Przedmowa
Dla tych, którzy mieli już styczność z Imperium przedmowa będzie zbędna. Jeśli poprzednia część wzbudziła choćby drżenie waszej ciekawości, wprowadzenie będzie niepotrzebne. Słowa wyjaśnienia i zachęty byłyby bowiem przyznaniem się autora do porażki, potwierdzeniem, że do prawdy trzeba namawiać, że jest mniej atrakcyjna i wartościowa od iluzji, która nas otacza.
Jeśli jednak sięgnęliście po ten tytuł, pomimo, że nie wpadła wam w ręce pierwsza część historii Jerry’ego, proponuję podejść do lektury poniższego tekstu z otwartym umysłem i nie zakładać niczego z góry. Wszystko bowiem jest możliwe. Każdą prawdę można zanegować, zignorować lub przyjąć za pewnik. Tylko od czytelnika zależy czy przejdzie ze skrajności w skrajność. Droga od ślepej wiary do zaprzeczenia jest bardzo krótka i rzadko pozostawia miejsce na dociekliwość.
Barykady Złudzeń to przestrzeń między Korpokracją, a Grą Cieni. Jest to miejsce wypełnione jednostkami uwięzionymi między naiwnością, wiarą i niewzruszonymi siłami pulsującymi z ukrycia. Barykady są placem boju i krwawą areną zarazem. Pojawiają się w momentach przesilenia nadziei i gniewu. Bohaterowie Barykad nie zapisują się złotymi literami na kartach historii. Historię bowiem piszą zwycięzcy, a w ich kronikach nie ma miejsca dla niepokornych.
To dla nich właśnie napisałem tę historię i to przed nimi chylę czoła. Zbuntowani, chaotyczni, naiwni i zdeterminowani. Trwają na posterunku, narzeciw fali konformizmu, wierni sobie i pełni nadziei.
Część Pierwsza
W Cieniu Imperium
I Na Tropie
Nazywam się Jerry Dawson i nie ma to żadnego znaczenia. Moje nazwisko to tylko wyblakły paragon wystający spomiędzy stron nasiąkniętego głupotą komiksu.
Nie jestem bohaterem tej książki. Jestem jej pasażerem, więźniem i klaunem. Piszę ją trochę z obowiązku, trochę z ciekawości i przekory, a ten, który zainicjował tę historię, odszedł już, pozostawiając po sobie pozrywane mosty pamięci.
Jeśli zastanawiacie się, jak to się stało, że wymazałem z niej czterdzieści trzy lata życia, nie liczcie na prostą odpowiedź. Nie mam pojęcia, dlaczego nie pamiętam tego cyrku dwulicowych dziennikarzy i redaktorów, zeszmaconych polityków i emerytowanych pilotów na misjach alkoholowych. Wiem tylko, że Karma to wielkie, zdradliwe bydlę, które najpierw łasi się, potem kąsa, gryzie i przeżuwa moją pamięć jak kość, wysysając z niej życie, a za każdym razem, gdy próbuję się zbliżyć, warczy i zgrzyta zębami.
Pisząc, że nie pamiętam, ocieram się o grube niedopowiedzenie. Nie pamiętać pięciu miesięcy umysłowej i społecznej ascezy, to o wiele więcej niż utrata danych. Nie pamiętać pracy nad „Imperium” to jak nie być świadomym choroby, która zżarła od środka, ograbiła z marzeń, zmysłów i równowagi psychicznej.
Jeśli dodać to tego drobny acz znaczący szczegół, iż nie pamiętam ani Laurie, ani Jasmine i pozostałych niewiast, których gorące spojrzenia rozpalały moją wyobraźnię, podłość i bezczelność losu wydaje się niezaprzeczalnym faktem.
Jestem więc, moi drodzy, sztandarowym produktem zawiści Karmy i chociaż przemawiają do mnie jej proste zasady, czuję się w tym konkretnym momencie oszukany. Jestem przecież odrębnym egzemplarzem a wszystko, co zrobił dawny Jerry powinno być zapisane na jego konto. Amnezja w modelu mentalnym przekłada się na pączkowanie duszy w wymiarze astralnym. Dlatego cała chwała za genialne życiowe decyzje powinna iść na konto Jerrego, a nie moje.
Abstrahując od tej oczywistej niesprawiedliwości dodam tylko, iż nie zgodzę się ze stwierdzeniem, jakobym był jedynie produktem amnezji, zbłąkaną zjawą, bez wspomnień, pamięci i zapisanej w niej instrukcji obsługi. Gdyby tak było, mógłbym funkcjonować w oderwaniu od przeszłości, porzucić ją wraz ze wszystkimi skamielinami sukcesów i porażek i błąkać się beztrosko po świecie aż nie zniknę zalany tsunami powracających wspomnień. Nie jestem zjawą wolną od przeszłości i jej konsekwencji. Jestem odrębnym gatunkiem rodzaju „Dawson”, a z moim mentalnym przodkiem jestem związany bezlitosnym łańcuchem konsekwencji. Uwiązany nimi jak pies do budy krążę po okolicy na idiotycznie długim łańcuchu i nie mam pojęcia, kiedy skończy się, szarpnie mnie za szyję i łeb urwie. Kiedy o tym pomyślę, dochodzę do wniosku, że w pewnym stopniu jestem skrzywiony brakiem intymnej przeszłości, choć nie tak, jak mógłbym być, gdybym naiwnie domagał się należących do Jerrego wspomnień. Byłbym kaleką na małej paraolimpiadzie złudzeń, chociaż czasami czuję, że i to byłoby lepsze, niż przesiadywanie meczu na ławce rezerwowych, jak to ma teraz miejsce.
Czasami myślę, że Jasmine, Laurie i Carl mogą wciąż tkwić gdzieś w meandrach mojej pamięci, ukryci pod uszkodzonym płatem skroniowym, uwięzieni przez dyskretny samozachowawczy mechanizm, który według niecnego planu kapryśnej Karmy powinien uwolnić ich w odpowiednim momencie, ale niespodziewanie zmienił algorytm i samowolnie przeniósł ich w inne, o wiele bardziej odległe rejony. Zastanawiam się wtedy jak by to było, odzyskać wszystkie wspomnienia Jerrego i wejść w posiadanie drugiej osobowości.
Czasami czuję się jak widz, który choćby chciał, nie potrafi zebrać się na odwagę, żeby wstać w połowie seansu w ciemnym, wypełnionym po brzegi kinie. Jakieś niepisane, zawieszone nad widownią prawo nakazuje mi wysiedzieć do końca ostatniej sceny, wysłuchać wszystkich kompromitujących Jerrego kwestii i przyznać, że dotyczą nie jego, a mnie, bo tylko wtedy będę mógł wyjść i zagrać rolę, którą sam dla siebie stworzyłem. I wtedy właśnie w moim planie pojawia się ferment, świadomość, że częściej bawię się w statystę, niż reżysera i aktora własnego filmu.
Te i inne mało oryginalne myśli nachodzą mnie, gdy ocieram się o spuściznę Jerrego: jego tekst, jego idiotyczne decyzje, a nawet zapach potu i plamy po kawie na meblach w salonie.
Tak też było, gdy kończyłem czytać „Imperium”. Leżałem na wytartych wybrzuszeniach kanapy, do których Jerry przyciskał dyszącą Jass, na których Laurie spierała swoje nagie kolana, uda i pośladki, i po raz pierwszy od momentu, gdy odzyskałem świadomość, budząc się w tamtym zatęchłym motelu, poczułem prostą i wyraźną potrzebę, która od zawsze bezbłędnie definiowała mężczyzn: musiałem znaleźć kogoś, najlepiej którąś z nich i dobrać się do niej. Musiałem wypełnić pustkę, która drażniła mnie i jątrzyła się jak pieprzony kikut po amputacji nieznanego dotąd organu.
Nic dziwnego, że pierwszą rzeczą, jaka skrystalizowała się wtedy, w czyhającej na mnie burzy osamotnienia, była właśnie myśl o Jasmine — kobiecie, której nigdy w życiu nie widziałem i która, jeśli wierzyć relacjom Jerrego, jednym spojrzeniem, dotykiem lub gestem mogła rozwiązać wszystkie problemy mężczyzny. Wiedziałem, że to szczeniacka fantazja, pragnienie dzieciaka przypartego do muru własnych ograniczeń, ale wcale mi to nie przeszkadzało.
Wyobrażałem sobie, że będę Kolumbem jej ciała, że odkryję i podbiję je na nowo, że będę Gandhim jej duszy i wzniecę w niej tantryczną potrzebę dzielenia się sobą. Chciałem być odpowiedzią na nawoływanie jej dojrzałej fizyczności. Chciałem być zaspokojeniem zapotrzebowania na dotyk, odbiór wyrafinowanych bodźców i przypływów rozkoszy ograniczanych jedynie granicami wyczerpania. Każdym centymetrem mojej rozbuchanej zwierzęcości, odczuwałem potrzebę rozsmakowania się w tej nieznanej kobiecie. Jak nastolatek targany przez morze hormonalnych sztormów, uwięziony w złotych kleszczach swoich erotycznych snów, spoglądałem na zdjęcia Jasmine Bloom rozrzucone przede mną i w ciszy, w milczeniu wyłem do księżyca moich myśli.
Pierwszą refleksją, której oddałem się po przebrnięciu przez dzieło Jerrego, nie było więc podjęcie postanowienia, kontynuowanie heroicznej walki z systemem, krucjaty po śladach męczennika, a myśl nieco inna: inscenizacja palącej fantazji, rosnącej i podsycanej z każdą stroną lektury. Oczyma wyobraźni widziałem Laurie i Jass wchodzące przez frontowe drzwi, wysuwające zmysłowe stopy z obuwia, rozpuszczające włosy i zrzucające z siebie w progu salonu luźne bawełniane bluzeczki. Widziałem jak zsuwają z ud obcisłe dżinsy i kroczą ku mnie z delikatnym, zalotnym uśmiechem na twarzach, lekceważąc ograniczenia estetycznej narracji moich pragnień.
W chwilach takich jak ta oprócz chuci ożywała we mnie przede wszystkim świadomość wszystkich straconych szans, które on zaprzepaścił, a które mi, bez dwóch zdań, udałoby się wykorzystać. Tygodnie samotnego wpatrywania się w komputer, podczas gdy mógł aktywnie działać i czynić dobro, chociażby rozdając szczęście, radość i rozkosz wzorem dzieci kwiatów. Mógł wieść cudowne życie outsidera, aktywisty wolnego od zobowiązań. Mógł podążać śladem wyłaniających się punktów zapalnych władzy niczym członek obwoźnej trupy artystów, studentów, wolontariuszy i anarchistów, protestujących to tu, to tam, w zależności od liczebności figur władzy lub roztaczanych przez nich wpływów. Mógł żyć losem wolnej miłości i protestu przeciw wszelkiej autorytarnej władzy, wszelkim barierom, zahamowaniom i ograniczeniom. Oczyma wyobraźni widziałem nas jako jedno, dualistyczne, ale spójne ucieleśnienie buntu, reinkarnację złudnej wolności z lat sześćdziesiątych, gdy same ideały wystarczały i nikt nie musiał argumentować sprzeciwu wobec władców tego świata.
