się do „OHP-u”. Myślał, że grosza trochę zarobi, kierowcą zostanie, a tam murarza chcieli z niego zrobić. Półtora tygodnia się pokręcił i znowu zwinął żagle.

Znalazł sobie robotę w pobliskim nadleśnictwie. Sezonową. Drzewa przycinał, sadził, smarował. Szyszki zbierał, zręby wypalał. Gdy się zorientował, że starzy pracownicy na forsie go oszukują tak, że ledwie do siedmiu tysięcy dochodził — przeniósł się do innego leśniczego. Tam piętnaście, a nieraz to i dziewiętnaście patyków — zgarniał. Trochę matce oddawał — resztę w motory wkładał.

Jedenaścioro rodzeństwa miał. Sześciu braci i pięć sióstr. Połowy z nich nie zna w ogóle. Większość stary Czereśniewski z chałupy wyrzucił. Kto skończył osiemnaście lat, nie miał co w domu szukać. Wszystkich to czekało.

— W tym czasie mieszkaliśmy jeszcze w starym, poniemieckim domu. Dwa pokoje, kuchnia. Razem osiem osób się tam gnieździło. Gdy ojciec był w chałupie, to aż strach brał. Przez chwilę potrafił się śmiać, normalnie pogadać, potem nie wiedzieć czemu — darł się, i wyzywał, rzucał czym popadnie. Czasami mi się nie dostało. Rękę miał stary zdrową. Matce też nie żałował. Owszem, płakała. A bo to raz. Często wiać trzeba było z chałupy, aż gwizdało.

Dzikie było to moje dzieciństwo. Miłości ojca nigdy nie zaznałem i chyba nie zaznam. Grosza na cukierki nie dał. Mówił: „Macie matkę — wy nie moje”! To i nie prosiliśmy o nic. Później, po latach, każdemu zły koniec przepowiadał. To, że się siostra rozwiedzie, że matka pójdzie do szpitala i umrze. Prosto w oczy mówił. Mnie to widział, jak leżę zabity w rowie, po wypadku na motorze. Dobrego słowa nigdy od niego nie usłyszeliśmy. Tylko do domu z roboty przyszedłem — od razu zaczynał warczeć, że coś mu zepsułem, ukradłem, gdy tymczasem do jego rzeczy nigdy ręki nie przyłożyłem.

To było w marcu, wieczorem. Jurek wrócił z roboty. Ojciec był wyjątkowo spokojny. Kazał śrutę rano zemleć. Zrobi się — odpowiedział Jurek i zaczął rozbierać się do mycia. Na tapczan na chwilę się rzucił. Czekał aż woda się zagrzeje. Przyszedł ojciec. Ni stąd ni zowąd wyrżnął Jurka z pięści. „Spierdalaj z chałupy” — wrzeszczał. Zaczęła się szamotanina. Jurek ojca bić nie chciał. Wyrwał się. Ojciec za nim. Tak jak był: boso, bez ubrania wybiegł Jurek na podwórze. Zimno, chlapa. Trzeba uciekać, bo ojciec gonił. „Zabiję s...syna!” — wygrażał. Schował się Jurek między drzewem na opał. Po lesie pochodził. Noc spędził w parniku u znajomego gospodarza. Rano pożyczył gumowce, jakąś kapotę i do roboty pojechał. W domu się nie pokazywał. Mieszkał to w budzie na narzędzia, to w młodniku na świerczkach, na hamaku z peleryny. Jadł co popadło. Później, gdy najął się na stróża pól, zbudował sobie namiot. Na jesień budkę zbił z desek. Pomagał ludziom w pracach polowych, to i normalnego posiłku czasem skosztował.

Z rzadka podchodził pod dom. Chrząkał, pohukiwał. Czasem matka wyszła, czasem siostry, to im pieniądze przynosił.

Za którymś razem ojca na skruchę zebrało. Do domu Jurka wołał. Zimą dopiero wrócił. Ze względu na matkę. Z jej sercem coś nie tak było.

Jurek był już po kursie ciągnikowym. Zaczął właśnie nowy LOK-owski na prawo jazdy, bo czas do wojska się zbliżał. Jeździł na kurs, pracował w nadleśnictwie. Późno do domu wracał, to go ojciec zwyzywał, że włóczy się nie wiadomo gdzie. I znów zaczęło się piekło na ziemi. Matka musiała uciekać z córkami do sąsiedniej wsi. Jurek zostawał jednak w domu, żeby ojciec coś złego sobie nie zrobił.

— Wróciłem jak zawsze wieczorem. Stary jakiś film oglądał. Nagle wstał i z krzykiem rzucił się do mnie, że jeżdżę do matki do tej starej k… Wyrzucił mnie z domu. Wsiadłem na motor, ale nie bardzo wiedziałem gdzie jechać. W końcu znalazłem schronienie w budce u stróża pól.

Przyszedł „bilet” do wojska. Wiedziałem, że wcześniej, czy później mnie wezmą. Nawet się ucieszyłem. Lepiej przecież w koszarach, pod dachem, niż drugą zimę bidować na polu. Jak na razie na wojsko nie narzekam. Nawet kilka wyróżnień dostałem. Jestem kierowcą, robię to, co lubię. Jeździć, to ja mógłbym dzień i noc i chyba by mi się nie znudziło.

Mimo wszystko Jurek często staje przed oknem i patrzy w dal. Tęskno mu za swobodnym, cywilnym życiem, przyrodą, wraz z którą rósł. On przecie, chłopak z lasu… Bardziej jednak martwi go, co będzie robił, gdy przyjdzie mu opuścić koszary. Dokąd ma iść? Bo do domu na pewno nie wróci. Mówi, że teraz chciałby się przenieść do jednostki wykonującej pracę na rzecz gospodarki narodowej. Trochę grosza uskładać, żeby po wojsku jakoś pewniej stanąć na nogach. Martwi się tylko, czy jego przełożeni to zrozumieją. I czy pomogą?…

Pociąg do Hollyłódź

Bardzo daleko jej do rozmachu, nowoczesności i atmosfery amerykańskiej stolicy filmu, ale jest w tej żartobliwej nazwie łódzkiej Wytworni Filmów Fa­bularnych trochę prawdy. Tu właśnie powstaje większość polskich filmów. Tak też głosi napis na potężnej planszy w wytwórnianym hollu. W swe XX-lecie WFF weszła z dorobkiem 468 filmów fabularnych dla kin i z 781 odcinkami filmów telewizyjnych. Prawdziwy kombinat snów…

Już samo wejście do wytwórni nieodparcie kojarzy się z fabryką. Strażnik, biuro przepustek, zegary do odbijania kart kontrolnych. Ruch, dziś tutaj niewielki -można więc spokojnie, nie przeszkadzając nikomu, przypatrzeć się filmowej „porodówce”.

Pomieszczenia działu techniki i zdjęć specjalnych do atrakcyjnych miejsc wprawdzie nie należą, ale bez nich praktycznie nie byłoby mowy o nakręceniu bodaj pięciominutówki. Nawet najznakomitszy reżyser musi tu zejść, by oprócz ekipy skompletować kamery i wiele innych — z pozoru tylko — drobiazgów. Tu także przeprowadza się remonty kamer. Każda z nich przed przekazaniem w ręce ekipy zdjęciowej przechodzi specjalne testy. Stąd widoczna przed nami ława optyczna i elegraf-ekran do sprawdzania pracy kamer. Muszą one być stuprocentowo sprawne. Niewielkie uchybienia, to przecież milionowe straty, skoro jeden tylko dzień zdjęciowy — jak mówi Marek Pawiński, kierownik działu techniki zdjęć i zdjęć specjalnych — kosztuje blisko milion złotych.

Bez oświetlenia też daleko nie zajedziesz. Do jednego filmu potrzeba kilkanaście reflektorów.

— A te są bardzo różne — mówi Marek Wojtaszewski, główny oświetlacz. Są więc duże, ważące ponad 80 kg każdy i malutkie. Żarowe i łukowe. Gdy do tego dodać kilometry kabli… Nie do pozazdroszczenia jest praca oświetlaczy, codziennie ustawiających nowy plan zdjęciowy, przenoszących na własnych plecach sprzęt…

W reszcie „zapachniało” filmem. Zaglądamy do jednej z hal zdjęciowych. W oczy rzuca się od razu potężna, drewniana konstrukcja, przypominająca komin elektrociepłowni. Słychać stukanie młotów. Trwają właśnie końcowe prace przy montażu scenografii do filmu „Alchemik”, według scenariusza i w reżyserii Jacka Koprowicza. Będzie to baśń z elementami horroru, fantastyki. Taka przygodowa historia z pojedynkami, pościgami i tysiącem pułapek.

Trzeba się dobrze pochylić, żeby wejść do srebrzystego tunelu. Na pierwszy rzut oka wygląda jak by był z blachy, a tak naprawdę zrobiony jest z plastikowej wytłaczanki, pociągniętej metalizowaną farbą. Na końcu tunelu trafiamy na piramidę z prostokątnymi otworami. Jesteśmy właśnie w… statku kosmicznym…

Jak iluzoryczny jest świat filmu, można się przekonać dopiero w pracowniach plastycznych. Tu szafa z mnóstwem grubych ksiąg na półkach, tam potężne zbroje, tarcze. Wszystko w naturalnych rozmiarach, kolorach. Wizualnie przytłacza swym ciężarem, a waży zaledwie kilka lub kilkanaście kilogramów. Stanisława Ściwińska, makieciarka obsługująca prasę do tłoczek, twierdzi, że można z nich wykonać prawie wszystko tak, że widz nie domyśli się nawet, że to co widzi, jest imitacją.

Podobnych „oszustw” dokonuje się w sztukatorni, gdzie podstawowym surowcem jest gips. Pełno tu monumentalnych rzeźb, wazonów, fragmentów gzymsów, które dzięki drewnianym formom i wprawnym rękom sztuka­torów — na poły rzemieślników, na poły artystów — tak wspaniale naśladują elementy dekoracji, pochodzące z różnych epok i kultur.

W drodze do wydziału techniki montażu podziwiamy karetę „grającą” w serialu „Kanclerz” o Janie Zamoyskim. Przy pulpicie montażowym zastajemy Mirosławę GarIicką, montażystkę, mającą na swoim koncie 50 filmów i 13 seriali, osobę od 35 lat związaną z wytwórnią.

Dla mnie montaż jest przedłużeniem sztuki reżyserowania — mówi M. Garlicka. — To cudowne uczucie, gdy widzi się, jak to filmowe ciasto rośnie, nabiera właściwego kształtu, swoistego smaku. Tu trzeba umieć opowiadać. Czuć film. Ja na przykład lubię ostre cięcia. Dużo tnę. Idę własnym tokiem opowiadania, który jest szybki i zarazem bardzo płynny. Są tacy, którzy widząc film poznają, że wyszedł spod moich rąk. Największy sentyment czuję do „Krzyżaków”, bo był to mój pierwszy, samodzielnie zmontowany film.

Za szybą kinowy ekran. „Leci” film „Łabędzi śpiew”. Właściwie jego ro­bocza kopia. Panowie siedzący za pulpitem, opisują ją skrupulatnie, gdzie są różnice w naświetleniu, gdzie tzw. brudy. Tu też zgrywa się na jedną taśmę dźwięk zarejestrowany na kilku ścieżkach dźwiękowych.

W sali obok — inny film i inna sceneria wnętrza. W półmroku widać lekko podświetlony pulpit z malutką karteczką. Przy pulpicie aktor. Patrzy w ekran. Wsłuchuje się w dialog:

Teraz panowie przesadzacie. Pochód doszedł do Mostowej. Mmmm… Uprzedzano was i dopuściliście do zbiegowiska. Za moich czasów było to nie do pomyślenia.

To jest tak zwany dźwięk brudny — z planu zdjęciowego. Tu, w warunkach studyjnych, w idealnej ciszy, aktor jeszcze raz odtwarza swoją kwestię. Zapala się czerwona lampka. Rozpoczyna się nagranie. Na ekranie jeden i ten sam fragment filmu sklejony „w kółko”. Aktor odczytuje swoją rolę.

Znacznie lepiej, Zbyszku — chwali Zbigniewa Bogdańskiego reżyser filmu „Desperacja” Zbigniew Kuźmieński.

Akcja tego filmu — wyjaśnia operator dźwięku, Janusz Rosół — rozgrywa się w 1862 roku, a więc rok przed wybuchem powstania styczniowego. Jest to historia Polaków i Rosjan, film o wielkiej, tragicznej miłości, splątanej z tragiczną polską historią.

Kolejna „sklejka”.

Tu mnie nie ma — zauważa aktor. — Jest tylko śmiech.

Śmiech też trzeba dorobić — decyduje reżyser.

l tak kręci się kolorowy świat iluzji, marzeń, snów, fantazji. Aż strach wyjść na zewnątrz, gdzie jedynie… rzeczywistość.