W zasadzie to przecież do tego zmierzaliśmy. Wojna w Wietnamie dawała nam pretekst do parzenia się z kim popadnie, a Bush II mógł dać nam kolejny, równie beztroski okres, zakładając, że miał w sobie wystarczający rezerwuar słusznej, chrześcijańskiej odwagi, żeby wsłuchać się w głos Boga i wyruszyć na swoją prywatną, świętą wojnę przeciw diabłu wyobraźni.
Gdy spoglądałem na to, czego dokonał Jerry: na leżący na ławie, tłusty od potu, pokreślony wydruk jego dalekosiężnych planów, testament samotnika skazanego na szaleństwo własnych, szczutych przez ambicję myśli, byłem już pewien, że nie chcę wiedzieć, dlaczego nie pamiętam niczego sprzed tamtego poranka.
Rozglądając się po pokoju, w którym Rory wyłuszczał swe spostrzeżenia, w którym Carl szukał schronienia przed rakiem i policją, w którym dokonywała się magia cudzołóstwa z tak hojnie obdarowanymi przez naturę niewiastami, zrozumiałem, że ta przestrzeń zamknęła się wokół Jerrego i uwięziła go, wysysając z niego osobowość, wolę i siły witalne jak wentylator chłonący dym znad popielniczki.
Jerry bohater. Jerry dysydent. Jerry głupiec. Pozwalał ludziom deptać po sobie jak po wycieraczce. Każdy podrzucał mu swoje trzy grosze, swoje szczeniackie idee, starcze obsesje i niepodjęte wyzwania, a on mieszał je z własnymi urojeniami o wolności, demokracji i prawości, zakorzenionymi w nim jak pasożyty, tylko po to, żeby stworzyć zupełnie nowy rodzaj zniewolenia — zniewolenia, którym zaraził nawet mnie.
Pozwalał innym manipulować sobą, jak gówniarz z pierwszą w życiu gazetą w ręce, pełen wiary, że świat dorosłych jest wspaniały i prosty, tak jak przedstawił go redaktor zawieszony na korporacyjnych sznurkach. Manipulowali nim ludzie i manipulowały nim emocje, a przy tym nadzieja trawiła go jak afrykańska gorączka.
Zastanawiałem się, czy rzeczywiście wierzył tym wszystkim postaciom z komiksu swojego życia. Czy naprawdę sądził, że wyliczanka skaz na krysztale systemu wystarczy, żeby cokolwiek zmienić? Przecież wiara i przekonania gnieżdżą się w czynach, a nie w słowach. Czy Japończycy uwierzyliby, że mamy broń atomową, gdybyśmy ich jedynie uprzejmie o tym poinformowali? Czy Kuba przyjęłaby sowieckie głowice, gdybyśmy nie urządzili defilady z naszymi rakietami w Turcji? Czy Coca Cola prosperowałaby w Kolumbii, gdyby zwalniała związkowców zamiast ich mordować? Nie, w dzisiejszym świecie trzeba czynów, a nie dobrych chęci, czy kolejnych kopii tych samych przeredagowanych teorii. Trzeba pokazać ludziom, nie tylko w naszym pięknym kraju, ale i na całym świecie, że to, co się dzieje u nas, na naszym podwórku, na naszych oczach, to nie żarty. Czy nie skuteczniej jest wytoczyć sprawę w pozwie zbiorowym prezesom, członkom zarządów lub korporacjom, niż tylko opisywać zbrodnie, których się dopuszczają? Czy nie lepiej sabotować ich biura i miejsca budowy, gdzie planują, kupują, przejmują, knują i spiskują by zmienić zielone lasy w bagna tęczowych toksyn? Choćbyśmy wytropili setki przekrętów, media i tak zdepczą nas z naszymi argumentami. Jesteśmy dla nich użytecznymi mrówkami, paszą na przemiał, którą trawią w labiryntach manipulacji, rozpuszczając w kwasie sfabrykowanych relacji, wypróżniają nas na wolny rynek konsumpcji, skąd sięgają po nas gdy zajdzie potrzeba.
A ci, którzy się im sprzeciwiają? Media warczą na nich jak psy broniące dostępu do właściciela. Jak psy usuwające poza stado każdego, kto nie zgadza się z wolą ulicznych samców alfa, z wolą niekwestionowanych panów ich rzeczywistości.
Dlatego zamiast tracić czas i energię na szarpanie się z każdym przejawem korupcji powinniśmy organizować to, co tli się jeszcze w naszym rozbitym, otumanionym, niewolniczym społeczeństwie. Trzeba zakładać organizacje przekuwające wysiłek drobnego odsetka pozostałej jeszcze niezależnej intelektualnej elity w obywatelską świadomość, w dokonywanie wyborów ponad tradycyjnym dwupartyjnym podziałem rządzącego establishmentu. Trzeba przeciwstawiać się medialnej kontroli, organizując kampanie bojkotujące prasową prostytucję i telewizyjnych alfonsów. Trzeba zgromadzić tłumy i ruszyć pod uniwersytety, tam, gdzie gnieździ się ciche przyzwolenie na propagandę think tanków, akademickich maszyn do prania mózgów, napędzanych dolarami z korporacyjnych portfeli. Trzeba przeciąć strumień propagandy. I to jest właśnie to, na czym Jerry powinien był się skupić. Ale on wolał pisać o sprawach, które nikogo nie obchodzą.
Ludzie potrzebują akcji, ruchu i dynamiki, a nie słów. Słowa nie przemówią do głuchych, słowa nie docierają już nawet do ślepców. W dobie ogłuszającego jazgotu molocha przemysłu rozrywkowego jedynie czyny mogą mobilizować.
Potrzebujemy rewolucji.
Nie ma co ukrywać. Lektura „Imperium” była rozczarowaniem. Po obdarciu tekstu z komentarzy i przemyśleń, uprzedzeń i teorii, dialogów i zbędnych opisów, zmienił się z wytapetowanej tłustej prostytutki w nieefektowną, anorektyczną, surową stenotypistkę, która nie byłaby w stanie przekonać do siebie nikogo, chyba że nakazem sądowym. Maszynopis nie powalał na kolana, pod żadnym względem. Zamiast nęcić czytelników formą i treścią, która pozostawiłby głęboki niedosyt albo przekonanie, że tego właśnie potrzebują, zamiast komplementować i nagradzać, Jerry próbował wciskać odbiorcy na siłę to, co uważał za stary i nowy testament swojej geopolitycznej wiary, zapominając jednocześnie, że gorzką pigułkę prawdy można podać jedynie z czymś mdlącym na osłodę.
Jedynym elementem, który działał na korzyść „Imperium” był krótki fragment w ostatniej części maszynopisu. Z całego tekstu, tylko ten jeden niewielki zapis uwiarygodnił Jerrego jako dziennikarza, bo tylko prawdziwy dziennikarz śledczy zdecydowałby się na telefon do agencji rządowej, zadawanie niewygodnych pytań i zapisanie rozmowy pomimo, że rozwiązanie problemu wymagało ruszenia gówna spod dywanów Kongresu.
Dzięki rozmowie z przedstawicielem Agencji Rozwoju i Handlu Jerry niemal zaistniał poza własnym tworem. Szarpnął za sznurki na tyle długie i napięte, że próbowano go porwać, uwięziono, przesłuchiwano i przyciśnięto mu głowę do muru o jeden raz za dużo. Za tę amnezję, rzecz jasna, będę mu dozgonnie wdzięczny. Natomiast za bajzel, który po sobie pozostawił już niekoniecznie. Jego fatalne decyzje będą jeszcze długo odbijać mi się czkawką i najpewniej nigdy nie będę mógł powiedzieć, że zgłębiłem je wszystkie.
Wróćmy jednak do tamtej kluczowej rozmowy z pracownikiem Agencji Rozwoju i Handlu. Oprócz wspomnianych cnót, które odkryła w nieoszlifowanym diamencie charakteru Jerrego, ta krótka wymiana zdań interesowała mnie jeszcze z innego powodu: wkrótce po niej Jerry zniknął bez śladu, kończąc pracę nad swym dziełem równie niespodziewanie jak ją rozpoczął.
Maszynopis nie zawierał żadnych wskazówek, co do przyczyn amnezji ani tego, co działo się z Jerrym do momentu, w którym wkroczyłem na scenę. Jedynym logicznym tropem wartym sprawdzenia było wytypowanie pośród wszystkich antagonistów Jerrego potencjalnego sprawcy amnezji i zidentyfikowanie go. Problem w tym, że mój poprzednik przyciągał kłopoty skuteczniej niż czarny przyciąga radiowozy w dzielnicy białych. Im bardziej wydłużała się lista jego wrogów, tym trudniej było się domyślić, który z nich był wystarczająco zdeterminowany, żeby wykonać decydujący ruch.
Pierwszym i zarazem oczywistym podejrzanym w był człowiek podający się za urzędnika Agencji Rozwoju i Handlu. Kolejnym był Donny Marsiano, lokalny polityk, pogrążony przez Jerrego serią zdjęć, na których dał się poznać jako niewybredny pedofil. Następna w kolejce była kilkuosobowa grupa przestępcza, która co najmniej dwukrotnie porwała Jerrego. Jeśli doliczymy do tego Rory’ego, emerytowanego pilota, najemnika i przemytnika narkotyków, ustalenie przyczyny zniknięcia stawało się co najmniej problematyczne.
Pozostawała jeszcze kwestia Reda Toksa, tajemniczego informatora, który dziwnym zbiegiem okoliczności ujawnił się tuż po telefonie urzędnika Agencji. Nie mogłem wykluczyć, że nie był częścią jakiegoś planu.
Reasumując, Jerry zostawił po sobie niezły bajzel a ja nie bardzo garnąłem się do sprzątania. Mogłem oczywiście spróbować wszystko wyjaśnić, odkryć przyczynę amnezji, może nawet podjąć przerwaną krucjatę Jerrego. Ale mogłem też zgolić głowę na łyso, rozebrać się i wbiec nago do katedry przy Wallnut Street, a jednak nie zrobiłem tego. Czasami warto zastanowić się dwa razy zanim wpadniemy na równie genialny pomysł.
Problem w tym, że wiedziałem, że to bagno prędzej czy później dopadnie mnie i nie miałem zamiaru dać się przyłapać z opuszczonymi spodniami.
Czytając maszynopis oscylowałem między ekscytacją i abnegacją. Przeszłość rozwijała się przede mną jak taśma przewijanego na podglądzie filmu, w którym kolejne sekwencje zmieniały się zbyt szybko, żeby przyswoić je i ułożyć w całość bez pulsującego uczucia irytacji. Notowałem imiona, zdarzenia i miejsca, a potem przerywałem lekturę, zastanawiając się, na przykład, co zrobić z Marsiano, tylko po to, żeby kilka stron dalej dowiedzieć się, że problem sam się rozwiązał. Rory, który ewidentnie wiązał z Jerrym jakieś plany, zniknął niespodziewanie, a Keith, którego spotkałem jeszcze przed odnalezieniem maszynopisu również wydawał się być z kimś powiązany. Jakby tego było mało, gość na motorze, który śledził Jerrego i włamał się do mieszkania, w maszynopisie został całkowicie zlekceważony, co oznaczało, że i ja mogłem być wciąż pod obserwacją.