Sześć lat później nie ma już na frontonie budynku charakterystycznego napisu Wytwórnia Filmów Fabularnych. Na jej miejscu powstało Łódzkie Centrum Filmowe, do którego równie łatwo wejść jak do „Domino Trading co” — spółki z o.o., czy „Traxen-u”, „Tompex-u” albo do firmy projektowo-budowlanej „Wiaderny and Sław” lub PPHU HA-KA TEX — zakładu odzieżowego, czy też do kantoru walut i Agrobanku — czyli do spółek, hurtowni i instytucji zajmujących pomieszczenia należące niegdyś do łódzkiego „kombinatu snów”.

Zmiany gospodarcze, które nastąpiły — mówi zastępca dyrektora ds. techniczno-produkcyjnych Łódzkiego Centrum Filmowego inż. Walery Ma­kówka — spowodowały zmniejszenie funduszy na produkcję filmów i takie jej ukierunkowanie, by dodatkowe nakłady uzyskiwać poza mecenatem państwa. Ponadto do głosu doszły podmioty prywatne, które wzięły się za produkcję filmową. Ciężko jest też pozyskiwać pieniądze z rynku dystrybucji. W Polsce jest on bardzo płytki, gdyż kino w ogóle zdominowane jest przez film amerykański. Skończył się też poprzedni system finansowania produkcji filmowej, kiedy to Komitet Kinematografii wykładał sumę potrzebną na cały film. Dziś, przy przeciętnym jego koszcie wynoszącym od 7 do 10 mld złotych z Kinematografii otrzymać można zaledwie ponad 3 mld. Resztę trzeba „znaleźć”. Masę pieniędzy „zżerają” niezbędne wydatki niefilmowe, jak: transport, wyżywienie, zakwaterowanie, honoraria. Toteż oszczędności szuka się wszędzie. Właśnie stąd wyniknęła konieczność likwidacji WFF i stworzenia Łódzkiego Centrum Filmowego, w skład którego wchodzą: Wy­twórnia Filmów Oświatowych, Łódzkie Zakłady Wytwórcze Kopii Filmowych i Studio Opracowań Dźwięku.

Tak się teraz porobiło — mówi kierownik Zakładu Techniki Zdjęciowej, Marek Pawiński, że wcale nie powiedziane jest, iż musimy być wykorzystani do kompleksowej produkcji filmu — od początku do końca. Bardzo często się zdarza, że na plan zdjęciowy „idzie” tylko nasze oświetlenie, kamera zaś zostaje w magazynie. Albo na odwrót. Ze współproducenta, staliśmy się zakładem świadczącym usługi. Stąd też jako pierwsi w ŁCF będziemy się prywatyzować. Technika zdjęciowa — kontynuuje pan Marek — w ostatnich latach poszła znacznie do przodu. Wysoko-czułe filmy nie potrzebują dużej ilości oświetlenia, za to muszą być to reflektory wyładowcze, dające światło bardzo zbliżone do dziennego. Tyle, że taki reflektor może pracować jedynie 350 godzin i kosztuje 25 milionów zł. Dobry obiektyw, to wydatek rzędu 6 do 55 tysięcy marek, kamera — 4,5 miliona złotych. Ostatnią zakupiliśmy 5 lat temu. Niby nowa, ale na Zachodzie już uchodziłaby za relikt przeszłości. W marcu na przykład, nie mieliśmy żadnych zamówień na nasz sprzęt. A kamera, jeżeli leży w magazynie, to nie pracuje na siebie, wolniej się amortyzuje. W naszych realiach spłaca się ona po potwornie długim okresie — 10 lat. Tymczasem filmów produkuje się coraz mniej. Gdyby nie reklamówki — w ogóle byłoby z nami krucho. Nadzieją jest więc telewizja prywatna, zobowiązana ustawowo do prezentacji w 30 procentach polskiej produkcji. Stworzy się wówczas pole działania dla twórców, reżyserów, producentów, którzy w koń­cu trafią do Łódzkiego Centrum Filmowego i będzie się u nas więcej kręcić.

— U nas — mówi kierownik Zakładu Budowy Dekoracji, Ryszard Feja — jesteśmy w stanie wykonać wszystko, bez względu na skalę trudności. Rzecz tylko w zleceniach, tzn. klientach, którzy do nas przychodzą. Ostatnio dzieje się to coraz rzadziej. Produkcja filmów zmalała, te które się robi, ze względu na oszczędności realizowane są w Warszawie. Nadzieję na większą produkcję dają Hiszpanie, ale czy dojdzie do podpisania kontraktu — nie wiadomo. My nie różnicujemy kto jest kto — byleby tylko dał nam robotę, toteż możemy realizować zachcianki także osób prywatnych.

Wreszcie zrobiło się bardziej filmowo. Jesteśmy w Zakładzie Techniki Dźwięku i Montażu. Michał Kosterkiewicz informuje, iż obecnie trwają prace nad ośmioma filmami. Najogólniej mówiąc polegają one na opisywaniu kopii; gdzie są różnice w jakości dźwięku, w naświetleniu. Tu też robi się tzw. postsynchrony, czyli w idealnej ciszy aktor jeszcze raz odtwarza swoją kwestię — już bez jakichkolwiek błędów. Do tego zakładu chyba najgłośniej „zapukał” już XXI wiek. Jest tu nowa biblioteka efektów dźwiękowych na kompaktach i komputer steruje udźwiękowieniem. Dźwięk zapisywany jest także na twardym dysku komputera, który bierze udział w zgraniu. W jednej z sal patrzymy na nowoczesny stół mikserski, który pozwoli na udźwiękowienie polskich filmów w wersji dolby-stereo. I ciekawostka — Łódzkie Centrum Fil­mowe coraz mocniej wchodzi na polski rynek muzyczny. Zainstalowany nowy stół mikserski sprawił, że chętnie nagrywają tu znane zespoły rockowe i te od muzyki poważnej. Ostatnio bardzo chwalił sobie filmowe studio Stanisław Sojka — informuje Dariusz Bełdowski, odpowiedzialny za marketing.

Dyrektor Makówka liczy na większe zainteresowanie Zachodu polskim przemysłem filmowym — zwłaszcza po sukcesie Polaków w „Liście Schindlera”. Liczy też na telewizję, jako, w przyszłości największego kontrahenta Łódzkiego Centrum Filmowego. Sztandarowym pomysłem naszej kinematografii, który pozwoli Centrum trochę zarobić, ma być ekranowa wersja „Nie — Boskiej komedii”, której realizacja zbiegłaby się ze 100-leciem kina…

(1988 i 1994)

Rysownik z duszą historyka

Trzeba mieć nie lada odwagę i pasję, żeby w malutkiej, sześć na cztery metry pracowni (pokoik w bloku na łódzkimi Teofilowie; z regałami książek pod sam sufit, stolikiem, krzesłem i wersalką, gdyż już nic więcej zmieścić się tam nie da) odtwarzać z drobiazgową dokładnością historyczne miejsca sprzed wieków, toczyć wielkie batalie. Zaludniać najpierw płachty kalki naszkicowanymi ołówkiem historycznymi postaciami, by potem zamknąć je w przywołanym z przeszłości kolorowym świecie wielkości kartki bloku tech­nicznego. Trzeba mieć nie lada talent i wiedzę historyczną. Tego, rzeczywiście, plastykowi Andrzejowi Kleinowi nie brakuje.

Talent odziedziczył po ojcu. Już jako kilkuletni szkrab nie rozstawał się z ołówkiem. Patrząc na ściany mieszkania, Kleinów można się było dowiedzieć, jaki wysoki jest Andrzejek, i że naprawdę rośnie. Gdy wyrósł na ucznia szkoły powszechnej, z rysunków zawsze przynosił piątki. Do czasu, kiedy nauczyciel uznał, że stać go na więcej, i zaczął stawiać czwórki. Później… Później była już tylko wojna

Jako szesnastolatek trafiłem do armii gen. Andersa. Później wraz z nią przez Pahlewi, Teheran trafiłem do Palestyny, gdzie zrobiono ze mnie kadeta. Potem była Anglia i służba mechanika lotniczego w 315 dywizjonie. W 1947 roku osiadłem w Łodzi.

Wypominano mu jego przeszłość w latach pięćdziesiątych. Uważano za tego, z „gorszego wojska”. Podczas studiów architektury wnętrz, nie dopuszczono, by mimo bardzo dobrych ocen został starszym grupy. Wtedy to, owładnięty zwyczajnym ludzkim strachem — spalił wszystkie szkice — jedyne, bezcenne pamiątki pięciu lat wojskowej służby.

Przez kilkanaście lat pracował jako architekt wnętrz. Zgodnie z wykształceniem. Urządzał m.in. wystawy w muzeach na terenie prawie całej Polski. Przez dziesięć lat odpowiadał za wystrój targów poznańskich. Jedynie sporadycznie oddawał się grafice książkowej. Po raz pierwszy uczynił to w roku 1949. Zdawał właśnie maturę (miał 24 lata), kiedy doktoryzujący się wówczas, obecny profesor Zakładu Archeologii Polski Środkowej oddziału PAN w Łodzi, Andrzej Nadolski, zlecił mu wykonanie ilustracji do pracy doktorskiej dotyczącej wczesnośredniowiecznego uzbrojenia.

Najciekawsze w tej rysowniczej robocie — wspomina Klein — było docieranie do źródeł, rekonstrukcja przedmiotów. Z czasem mógł poznawać historię… przez dotyk. Dosłownie. Bowiem artysta przed przystąpieniem do wykonywania ilustracji nierzadko trzymał w rękach Szczerbiec, złocony szyszak z czasów Bolesława Chrobrego, zbroje husarii z okresu odsieczy wiedeńskiej i inne wspaniałe przedmioty, które zwykli śmiertelnicy oglądają jedynie przez pancerną szybę.

Tak oto rozpoczęło się Andrzeja Kleina zafascynowanie historią, ugruntowane dzięki łódzkiemu Stowarzyszeniu Miłośników Dawnej Broni i Barwy, dzięki odbywającym się tam wykładom, zebraniom, sesjom popularnonaukowym, wystawom zbiorów. Artysta dzięki własnym badaniom posiadł dużą wiedzę o interesującym go temacie — ubiorze wojskowym. Wiedzę tę przetwarzał później w ilustracje, dioramy, obrazy. Z jego doświadczeń i zbiorów skorzystało już wiele osób i instytucji. Zilustrował kilka książek i artykułów naukowych (m.in. niedawno wydany „Album Grunwaldzki””),” był konsultantem przy realizacji kilku filmów (m.in. „Krzyżacy”), jego dioramy i figurki wzbogacały niejedną ekspozycję muzealną m.in. tę w Wiedniu, urządzoną z okazji 300 rocznicy bitwy pod Wiedniem. Jest też A. Klein autorem serii „Wojsko Polskie” — wycinanek kartonowych przedstawiających historię ubiorów Wojska Polskiego. Dotychczas ukazały się wycinanki prezentujące ubiór współczesnego żołnierza, ubiory żołnierzy Powstania Listopadowego, ubiory z czasów bitwy pod Wiedniem oraz walczących pod Lenino.

— Narodowe barwy polskie nawiązują do barw godła (zestawienie bieli i czerwieni) według zasad heraldyki. Barwy biała i czerwona na chorągwiach i proporcach pojawiły się dopiero w XVII w., nie były to wszakże barwy państwowe, bo chorągiew państwowa przedstawiała orła białego w czerwonym polu albo orła i litewską Pogoń.

Dopiero 7 lutego 1831 r. w czasie Powstania Listopadowego, Sejm uchwa­lił ustawę o barwach narodowych — biało-czerwonych (w okresie powstania 1863 popularniejsze były biało-amarantowe)

Wie pan dlaczego? — pyta nagle A. Klein. — Otóż, widzi pan, trwała wówczas blokada napoleońska. Nie można więc było do Księstwa Warszawskiego sprowadzić czerwonego barwnika. Dopiero w 1919, po odzyskaniu niepodległości, barwy biała i czerwona stały się oficjalnymi barwami państwowymi Polski.

Również w historii munduru niemałe znaczenie odgrywał jego kolor. Ten, niejednokrotnie — wyjaśnia rysownik — dyktowany był względami zupełnie przyziemnymi. Na przykład żołnierze armii austriackiej nosili białe mundury, zaś polscy w okresie Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego — szare, tylko i wyłącznie z racji oszczędności, jakie uzyskiwało się pomijając proces farbowania sukna.

Dbałość o szczegóły i historyczna prawda przekazu — to podstawowe wymogi, jakie stawia przed sobą Andrzej Klein. Zdaje sobie bowiem dosko­nale sprawę z tego, że jego ilustracje są nośnikiem wiedzy historycznej. A historia, jak już się niejednokrotnie o tym przekonano — nie lubi fałszu. Nie można się więc dziwić rysownikowi, że w jednej z książek stanął do pojedynku z… samym Matejką, wytykając mu w jego „Bitwie pod Grunwaldem” kilka znaczących błędów historycznych.

Sługa książek

Pytam o życiową dewizę, credo. Pan Ryszard Grodzki, kierownik biblioteki garnizonowej w Olsztynie, jednej z najlepszych w Wojsku Polskim, waha się przez moment, po czym zauważa, że odpowiedź na to pytanie mogłaby go zdradzić, ujawnić sposób myślenia, widzenia świata. A on tak niechętnie mówi o sobie. Nigdy nie był skłonny do głębszych wynurzeń. Czyżby dziś miał uczynić wyjątek?

Jak sięga pamięcią do młodzieńczych lat, do rozmów w domu, wskazówek udzielanych mu przez rodziców — poczucie obowiązku było tą cechą, którą wpajano mu ze szczególnym naciskiem i która przewijała się przez całe póź­niejsze życie, procentując z czasem szacunkiem i uznaniem za to co zrobił i robi w pracy zawodowej.

Praca bibliotekarza — praca, w zamknięciu, wśród książek, czyni chyba z pana ich niewolnika — zauważam.

O, nie! — oburza się pan Ryszard — bardziej czuję się ich sługą. Pożyczając je czytelnikowi, pobudzam je do życia. Na półkach są martwe, dopiero w rękach czytelnika zaczynają żyć swoim własnym życiem.

Muszę panu powiedzieć — zwierza się bibliotekarz — że tak na serio potraktowałem książki i pracę wśród nich dopiero z chwilą przyjścia do tej biblioteki, w której obecnie pracuję, a miało to miejsce lat temu trzydzieści jeden…

I jeszcze raz sięga pan Grodzki pamięcią w przeszłość, po to, by przywołać obraz rodzinnego domu, a w nim widok dużego, okrągłego stołu, z lampą naftową pośrodku i grubą książką czytaną na głos wieczorową porą. To był dla niego początek kultu książki, rozwijanego później poprzez samodzielne czytanie, korzystanie z bibliotek, w których jedną z form pracy było głośne, poprawne czytanie w zespołach czytelniczych. Początek kultu, który z czasem przerodził się w służenie książkom i czytelnikom dzięki pracy w bibliotece.

Na początku pomagał w organizowaniu punktów bibliotecznych w zakładach pracy, PGR-ach, ośrodkach wiejskich. Z czasem przeszedł na samodzielne stanowisko bibliotekarza w bibliotece wojewódzkiej, by w końcu osiąść na stałe w bibliotece garnizonowej.

To dziwi dziś tylko co niektórych, zwłaszcza tych po raz pierwszy przychodzących do biblioteki — mówi p. Grodzki — że zastają tam mnie, męż­czyznę. A kiedyś był to zawód wybitnie męski. W czasach, prawie zupełnego sfeminizowania go, są tacy, którym wydaje się, że moja obecność w bibliotece jest stanem przejściowym, że zastępuję pracującą tu panią. Większość czytelników przyzwyczaiła się jednak do mego istnienia.

Trzydzieści jeden lat pracy w tej samej bibliotece, to szmat czasu, który wraz z doświadczeniem w pełni upoważnia pana Ryszarda do stwierdzenia, że biblioteka nie należy do instytucji martwych, zamkniętych na wszystkie nowości. Nie jest świątynią książek nie przyjmującą niczego, co mogłoby zburzyć od lat przyjęty porządek, ciszę i wewnętrzny spokój.

W bibliotekarstwie — mówi p. Grodzki — zaszły wręcz rewolucyjne zmiany. Zwłaszcza w mentalności samych pracowników bibliotek, nie mówiąc już o sprawach technicznych, związanych z udostępnianiem książek, groma­dzeniem danych o księgozbiorze. Do niektórych bibliotek wkroczyły już komputery… l tylko trochę żal, że odchodzi w niepamięć ten tradycyjny bibliotekarz w okularach, że nie powróci już wspólne głośne czytanie, że wypożyczanie książek straciło ten nimb nabożeństwa. Dlatego obecnie niezwykle ważną sprawą jest zorientowanie czytelnika w księgozbiorze, umiejętne kształtowanie gustów czytelniczych.

Pan Grodzki nigdy nie marnuje okazji do nawiązania bodaj króciutkiej rozmowy z czytelnikiem. Najczęściej wykorzystuje moment jego zawahania. Bezpośredni, luźny kontakt, niczego nie narzucający — jest podstawową metodą pracy pana Ryszarda. Pozwala on na poznanie czytelnika, ułatwia polecenie mu jakiejś lektury, wymianę opinii na temat dotychczas przeczy­tanych książek, co wzbogaca także samego bibliotekarza.

Czasem p. Grodzki jest przekorny, ale to też dla dobra czytelnika — i stara się go, jak mówi, „przekabacić”, czyli na przykład skłonić do sięgnięcia od czasu do czasu po coś bardziej ambitnego.

Nie do pomyślenia jest — mówi Ryszard Grodzki — polecać komuś lite­raturę, samemu się w niej nie orientując. Dlatego dużo czytam, gromadzę recenzje (kiedyś był zwyczaj, że pisali je czytelnicy i oddawali bibliotekarzowi przy zwrocie książki do biblioteki), rozmawiam z czytelnikami, którzy mają coś do powiedzenia na temat przeczytanych lektur.

Prywatnie najchętniej sięga po książki mówiące o ludziach, ich skomplikowanej konstrukcji psychicznej, przeżyciach — książki pomagające samemu oczyścić się wewnętrznie — pomagające zrozumieć innych ludzi i siebie sa­mego. Łatwiej wtedy jest żyć i pracować.

Moim skromnym zdaniem — mówi R. Grodzki — z dobrym bibliotekarzem i biblioteką mamy do czynienia wtedy, kiedy widoczni są w środowisku. Bibliotekarz musi być wszędzie, gdzie jest możliwość mówienia o książce, propagowania jej, możliwość rozmów z czytelnikami, zwłaszcza tymi potencjalnymi

(1988)

Szkoła na prawym brzegu

W latach międzywojennych Wisła, w swoim dolnym biegu, była granicą. Na lewym brzegu — Polska, po drugiej stronie — Prusy Wschodnie. Janowo, mimo że leżało na prawym brzegu, Niemcy musieli oddać Polsce. Zadecydowała o tym bojowa postawa janowian w czasie pamiętnego Plebiscytu w 1920 roku. Wieś była demonstracją polskości, była obelgą, była policzkiem. Tak odczuwali to Niemcy.

Z wału, na który ongiś wspinała się granica, roztacza się przepiękna panorama na nadwiślańskie łęgi. Rzeka oddycha mgłą, siąpi złośliwy kapuśniaczek, zamazując horyzont. Drogą, wygiętą łukiem, wzdłuż biegu nurtu Wisły, wożą dziś chłopi buraki do cukrowni, jeżdżą do odległego o 14 kilometrów Kwidzyna, ale też zwożą, materiał na budowę nowej szkoły w Janowie.

Przed I wojną światową większość mieszkańców wsi stanowili Polacy. Istniejąca tu szkoła niemiecka była złem koniecznym. Wychowanie patriotyczne i namiastkę wiedzy o języku i tradycjach narodu polskiego dzieci mogły wynieść jedynie ze swych domów rodzinnych. W 1918 roku rozpoczęła się walka mieszańców o przyłączenie Janowa do Polski. Dwa lata później, dzięki bohaterskiej postawie patriotów z Janowa, wieś po zwycięskim Plebiscycie została włączona do Polski.

Od tego czasu, działała tu maleńka szkoła z jednym nauczycielem, zbyt mała dla wszystkich uczniów z Janowa. Palącym problemem stała się więc budowa nowej szkoły. Janowianie chcieli, by stanęła w reprezentacyjnym miejscu — przy drodze. Niestety, właścicielem tego terenu był Niemiec, który nie zgadzał się na odsprzedaż ziemi — tym bardziej pod polską szkołę. Skończyło się w sądzie, który nakazał przymusowy wykup. Ludność Janowa w ciągu roku postawiła budynek szkoły, który od 1936 roku do dziś służy dzieciom. W 1966 roku mieszkańcy dobudowali — w czynie społecznym — pawilon, co tylko w nieznacznym stopniu poprawiło warunki nauki. Dziś w szkole z siedmioma izbami lekcyjnymi dla dziesięciu klas, szkole bez sali gimnastycznej i zaplecza socjalnego, uczy się do późnych godzin popołudniowych ponad 200 dzieci z pięciu wsi. Mieszkańcy Janowa i pobliskich wsi, po raz trzeci podjęli się trudu poprawy warunków nauki swych dzieci. W kwietniu 1985 roku spontanicznie utworzono Komitet Rozbudowy Szkoły Podstawowej w Janowie. Znalazł się w jego składzie również dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego gen. dyw. Zbigniew Blechman. Żołnierze okręgu mają teraz znaczący udział w powstawaniu szkoły.

Ściany budynku, co prawda jeszcze w stanie surowym, ale już stoją. Na placu budowy spotykam kilkunastoosobową grupę — żołnierzy z jednostki zaopatrzenia POW, dowodzoną przez świeżo upieczonego inżyniera budownictwa pchor. Jarosława Filipczuka.

Moi podwładni pracują tu od kwietnia. Ci, którzy nie mają przygotowania budowlanego, wykonują prace porządkowe, roboty ziemne i prace transportowe. Fachowcy natomiast zajmują się pracami montażowymi, murarskimi i tynkarskimi. Szeregowi i starsi szeregowi: Marian Badyla, Mirosław Wićko, Krzysztof Madziar, Zdzisław Krawczyk, Wiesław Ekhart, Zbigniew Mazurek i Jan Gisierka nie ukrywają, że robota do lekkich nie należy, ale też, jak mało która, sprawia wiele satysfakcji. Podobnie traktują tę pracę mieszkańcy okolicznych wsi, bezinteresownie użyczający swoje środki transportu, a także część majstrów, którzy zrzekli się zapłaty za wykonywaną pracę. Poza tym — mówią żołnierze — budowa dla wielu jest okazją nauczenia się nowego zawodu, który przyda się w cywilu. Jest też praca w Janowie wspaniałą „lekcją historii”. Szkolna Izba Pamięci i żyjący tu ludzie, walczący kiedyś o polskość tych ziem, przemawiają do wyobraźni bardziej niż niejeden, najlepszy nawet podręcznik.

Kilkanaście metrów od nowo powstającej szkoły mieszka Bronisław Czyżewski, syn Augustyna — bojownika o polskość Powiśla, działacza plebiscytowego, inicjatora budowy pierwszej polskiej szkoły. Bronisław, były zwiadowca 65 pułku ułanów i jeniec na robotach przymusowych w Niemczech, tak wspomina swojego ojca: On był w składzie Rady Ludowej i Warmińskiego Komitetu Plebiscytowego. Organizował wiece, zebrania, namawiał wszystkich, by głosowali za Polską. Był też w składzie komisji wytyczającej granicę pomiędzy Niemcami a Polską. Jako sołtys i wójt zainicjował budowę szkoły i obchody kolejnych rocznic upamiętniających Plebiscyt — będących zawsze wielkimi manifestacjami polskości. Po wybuchu wojny musiał uciekać, ukrywać się. Niemcy wyznaczyli za niego dużą nagrodę — 5 tysięcy marek. W końcu wyśledzili go, i katując związanego prowadzili przez 11 km, do więzienia w Gniewie. Ostatnie słowa ojca brzmiały: „Nie martwcie się o mnie, o ile ginę, to ginę za ojczyznę i wstydu wam nie zrobię”. W miejscu podpisu na wyroku śmierci ojciec napisał słowa: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Został rozstrzelany. Nie wiadomo gdzie, prawdopodobnie w Lasach Szpęgawskich.

Małgorzata Gajewska i Franciszek Soellner — sąsiedzi, rodowici janowianie, nie pamiętają już Plebiscytu. Byli wówczas dziećmi. Wiedzą jednak wiele: pani Małgorzata, z opowiadań męża, organizatora Plebiscytu; pan Franciszek, z opowiadań rodziców. Było tak, jak w tym wierszu z 1922 roku, autorstwa wójta z Janowa, Tadeusza Tollika, który czyta teraz pani Małgorzata, była radość, że na tych ziemiach nie stanie już pruska noga i były przyrzeczenia, że polskości tu będzie się bronić wiecznie.

Przekazanie zdobytego w Plebiscycie Janowa wyznaczono na niedzielę. W sobotę Niemcy urządzili jeszcze pożegnalny bal, podczas którego wygrażali Polakom, że ci już niedługo będą się we własnej krwi gotować. Nazajutrz wszystko ucichło, pojawiły się polskie flagi i brama przez którą przeszło prowadzone przez orkiestrę, witane owacjami polskie wojsko.

Piętnastolecie Plebiscytu w 1935 roku pamiętam doskonale — mówi pani Małgorzata. — Oj, co tu się działo! Co tu był za zlot! Kajakarzy pełna Wisła. Pewnie ze dwanaście tysięcy ludzi się zjechało. Wojewoda miał taką piękną przemowę. Zabawy były w każdym domu. I przedstawienia dawaliśmy. Niemcy z punktów granicznych tylko się przyglądali…

Przed wojną dobrze nam się żyło — wzdycha pan Franciszek. — Ludzie trzymali się jakoś razem. Grania, zabawy i przedstawienia polskie były tu niemal każdego dnia.