Im dalej brnąłem w lekturę, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że tylko pozornie odzyskałem kontrolę nad własnym życiem. Przeszłość Jerrego mogła kryć o wiele więcej tajemnic niż te ukryte między stronami „Imperium”.
Perspektywa wolnej miłości i beztroskiego hippisowskiego życia oddalały się ode mnie z każdą kolejną stroną dzieła. Były jak statek rejsowy, kurczący się na linii horyzontu, podczas gdy ja stałem na plaży z walizkami i biletem w zębach. Chciałem zignorować tekst, wmówić sobie, że nic z tego, co spotkało Jerrego mnie osobiście nie dotyczy, ale taka błoga ignorancja nie potrwałaby długo. Było tylko kwestią czasu zanim wlazłbym beztroskim, tanecznym krokiem na którąś z pułapek Jerrego.
Zauważyłem, że z każdą przeczytaną stroną dojrzewało we mnie również inne, natrętne uczucie: irracjonalna potrzeba spełnienia dziwacznego obowiązku wobec tego nieznajomego zmarłego, ducha, którego nosiłem w sobie. Bez względu na to jak nazwałbym tamten stan — poczuciem obowiązku, nieuzasadnioną lojalnością, czy strachem przed karmą — czułem, że muszę coś zrobić, żeby go zneutralizować.
Przekreślenie wszystkiego, co Jerry do tamtej pory osiągnął, byłoby jak zaprzeczenie jego istnienia. A był przecież moim drugim ja, moim bratem bliźniakiem, którego nie zdążyłem poznać.
Jedynym wyjściem było wejść w to bagno, dowiedzieć się jak najwięcej, a potem zrobić co trzeba, żeby móc rozliczyć się z nim raz a porządnie. Niechętnie, z oporami, postanowiłem odtworzyć w pamięci jego postać i wcielić się w nią do czasu, aż rozwiążę zagadkę jego zniknięcia lub dokończę to, co zaczął.
* * *
Miała metr sześćdziesiąt wzrostu, kruczoczarne włosy, głębokie czarne oczy i boskie ciało.
— W czym mogę ci pomóc dziecko? — zapytałem, otwierając drzwi. Była to około dwudziestoletnia niewiasta.
— Cześć Jerry — uśmiechnęła się podnosząc dłoń. Dotknęła mojego policzka, objęła i pocałowała.
— Laurie? — zapytałem niepewnie.
— Jerry? — odparła tym samym tonem.
— Zastanawiałem się, kiedy mnie odwiedzisz.
— Naprawdę? To świetnie. — Poklepała mnie po klatce wślizgując się do przedpokoju.
Zamykając drzwi wciąż nie mogłem się nadziwić jak Jerry mógł wypuścić z rąk to boskie, jędrne ciało. Wariatka czy nie, zasługiwała na mój męski szacunek. Miała piękne, długie nogi i kształtne pośladki. Krocząc do salonu bujała nimi jak zegar ręcznie rzeźbionym wahadłem.
— Martwiłam się o ciebie wiesz?
— To miło z twojej strony. Napijesz się czegoś?
— Co masz?
— Whisky, burbon i wodę z kranu.
— Poproszę piwo.
— Nie ma sprawy, piwo — odparłem i skierowałem się do kuchni.
— Słucham. Co ciebie do mnie sprowadza? — Podałem jej ostatniego Adamsa.
— Mówiłam ci już. Martwiłam się o ciebie.
— Boże… — pomyślałem. — Ależ ona głupia.
— Czy chciałaś mi coś powiedzieć? — zapytałem. — Dlatego przyszłaś? Czy może dla towarzystwa?
— W zasadzie i jedno, i drugie — uśmiechnęła się.
— Zacznijmy od początku — nalałem sobie kapkę trucizny i rozsiadłem się na kanapie.
— No dobrze — westchnęła jak znudzona kotka — Tylko od czego tu zacząć? — odchyliła głowę do tyłu spoglądając na popękany sufit. Wpatrywała się w tynk przez kilka sekund, potem wyprostowała się, przenosząc zaintrygowany wzrok znad fotela na mnie i ciągnęła dalej.
— Odkąd Keith objął twoje stanowisko, okropnie się zachowuje.
— A to mnie obchodzi dlatego że…?
— Dlatego, że zmienił taktykę.
— Rozumiem — odparłem udając zainteresowanie. — Tylko co w tym niezwykłego?
Dziewczyna obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem.
— Żartujesz sobie? — zapytała.
— Nie, nie żartuję — odwróciłem wzrok.
Laurie zawahała się, zamyśliła przez chwilę i zatrybiła.
— Keith pisze w twojej kolumnie — powiedziała. — Po twoim zniknięciu złapał kontakt w Waszyngtonie i wypuszcza artykuły na masę i nie tylko dla Financial Journal. Zupełnie, jakby ktoś wpuszczał go na Kapitol tylnymi drzwiami.
— Cóż, to Ameryka. Kraj możliwości — wziąłem mały łyk burbona, przyglądając się jej uważnie.
— Dziennikarska kurwa — syknęła poirytowana.
— On czy ja? — uśmiechnąłem się.
— On kotku, on — wyjaśniła, nieco zbita z tropu.
Wzruszyłem ramionami. Spuściłem wzrok na dno szklanki w dłoni i zakręciłem kostkami lodu.
— Kiedy pojawiłeś się w sobotę zrobił się agresywny — powiedziała. — Wczoraj siedział cały dzień przed biurkiem wpatrzony w ekran. Nie wykonał nawet jednego telefonu. Zazwyczaj krąży po redakcji z komórką w ręce jak sęp. Jakby wyłapywał smród afer znad biurek.
— Dalej nie widzę jaki to ma związek ze mną.
— Nie rozumiesz? On opisywał te wybory, Jerry — powiedziała zniecierpliwiona.
— Jak setki tysięcy innych dziennikarzy. Co z tego?
— Ty też śledziłeś te wybory.
— Jak miliony Amerykanów. To moje prawo i święty obowiązek — prychnąłem.
— Jasne — odparła.
— A tak na serio, to wiesz przecież, że jestem poza obiegiem? — zapytałem.
— Tak wiem, ale wiem też o twojej książce — mówiąc to, na ułamek sekundy spuściła wzrok.
— Laurie? — pomyślałem. — Powiedziałaś komuś i teraz cię to męczy?
— Jeśli chcesz coś powiedzieć, mów — rzuciłem.
— Czy Keith wie, o książce, którą piszesz? — zapytała.
— Wątpię — odparłem, rozłożyłem ostentacyjnie ramiona na oparciu sofy i zatopiłem się w niej.
— Wszystkie materiały trzymałem w laptopie — powiedziałem nie spuszczając z niej wzroku. — Tym, który zwinęłaś, kiedy byłaś tu ostatnio.
— Ach, tak…? — zapytała zmieszana.
— Tak — potwierdziłem.
Znów spuściła wzrok. Tym razem czerwieniąc się.
— Więc nie wiem skąd mógłby się dowiedzieć — ciągnąłem dalej. — Ja mu nie powiedziałem.
— Więc nie wie — powtórzyła jakby uspokajając się.
— A nawet jeśli wie, to co z tego?
— Mógł przekazać ten news komuś wyżej.
Miała rację. Keith mógł mieć dostęp do kogoś z Agencji Rozwoju i Handlu. Pamiętałem, ostatnie słowa, które mówił do słuchawki, gdy znikałem mu z oczu za zamykającymi się drzwiami windy. Powiedział: „on pamięta”.
Znaczyło to mniej więcej, że wiedział o mojej amnezji i uznał, że przypomniałem sobie lub zapamiętałem coś, czego najprawdopodobniej nie powinienem był pamiętać. Jeśli faktycznie wiedział o moich lukach w pamięci, jego zleceniodawca też o nich wiedział. Pytanie tylko skąd? Automatycznie nasuwały się dwie odpowiedzi. Pomijając byłą żonę i córkę jako źródło informacji do wyboru pozostawali albo niezawodni funkcjonariusze policji, którzy najprawdopodobniej domyślili się mojego stanu gdy składałem zeznania po próbie porwania przed motelem albo członkowie gangu Melvina, który podczas próby porwania mógł zauważyć, że go nie rozpoznaję. Tak czy inaczej, nawet gdyby Keith wiedział o amnezji i dzielił tę wiedzę z kimś z Agencji lub innego źródła władzy, nie miałoby to znaczenia, chyba, że amnezja ta była wywołana czymś co zrobili Jerremu.
— Cóż — powiedziałem po dłuższej chwili — to ryzyko, z którym muszę się liczyć. Ale skąd w ogóle pomysł, że Keith jest do mnie wrogo nastawiony? — zapytałem.
— Pisze pod nutę neokonserwatystów. Wiesz, psalmy ku czci neoliberalizmu, wolnego handlu i takich tam bzdur.
— A ja piszę o…?
— Nie wiem, ale z chęcią przeczytam — wstała, obeszła ławę i usiadła obok mnie. Nie poruszyłem się. Byłem ciekaw co zrobi. Odłożyła moją szklankę na ławę i przysunęła się bliżej.
Było w tym geście coś czarującego. Niewyszukana, oczywista choć urocza próba wykorzystania mnie, być może nawet oszukania. Byłem gotów. Chciałem dać się oszukać i zdradzić na wszystkie sposoby, o ile skończyłoby się to zaciągnięciem jej do łóżka.
— No dobrze — powiedziałem odsuwając ją.
— O co chodzi? — spytała wbijając we mnie lubieżne spojrzenie.
— Chciałbym, żeby coś było jasne.
— Co takiego Skarbie? — położyła dłoń na mojej piersi.
— Bez względu na wszystko… — powiedziałem sięgając w kierunku dolnej półki ławy. — Wiedz, że możesz zatrzymać ten tekst. — Rzuciłem wydruk na szklany blat. — Zrobiłem kilka kopii na wszelki wypadek, więc nie krępuj się, jeśli go potrzebujesz.
— Jeśli potrzebuję? — powtórzyła spoglądając chciwie na tekst.
Przytaknąłem. Czekałem na reakcję.
— Nie, nie potrzebuję — powiedziała w końcu. — Ale z chęcią przeczytam. Przecież wiesz, jak twój umysł mnie podnieca.
— Teraz już wiem — uśmiechnąłem się.
Laurie wstała, stanęła przede mną i usiadła okrakiem na kolanach. Czekałem. Była typem dominującej wariatki, więc wystarczyło pozwolić jej na pierwszy ruch. Złapała mnie za włosy i wpiła się w usta, przyciskając mnie jeszcze mocniej do kanapy. Rozerwała koszulę. Guziki wystrzeliły i zabrzęczały na szklanym blacie.
— Chcę ssać twój mózg — szepnęła mi do ucha.
— Który? W tej chwili myślę dwoma.
— Obojętnie! — wgryzła się w szyję jakbym był jej pierwszą ofiarą.
Odepchnąłem ją. Przetarła usta nadgarstkiem i znów rzuciła się do ataku. Odsunąłem nogą ławę i stoczyliśmy się na podłogę. Zdjęła bluzkę pokazując pełną ofertę. Była miękka i aksamitna a przy tym bardzo silna. Jęczała, wiła się i dyszała przez cały czas jak sprinterka na ostatnich metrach biegu przez płotki. Gdy opadła na podłogę obok mnie, śmiejąc się i dysząc przypomniałem sobie fantazję, której uległem czytając tekst Jerrego. Jej pierś unosiła się rytmicznie falując. Obróciła się na bok, zaśmiała jak kociak i poprawiła długim przeciągłym pocałunkiem. Laurie była lepsza niż najlepsza fantazja.