A i po wojnie — włącza się pani Gajewska — już w czterdziestym piątym, schodziliśmy się po domach i robiliśmy próby teatralne. Ba, jeździliśmy nawet z przedstawieniami i zarabialiśmy! Pieniądze szły na szkolę… Do siedemdzie­siątych lat tak było. Jeszcze za nauczyciela Lubińskiego. Teraz tego nie ma. Wszyscy w telewizory wpatrzeni, za pracę społeczną z zespołem pieniądze chcą brać. Ja tego nie rozumiem.

Taka sytuacja martwi również dyrektorkę janowskiej szkoły, Zenobię Michaliszyn, która cały czas wierzy, że nowa szkoła — Pomnik Bojowników o Polskość Powiśla Warmii i Mazur, jak kiedyś była głównym ośrodkiem polskości — tak i w obecnych, czasach stanie się centrum kulturalnym wsi i okolic.

Sołtyska wsi, Teresa Smentek, Bronisław Frymarski, przewodniczący Społecznego Komitetu Rozbudowy Szkoły oraz Małgorzata Gajewska i Franciszek Soellner, słysząc te słowa, już teraz obiecują: „Na otwarcie szkoły wystawimy sztukę. Niech młodzi widzą, jak się kiedyś grywało…”

(1988)

Wyszedł z domu

Jedenastoletni Michał niezauważony przez nikogo maszeruje nad wodę. Ma w ręku wędkę. Z patyka. Tak widzi go jakiś rybak. Potem ktoś słyszy nieśmiałe: „mama”, „tata”. Nie zwraca na to uwagi. Mało to grzybiarzy kręci się z dziećmi po lesie…

Jest już dziesiąta, a Michał nie wraca do domku w ośrodku wczasowym. Sytuacja staje się poważna. Chłopiec cierpi na niedorozwój umysłowy. Ma zaburzenia mowy. Jedynymi słowami, które wypowiada, są: „mama” i „tata” Kto żyw w ośrodku wczasowym pomaga zrozpaczonemu ojcu w poszukiwaniach. Kilka godzin później do wczasowiczów dołączają się ściągnięte ze Świecia oddziały ROMO. Milicyjny pies podejmuje trop. Na krótko. Coraz szybciej zapadająca ciemność uniemożliwia kontynuowanie poszukiwań.

Dzień później komendant posterunku w Nowem prosi jednostkę wojskową o pomoc. Dwie ciężarówki czekają już gotowe do wyjazdu. Chorąży Roman Kozłowski ściąga swój pododdział z zajęć. Błyskawicznie powstaje lista kilkudziesięciu uczestników poszukiwań.

Kapral Szczepan Ciach, oczami wyobraźni widzi zaginione dziecko. Ma dwa-trzy latka. Siedzi skulone w dole, zaplątane w leśne chaszcze. Jest zzięb­nięte, głodne, wystraszone. Nie ma siły płakać. Wyobraża sobie, że to właśnie on je znajduje. Zastanawia się, jak ono zareaguje. Czy będzie się cieszyć? A może po przeżytym szoku nie powie nic… Żołnierze zajeżdżają najpierw do posterunku w Nowem. Tam uzyskują podstawowe dane o poszukiwanym chłopcu. St. szer. Krystian Krakowczyk obiecuje sobie wtedy, że bez względu na trudności, na jakie napotka — będzie szukał do skutku. Zdaje sobie sprawę, że o wiele łatwiej poradziłby sobie chłopiec, gdyby umiał mówić. A tak, przez swoją ułomność, staje się jeszcze bardziej bezbronny…

Szczepan ma brata w wieku zaginionego chłopca. Może właśnie dlatego wydaje mu się on bliższy. Jeszcze bardziej pragnie go odnaleźć. Być już na miejscu, w ośrodku. Zacząć poszukiwania.

Widząc przybyłych żołnierzy i ROMO-wców, wczasowicze patrzą na nich z nadzieją. Jakaś kobieta podbiega do nich z błagalnym: „Panowie, wy musicie go odnaleźć!” Ojciec Michała, mężczyzna grubo po pięćdziesiątce, w ciągu jednego dnia osiwiał jeszcze bardziej. Jest cały roztrzęsiony. Z trudem konstruuje zdania. Z trudem powstrzymuje się od płaczu.

Jest już na emeryturze. Na wczasy przyjechał z synem sam. Matka chłopca została w domu. Wczoraj wysłał do niej telegram. Michał to jedyne ich dziecko. Bardzo długo oczekiwane w tym małżeństwie.

Żołnierze i ROMO-wcy wiedzą już kogo szukać. Pozostaje tylko to najważniejsze pytanie: gdzie?

Dzielą się na sektory. Już w ośrodku rozwijają tyralierę, która obejmuje swym zasięgiem obszar blisko kilometrowy. Początkowo idą brzegiem jeziora. Mijają las olchowy, polanę. Wchodzą w bór gęsty, nieprzebyty. Z mnóstwem zdradliwych bagien. To one zatrzymują grupę, nad którą dowodzenie obejmuje st. kpr. Mirosław Zaszczudłowicz.

Chorąży Kozłowski, dowódca całości, nie może tego okazać po sobie, ale jest w autentycznym strachu Brakuje mu dwunastu żołnierzy. Uporczywie broni się przed myślami o najgorszym.

W tym czasie podopieczni Mirka, krok po kroku, brną po kolana w błocie, pokonują leśne ostępy. Idą, trzymając się krzaków, gałęzi drzew. Idą, myśląc jedynie o tym, że może tam, parę metrów dalej czeka na ich pomoc on — mały Michał. Idą ledwie widoczni zza potężnych pokrzyw, kąsani przez bezlitosne komary, przygniecieni przez ciężar upału i zmęczenia.

Wraz z upływem czasu i pozostawionymi za sobą hektarami lasu, Szczepan coraz bardziej powątpiewa, że tak młody chłopiec mógł tak daleko dojść. Pogląd ten podziela także chorąży Kozłowski. On miał inną wizję poszukiwań. Chciał najpierw spenetrować brzeg jeziora. Ta myśl nie daje mu spokoju…

Jest około szesnastej, gdy docierają do ośrodka z drugiej, północnej jego strony. Wszędzie nastrój przygnębienia, zapłakane twarze ludzi. Dlaczego płaczą? — zastanawiają się chłopcy. Co się stało?

Dom stu dramatów

Być jak u siebie, to czuć się swojsko, swobodnie i dobrze. Dom to przystań, schronienie, miłość. Nie dla wszystkich! Na pewno nie dla setki wychowanków Państwowego Domu Młodzieży „Młody Las” w Toruniu. Każdy z nich nosi w swym sercu dramat, który przywiódł go do domu dziecka. I choćby ten dom był najpiękniejszy, nie zastąpi prawdziwego, rodzinnego domu.

Monika i Iwonka stały się niewygodne dla matki. Ta, któregoś wieczora, przyprowadziła dziewczynki pod drzwi Pogotowia Opiekuńczego i uciekła. Monika powiedziała później wychowawczyni z Państwowego Domu Młodzieży, że matka zabroniła im wracać do domu. Mówiła: macie tak długo stać pod drzwiami, aż ktoś wam otworzy i wpuści do środka.

Rodzice siedmiu braci Wichrowskich, z których kilku jest jeszcze wychowankami „Młodego Lasu”, byli alkoholikami. Gdy ojciec zmarł, pozostali pod opieką matki. Kobieta nie przestała pić. Do Pogotowia Opiekuńczego chłopcy przywiezieni zostali w opłakanym stanie. Podczas czteroletniego pobytu w Państwowym Domu Młodzieży matka odwiedziła swych synów jeden jedyny raz, przywieziona zresztą przez panie z opieki społecznej. Mimo to chłopcy bardzo ją kochają. Gdy będziemy duzi — mówili — każdy z nas zarobi po 10 tysięcy i odda mamie. Ona na pewno weźmie nas do siebie.

Matka i ojciec Małgosi i Karoliny są osobami z upośledzeniem umysłowym. Gdy Małgosia miała nogę w gipsie została zgwałcona przez ojca, który wkrótce trafił do więzienia, dziewczęta zaś do Państwowego Domu Młodzieży. Matka często je odwiedzała, i one również puszczane były do domu. Zdarzało się, że same tam uciekały. Gdy pojechała po nie dyrektorka „Młodego Lasu” i zobaczyła miejsce, gdzie mieszkały — zaniemówiła. Okna domu zabite deskami i tekturą. Na środku pokoiku, w tzw. kozie, ledwie tlił się ogień. Z sufitu zwisały sople. W pozbawionym drzwi, pustym kredensie nie było niczego do jedzenia. Dziewczynki w ubraniach leżały na posłaniu zrobionym z cegieł i starego siennika z wystającymi sprężynami. Powiedziały, że nie wrócą do „Młodego Lasu”. Wybrały własny dom.

To bardzo smutne losy, ale jeszcze smutniejsze są informacje, podawane przez zastępcę dyrektora Państwowego Domu Młodzieży „Młody Las” w Toruniu, panią Jarosławę Dąbrowską. Otóż zaledwie kilku wychowanków tego domu, to autentyczne sieroty i półsieroty. Większość stanowią sieroty społeczne, a więc dzieci, które mają rodziców. Trafiają one do domu dziecka, gdyż albo nastąpił rozkład rodziny, albo rodzice nie interesują się dziećmi, nadużywają alkoholu, z powodu ich niedojrzałości do sprawowania rodzi­cielskich obowiązków.

Dość rzadko się zdarza, żeby któryś z rodziców przyszedł do dziecka w odwiedziny, a dzieci bardzo tęsknią. Tak bardzo, że nie sposób zabronić im wyjazdu do domu, chociaż każda zgoda to ogromne ryzyko. Nie tylko zwią­zane z przejazdem dziecka, ale także z sytuacją, jaką ono zastanie w domu. Zdarzało się już przecież, że dzieci trafiały na libację, były bite i musiały uciekać z powrotem do „Młodego Lasu”.

Tęsknotę widać na twarzach dzieci zwłaszcza przed świętami. Robią one między sobą zakłady o to, że tym razem na pewno ktoś do nich przyjedzie i je zabierze, że spędzą święta w domu. Częstym jest widok, zwłaszcza młodszych dzieci, siedzących z nosem przy szybie i czekających na swój dzień. Ogromną radość sprawia im każda wizyta kogoś, kto przynosi uśmiech i otwarte serce.

Takimi miłymi i zawsze wypatrywanymi gośćmi są żołnierze. Oprócz uśmiechu i serca przynoszą także słodycze, zabawki, a przed świętami świeże choinki. Ileż wtedy jest radości. Ubierania żołnierskich czapek, pasów, siadania na kolanach u żołnierzy, tulenia się do nich.

Dzieci pokazują swoje zabawki, kąciki, pokoje w których mieszkają — jak dobrym znajomym, najlepszym przyjaciołom.

l rzeczywiście, między dziećmi i żołnierzami nawiązują się autentyczne przyjaźnie. Bo czyż może być inaczej, gdy żołnierz przychodzi z własnej woli, pomaga w nauce i zamiast grożących dwójek i perspektywy zostania na drugi rok w tej samej klasie jest coraz więcej pozytywnych stopni. Albo czyż nie są przyjaciółmi dzieci ci, którzy rezygnują z części żołdu i fundują książeczki mieszkaniowe.

Karolek Nowakowski, Krzysia Lecznik, Kasia Dominiak i inne dzieci mogłyby jeszcze długo opowiadać o zabawach i konkursach organizowanych przez żołnierzy, mikołajkowych prezentach i tych ofiarowywanych bez okazji, o wrażeniach jakie dostarczały im wizyty w jednostkach.

Prawdziwa przyjaźń, to także pomoc w każdej potrzebie. Tak było niedawno, kiedy podczas poważnej awarii należało zlokalizować miejsce zatkania się przewodów kanalizacyjnych. Wiązało się to z koniecznością zrobienia wielu wykopów. Wystarczył jeden telefon i już zjawili się chętni do pracy żołnierze.

— Zawsze możemy liczyć na żołnierzy — mówi dyrektor PDM — nigdy się na nich nie zawiedliśmy.

(1989)

Droga do wolności

— Różnie w moim życiu bywało — zaczął swą opowieść pan Jan Kukowski. — Raz na wozie, raz pod wozem. Szkoła podstawowa, miejscowe gimnazjum im. R. Traugutta. Potem przyszedł światowy kryzys, śmierć matki. Ojciec ledwie wiązał koniec z końcem, więc ciotka postanowiła wziąć mnie do siebie, do Warszawy. Zapisała mnie do Państwowej Szkoły Budowy Dróg i Mostów przy Wspólnej 81. Mnie, chłopaka uwielbiającego rysować, zakochanego w Mickiewiczu i Słowackim, marzącego o polonistyce lub dziennikarstwie… Na domiar złego tej szkoły nawet nie dane mi było ukończyć. Przyszedł czas do wojska i nie było zmiłuj się. Przed rozpoczęciem czwartego roku nauki przy­wdziałem mundur żołnierza 1 Batalionu Saperów stacjonującego w Modlinie. To było wojsko! Dzisiejsze, w porównaniu z ówczesnym jest jak przedszkole. „Fala”? Nie do pomyślenia. Zwłaszcza u nas, saperów panowała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Zarówno w życiu codziennym, podczas szkolenia, a przede wszystkim w późniejszym boju. Zajmowaliśmy się podminowaniem wszystkich mostów w kraju, by, w razie wojny, cofając się nie wpuścić wroga w głąb kraju.