— Wezmę prysznic — powiedziała.
— Ręczniki są przy drzwiach — rzuciłem.
— Dzięki — odparła lekko. Miałem wrażenie, że nie dziękowała za ręczniki.
Podniosłem się z trudem i przeszedłem do kuchni. W odsłoniętym oknie kamienicy naprzeciwko dostrzegłem kobietę otoczoną światłem sypialni. Stała jak wryta z kubkiem na wysokości piersi i z rozdziawioną miną przyglądała się najprawdopodobniej pierwszemu nagiemu mężczyźnie jakiego dane jej było poznać w pionie i poziomie. Stała tak nieruchomo wystarczająco długo, że zdążyłem nasypać kawy do kubków i zalać wodą. Przypominała zdjęcie wstawione w okienną ramę. Uśmiechnąłem się i skinąłem. Odwzajemniła gest zupełnie zbita stropu, po czym speszona schowała się za bezpieczną nieprzejrzystość ściany.
W salonie panował niezły kipisz. Szklanka z drinkiem roztrzaskana na podłodze, piwo z pianą wyrzyganą na dywan, nawet kaktus wygięty ciężarem spodni oprotestował Meksyk, którego stał się udziałem. Z satysfakcją zanotowałem, że nie przeszkadzał mi ten bajzel. W przeciwieństwie do dawnego Jerrego nie miałem nerwicy natręctw.
Wszedłem do łazienki i dołączyłem do brunetki, której młode, pokryte kroplami ciało stymulowało lepiej niż paczka błękitnych tabletek. Zbadaliśmy ponownie różnice naszych temperamentów, spłukaliśmy z siebie resztki grzechu i wycieńczeni przenieśliśmy się do salonu. Dopiero teraz, obdarty z pożądania mogłem przegrupować siły i wymienić z nią kilka zdań, bez obawy, że jedyne o co będzie mi chodzić to jej talent ekwilibrystyczny.
Laurie zapaliła papierosa. Ja paliłem mosty.
— Powiedz — rzuciła — czy ty naprawdę wierzysz w to, co napisałeś?
Wzruszyłem ramionami, by okazać obojętność. Laurie jakby nie zauważyła. Wpatrywała się we mnie jak w obrazek.
— Więc? — nie dawała za wygraną.
— Co? — westchnąłem.
— Wierzysz?
— Dlaczego nie? — odparłem. — W coś trzeba wierzyć.
Nie powiedziała nic więcej. Wpatrywała się w plamę po piwie na krawędzi dywanu.
— Dlaczego pytasz? — spytałem od niechcenia.
— Chodzi mi o wojnę z narkotykami.
— Co z nią?
— W sumie nic, ale po przeczytaniu tego — wskazała na cegłę maszynopisu na ławie — mogłabym przysiąc, że jesteś za legalizacją narkotyków.
— Za dekryminalizacją. A to różnica. Dlaczego pytasz?
— Mam swoje powody — wyprostowała się, zaciągnęła papierosem i wypuściła obłok dymu wysoko w powietrze. Tembr jej głosu sugerował rozczarowanie.
— No co ty Laurie — uśmiechnąłem się. — To, że chętnie wrzuciłbym coś na ruszt nie znaczy jeszcze, że popieram narkotyki. Uwierz mi, wolałbym, żeby ich nie było.
— W ogóle? — zapytała próbując przebić się przez warstwy sarkazmu.
— Tak, oczywiście. — zatoczyłem dłonią wokół. — Alkohol, kawa, antydepresanty, telewizja, Internet, sex — bez nich żyłoby się o wiele lepiej.
— Jerry, przestań drwić. Ja mówię serio.
— Ja też — odparłem. — Ale z drugiej strony, pomyśl Laurie, przecież na używkach wyrosło wielu genialnych muzyków. Całe pokolenie kreatywnych drani.
— Narkotyki to zło — ucięła. W jej oczach przelewało się rozczarowanie. Beztroski, zadziorny błysk w oku znikł. Nie byłem już jej bożkiem. Byłem dealerem w jej prezbiteriańskiej parafii.
— Nie zaprzeczam — powiedziałem. — Są złe. Są spermą szatana, którą spijamy chciwie usychając w naszej chorej rzeczywistości. Narkotyki są kwintesencją zła, ale znajdź mi coś, co w nierozsądnych ilościach nie jest godne potępienia.
— Moja siostra nie żyje przez to gówno — syknęła.
Odczekałem chwilę walcząc z resztkami empatii pozostawionymi przez Jerrego.
— Przykro mi — powiedziałem powoli, nie będąc do końca przekonany czy takiej reakcji oczekuje.
— Zastrzelił ją jakiś ćpun w czasie napadu na stację benzynową. Sprzedawca mówił, że gnój był tak roztrzęsiony, że nie widział do kogo celuje.
— Potrzebował gotówki?
— Pewnie tak.
— Dlaczego mi o tym mówisz? — zapytałem kładąc dłoń na jej dłoniach. Trzęsły się. Uznałem, że idzie mi całkiem nieźle.
— Nie wiem — wzruszyła ramionami. — Pomyślałam że chciałbyś wiedzieć. Zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy razem.
— Razem? — pomyślałem, odrywając dłoń jak poparzony.
Był to pierwszy sygnał. Alarm rozbrzmiał w mojej głowie. Przebiegłem wzrokiem po jej dłoniach, ramionach i nogach. Zauważyła to, ale nie odezwała się. Jej ciche przyzwolenie było ostatecznym potwierdzeniem, a widok śladów po nakłuciach, ostrzeżeniem. Zasklepione punkty na żyłach w zgięciu łokci i trochę świeższe przy kostkach wyjaśniały przynajmniej część jej zachowań. Nawet jeśli Laurie nie była heroinistką i odstawiła igły jakiś czas wcześniej, musiałem przyjąć do wiadomości, że jej ślepa fascynacja Jerrym miała odrobinę bardziej skomplikowany charakter niż początkowo sądziłem.
Powoli, nieśmiało położyłem drugą dłoń na jej dłoniach zacisnąłem ją czule z wyrazem głupkowatego zrozumienia w oczach.
— Co ty do cholery robisz?! — pomyślałem. Ale było już za późno. Mój drugi mózg odzyskał wigor a wraz z nim panowanie nad ciałem.
Nazajutrz rano, gdy zbudziłem się przesuwając wzrok po jej nagich udach, talii, ramionach i szyi, starałem się pamiętać tylko to, co najważniejsze, że była hybrydą cielesności, szaleństwa i niepohamowanej pasji, a nie tym, czym mój umysł chciał ją w sobie utrwalić. Wyparłem z pamięci jej każde słowo, licząc na to, że nie wypowie następnego.
— Kochanie — powiedziała przeciągając się. — Pójdziesz do sklepu po coś do zjedzenia?
— Po co? — spytałem zdziwiony.
— Twoja lodówka przypomina cmentarz po nalocie bombowym.
— Nie pytam dlaczego, tylko po co konkretnie mam pójść?
— Na śniadanie uwielbiam świeże pieczywo, najlepiej takie małe rogaliczki, wiesz, z nadzieniem w środku. Albo zwykłe, z masłem, kremem czekoladowym i dużą kawą z mlekiem.
— Rogaliki, ja pierdolę — pomyślałem. — Zaczęło się.
W drodze do sklepu postanowiłem podliczyć plusy i minusy naszego związku. Po krótkiej debacie z samym sobą, niezbyt zajadłej i niezbyt dramatycznej, doszedłem do wniosku, że je u mnie te rogaliki po raz ostatni.
Moja obietnica okazała się łatwiejsza do dotrzymania niż przypuszczałem. W drodze do sklepu zaczepił mnie około trzydziestoletni, chudy blondyn w szerokich, obwisłych dżinsach. Miał na sobie wielką, o rozmiar za dużą bluzę, buty sportowe i nasuniętą na czubek głowy czapę. Zanim odezwał się do mnie, zakołysał się na boki, jakby tekst który przygotował wymagał odpowiedniej intonacji, rytmu i dodatkowego napędu.
— Ty! Stary! — krzyknął wymachując rękoma w moim kierunku.
— Do mnie mówisz? — zapytałem przyglądając się mu z irytacją.
— Tak staruszku do ciebie mówię! — wyrzucił przed siebie dłonie jakby strzelał do mnie pistoletami krzywych paluchów.
Zacisnąłem pięści. Stanąłem w lekkim rozkroku i przyjrzałem się niefrasobliwemu młodzieńcowi.
— Pukasz moją kobietę frajerze — krzyknął wskazując palcem na mnie, na moje okno i znowu na mnie. — Nikt nie puka mojej kobiety i wychodzi z tego cało.
Uśmiechnąłem się lekko. Wysunąłem z kieszeni zaciśniętą pięść.
— Coś cię bawi dziadku? Chcesz coś powiedzieć zanim sklepię ci maskę?
— Żałuję… — powiedziałem i odczekałem chwilę.
— Jasne że żałujesz, ale na to już jest za późno.
Chciałem, żeby nabrał pewności siebie. Nabrał.
— Żałuję, że nie będę mógł tego powtórzyć — dokończyłem.
Chłopak skrzywił się i zmrużył oczy. Zacisnął zęby i ruszył w moją stronę. Byłem gotowy.
Młody wziął zamach i wyprowadził cios. Był zbyt powolny. Chybił policzek i trafił prawe ramię. Naparłem na niego i pchnąłem na samochód. Zatrzymał się na bocznych drzwiach, odbił i ruszył w moją stronę. Wymierzył śmieszny krok, kopnięcie w przód. Uskoczyłem. Szarpnąłem nim. Cisnąłem jeszcze raz o boczną szybę. Wyrwał się. Uderzył mnie lewym prostym. Tępy ból rozlał się pod okiem. Zanim dosięgnął mnie prawym hakiem ryknąłem i pizgłem go z całej siły w grdykę. Dołożyłem podbródkowym. Chłopak skulił się i odwinął, złapał za gardło, zatoczył w tył i posiniał. Spojrzał przed siebie przez załzawione oczy krztusząc się i próbując złapać powietrze. Z jego ust płynęła krew. Musiał przygryźć sobie język. Podszedłem do niego dotykając boleśnie obity policzek. Na dłoniach miałem jego krew. Pchnąłem go lekko na samochód i wbiłem pięść w brzuch, dla zasady. Chłopak skulił się, upadł na kolana i zwymiotował na kamienny chodnik. Udało mi się odskoczyć w ostatnim momencie.