W 1938 roku wróciłem do domu, do ojca. Niewiele nacieszyłem się beztroską młodością. 24 sierpnia 1939 roku dostałem kartę mobilizacyjną do Torunia, do 8 Batalionu Saperów. Poszliśmy w kierunku Fordonu i Bydgoszczy. Tam zastał nas początek wojny. Widziałem jak bombardowany jest most na Wiśle. Byliśmy praktycznie bezradni broniąc go jedynie przy użyciu karabinów maszynowych. A potem całą noc wyciągaliśmy z Wisły ludzi, konie, wieziony dobytek.

W Bydgoszczy zostaliśmy ostrzelani przez miejscowych Niemców. Przyszedł rozkaz udania się w kierunku Warszawy. Pod Bobrownikami dotarł kolejny: zniszczyć ciągnięty Wisłą sprzęt i pieszo udać się na ratowanie stolicy. Rzuceni nad Bzurę, stoczyliśmy kilkugodzinną walkę z hitlerowcami. 17 września 1939 roku, w Puszczy Kampinoskiej zostaliśmy przez nich otoczeni. Strzały, krzyki, wybuchy granatów. Kto tego nie przeżył, ten nigdy nie zrozumie, co się wówczas w człowieku dzieje, jaka potworna rozpacz ogarnia serce i duszę. Nasz dowódca, por. Chacia, oddawszy przez ordynansa list do żony, wyjął pistolet i się zastrzelił. Podszedł do nas Niemiec i po polsku powiedział: „Jesteście wzięci do niewoli”.

Poddębice, Łęczyca i Sieradz były przejściowymi obozami jenieckimi, do których nas kolejno przerzucano. Do póki trzymali nad nami pieczę żołnierze Wehrmachtu, żyliśmy dawaną przez nich nadzieją, że za miesiąc wrócimy do domu. Gdy zabrali się, za nas SS-mani modliliśmy się, by pozostać przy życiu chociaż jeden dzień dłużej. I tak trwało do 1 października, kiedy to Niemcy podstawili bydlęce wagony, załadowali nas do nich po 20 i pociąg ruszył w nieznane. Kilku odważnych wyłamawszy podłogę zsunęło się na tory pod rozpędzony pociąg. Czy przeżyli — nie wiem. Ja zaś znalazłem się w stalagu Altengrabow. Sami musieliśmy budować dla siebie baraki, otaczać je drutem kolczastym. Mój pobyt w Altengrabow trwał krótko, bo jedynie 14 dni. 1 5 października przewieziony zostałem do kamieniołomu w Remtendorf w pobliżu Gery. W skalistej górze wykuwaliśmy ogromny tunel. Podobno w przyszłości miało tam powstać lotnisko. Do jakiego etapu doprowadzono prace — nie wiem. Po czterech miesiącach walki z kamieniami, dzień w dzień po dziesięć godzin, zachorowałem i przewieziony zostałem do szpitala w Gerze. Będąc jeszcze w obozie, wieczorami, przed zaśnięciem, wręcz wykłócaliśmy się na temat przyszłej Polski. Każdy wierzył, że wojna wkrótce się skończy, że ją wygramy, że znajdziemy się w wolnej ojczyźnie. Poglądy były różne, w zależności od tego, kto jaką opcję prezentował, ale gdy rano stawaliśmy do pracy, tworzyliśmy jedność. Nie zdarzyło się, by jeden drugiego wydał Niemcom z powodu głoszonych przezeń poglądów.

Ze szpitala w Gerze trafiłem do typowo jenieckiego szpitala w Trayzie. W dniu w którym byłem wypisany na trzy dni umieszczono mnie w obozie Ziegenhoff. Tak krótko, gdyż był to niejako punkt rozdzielczy do innych obozów, w zależności od zapotrzebowania na siłę roboczą. A że zmieniało się ono dość często toteż przez dwa dni przebywałem w obozie Bad Suiza, miesiąc w obozie pracy w Sankt Micheln, by na trzy miesiące trafić do obozu pracy w Stolmitz i na kolejne dwa tygodnie powrócić do obozu w Bad Sulza.

Praca w poszczególnych obozach różniła się, ale tym co je łączyło, były potężnych rozmiarów głośniki z których bez przerwy propaganda niemiecka nadawała meldunki z frontu. A to że tyle zatopili okrętów, a to tyle strącili samolotów, że wciąż posuwają się naprzód, opanowując coraz to większe obszary Europy i świata. Taka atmosfera niejednego z naszych doprowadziłaby do niemal krańcowego załamania, gdyby nie te wieczorne rozmowy. Pocie­szałem kolegów, że hitlerowcy jedynie wygrywają bitwy, ale wojnę na pewno przegrają. Na zdobytym od niemieckiego wartownika, za dwie porcje żywnościowe, zeszycie, pisałem za nich listy do rodzin, spisywałem wspomnienia współwięźniów, tam trafiały moje obozowe wiersze. Jak choćby ten: „Modlitwa Polskiego Jeńca”:

Wszechmocny, który lśnisz w gwieździe północnej

I krzyż południa rozkładasz na niebie Zwróć ku nam oczy i bądź nam pomocny

My, Polacy wołamy do Ciebie.

Idą przed Tobą przez stulecia światy. Tyś jest początkiem i w Tobie jest kres.

Wciąż nieruchomo trwają więzień kraty I ciągle wzbiera morze naszych łez.

Wróć nam ojczyzny majestat dostojny, I dom rodzinny, tę najprostszą rzecz.

Oczyść nam serca od posiewu wojny l znad głów naszych zabierz wrogi miecz

Chryste, któryś tyloma zasłynął cudami I w miłosierdziu swym jesteś niezmienny.

Wskrześ nam ojczyznę i spraw aby łzami. Płakał jedynie cichy deszcz jesienny.

Ze wszystkich dotychczasowych obozów ten w Gothcie, gdzie była fabryka Messerschmitta, najbardziej dał mi się we znaki. Obostrzenia były ogromne i nieludzko ciężka trzyzmianowa praca. W Gothcie stały 104 hale fabryczne, w każdej z nich od 6—12 bombowców. Mnie nauczono pracy młotem powietrznym. Niemiec wpychał mnie do kadłuba samolotu, aż na sam koniec, tuż przy ogonie. Od zewnątrz wkładano nity, ja zaś musiałem od środka przynitować je tymże młotem powietrznym. W środku, w ogonie, miejsca było mało, powietrza też, a nitować trzeba było i u góry i u dołu, na czas, w sposób taśmowy. Spóźnienie się uruchamiało system alarmowy i kończyło się otrzymaniem solidnego kopniaka.

Samoloty montowane były z twardej a zarazem bardzo lekkiej blachy, którą polscy jeńcy czyścili metalowymi szczotkami. Wielu robiło to znacznie skuteczniej niż przewidywały normy, przez co blacha stawała się cień­sza i łatwiejsza do przebicia przez amunicję. Po pewnym czasie kontrola techniczna wykryła nieprawidłowości i dywersyjna robota skończyła się publicznym powieszeniem sprawców. Kto odwracał wzrok, natychmiast bity był po głowie.

5 kwietnia 1945 roku nigdy nie zapomnę. Produkcja szła normalnym tokiem, nagle otwarły się wielkie wrota i wbiegli przezeń do środka niemieccy wartownicy rzucając za siebie broń. Za nimi Amerykanie, jakoś tak po kocie­mu, w swych butach na gumowych podeszwach. Rośli, dobrze zbudowani, niektórzy czarnoskórzy. Gdy nas dostrzegli kazali iść do baraków. Byliśmy wolni!

(1989)

Farciarz

Nazywam się Jarosław Kwiatkowski. Uczyłem się w studium wycho­wania fizycznego, ale kończyłem studium medyczne. Nie skończyłem, bo postanowiłem startować na prawo. Nie udało się. W związku z tym jestem po technikum mechanicznym, kierunek: aparatura kontrolno-pomiarowa i automatyka przemysłowa. Przez dziesięć miesięcy pracowałem w zakładach mięsnych w Czerniewicach. Byłem na etacie pracownika fizycznego, żeby zdobyć punkty na studia, ale pracowałem na stanowisku liczmana wagowego. W rzeczywistości byłem w biurze, gdyż jako jeden z niewielu pracowników, nie bałem się iść do głównego dyrektora i powiedzieć mu, że ja chcę podpis i to zaraz, a nie za trzy godziny, pojutrze, albo gdy skończy śniadanie. Do zakładów mięsnych poszedłem dlatego, iż kupiłem sobie psa z rodowodem i potrzebowałem mięso dla niego. Jeszcze pan się nie puka w czoło… i chce pytać dalej?

Że ma fart, szczęście, jest w czepku urodzony — słyszał już nie raz. Fakt, prawie zawsze wychodził na swoje. Ale tak naprawdę, to dopiero czeka na sukces. I jeżeli wierzyć horoskopom — na pewno go osiągnie, musi tylko konsekwentnie dążyć do postawionego przed sobą celu.

W szkole podstawowej dostał piątkę z plusem. Tak pięknie wydeklamował „Koncert Jankiela”, że nauczycielka powiedziała, iż stawiając piątkę, uczyni­łaby mu wielką krzywdę; wszak nawet piątka, piątce nie równa.

Bardzo chciał nauczyć się pływać na żaglówce, a tu kurs, całe pół roku czekania na patent. Szlag go trafiał, gdy musiał rysować żaglówki w zeszycie i wyobrażać sobie wiatr, który właśnie wieje z lewej burty. Doczekał się w końcu upragnionych papierów, a przede wszystkim wejścia do żaglówki.

— To był mój plus — mówi Jarek — że przed komisją egzaminacyjną, w prawidłowy sposób przepłynąłem określony odcinek, gdy tymczasem, obok mnie, przewróciły się trzy „Kadety”.

Był swego czasu Jarek jedynym we Włocławku i na pewno jednym z nie­wielu w Polsce potrafiących tańczyć break-dance. Nauczył tej sztuki kolegę i odtąd tworzyli już break-dance’owy duet. Znajomi, widząc łamaniec w ich wykonaniu, twierdzili, że wygląda to fatalnie… Jarek nie poddał się. W cztery miesiące później został wraz z kolegą mistrzem okręgu.

Pojechali do Poznania, by obejrzeć na żywo pierwszy finał telewizyjnych, „Przebojów Dwójki”. Z estrady „leciała” właśnie muzyka — w sam raz dobra na podkład do break-dance’a. Zaczęli tańczyć wśród publiczności. Zaraz po­wstał wokół nich spory krąg gapiów. Rozbiegane dotąd światła reflektorów, nagle skierowały się na tańczącą dwójkę. Przyuważył ją z reżyserki Wojciech

Pijanowski i wraz z Krzysztofem Szewczykiem zaprosili Jarka i jego kumpla do sylwestrowego „Jarmarku”.

Program występu, pamiętam, ułożyłem na lekcji „propy”. Muzykę dobraliśmy wieczorem w domu. Pierwszą i ostatnią próbę mieliśmy w… przedziale pociągu. Występ na Woronicza bardzo się podobał, ale my nie byliśmy zadowoleni. Musieliśmy tuż przed emisją zmienić nasz program, który jak cały zresztą „Jarmark”, był jedną wielką improwizacją. Ku mojemu zdziwieniu, gdy po „Jarmarku” znaleźliśmy się na Dworcu Centralnym, ktoś jednak podszedł do mnie i poprosił o autograf.

Jest Jarek harcerzem, jak mówi: z dziada-pradziada. Jego dziadek, Adrian Szeliga-Turczynowicz, był harcmistrzem Polski, komendantem włocławskich Szarych Szeregów, wydawcą konspiracyjnej gazetki, za kolportaż której zgi­nęła w Oświęcimiu ciotka Jarka — też harcerka.

— Mama jest członkiem ZHP, poza tym kilka ciotek, wujek — jakże ja mógłbym nie być harcerzem?

Objął drużynę starszoharcerską, gdy był uczniem technikum. W krótkim czasie uczynił z niej drużynę sztandarową w hufcu i włocławskiej Chorągwi ZHP. Zdobył z nią prawie wszystko, co było do zdobycia na najpoważniejszych harcerskich imprezach.

Dziś Jarek Kwiatkowski, o, pardon, st. kpr. Jarosław Kwiatkowski — jest w wojsku. Do armii nie chciał iść, bo, jak mówi: „Dlaczego miałby chcieć”? W pierwszym liście do domu napisał: „Czuję się tu jak na trochę przydługim harcerskim obozie, gdzie dyscyplina jakby nieco większa i tylko, bardziej do­kuczają buty”. Niemniej, już na początku służby założył sobie, że nie zmarnuje tych dwóch! at. Zaczął chodzić na halę sportową, ćwiczył — i jako pierwszy ze swojego rocznika — zdobył Złotą Wojskową Odznakę Sprawności Fizycznej. Wszedł w skład reprezentacji pułku na okręgową spartakiadę młodzieży.