Przejeżdżający drugą stroną radiowóz włączył sygnał, zawrócił i zatrzymał się tuż przy nas. Dysząc, z pięściami ociekającymi krwią, patrzyłem na zanurzonego w rzygach młodzieńca. Nie wyglądał aż tak źle. Zdążył przewrócić się i leżał na boku przy krawędzi żółtawego pawia. Tylko jego rozcięta warga wyglądała na uszkodzoną. Krew na wargach i brodzie zaczęła krzepnąć. Leżał, szlochał i próbował złapać oddech. Wypluł coś przeźroczystego tuż obok moich butów a gdy policjant podszedł do nas, chłopak splunął jeszcze raz, prosto pod nogi mundurowego. Stałem przez chwilę nieruchomo, po czym wzruszyłem ramionami. Funkcjonariusz skuł mnie, wepchnął do radiowozu i wezwał karetkę. Próbowałem wytłumaczyć, co właściwie zaszło, ale gdy podniosłem głos funkcjonariusz wyjął pałkę i przycisnął ją do mojej szyi. Nie znałem języka pałki, ale ten gest zrozumiałem.
Kiedy ambulans podjechał, chłopak stał już na nogach, ale wciąż oddychał z trudem. Służby ratunkowe zbadały go, a potem zamieniły kilka słów z funkcjonariuszem i jego kolegami, którzy zatrzymali się, żeby sprawdzić, co się stało. Jeden z nich spojrzał na mnie z pogardą. Mógłbym przysiąc, że chciał mi przyłożyć.
Po chwili ambulans odjechał pustym kursem, a Policjant zapytał rogacza, czy chce wnieść zarzuty. Młody nie odpowiedział. Spojrzał na mnie z nienawiścią i pokiwał przecząco głową. Przez kolejne pięć minut spisywał jego zeznania i dane z prawa jazdy, po czym poklepał go po plecach i puścił wolno pomimo moich sprzeciwów.
Cela zbiorcza, do której mnie wsadzono była pełna starych prostytutek, ćpunów i brodatych Meksykan o twarzach przeoranych jak tor żużlowy. Masywny, dwumetrowy Latynos o tłustej, łysej głowie spoglądał na mnie z ławki naprzeciw spluwając co jakiś czas na podłogę. Po mojej prawej siedział stary wysuszony brodacz o zapachu moczu i starych śledzi. Najpewniej zgarnęli go gdy koczował zbyt blisko szkoły lub placu zabaw.
— Życie jest pełne niespodzianek — usłyszałem głos po mojej lewej.
Odwróciłem się i spojrzałem obojętnie w stronę brodatego szatyna opartego o ścianę. Miał na sobie pogniecioną czarną bawełnianą koszulę, rozpiętą do połowy na skutek braku guzików. Kiedy przyjrzałem mu się dokładniej, dojrzałem szpakowate włosy, gładką, pozbawioną zmarszczek skórę na czole i zmęczone, przekrwione oczy.
— To prawda — uśmiechnąłem się pomimo opuchlizny. Mężczyzna nie odwzajemnił uśmiechu. Pokiwał łaskawie głową sczytując emocje z mojej twarzy. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zna mnie doskonale i świetnie się bawi prowadząc ten powściągliwy dialog.
— Co przeskrobałeś? — zapytał po chwili.
— To co zwykle — powiedziałem. — Niewerbalną wymianę zdań. A ty?
— Ja? Cóż, zwykłe nieporozumienie — wzruszył ramionami.
— A to? — spytał wskazując na moje poplamione krwią dłonie.
— To nic takiego.
— Powinieneś bardziej uważać na dłonie — powiedział.
— A to dlaczego?
— Sprawne będą więcej warte niż w gipsie.
— Masz coś konkretnego na myśli? — zapytałem.
Mężczyzna westchnął, przechylił się do przodu i spuścił głowę.
— Wiesz Jerry — powiedział — myślałem, że się uda.
— Co?
— Myślałem, że napiszesz o tym, że zrobisz to, o co cię prosiłem — podniósł wzrok. — Powiem ci, że nawet wmawiałem sobie, że na pewno opublikujesz to zanim Bush wygra.
— Carl? — rzuciłem artykułując myśli.
— A teraz… — facet ciągnął dalej. — To już wszystko jedno. Powiedz, skończyłeś chociaż?
— Nie, jeszcze nie — odparłem.
— No cóż… — wstał, podszedł do mnie, odsunął gestem dłoni dziadka o śledziowym zapachu. Brodacz odsunął się, a Carl usiadł obok mnie.
— Widocznie tak miało być — powiedział.
— A jak twój… stan? — zapytałem niepewnie.
— Jest inspirujący — powiedział, wodząc dłonią po wypełnionej celi. — Daje zupełnie nowy punkt widzenia.
— Aż tak źle? — zapytałem.
— Nie, wcale nie.
— To w czym problem?
— Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi…
— O pieniądze — dokończyłem.
Carl wzruszył ramionami.
— Nie masz ubezpieczenia — westchnąłem.
— A kto w naszym kraju ma ubezpieczenie?
— Ci, którzy je sprzedają i ci, których na nie stać.
— Czy wyglądam jak ktoś, kogo na nie stać? — zapytał.
— Jakie są rokowania?
— Serio? Tutaj chcesz mnie o to pytać? Dlaczego nie zapytałeś o to, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem? Jakoś wtedy cię to nie obchodziło.
Wzruszyłem ramionami.
— Jeśli nie chcesz mówić, nie mów. Po prostu nie chciałem wyjść na dupka.
Carl spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz mnie zobaczył. Przyglądał mi się przez chwilę a potem powiedział:
— Jest coś, co mi się w tobie nie podoba Dawson. Coś naprawdę dziwnego…
— Aha. Już rozumiem. Jak nie pytam, wychodzę na dupka, a kiedy chcę okazać krztynę ludzkich uczuć, mówisz mi, że coś jest ze mną nie tak? Przestań pieprzyć Carl.
— Spokojnie. Nie denerwuj się. Nie zapominaj, że to ja jestem śmiertelnie chory, nie ty. Odrobinę szacunku, dobrze?
— To jak z tobą jest? — zapytałem.
Carl wziął głęboki oddech jakby podejmował życiową decyzję, a potem odetchnął.
— Jestem po pierwszej serii chemii i naświetlaniu. W zeszłym tygodniu minął termin drugiej wizyty.
— A pieniędzy… — przysunąłem się do niego — Pieniędzy z kampanii starczyło tylko na pierwszą?
— Prawdziwy porucznik Colombo — uśmiechnął się, poklepał mnie po kolanie i pokręcił głową.
— Co zamierzasz? — zapytałem.
— Nie wiem. Może napadnę na bank? — zaśmiał się.
Śmiech, który mi zaserwował był z rodzaju tych, które w roztargnieniu, po kilku sekundach, zmieniają się w pusty, suchy rechot.
— I nie ma nikogo, kto mógłby ci pomóc? — zapytałem.
Carl znów pokręcił głową. Tym razem minimalnie, jakby sygnalizował mi coś w tajemnicy.
— A co z… — zatrzymałem się próbując przypomnieć sobie jej imię. — Co z Margaret? Czy ona wie?
Carl ożywił się na moment, ale nie zdążył odpowiedzieć. Do drzwi celi podszedł policjant, rozsunął kraty i zawołał.
— Dawson! Idziemy!
— Zaraz — rzuciłem.
— Teraz — burknął mundur.
— Zaczekaj tutaj, nigdzie się nie ruszaj — rzuciłem. — To nie potrwa długo.
Fargo nie spodobał się żart. Spojrzał jakbym mówił o jego chorobie a nie o sobie.
— To jedno się nie zmieniło — powiedział. — Jesteś zabójczo zabawny.
Stary, znudzony, wąsaty mundurowy chwycił mnie za przeguby dłoni, odbił kolejno kciuk i wszystkie palce na wyznaczonych miejscach w formularzu i wykonał pamiątkowe zdjęcie do kartoteki. Następnie poinformował mnie, że, co prawda, nikt nie wniósł zarzutów, ale ze względu na jednostronność obrażeń będą mogli mnie wypuścić jedynie za poręczeniem. Przed powrotem do celi, wykonałem jedyny tego dnia telefon. Liczyłem na to, że Pat lub Liz zlitują się nade mną i wpłacą kaucję. Niestety, odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. O pomocy córki lub byłej żony mogłem zapomnieć.
Wróciłem do celi. Carl przywitał mnie rozbawionym spojrzeniem.
— I jak? Wyjdziesz dzisiaj? — zapytał.
— Dwieście dolców. Tyle będzie mnie kosztował bilet do domu. A ty?
— Margaret powinna tu być lada moment. Poproszę ją, żeby wpłaciła kaucję też za ciebie.
— To nie kaucja. To poręczenie. Ale dzięki, to miło z twojej strony.
— Z jej strony.
— No tak. Więc ty i Meg… Czy ona wie?
— Jasne, że wie. Myślisz, że pomogłaby kryminaliście, który nie ma raka? Mówię ci. Piękna sprawa. Jakbyś miał dożywotnio darmową kartę „wychodzisz wolny z więzienia”.
Z całej twarzy jedynie jego usta uśmiechały się. Jego oczy były zapadnięte i nieruchome. Jego brwi lekko podniesione w zdziwieniu. W półmroku celi wyglądał na wpół martwy jak szaleniec.
— No dobrze, ale powiedz mi co z twoją książką? Czy naprawdę wylali mnie z pracy na marne? — zapytał.
— No tak — pomyślałem. — Kolejny dłużnik, którego trzeba spłacić.
— Nie wiem dokładnie, dlaczego cię zwolnili — odparłem. — A jeśli chodzi o tekst, to będziesz musiał sam się przekonać.
— O czym?
— Czy jest cokolwiek wart. Czy wyrzucili cię na marne.
— Skończyłeś?
— Poniekąd — odparłem i zastanowiłem się chwilę. — Wiesz co? Zapraszam was z Meg do mnie na kawę. Pokażę ci tekst i powiesz, co myślisz.
— Dajesz umierającemu na raka swoją pierwszą książkę?
— Skoro tak to ujmujesz — odparłem.
— Przed korektą? Nie szanujesz mojego czasu przyjacielu.
— Masz rację. Ale mniejsza o tekst. Miałkie fragmenty możesz ominąć. Możesz przeskoczyć do kluczowych fragmentów i przejrzeć rozdziały pod kątem faktów.
— Mógłbym, ale to już zależy od Meg.
— Tylko nie mów, że zagnieździłeś się pod jej pantoflem.
— Zapytaj o to Margaret, nie mnie. Kochanie jak to jest z nami? — Carl zwrócił się do kobiety stojącej tuż za kratą. Podniosłem wzrok i dopiero wtedy ją zobaczyłem. Dokładnie taką jaką gardził mój imiennik: szczupła szatynka o bladej twarzy i zbyt formalnie ułożonych włosach. Księgowa Dartha Vadera.
— Cześć Meg — powiedziałem. — Miło cię widzieć.
Margaret skamieniała. Spojrzała na Carla, potem na mnie, potem znów na niego. Wyglądała jakby nie wiedziała, którego z nas poślubić, a którego zamordować. W końcu znalazła w sobie to, czego szukała i zacisnęła pięści.
— Jerry?! Co ty tu robisz?? — krzyknęła.
— Czy nie powinnaś czasami zadać tego pytania Carlowi? — odparłem.
— Mi? Niby dlaczego? — Carl uniósł brwi. — Przecież my się tylko bzykamy.
Spojrzałem na Margaret ciekawy jej reakcji. Zignorowała go. Jej wzrok tylko na moment przebiegł po jego twarzy. Z jej spojrzenia wyczytałem dyskretną obietnicę zemsty.
— Na co się gapisz? — syknęła do mnie.
— Na nic — odparłem. — Po prostu cię nie poznałem.
— Ja ciebie też nie poznaję. Co ty tutaj robisz?
— No właśnie, Jerry powiedz nam, co ty tutaj robisz? — powtórzył z parodią zdziwienia.
— A ty się lepiej nie odzywaj — warknęła. — Pogadamy w domu jak wrócisz.
— W domu? — rzuciłem rozbawiony. — Mówi jak prawdziwa żona.
Meg podeszła bliżej i zacisnęła dłonie na kratach.
— Ty też się lepiej nie odzywaj Dawson. To, że się z tobą nie przespałam nie daje ci prawa do takich odzywek.
— Skarbie, spokojnie — próbował ją uspokoić, ale było już za późno. Meg przełączyła się na tryb bojowy, coś, czego Jerry nie wspomniał w swoich relacjach.
— Powiedziałam, nie odzywaj się! — warknęła, celując w niego palcem wskazującym.
Fargo pozbierał z podłogi resztki dumy, wstał i podszedł do krat. Strażnik momentalnie zareagował podchodząc do Meg. Carl podniósł dłonie w geście kapitulacji i cofnął się o krok.
— Powiedz proszę, że zebrałaś pieniądze na kaucję — powiedział.
Nie wytrzymałem.
— No właśnie — zaśmiałem się — powiedz kochanie, że masz pieniążki.
— Przestań, na miłość boską — Carl syknął, dławiąc uśmiech i puścił porozumiewawczo oko.
Meg przysunęła się do krat. Jej złość zaczęła topnieć.
— Wiesz doskonale, że za kilka dni masz rozprawę — powiedziała. — A ty znów wdajesz się w bójkę. I to w takim stanie?
— Skarbie, pozwól że przerwę ci na moment… — zaczął.
— Nie, nie pozwolę — ucięła. — Rozmawialiśmy o tym. Albo wybierasz mnie, albo resztę. Albo życie albo… — jej oczy zaszły łzami. Minęły dwie długie sekundy ciszy. Pękła. Odwróciła się na moment, żeby wytrzeć łzy, a gdy odwróciła się ponownie, Carl stał przed nią z uniesionymi w górę dwoma palcami jak do przysięgi. Nabrałem pewności — Carl nie był przyzwoitym facetem. Był tak samo wredny jak ja i tak samo dobrze się bawił.
— Czy wpłaciłaś może kaucję kochanie?
— Oczywiście, że wpłaciłam głuptasie — odparła, wycierając nos chusteczką.
— Czy mogłabyś w takim razie wpłacić kaucję również za Jerrego?
Meg przestała pociągać nosem. Dźwięk mojego imienia oczyścił jej zatoki.
— Żebyś znów wpakował się w jakieś kłopoty? — fuknęła. — Co to to nie!
W korytarzu pojawił się strażnik. Podszedł do krat, wyjął pęk kluczy, otworzył drzwi i wywołał zatrzymanego.
— Fargo! — rzucił. — Rusz tyłek. Wychodzisz.
— Spróbuję wyciągnąć cię stąd — szepnął odrobinę zbyt głośno.
Meg odwróciła się, zmierzyła mnie nienawistnym spojrzeniem i ruszyła w stronę wyjścia.
Kiedy patrzyłem na to kroczące ku wyjściu, umierające ciało, przez jedną, krótką chwilę pozazdrościłem Carlowi. Miał z Margaret tyle radości.
Po niecałej godzinie Fargo pojawił się w towarzystwie strażnika.
— Meg kazała cię pozdrowić — powiedział.
— Serio? — zapytałem.
— Nie. Tak naprawdę przeklinała twoją matkę i całą rodzinę do drugiego pokolenia.
— Nie podejrzewałem jej o fantazję.
— Tak. To cała Meg. Pełna niespodzianek — odparł. — Zaraz potem wyrzuciła mnie na bruk.
— Przykro mi stary — przyznałem całkiem szczerze.
— A mi nie — odparł. — To jak? Pokażesz mi ten tekst?
— Jasne, możesz nawet wykleić nim swój pokój jeśli chcesz.
— Mój pokój? Chyba nie chcesz mi oddać sypialni?
— Pięknie — pomyślałem. — Z deszczu pod rynnę.
— Możesz spać w salonie — powiedziałem.
— Świetnie — wyszczerzył rząd nie tak białych już zębów. — I nie martw się Jerry.
— Czym?
— Nie zabawię u ciebie długo — odparł wykrzywiając usta w ponury uśmiech szaleńca.
Jadąc do mieszkania spoglądałem na Fargo i zastanawiałem się kogo jeszcze karma przywieje mi pod nogi. Liczyłem na Jasmine, ale znając swoje szczęście, mogłem liczyć co najwyżej na kopniaka w postaci jakiegoś numeru w wykonaniu Laurie. Wprost nie mogłem doczekać się powrotu do mieszkania. Ciekawiło mnie, czy uciekła z tekstem, czy może czeka na mnie na tapczanie jak wierna kotka. Okazało się, że mam rękę do kobiet. Laurie nie tylko zdecydowała się zostać, ale i zdążyła stęsknić się nieprzyzwoicie. Gdy stanąłem w progu wskoczyła na mnie jak koala na ostatniego eukaliptusa.
— Poznajcie się — powiedziałem, odstawiając ją na podłogę po pijawkowatym pocałunku. — To jest Carl. A to jest Laurie — wykonałem niedbały gest dłonią i ruszyłem w stronę kuchni.
— Carl zostanie u nas przez kilka dni! — krzyknąłem znikając za rogiem. — Carl rozgość się!
— Miło mi — głos Carla dobiegł z salonu.
— Wiem — odparła obojętnie.
Zalałem czajnik i nasypałem kawy do kubków. Zastanawiałem się kto z dwójki podda się i opuści lokal pierwszy. Wychyliłem się, żeby zapytać, czy nie chcą kawy. Nic tak nie przełamuje lodów jak oddawanie się wspólnemu nałogowi. Carl stał przy oknie i przyglądał się ludziom na ulicy. Dziewczyna leżała rozłożona na kanapie z kubkiem wypełnionym kofeiną w jednej dłoni i plikiem kartek w drugiej. Była mniej więcej w połowie lektury, ale nie czytała. Nałożyła maskę obrażonej nastolatki.
— Chodź no tu Carl, pomożesz mi — powiedziałem.
Wszedł do kuchni i stanął za mną.
— Nie masz ekspresu? — zapytał.
— Po co? Żeby jakiś matoł zarabiał na mojej próżności? Napełnij to lodem — podałem mu metalowe wiaderko.
— Ten kto wymyślił ciśnieniowy ekspres nie był matołem.
— Noblistą też nie był. Więc dlaczego mam płacić za to jak za zboże? — burknąłem. — Wolę za różnicę kupić zdrowszą whisky. Bio whisky. Albo bio gin.
— Zrzędzisz jak stara baba. Co się dzieje? Kiepski tydzień?
— Kiepski rok — odparłem. — Lepiej powiedz, jak ci się podoba moja pociecha?
— Nie jest zbyt rozmowna, prawda?
— Nie wiem. Nie rozmawiamy za dużo.
— Skąd ją wygrzebałeś? Z sierocińca?
— Pracuje u mnie, to znaczy w redakcji.
Carl pokiwał głową. Zmrużył oczy, przetwarzając jakąś myśl, uchwycił ją i przyswoił, a gdy ocknął się, odwrócił się i poszedł do pokoju.
— Jerry? Lepiej chodź tutaj — krzyknął.
— O co chodzi — wszedłem do salonu ze szklankami w dłoniach. Chciałem okazać choć niewielkie zdziwienie, ot tak, w geście solidarności, ale widok pustego salonu nie zaskoczył mnie. Laurie wyślizgnęła się z mieszkania. Prawdopodobnie zrobiła to w momencie gdy Carl wszedł do kuchni. Zastanawiałem się jakiego psychopatycznego czynu dopuści się tym razem. Czy powinienem czuć się za nią odpowiedzialny? Czy seks nakłada na wykorzystanego tego rodzaju zobowiązania?
Carl podszedł do stołu przejechał palcem po plamie rozlanej kawy i polizał. Miał ochotę na Laurie i nie miałem mu tego za złe.
— Powiedz mi proszę, że to nie było to, co mi się wydaje?
— To nie to, co ci się wydaje — odparłem, położyłem jego szklankę na ławie i usiadłem w fotelu. Odchyliłem głowę do tyłu, zadowolony z odzyskanej wolności, po czym sięgnąłem po kostki lodu zanurzone w bursztynowym płynie.
— Powiedz mi, że ta dziewczyna nie zwinęła właśnie twojego tekstu?!
— Nie wydaje mi się, żeby było w nim coś wartościowego, a nawet jeśli był coś wart i ona w to wierzy, to co z tego?
Carl spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Po chwili jakby dostrzegł we mnie coś nowego, a jego głos przybrał na wadze.
— Boże, ty naprawdę masz to gdzieś?
— Dlaczego niby miałbym nie mieć?
— Przecież ten tekst kosztował cię, przepraszam, kosztował nas obu… Na miłość boską Jerry!
— Spokojnie — powiedziałem. — Mam kilka kopii.
— Czy ktoś oprócz ciebie widział ten tekst? — zapytał.
— Nie wiem. Chyba nie.
— A ta dziewczyna? Jak dobrze ją znasz?
— To wariatka — rzuciłem. — A takiej nigdy nie poznasz do końca.
— Ech Dawson. Wariatka i kleptomanka. Jak zawsze, gustujesz w pierwszej lidze. No dobrze. Pokaż ten twój tekst. Mówiłeś, że masz kopie?
— Ja ci Meg nie wypominam, Fargo — rzuciłem, wyjmując z kieszeni brelok do kluczy. Odczepiłem pendrive i położyłem na ławie.
— Miłej lektury — powiedziałem. — Komputer nie jest zabezpieczony — wskazałem na biurko i stojący na nim złom.
Fargo tylko uśmiechnął się i skinął potwierdzająco. Ruszyłem w stronę łazienki zostawiając go sam na sam z jedyną kopią tekstu Jerrego.
Nie wiem dlaczego okłamałem Laurie. Wtedy wydawało mi się, że liczyłem na to, że nie ukradnie maszynopisu. Dziś sam już nie jestem pewien. Po tym co zrobiła, niczego nie mogę być pewien. Wiem jednak dlaczego powierzyłem tekst Fargo. Jeśli ktokolwiek mógł zwolnić mnie z kontynuowania krucjaty Jerrego, to on był tą osobą.
Wchodząc pod prysznic próbowałem oszacować jak dużo niewiadomych wprowadza do równania obecność Carla. Większa część mnie, ta otaczająca krocze, chciała zamknąć tekst w kapsule czasu, wsadzić do bagażnika starego Forda i zgnieść go na najbliższym złomowisku.
Fargo nie przeszkadzał mi aż tak bardzo. Jego poglądy, ambicje i fobie były na swój sposób urocze, i nie sądziłem, że będzie w stanie zmanipulować mnie tak, jak to udało mu się z Jerrym.