Jarek, doświadczony harcerz, wkrótce został komendantem Wojskowego Kręgu Instruktorskiego w pułku. Pomocników w stopniu instruktora miał tylu, co palców u jednej ręki. Ciężko się pracowało, zwłaszcza że kadra bardziej wolała mieć w jednostce wyszkolonych żołnierzy niż harcerzy. Gdy Jarek ogłosił, że jest rajd i ma wziąć w nim udział 20 żołnierzy, którzy będą bez opieki żołnierza zawodowego przez trzy dni i dwie noce chodzić z plecakiem, w „moro”, a na dodatek zostaną na ten czas wyprowiantowani — niektórzy pukali się w głowę, inni wzięli to za przedwczesny primaaprilisowy żart. Większość, uznając sprawę za z góry przegraną, w ogóle nie brała sobie tego do głowy.

Dowódca kompanii powiedział mi, że odkąd służy w wojsku, czegoś takiego jeszcze nie widział. Ja zaś, jeśli nie chcę stracić tego, co mam na pago­nach, powinienem rajd wybić sobie z głowy. Nie, nie mogłem tego zrobić… Postawiłem na swoim, poruszyłem górę i dół i… pojechaliśmy na rajd.

Z rajdu, zorganizowanego z okazji 70-lecia odzyskania przez Polskę nie­podległości żołnierze powrócili nie tylko na czas, ale także z dyplomem. Na biurko dowódcy trafił list pochwalny.

To, co wymyślił Kwiatkowski następnym razem, zwłaszcza w oczach starszych oficerów, zakrawało na rewolucję w armii. Bal rezerwisty?! Impreza całodobowa?! Na terenie wojskowym?! Z dowolnie wybranymi przez żoł­nierzy dziewczynami?! Z jedzeniem?!

Czy już wam, Kwiatkowski, zupełnie odbiło?! Może jeszcze chcieliby­ście, żeby znalazł się alkohol na stołach? — słyszał Jarek, pukając z prośbą o pomoc do różnych drzwi.

Skoro w ten sposób się nie dało, postanowił wyczekać na bardziej odpowiedni moment i wtedy ruszyć do ataku. Stało się to podczas bardzo poważnej pułkowej narady. Tam, zaskoczonemu i jakby przypartemu do muru dowództwu, nie wypadało już powiedzieć: „nie”. Zgoda więc była, ale na drodze od pomysłu do przemysłu czekało na Jarka tysiące problemów. Z pierwotnych wyliczeń Kwiatkowskiego wynikało, że, by sfinansować imprezę, każdy żołnierz musiałby wydać z własnej kieszeni około 3 tysiące złotych. Skąd miałby je wziąć? Z tego skromnego żołdu?

Wiedziałem, że to, co robię zakrawa na bezczelność, nie mówiąc już o tym, że nie mieści się w regulaminach. Gdy dowódca pułku znalazł się w kantynie, podszedłem do jego stolika i zapytałem wprost, czy nie dysponuje jakimś kontem, z którego pomógłby nam sfinansować bal rezerwistów? Dowódca bez chwili wahania odpowiedział: „Myślę, że da się to załatwić”.

Za to w klubie garnizonowym problemy i obawy, że żołnierze potłuką naczynia, kto pokryje szkody? Kto posprząta? Kto poda jedzenie? Sztućce musiał Jarek pożyczać, po kilkanaście sztuk, u szefów pododdziałów, gdyż w bufecie obawiano się, że poginą. Gdy zaś wystąpił z wnioskiem, że każdy żołnierz — uczestnik balu będzie mógł mieć przy sobie przepustkę jednorazową od godziny 12 w piątek do 15 w sobotę, by móc dziewczynę przyprowadzić i odprowadzić do domu — niektórzy przełożeni uznali to za skandal. „Przecież będziemy mieć pełną dyżurkę zatrzymanych, pijanych żołnierzy!” — krzyczano. W końcu jednak przepustki zostały wypisane.

Bal był wspaniały. Dowództwo i klub garnizonowy — z własnej inicjatywy chcą zrobić następne. Nic się nie rozbiło, nic nie zginęło, nikt się nie upił. Sprzątaczka, nie dość, że miała wyfroterowaną podłogę, to jeszcze stoły przy­gotowane do uroczystości weselnej. Jarek, wbrew wcześniejszym obawom, z funduszy rozliczył się co do grosza.

Moje plany? Ja chciałbym dużo podróżować po świecie. Zdaję sobie sprawę, że to tylko marzenia. Chyba słusznie powiedział kiedyś poeta: „Chcia­łoby się wielkie rzeczy, a tu rzeczywistość skrzeczy…

(1989)

Franek

O tym, że fryzjer w toruńskiej Wyższej Szkole Wojsk Rakietowych i Artylerii nazywa się Franciszek Wódecki, wie może komendant szkoły, kwatermistrz i paru innych oficerów ze sztabu. Dla większości jest on po prostu Frankiem. Nikt w szkole nie powie: „idę do fryzjera”. Mówi się: „idę do Franka” — i każdy wie o kogo chodzi. Tak jest od dwudziestu z górą lat…

Jak strzyżemy?

Nie za wysoko. Tylko nożyczkami — próbuję wyjaśnić panu Frankowi, żeby zbytnio nie ingerował w moją mocno przerzedzoną czuprynę.

Znaczy wyrównać, zcieniować? — Franek trafia w samo sedno moich intencji.

Słyszałem, że już od dwudziestu lat strzyże pan w tej szkole — staram się wciągnąć Franka w rozmowę, pobudzić do wspomnień.

Ano strzygę — kwituje jednym zdaniem pan Franek. Ja nie daję jednak za wygraną.

Pamiętał chociaż ktoś o tym jubileuszu?

Starzy klienci może i pamiętali, ale ci młodzi, to nie. Zresztą, dziś nie czas na jubileusze. Sam też nie mam go za wiele. Praca, praca i jeszcze raz praca. Urlopy to na raty zawsze biorę.

Z Franka w młodości był taki wyskrobek. Chuderlak biedny. Fizycznych zawodów nikt więc w rodzinie do niego nie przymierzał. Krawcem będzie — mówiło się najczęściej — albo fryzjerem. Franek bardziej na fryzjerstwo leciał, to i trafił na naukę w prywatne ręce, do majstra, który zaprzysiągł sobie, że zrobi z niego fryzjera z prawdziwego zdarzenia.

W pięćdziesiątym pierwszym znalazł się Franek w Toruniu, gdzie jako wy­uczony czeladnik rozpoczął zawodową pracę. Z biegiem lat zmieniał zakłady fryzjerskie, bo taka była moda i niepisane prawo. W jednym z nich był nawet kierownikiem. Do „OSY”, jak nazywało się popularnie toruńską szkołę artyle­rii — zaglądał popołudniami, na zasadzie „fryzjera dochodzącego”. W 1968 roku komenda szkoły zaproponowała, by przyszedł na stałe — wziął zakład na własne rozliczenie ze spółdzielnią. Franek zgodził się i przez dziesięć lat prowadził w szkole zakład spółdzielczy. W 1978 r. interes przejęła WCH.

Trochę na tym straciłem. Ale mi od razu coś tam naobiecywali, tak, że zostałem. Zresztą nie mógłbym inaczej. Zżyłem się z wojskiem. Syna mam wojskowego, zięcia, żona kopę lat w wojsku pracuje… Wychowało się przez te lata kilkanaście pokoleń podchorążych i żołnierzy. Jak kiedyś pójdę na eme­ryturę, to może pamiętnik zacznę pisać. Na poligony się jeździło, na defilady do Warszawy, do Chełma na jubileuszową promocję. Wszędzie fryzjer tam był. A ilu generałów strzygłem, to na palcach obu rąk nie zliczysz. Wszyscy dowódcy artylerii przez mój zakład się przewinęli, inspekcje nie inspekcje. Trzech komendantów szkoły przeżyłem. Ostatnio był na promocji generał Żak, to się specjalnie do mnie przyszedł ostrzyc.

Przez te dwadzieścia lat dużo zmieniło się w sztuce strzyżenia. Pan Franek opowiada, że kiedyś ciachało się na dziesięć palców od ucha, a i tak przełożeni próbowali tę miarę „udokładnić” do góry. Dziś maszynki rzadko się używa. Podchorąży — mówi Franek — chodzi ostrzyżony jak laluś. Sam komendant nie pozwala strzyc zbyt krótko.

Ja tam zawsze i tak kierowałem się swoim zdaniem — dodaje.

Fryzjer — mówię do pana Franka — to jeden z nielicznych zawodów, których kryzys nie dosięgnie. Włosy ciągle rosną i trzeba je ścinać, więc na brak roboty narzekać nie można.

To i racja — zgadza się Franek — tylko po mojemu, szkoła powinna mieć dla mnie etat. Praca z pośrednictwem WCH, to żaden interes. Przez te dwadzieścia lat mój pracodawca nie wpadł na to, żeby o coś na pierś mi się wystarać…

Lekarze już kilkakrotnie wysyłali Franka na emeryturę, bo serduszko już nie takie jak u młodzieniaszka, ale Franek mówi, że w domu, bez pracy, chyba by nie wytrzymał. Klient ciągnie, a tego w mundurze naprawdę można polubić.

U pana Franka można śmiało zasnąć i być zupełnie spokojnym, że Franio roboty me spartoli. Po tylu latach wie bowiem doskonale, jak klientowi dogodzić. Jednego tylko żałuje, że co niektórym włosków przyczynić nie może…

Był swego czasu zastępca komendanta, płk Miętus — wspomina Franek. — On jedyny się u mnie nie strzygł. Panie Franku, mówił, żałuję, że nie skorzystam z pana usług, ale sam pan widzi, jak ja wyglądam… Ja klienta wyczuwam — zmienia temat pan Franek.

Gdy mi mówi, jak chce być ostrzyżony, ale nie bardzo może się wysłowić, tnę od siebie. Próbuję fryzurę do twarzy, do głowy. Nie ma chyba takiego, który wyszedłby ode mnie niezadowolony.

Jest pan Franek jedną z pierwszych osób, z którymi styka się przyszły podchorąży, kadet i żołnierz służby zasadniczej. Podtrzymuje Franio na duchu tych najbardziej wystraszonych, czasem da „cynk”, jak tam jest w pododdziale, co lubi szef i jaki jest dowódca. Od Franka wychodzą chłopaki bez czupryny, ale i bez kompleksów, które przynieśli ze sobą zza bramy.

Nie darmo mówi się o panu Franku, że jest chodzącą historią szkoły, giełdą, wyrocznią itp. Gdzie jak gdzie, ale właśnie u pana Franka najprędzej o informacje z pierwszej ręki, co się w szkole dzieje, jakie są nastroje.

A pewnie że tak! — twierdzi pan Franek.

Tu pełno ludzi zawsze siedzi. Kadra nie kadra, rozmawiają — zawsze coś w ucho wpadnie.

I żeby udowodnić, jakie ma możliwości dodaje:

Już dziś wiem, że jedna osoba dostanie na święto WP pełnego pułkownika. Nie powiem kto, ale mógłbym w tej chwili iść mu pogratulować.

Żołnierze służby zasadniczej czasami też mogą liczyć na Franka.

Przyjdzie taki jeden z drugim i żali się na fotelu, że już dawno w domu nie był, to jak takiemu nie pomóc? Spotkam szefa, to mu zaraz w ucho napluję: Stachu! Był u mnie taki-owaki, daj mu przepustkę! Niech pojedzie do dziewuchy. To taki fajny chłopak… I żeby wzmocnić efekt dodaję, że okno mu umył, czy w czymś tam pomógł. No i taki-owaki jedzie.

Klienci pana Franka wiedzą, że z nim można podzielić się wszystkim. Radościami i troskami.

Jak mi taki żołnierzyk mówi, że go dziewucha rzuciła — zaraz go pocieszam:

Chłopcze, mówię, nie pierwsza to i nie ostatnia. Ty masz 20 lat i sobie dziewczyny nie poszukasz? Wyjdź no tylko na miasto, a zaraz ci się humor poprawi. Tylko brać i wybierać. I chłopakowi lżej na sercu. Gdy się poskarżą na jakiegoś dowódcę — walę mu wprost, żeby tak chłopaków nie cisnął. Czasami skutkuje.

Największe marzenia Franka? Żeby zdrowie pozwoliło jak najdłużej pracować.

Zdrowia — mówi — i ostrych nożyczek. Czegóż mi więcej do szczęścia potrzeba!?

(1989)

Janosik

O pododdziale saperów mówi się, że jest najgorszy w jednostce. Na rozprowadzeniu, saperów wytyka się palcami. Żołnierze oburzają się, bo do pracy lepszych od nich nie ma. Świątek, piątek, czas wolny — nieważne. Jest rozkaz — robią co do nich należy. Trudno się pozbyć krzywdzącej etykietki, zwłaszcza, że jest w tym pododdziale on — szer. Dariusz Król — żołnierz, który jeszcze nikomu w jednostce z czymś pozytywnym się nie skojarzył.

Mówią koledzy z pododdziału:

Jego to i sztab nawet nie rusza. Nie chcą z nim rozmawiać, bo wiedzą co z niego za człowiek.

Nikt nie jest mu w stanie przemówić do rozumu. Taki widać ma cha­rakter i pewnie już się nie zmieni.

Obierze swoją drogę, to żadna siła go nie zawróci.

Wszystkich w pododdziale można „utemperować”, a jego żadne kary nie ruszają.

Szef pododdziału st. sierż. Ryszard Bińkowski wspomina, że Król zaczął pokazywać w okresie szkolenia podstawowego przysłowiowe rogi. Był jed­nym z niewielu żołnierzy, z którym trudno było wejść w kontakt. Niemniej zdołał zapisać na swym koncie dwa wyróżnienia: za duże zaangażowanie podczas prac gospodarczych i szkoleniowo-produkcyjnych. Dostał urlop krótkoterminowy. Widać zbyt krótki jak dla niego, bowiem przedłużył go sobie samowolnie, za co otrzymał 12 dni aresztu w zawieszeniu. Od tej pory rozwiązał się worek z karami…

Miał długie ręce — przypominają początki „kariery” Króla jego koledzy z pododdziału. Raz po raz coś ginęło. Gdy podejrzenia zaczęły coraz częściej padać na Króla — przestał kraść swoim — przeniósł się do innych pododdziałów. Najczęściej „przyklejały”, mu się do rąk pasy skórzane, rękawiczki, niezbędniki. Był na swój sposób w porządku. Zabierał tym, którzy mieli więcej — sprze­dawał taniej tym, którym brakowało. Wystarczyło tylko złożyć zamówienie. Taki był z niego Janosik.

Na poligonie nie mieli chłopcy radia. Szast — prast i znalazło się. Skąd? Oczywiście, że Janosik załatwił. Kradzieże uchodziły mu na sucho. Nikt go nie złapał za rękę. Nie było dowodów — jedynie przypuszczenia. Janosik zapytany, skąd daną rzecz ma — zaklinał się, że jest jego własnością — i co można mu było zrobić?

O wiele bardziej znany jest w jednostce z działalności alkoholowej. Jeszcze gdy mieszkałem z nim w internacie zauważyłem, że miał pociąg do alkoholu. Wychodził kiedy chciał i zawsze wracał ze skombinowaną błyska­wicznie wódką lub nietrzeźwy — mówi żołnierz z pododdziału Janosika. W jednostce postępował tak samo. Mimo nadzoru kadry — potrafił czmychnąć i po kilkunastu minutach wrócić podpity — opowiada szef pododdziału. Uda­wała mu się ta sztuczka nawet wtedy, gdy był pilnowany przez dowódców drużyn. Miał swój styl — dodają koledzy — znikał na krótką chwile, pojawił się podpity w pododdziale, pokręcił się, zrobił wrażenie i już go nie było. Nieraz obiecywał. że wyskakuje tylko na godzinkę, a potem przywożono go z „zatrzymanki” nad ranem. Pijanego. Trzeźwiał i dziwił się, dlaczego został przymknięty, albo dlaczego nie może wyjeżdżać do domu.

Mając dwadzieścia dni do odsiadki — wyjechał. Chłopcy mówią, że stało się tak dlatego, że miał plecy… Koledzy widzieli, co się dzieje, burzyli się. Gdy jednak zaczął działać na szkodę całej jednostki — wzięto się za niego ostrzej. Za nieregulaminowe zachowanie się podczas urlopu dostał 10 dni aresztu. Za nieprzestrzeganie porzadku dnia — 10 dni ZOMZ-u. Za wprowadzenie w błąd przełożonych i starszych oraz aroganckie odnoszenie się do innych — 10 dni aresztu. Za samowolne oddalenie się — 14 dni aresztu. Za to samo wykroczenie i upojenie alkoholem — 2 miesiące oddziału dyscyplinarnego.

Wrócił stamtąd dziabnięty — wspominają koledzy. Nic się nie zmienił. Wręcz przeciwnie — postanowił odrobić zaległości. Za kolejne samowolne oddalenie pozbawiono go urlopu za drugi rok służby. Za następne dostał 12 dni aresztu.

Mówiliśmy mu, żeby przestał, że przez niego nie możemy wyjeżdżać do domów. Nas, jak i nasze prośby, traktował jak powietrze.

Co mogliśmy zrobić, skoro on potrafił stawać przed szykiem jednostki; udawał skruszonego, a wieczorem znów był pijany.

Sugerowaliśmy, żeby go przenieść do innego pododdziału, do innej jednostki. Nie zrobiono tego. Musieliśmy więc cierpieć przez niego, jak by to była nasza wina, że on jest taki. Przecież nie szliśmy z nim do wojska. Każdy szedł sam, a teraz wszyscy wspólnie jesteśmy karani za tę czarną owcę.

Na niego kary nie robią najmniejszego wrażenia. Nawet ręcznie trudno by mu było cokolwiek wytłumaczyć. Nie, nie próbowaliśmy. Prokurator nie będzie pytał za co mu wlaliśmy, tylko stwierdzi fakt.

Po pijaku mówił dużo. Najpierw nadawał na siebie, później na kolegów. Opowiadał skąd bierze alkohol, co koledzy mają za uszami. Dowódcy chcieli — wiedzieli. Koledzy zaś dali sobie z Janosikiem spokój. Odcięli się od niego. Bali się, że za jego przyczyną mogą podpaść u dowódców. Wychować już go nie wychowamy — mówili — więc po co mieliśmy się narażać. Może jakoś do wiosny wytrzymamy.

Wystarczy spojrzeć na twarz Króla, żeby przekonać się, co to za czło­wiek.

Janosik najpierw stara się wszystkiemu zaprzeczyć, widząc jednak, że kłamstwem nic nie wskóra, zgadza się ze wszystkim, co mu się zarzuca.

Mam chorego na serce ojca — mówi. — Bez mojej pomocy jest bezradny. Chciałem do niego pojechać. Dowódcy nawet nie chcieli o tym słyszeć. „Nie mamy o czym mówić — jesteś karany — nie pojedziesz”. Innej odpowiedzi u nich jeszcze nie usłyszałem. Zacząłem topić smutek w alkoholu. Nikt się nawet nie zastanowił, nie próbował zrozumieć, dlaczego tak postępuję.

Zupełnie odmiennego zdania jest szef pododdziału:

Nieraz, szczerze, tak po męsku rozmawiałem z Królem. Próbowałem podać mu pomocną dłoń. Pamiętam dokładnie — w środę obiecałem Królowi, że na pewno wyjedzie, bez względu na jego bagaż. Przyszedł piątek, słyszę: Król pijany. Jak więc mogliśmy mu zaufać?

Nie wiem, nie umiem wytłumaczyć swojego postępowania. Janosik spuszcza nisko głowę. Po chwili milczenia dodaje:

Głupota do głowy dochodziła. Za dużo było alkoholu. Chłopaki mówili, żebym przestał, mówili dowódcy. Ojciec pisał, żebym skończył z głupotami. Po ostatniej rozmowie z kolegami doszedłem do wniosku, że czas najwyższy. Mam teraz dwa miesiące dosługi. Po wyjściu mogą mi odwiesić te dwa lata. które sąd zawiesił na pięć. Nie mam słodkiego życia…

Mówi pełniący od grudnia ubiegłego roku funkcję dowódcy pododdziału ppor. Sławomir Albinowski:

W pierwszej rozmowie z kolektywem obiecałem, że to co było, dla mnie się nie liczy. Liczy się to, co będzie. Obietnica ta dotyczyła także szer. Króla. Powiedziałem mu, żeby czuł się tak, jakby miał czystą kartę kar. Jeżeli pokaże, że stać go na poprawę — wyjedzie. Wiem, że wcześniej miał ostrą rozmowę z kolegami, którzy zagrozili mu konsekwencjami. Jak dotąd — a upłynęło trochę czasu — Król jeszcze nie podpadł. Pochwaliłem go przed pododdziałem. Powiedziałem: oby tak dalej!

Szef pododdziału patrzy sceptycznie na tę poprawę. Zbyt długo służy w wojsku, żeby dać wiarę obietnicom żołnierzy tego pokroju, co Król. Twierdzi, że prędzej czy później chłopak pęknie…

(1989)

Koszarówki

Czy ktoś zapytał się żołnierzy, jak sobie radzą z brakiem pań? Dotychczaso­wa atmosfera służby podporządkowana jest pruderyjnym poglądom. Kadra nie próbuje przełamywać barier, wychodzić naprzeciw spraw będących zwy­kle tematem rozmów po capstrzyku. A przecież do wojska trafiają młodzi 19—20-letni mężczyźni, którzy wkraczają dopiero w świat dotąd zakazany, gdy zaczynają stawiać pierwsze kroki w życiu erotycznym. Wzajemne przeka­zywanie sobie doświadczeń między żołnierzami, niestety, nie zawsze odbywa się tak, jak odbywać się powinno.

Należy dziś mówić głośno i pisać otwarcie nawet o intymnych zaka­markach naszego życia. Najwyższy czas przestać udawać, że wszystko jest w porządku, tam gdzie aż kipi od brudu i fałszu — mówię.

Panie redaktorze — oficer kieruje mój wzrok gdzieś w dal. Tam, za tymi drzewami, o, jak ten sklep — kiedyś, dawno temu, był burdel garnizonowy… I komu to przeszkadzało…?

Symbolem miejsca, gdzie świadczy się miłość, jeszcze ciągle funkcjonują­cym, jest dom z czerwoną latarnią nad wejściem. Symbol ten przywędrował z zachodnich stanów USA, gdzie w obozach robotników budujących kolej, przebywało wiele prostytutek. Korzystający z ich usług wieszali na zewnątrz namiotu czerwoną latarnię sygnalizacyjną, aby dyspozytor kolei łatwo mógł ich w razie nagłej potrzeby znaleźć…

O takich dziewczynach, które przychodzą pod płot jednostki, żołnierze najczęściej mówią: mewki lub koszarówki.

Waldek, Rysiek, Zdzichu, Bodzio, Zenek i Jurek — obiecują opowiedzieć wszystko, co i jak. Szczerze. W końcu nie mają nic do stracenia. Są żołnierzami dosługującymi. Przez te dwa lata z hakiem niejedno już widzieli.

Oczywiście, że są dziewczyny, które szukają szczęścia u żołnierzy — mówią.

Niektóre nawet wyspecjalizowały się tylko w ich obsługiwaniu. Wiedzą, że jeden z drugim niewyżyty, więc na wszystko się zgodzi, żeby tylko przyszła. Nie ma chyba takiego, który by odmówił.

Chodzą, kręcą się pod ty płotem. Zwykle dwie lub trzy. Odstawiają śmichy-chichy, to się o godzinę zapytają, albo o papierosa poproszą. Tylko czekają na to, żeby żołnierz wdał się w rozmowę.

Kiedyś miałem jedenasty posterunek. Przychodziła taka po trzydziestce. Facetka strasznie zniszczona. W męskiej marynarce, takiej wytartej chodziła. Z kwiatkiem wyrwanym z klombu w kieszonce. Zdawałem wtedy swój poste­runek. Później, gdy zapytałem kumpla, czy była ta ślicznotka, to on normalnie strach miał w oczach. Chciał, uciekać przed nią.

Ale niektóre są ładne, zgrabne dziewczyny. Nie wiadomo, czy nieszczę­śliwe, czy życie je tak ustawiło, że robią to z żołnierzami.

Jedna z drugą jedzie na gościnne występy, znaczy na naukę do obcego miasta, i tu spokojnie może używać sobie do woli. U siebie pewnie by się wstydziła z żołnierzem, ale tu… Przecież nikt jej nie zna.

Była tu kiedyś taka małolata. Szesnaście może miała. Przychodziła pod posterunek i pytała prowokująco: „Co? Napaliłeś się na mnie?” Albo odpo­wiadała: „Dzisiaj nie mogę, bo mam ciotę”

Przeważnie robi się to poza jednostką, ale gdy nie ma innego wyj­ścia…

Jak ktoś ma jakąś fuchę w klubie, WAK-u — to jest gość. Czasami udo­stępni swoją kapciorę.

To już zanika, ale jeszcze niedawno żołnierz wychodził, gigant taki. Miał tu miejscową dziewuchę. Chłopakom powiedział otwarcie: „Chcecie ją, to stawiacie mi flaszkę i jest wasza!” Każdy myślał, że to bajer, tak, że nikt tego nie kupił.

Adresy się zostawia, albo ostatni raz idzie się z kumplem. Oczywiście taki musi sobie na to najpierw zasłużyć. Byle kogo się nie bierze.

Są dziewczyny, które same dyktują warunki miłości. Jedna taka, to było jeszcze za „starej wiosny”, to się przez płot oddawała..

Czy nie boją się, że mogą coś złapać, wpadki. Tyle się dziś mówi o AIDS.

Kto się wtedy nad tym zastanawia. Każdy myśli tylko, żeby się wyłado­wać, chociaż czasem nie zaszkodzi spytać.

W cywilu zostawili dziewczyny, nawet żony. Czy czasami nie odzywa się w nich sumienie?