Pomyślałem, że może i on zwinie się stąd jak Laurie, znikając z jedyną kopią tekstu. Mógłbym wtedy z czystym sumieniem odsunąć od siebie kwestie bezpieczeństwa, niebezpieczeństwa, pozostawionych po Jerrym dylematów, których dorobił się podczas tworzenia swego wiekopomnego dzieła.
Ku mojemu rozczarowaniu, gdy wyszedłem z łazienki, Carl wciąż siedział przed komputerem. Tkwił przed nim również przez kolejne dwie godziny gdy ja przeskakiwałem po kanałach upojony złotym trunkiem. Czytał, nawet gdy zasnąłem rozłożony na kanapie. Gdy obudziłem się była druga w nocy. Carl chodził po pokoju w tę i z powrotem jakby w salonie wytyczono tylko jedną trasę a on zapomniał mapy.
— Jestem zaskoczony — powiedział.
— Czym? — spytałem ziewając.
— Nie tego się spodziewałem. Nie tego oczekiwałem.
— Trzeba było samemu to napisać — usiadłem, przetarłem dłońmi oczy i sięgnąłem po butelkę.
— Nie w tym rzecz. Nie w tym problem! — był rozdrażniony.
— No to oświeć mnie. Czego się spodziewałeś po tak wziętym autorze jak ja?
— Spodziewałem się, że dotrzesz głębiej. A ty zrobiłeś z tego powiastkę familijną.
— Ach tak? A to nie o to chodziło?
— Nie o to? — powtórzył zdziwiony. — W takim razie o co według ciebie chodziło?
— Po pierwsze… — powiedziałem, chcąc zacząć wyliczankę, ale nie dokończyłem.
Whisky zaczęła już działać i motywacja do wyczerpującego dyskursu stała się dziwnie nieuchwytna.
— Po pierwsze? — zapytał Carl. On również nie kontynuował. Musiał widzieć, że zgubiłem wątek i walczę, próbując go znaleźć.
— Po pierwsze… — powtórzyłem i znów zrobiłem przerwę. Musiałem zebrać myśli, rozpędzone w pustych przestrzeniach umysłu. Alkohol działał na nie jak wściekły pies na stado ślepych owiec.
— W zasadzie to nie ja napisałem ten tekst — rzuciłem. — A po drugie… — dodałem próbując uchwycić jego reakcję. — Po drugie ten tekst nie jest wcale taki zły.
Carl uniósł brwi.
— Nie taki zły? Bzdura! W życiu nie czytałem bardziej amatorskiego maszynopisu.
Zabolało. Zabolało, choć nie powinno. Uwagi pod adresem Jerrego znalazły skrót z rekwizytorni na scenę mojego ego. Wstałem i ruszyłem do kuchni po koc i poduszkę. Zastanawiałem się czy, czy udusić go nią czy tylko rzucić mu w twarz.
— Pogadamy jutro, dobra? — rzuciłem wchodząc do salonu.
— Jest coś, o czym mi nie mówisz — powiedział.
— Tak Carl, jest chyba coś takiego — podałem mu koc.
— Czy zechcesz mi łaskawie powiedzieć o co chodzi?
— Kilka dni temu ktoś próbował usunąć mnie z tego ziemskiego padołu.
— Kto?
— Nie mam pojęcia — wzruszyłem ramionami.
Fargo odczekał chwilę, jakby obmyślał nową strategię.
— Kto o tym wie? — zapytał.
— Ty, ja i policja.
— Myślisz, że chodziło o ten tekst?
— Gdyby chodziło o tekst, musieliby tylko znaleźć wszystkie kopie i zniszczyć je, a mnie — podniosłem dłoń do wyliczanki — związać, zakneblować, przetransportować i zatłuc lub utopić, w dowolnej kolejności.
— Co ty pieprzysz?
— Podpowiem ci, że dwóch z tych rzeczy nie udało im się dokończyć. Zgadnij o które chodzi?
— Mówisz serio?
— Jak na pogrzebie papieża. Także wracając do twojego pytania, tak, myślę, że chodziło o książkę.
— A mimo wszystko wyszedłeś z tego cało.
— Można tak powiedzieć.
— Jakim cudem?
— Cudem bym tego nie nazwał. To był zwykły przypadek. Albo złośliwość rzeczy martwych, albo nadgorliwość drogówki, albo odrobina szczęścia.
— I niech zgadnę. Ta historia jest zbyt długa, żeby ją opowiadać.
— Coś w tym rodzaju.
— No dobrze. Czy jest coś jeszcze?
— Miałem też włamanie do domu — przyznałem.
— Które przypadkowo miało miejsce w tym samym czasie?
— Tak, zupełnie przypadkowo.
— Co zginęło?
— Nic.
— Zdemolowali mieszkanie?
Przytaknąłem.
— Czy jest coś jeszcze, o czym zapomniałeś wspomnieć? — zapytał.
— Nie, chyba nie.
— Chyba?
— W zasadzie… — przypomniała mi się Margaret. Postanowiłem rozładować napięcie. — Wcześniej, to znaczy, kiedy zniknąłeś z biura, o mały włos nie przespałem się z Meg.
Carl uśmiechnął się. Poklepał mnie po ramieniu i odetchnął.
— Aha, i jeszcze jedno — dodałem.
— Co?
— Jest jeszcze jeden szczegół.
— No dalej. Nie trzymaj mnie w niepewności. To na pewno nic nieznaczący detal — uśmiechnął się.
— Nie wiem czy się domyśliłeś, ale nie pamiętam niczego sprzed mniej więcej dwóch tygodni.
Fargo usiadł na kanapie, nalał sobie ćwierć szklanki i wychylił do dna.
— Być może byłem mało dokładny — powiedziałem. — Nie pamiętam niczego z mojego życiorysu Jerrego Dawsona ani ludzi, których znał.
Fargo popatrzył na mnie jak na idiotę.
— To znaczy, których znałem — poprawiłem się. — Myślę, że amnezja to odpowiednie określenie.
Wzrok Carla opadł na blat pod ciężarem jakiejś przytłaczającej myśli. Wpatrywał się w szkło dłuższą chwilę pochłonięty jakąś trudną hipotetyczną zagadką, po czym podniósł wzrok i powiedział:
— Ale zamierzasz dalej pisać?
— Kto wie? Wszystko możliwe.
Minęło kilka sekund zanim Fargo przetrawił wiadomość i w końcu uśmiechnął się.
— Tak — powiedziałem. — Myślę, że tak.
— To dobrze Jerry — odparł.
— Nie wyglądasz na zdziwionego?
— Domyśliłem się, że masz coś z pamięcią.
— A to ciekawe. Powiedz, co mnie zdradziło?
— Nie poznałeś mnie — powiedział. — Na początku myślałem, że mi się tylko wydaje. W końcu nie jestem już tym samym pół bogiem co kiedyś. Ale kiedy Meg weszła do aresztu, ledwo na nią spojrzałeś. A to już było dziwne, zwłaszcza, że jakiś czas temu przyłapałem was w niedwuznacznej sytuacji.
— Czyli jednak? — westchnąłem, kręcąc głową. — Jerry, ty psie…
— Nie przejmuj się. Każdemu może się zdarzyć.
— Nawet tobie — dodałem.
— Tak, nawet mnie. A teraz powiedz. Nie pamiętasz tylko tego, co dotyczy bezpośrednio Ciebie?
— Wiem, to dziwne. Ale sprawdzałem. To się zdarza. Amnezja selektywna. Mam mgliste pojęcie o tym co działo się na świecie przez ostatnie czterdzieści lat, ale nie potrafię powiązać miejsc w mojej pamięci z żadnymi konkretnymi wspomnieniami z mojego życia. Jakby mnie w ogóle nie było.
— Musiałeś mieć dość samego siebie — zażartował.
— Zrobiłem małe śledztwo — powiedziałem. — I wierz mi, nie żałuję, że nie pamiętam.
— W porządku. Powiedz, co zamierzasz zrobić z tym fantem?
— Nic. Zupełnie nic — odparłem.
Carl przyjrzał mi się uważnie, podrapał się po brodzie i powiedział:
— Tak. To chyba najmądrzejsze co możesz teraz zrobić
W jego głosie usłyszałem rozczarowanie. Najwidoczniej zawiódł się na Jerrym 2.0.
— O co chodzi? — zapytałem.
— O nic.
— No mówże — burknąłem.
— Przeczytałem tekst. Jeśli ty też go przeczytałeś, wiesz, że do mnie też próbowali się dobrać. Brakowało niewiele a…
— Wiem — przerwałem mu. — Do czego pijesz?
— Nie ciekawi cię kto to był i dlaczego?
— Ciekawi. Wiem, że znali moje imię, a przyszli po Ciebie. Nic co teraz powiesz, ani nic co teraz zrobię nie zmieni tego. Dlatego wolę nie wiedzieć.
— W takim razie bardzo mi przykro, ale będziesz musiał się dowiedzieć.
— Niby dlaczego?
— Dlatego, że jesteś mi to winien. Jestem częścią tej historii i chcę, żeby była należycie opisana, a nikt nie zrobi tego za ciebie.
— No dobrze — westchnąłem. — Słucham. Kto odwiedził cię tamtego dnia w mieszkaniu? — zapytałem.
— Wierzyciele — odparł. — Ludzie, których pieniądze zainwestowałem we własne leczenie.
Ostatnie słowo zabrzmiało jak wyzwanie. Nie podjąłem go.
— Czy jesteś pewien, że to byli ludzie wysłani przez pionierów?
— Chciałeś powiedzieć: przez niedoszłych pionierów? Nie, nie jestem pewien. Myślisz, że fachowcy tego pokroju się przedstawiają? Z resztą jakie to ma znaczenie? Jestem pewien, że gdyby tamten łysy musiał, bez trudu dopadłby mnie i załatwił — bez względu na to, czy oddałbym im pieniądze, czy nie.
— Czy ja dobrze rozumiem, że chcesz, żebym się dowiedział kim byli?
— Ja mogę nie zdążyć — kolejne wyzwanie.
— Rozumiem — odparłem nie przedłużając tematu. — W porządku. Zrobię to.
— Dzięki — odparł roztargnionym głosem. Jego nieobecne spojrzenie mknęło w nieruchomą przestrzeń za oknem.
Skinąłem i ruszyłem do sypialni.
Gdy obudziłem się następnego ranka, Fargo zdążył opuścić swe legowisko. Zostawił na stole kartkę informującą, że musiał jechać do centrum, żeby coś załatwić. Obiecał, że wróci wieczorem, żebyśmy mogli omówić sytuację.
Drażniła mnie jego nachalna troska o własną pamięć. Zwłaszcza, że z moją wciąż nie było najlepiej. Zastanawiałem się jak zareaguje, kiedy powiem mu, że nie zamierzam w tekście niczego poprawiać.
Dochodziła jedenasta. Nie czułem się najlepiej. Kac wyczołgiwał się ze swojej nory, a ja nie byłem pewien, czy go walczyć z nim, czy może napoić. Jeden drink wystarczyłby, ale szum i otępienie podpowiadały mi, że mogłoby to skończyć się o wiele gorzej. Mój oszukany burbonem organizm domagał się zadośćuczynienia: świeżego pieczywa, mleka i innych spożywczych wspomagaczy. Otworzyłem lodówkę. Wciąż przypominała cmentarz po nalocie. Kilkugodzinna obecność kobiety nie poprawiła sytuacji. Musiałem wyjść na zewnątrz, zaopatrzyć się w prowiant, jakąś butelkę, najlepiej dwie, tak na wypadek wizyty kogoś, kto mógłby zechcieć wspomóc mnie w odkrywaniu przeszłości.