Oj, odzywa się mówią ze skruszonymi minami, po czym, jak gdyby nigdy nic, dodają: — Ale tylko przez chwilę. Każdy tłumaczy się przed samym sobą; że jakoś tam będzie. Gdyby jednak coś się przytrafiło, to… byłaby ciężka sprawa.

Najczęstszym miejscem wypadowym dla Waldka, Ryśka, Zdzicha, Bog­dana, Zenka i Jurka jest znajdujący się w pobliżu jednostki hotel robotniczy, a w nim „pogotowie seksualne” w osobach: Danki, Aśki, Ewki i Renaty. Zna je, poza wymienionymi chłopakami, chyba kompania miejscowego wojska. Wystarczy stanąć pod oknami hotelu, zagwizdać, a one już wychylają się przez okno — twierdzą żołnierze. Chwilę potem meldują się w otwartych drzwiach. To bardzo pojętne dziewczyny. Wiedzą czego chcą. Wiedzą też, że żołnierzyk, który przynosi flaszkę, nie przychodzi do nich, żeby ją tylko opróżnić, a potem patrzeć w oczy, albo czytać wspólnie gazetę. U nich szybko przechodzi się do konkretów.

Waldek i Zenek oferują mi swoją pomoc w skontaktowaniu się z dziewczy­nami. Ryzykują. Nie po raz pierwszy i ostatni…

W drzwiach hotelowych prawie zderzam się z dwiema jego mieszkan­kami. Od Waldka i Zenka dowiaduję się, że to były właśnie Aśka i Renata. Chłopcy coś tłumaczą dziewczynom. Niewiele zdziałali. Panienki nie są skore do udzielania wywiadów. Renata tłumaczy, że nie ma czasu, bo umówiła się z koleżanką, i znika. Aśka natomiast, jakby powoli dawała się przekonać. W każdym razie sprawia wrażenie takiej, co to chciałaby, a boi się.

Drzwi do pokoju 203 otwiera ubrana w szlafrok dwudziestolatka. W pierwszej chwili nie poznaję w niej Renaty. Szata zmienia człowieka. Siadamy na łóżkach naprzeciw siebie. Renata grzecznie odpowiada na każde pytanie.

Znam wielu chłopaków z jednostki. Tych dwóch z dołu też. Nie zawsze ich lubię. Nie tylko oni, ale prawie wszyscy chłopacy się narzucają. Przychodzą pod okna i gwiżdżą. Myśmy im powiedziały, że nam to nie pasuje i nie chcemy ich tu w ogóle widzieć. Na kompanii chłopacy się znają. Jeden przychodzi i chociaż nic nie było, rozpowiada kumplom niestworzone rzeczy. Potem taka opinia o dziewczynie rozchodzi się na całą jednostkę. My nie życzymy sobie, żeby oni tu przychodzili. Siadają, potem łapią za rękę, nogę, podszczypują, obejmują — mimo iż my tego me chcemy. Mówi się im raz, drugi, trzeci, a oni nic sobie z tego nie robią. Każda z nas ma swojego chłopaka, z którym myśli się ohajtać — i my nie chcemy, żeby do nich doszły słuchy, że byłyśmy z kimś innym.

Mimo, iż zbliża się pora ciszy nocnej, ani Aśki, ani pozostałych koleżanek z pokoju nie widać. Rozmawiam z portierem.

Dziewczyny z pokoju 203 — mówi — są bardzo frywolne, no i szczegól­nie upodobały sobie żołnierzy. One mają… nie wiem jak to nazwać — pociąg do żołnierzy. Przychodzą, wielu ich przychodzi, i nie powiem, żeby to byli ci sami.

Właśnie wraca Aśka i jej koleżanki z pokoju. Mówię, że portier uważa, iż dziewczyny źle się prowadzą. Pierwsza reaguje Aśka. Ma wypite i nie liczy się ze słowami.

Jeszcze dzisiaj się do dziadka przejdę. On normalnie uważa nas za k… Jak Boga kocham, zejdę do niego zaraz i go op… A ty — uśmiecha się przymilnie, próbując usiąść na moich kolanach — czy też tak źle o nas myślisz?

Aśka sięga po papierosa i zbiega do portierni. Wszczyna awanturę.

Jeżeli pan uważa nas za dziewczyny lekkich obyczajów — mówi do por­tiera — to niestety, ale my takie nie jesteśmy i wypraszamy to sobie!

Czyżbym nie miał racji? — pyta tamten — Dlaczego do innych dziewcząt w hotelu nie przychodzi pierwszy lepszy żołnierz? Jakim to cudem trafia właśnie do waszego pokoju? Czy to jest gdzieś ogłoszone, plakaty wiszą, że żołnierze mają akurat do waszego pokoju iść? Nie wiem, o co pani ma do mnie pretensje?!

Ja nie mam do pana pretensji — pokornieje Aśka. — Tylko uważam, że po­winien pan wpuszczać jedynie te osoby, których nazwisko ma pan na kartce.

Rezygnuje z dalszej dyskusji, gdyż portier kończy swój wywód stwierdze­niem, iż zła opinia krążąca o dziewczynach, jest tylko i wyłącznie ich winą.

W pokoju Aśka zdaje koleżankom relacje z rozmowy z portierem. W tym czasie pytam Dankę, co o tym wszystkim sądzi?

To jest jeden wielki burdel! — Danka macha z rezygnacją ręką i trzaskając drzwiami wychodzi z pokoju.

Miss ma „zgryz”

Ilekroć Milena Witkowska patrzy na plakaty informujące o eliminacjach do konkursu o tytuł Miss Polonia, a potem przygląda się prezentacji dziew­cząt — tylekroć przypomina sobie „swoje wybory”. Może teraz miałaby więcej szans? Chyba nie, bo wybory są coraz mniej sprawiedliwe. Poza tym zakuli­sowe machlojki psują opinię o konkursie i jego uczestniczkach. Gdyby miała jeszcze raz stanąć w konkursowe szranki, musiałaby się najpierw poważnie zastanowić.

Zdecydowałam się w ostatniej chwili. Oprócz dwóch koleżanek z klasy, nikt nie wiedział, że będę startowała. Zresztą jedną z nich także namówi­łam do udziału — żeby mi było raźniej. „Co nam szkodzi spróbować — mówi­łam — przecież nie mamy nic do stracenia…” Jak chyba każda dziewczyna, podejmując tę decyzję, miałam nadzieję, że coś się w moim życiu zmieni, że przeżyję coś zupełnie nowego, jakąś życiową przygodę. Coś, co w moim przypadku — wówczas dziewczyny z klasy maturalnej — będzie odskocznią od szkoły, klasówek i czekającego mnie egzaminu dojrzałości.

Rodzice i były chłopak o moim udziale w eliminacjach dowiedzieli się ostatni. Uważałam, że będzie ciekawiej, gdy ich wszystkich zaskoczę. Tym­czasem ojciec nie był zbytnio zadowolony. „Teraz najważniejsza jest szkoła, zdanie matury” — mówił. Radził, żebym dała sobie spokój z tym konkursem, bo jeszcze może mi to zaszkodzić w zdaniu matury. Słuchałam tego jednym uchem, a drugim wypuszczałam. Nic już nie było w stanie odwieść mnie od powziętej decyzji, zwłaszcza że mama radziła jednak spróbować. Chłopak dowiedział się o wszystkim dzień przed eliminacjami, tak więc nie miał nic do gadania.

Eliminacje odbywały się w KMPiK-u — firmie kierowanej przez mojego ojca, który jako jedyny z jurorów… nie przyznał mi ani jednego punktu. Byłam trochę na niego zła. Całe szczęście, że przypadkowo zasłyszałam w autobusie rozmowę dwóch młodych dziewcząt, które dyskutując o obejrzanej w KMPiK-u wystawie fotograficznej z eliminacji, powiedziały: „… Ta córka dyrektora, to naprawdę bardzo ładna dziewczyna. Ona powinna zostać „misską”. Złość na ojca natychmiast mi przeszła, bo poczułam się wtedy najszczęśliwszą dziewczyną na świecie.

Znalazłam się w gronie osiemnastu uczestniczek konkursu o miano Miss Kujaw. Nie myślałam o nim za dużo. Miałam wtedy poważniejszy problem na głowie — maturę. W przeciwieństwie do moich koleżanek — rywalek, nie uganiałam się za kreacjami, pewexowskimi kosmetykami. Jedyne, co uczy­niłam, to poszłam do fryzjera, by spróbować coś zrobić z moimi prostymi, długimi włosami. Wysiedziałam się tam blisko cztery godziny. Myślałam, że oszaleję ze złości gdy po pół godziny, zaraz po przyjeździe do domu, fryzura zupełnie oklapła. Nie przesiadywałam godzinami przed lustrem, nie uczyłam się chodzenia na szpilkach, ani kręcenia pośladkami. Może i szkoda… Przy­gotowałam tylko tekst, który trzeba było wygłosić przed publicznością: kilka słów o sobie, o zainteresowaniach.

Wybory Miss Kujaw odbywały się w niedzielne popołudnie. Przyszłyśmy do WDK około dwunastej. W garderobie czekały już na nas fryzjerki. Kosme­tyczki dawały ostatnie wskazówki, jak się malować. Dziewczyny robiły się na bóstwa. Jedna patrzyła na drugą, czy przypadkiem nie wygląda lepiej, nie ma lepszych ciuchów. Zdenerwowanie w miarę upływu czasu narastało do tego stopnia, że autentyczna wściekłość ogarniała dziewczyny, a to z powodu odwijającego się loczka, czy nawet dostrzeżonej na policzku rzęsy. Mimo to, atmosfera była bardzo koleżeńska. Nawet pożyczałyśmy sobie nawzajem kostiumy. Tyle, że ja z minuty na minutę coraz poważniej zastanawiałam się nad tym, co tutaj robię. W pewnej chwili miałam nawet zamiar wycofać się z konkursu. Wydawało mi się, że po umalowaniu wszystkie dziewczyny urodą biją mnie na głowę.

Pierwsze wejście na scenę. Strój sportowy. Miałam numer czwarty i wyćwiczone co do milimetra, gdzie zrobić obrót, gdzie ukłon. Byłam tak bardzo stremowana, że z trudem dostrzegałam koniec sceny, nie mówiąc o reakcjach widowni. Dopiero gdy kątem oka dostrzegłam w pierwszym rzędzie dobrą znajomą mojej mamy, ściskającą kciuki za moje powodzenie — poczułam się pewniej.

Ta znajoma to czysty przypadek. Chyba jako jedna z niewielu uczestniczek nie miałam na widowni „swoich ludzi”. Niektóre dziewczyny przyszły z liczną rzeszą klakierów i krzykaczy, którzy zajmowali się robieniem jak największego szumu wokół nich, a tym samym windowaniem w górę ich pozycji. Jak się później oka­zało, miało to kolosalny wpływ na końcowy rezultat konkursu. Uświadomiłam sobie, że nie wszystko jest w porządku. Umocniłam się w tym przekonaniu jeszcze bardziej, gdy zauważyłam za kulisami jakichś mężczyzn, szepczący coś do niektórych dziewcząt, dziennikarza kierującego się do wybranej osoby, pozostałe zbywając banalnymi pytaniami.

Kolejne wejście: w strojach kąpielowych. Jako najmłodsza w gronie dziewcząt, bardzo się wstydziłam. Jaka byłam szczęśliwa, że stoję w drugim rzędzie. Ale najtrudniejsze było przede mną: wejście w stroju wieczorowym i przedstawienie się publiczności.

Uważnie przysłuchiwałam się co mówią poprzedniczki. Starałam się by mój tekst był lekki, humorystyczny. Pamiętam, że zaczynał się od słów: „Uro­dziłam się w chwili, kiedy słońce swoją obecnością zaszczycało znak Raka…” Potem było kilka słów o zainteresowaniach, a więc o czynnym uprawianiu sportu, grze na gitarze, śpiewaniu, czytaniu poezji, tańczeniu w Zespole Pieśni i Tańca „Kujawy”.

Wreszcie ogłoszono werdykt. Ku mojemu i nie tylko mojemu zdziwie­niu Miss Kujaw została Dorota. Ja zostałam czwartą wicemiss. Pojechałam do Bydgoszczy na konkurs o miano Miss Pomorza i Kujaw. Miałyśmy mało czasu, by zgrać się z dziewczętami — laureatkami konkursu o Miss Pomorza. Ćwiczyłyśmy więc do upadłego, z krótką przerwą na obiad, który musiałyśmy sobie zapewnić we własnym zakresie.

Na przeglądzie w Bydgoszczy nie zauważyłam rewelacyjnych dziewczyn. Owszem, było kilka naprawdę ładnych, ale wice-misskami zostały te średnie. No i ta atmosfera… Kilka dziewczyn było podpitych. Za kulisami kręciło się coraz więcej panów z niedwuznacznymi propozycjami, które miały dziew­czynom ułatwić drogę do najważniejszej korony — Miss Polonii. Ci faceci traktowali nas, jak byśmy były dziewczynami lekkich obyczajów. To było potwornie upokarzające.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 141.74