Narzuciłem kurtkę, wsunąłem buty i zacząłem rozglądać się za kluczami. Moja komórka zadzwoniła. Pomyślałem, że nie odbiorę, że zignoruję ją i wyjdę na ulicę zanim spadnie na mnie dobrodziejstwo kolejnego znajomego z przeszłości. Nie wyszedłem. Wyświetlacz podał imię mojej córki. Musiałem odebrać.
— Cześć Jerry — powiedziała.
— Miło cię słyszeć. Dzwoniłem wczoraj, ale chyba byłyście zajęte.
— Tak wiem. Zostawiłeś nam piękny monolog na sekretarce.
— Starałem się nie wypaść źle.
— Udało ci się. Matka była wzruszona. Frank też. Rozumiem, że udało ci się wyjść z aresztu?
Nie podobał mi się jej ton. Całkowite znieczulenie na ludzkie cierpienie.
— Przecież nie dzwonisz na komisariat tylko na komórkę — burknąłem. — Czy jest coś, czego chcesz ode mnie, czy może dzwonisz tylko po to, żeby mnie zirytować?
— Po co od razu takie nerwy, tatko?
— Nerwy? Ja się wcale nie denerwuję. Ja po prostu odkładam słuchawkę. — I odłożyłem.
Po dziesięciu sekundach sygnał rozbrzmiał na nowo. Pat czuła się winna, albo potrzebowała czegoś.
— Zastanawia mnie, że czego może chcieć moja córka — powiedziałem.
— Przykro mi, że wylądowałeś w więzieniu, ale to nie ja cię tam wpakowałam, więc przestań wyładowywać się na mnie. Gdybyś przyjrzał się komórce, zobaczyłbyś, że dzwoniłam do ciebie kilka razy.
— Zaczekaj — odparłem, sprawdziłem i faktycznie — w historii połączeń figurowało pięć nieodebranych połączeń.
— No dobrze — westchnąłem poirytowany. — Mów, o co chodzi?
— Dzwonię, bo martwię się i chciałam wiedzieć, co u Ciebie.
— Co ty nie powiesz? — z trudem stłumiłem parsknięcie.
— Dlaczego się śmiejesz? Chyba mam prawo martwić się o ojca, prawda?
— OK, przyjąłem do wiadomości. Cieszę się, że się martwisz. A teraz, skoro mamy to już za sobą, powiedz, po co dzwonisz?
Pat zamilkła na moment i mógłbym przysiąc, że słyszałem jak przełyka gorzką, młodzieńczą dumę.
— No dobrze, powiem ci — westchnęła. — Tylko nie śmiej się.
— Nie śmiałbym. A teraz, do rzeczy. O co chodzi?
— Chcę, żebyś przyjechał pod Mellon Centre.
— Po co?
— Możliwe, że będę potrzebowała środka transportu. Może nawet adwokata. Wolałabym nie dzwonić do matki.
— Moja krew — odparłem z dumą.
— Przestań! Mówię serio.
— Ja też.
Nie odpowiedziała. Czekała.
— No dobrze. Więc moja córeczka wpakowała się w kłopoty. Co się konkretnie stało?
— W nic się nie wpakowałam.
— Więc złap taksówkę. Z tym nie powinnaś mieć problemu — rzuciłem obojętnie.
Pat znów zamilkła. Zmieniała strategię.
— Szykuje się mała manifestacja. Nie mów mi, że nie lubisz protestów?
— Nie lubię.
— Kłamiesz, czytałam jak opisałeś jeden w swojej książce.
— Czy jest ktoś, kto nie czytał tej cholernej szmiry?
— Dostałam kopię od Nicka, mówił, że nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli przeczytam.
— Doprawdy? Tak powiedział? A skąd on ją miał?
— Naprawdę? Muszę odpowiadać?
— Nie, nie musisz. Wiem, że wykradł pliki z mojego komputera. Czy on potrafi coś poza przywłaszczaniem sobie cudzej własności?
— Sam go zapytaj. Jest tutaj.
— Doprawdy? Jak miło z jego strony. W takim razie już lecę. Tylko przyszykuje wam mleko i ciasteczka na wiec. Harcerze lubią mleko i ciasteczka prawda?
— Mówiłeś, że chcesz go poznać.
Faktycznie. Chciałem go poznać. Zastanawiałem się tylko, czy dalej chcę.
— Zanim dojadę, będzie po wszystkim. Ulotni się albo zwinie go policja.
— Nie zamierzamy kończyć przed południem, ale zrobisz jak zechcesz. Nie będę cię błagać.
Pat mówiła a ja zdążyłem zejść na dół. Stanąłem na chodniku przed zakurzonym samochodem, próbując zignorować buntujący się żołądek.
— Nie bądź głupi Jerry — pomyślałem. — Nie pakuj się w to.
Mój żołądek nie żądał już jedzenia. Był zbyt słaby żeby dopominać się o cokolwiek. Skomlał i kwilił próbując przypomnieć sobie co to sytość.
— Będę za pół godziny — powiedziałem. — Tylko nie daj się zamknąć.
Byłem pewien, że Pat doskonale poradziłaby sobie beze mnie. Brak transportu był tylko pretekstem. Tak naprawdę, chciała żebym spotkał się z Nickiem a ja nie widziałem powodu, dla którego nie miałbym spełnić jej intrygującej prośby. Poza tym, miałem co do tego typa jak najgorsze przeczucia i chciałem się przekonać, czy to właśnie tego dnia się sprawdzą.
Gmach BNY Mellon Centre, w którym mieściła się filadelfijska siedziba klubu wielkomiejskich bogaczy nie robił oszałamiającego wrażenia. Budynek, po którym Scott i Jerry przechadzali się by załatwić sprawunki gangsterów, nie różnił się od pozostałych szarych przeżuwaczy ludzkich marzeń. Wszystkie były reliktami minionej epoki, czasu betonu, stali i rodzącej się potęgi naszego upadłego narodu. Pamiętały czasy wielkiego kryzysu i nurkujących ku chodnikom brokerów giełdowych. Ściany Mellon Centre były świadkami ludzkiej ambicji, zawiści i głupoty, ale chyba nigdy nie widziały niczego podobnego do tego, co rozgrywało się tamtego popołudnia przed jego wejściem.
Manifestacja, a właściwie pikieta, bo to słowo chyba lepiej oddaje mikro skalę zamieszania, była w najlepszym razie dziwacznym widowiskiem. Grupa dzieciaków, wyglądających na świeżo upieczonych studentów zbiegłych z małomiasteczkowych czarnych dziur i wmieszani między nich znudzeni życiem emeryci złaknieni buntowniczego życia, inspirowani Internetem i wspomnieniami lat siedemdziesiątych, gestykulowali i wznosili w górę tablice wymachując nimi i krzycząc lub milcząc, w zależności od wieku, zdolności ruchowych i wprawy. Slogany na tablicach potępiały nierówności społeczne, przywileje dla najbogatszych, kiepski system edukacji, brak opieki zdrowotnej i inne przejawy dominacji owego przysłowiowego jednego procenta nad resztą ciemiężonego, Bogu ducha winnego społeczeństwa.
Zaparkowałem po przeciwnej stronie jezdni, przewracając trzy z długiego rzędu czerwonych pachołków ustawionych wzdłuż linii parkingowej. Nikt nie zauważył. Nikt nie podniósł alarmu. Po drugiej stronie, na wyznaczonym do tego celu pasie stały już zaparkowane i gotowe do akcji radiowozy. Funkcjonariusze stojący przy budce z hot dogami nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi. Patrzyli ze znudzeniem na maszerujących tam i z powrotem manifestujących, dzierżących plakaty, transparenty i kartony pełniące rolę prowizorycznych kostiumów i zbroi w tej heroicznej bitwie z ignorancją przechodniów i władz. Chodnik był na tyle szeroki, że nie tamowali ruchu, a to, zdawało się w pełni zadowalać mundurowych.
Po przeciwnej stronie budki tuż przy wejściu do stacji podziemnej metra dostrzegłem młodą brunetkę miotającą się między przechodniami. Miała spięte w kucyk włosy, kurtkę i koszulę rozpiętą ostentacyjnie nisko na piersi. Rozdawała ulotki wychodzącym na powierzchnię z peronu poniżej. Gestykulowała przy tym i wskazywała raz w górę, na czternaste piętro BNY, raz na tłum zebrany przed jego wejściem. Wyglądała jak ktoś, kto reklamuje widoki i atrakcje skupiając się na mającej się właśnie rozegrać regularnej bitwie ulicznej z udziałem szaleńców i policji.
Póki co wszystko zdawało się być pod kontrolą, chociaż trudno było stwierdzić kto sprawował tę kontrolę. Pomimo braku widocznych koordynatorów krążący przed budynkiem tłum zachowywał względną dyscyplinę. Nikt nikogo nie obrzucał jajami ani nie skandował agresywnych haseł. Na wszelki wypadek postanowiłem zaparkować trochę dalej. Wjechałem z powrotem na jezdnię, strącając kolejne trzy pachołki. Szukałem miejsca gdzie nie stałbym się łatwym łupem dla sępów w holownikach. Dojechałem do skrzyżowania, skręciłem w prawo i zaparkowałem na pierwszym pustym miejscu przy chodniku. Wysiadłem i stanąłem tyłem do jezdni wpatrując się w szyby wiekowego budynku przede mną. Na wprost znajdowała się placówka jednego z większych banków w kraju. Lokal wyglądał na dziwnie zaniedbany. Farba na fasadach łuszczyła się, podobnie jak naklejki na przedniej szybie. Rozbity szklany szyld nad drzwiami zdradzał pozostałości martwych świetlówek. W środku nie widać było ani jednego klienta. Spojrzałem na lokale dokoła. Tylko ten cierpiał na deficyt zainteresowania. Kilka metrów na lewo agencje turystyczne, restauracje i sklepy tętniły życiem wypuszczając i przyjmując co chwila klientów. Po prawej, po sąsiedzku, supermarket łykał i wypluwał ludzi jak taśma produkcyjna. Tylko bank wydawał się być niewidoczny dla przechodniów. Wszedłem na chodnik i ruszyłem w stronę pikiety. Kiedy mijałem drzwi banku, po mojej prawej, tuż naprzeciw wejścia do marketu dostrzegłem znajomą twarz. W szarym BMW zaparkowanym trzy miejsca za moim, siedział mężczyzna w ciemnych okularach. Z pewnością nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie czarne, skórzane rękawiczki, w których zaciskał nerwowo kierownicę. Ciemne okulary i skórzana galanteria kojarzą mi się z doświadczonymi gangsterami starej szkoły lub z ograniczonymi umysłowo cwaniakami, którzy ich naśladują. Silnik zaparkowanego wozu pomrukiwał po cichu. Facet czekał na kogoś.
— Ciekawe po co mu te rękawiczki? — pomyślałem.
Podszedłem bliżej i zajrzałem do środka. Na siedzeniu pasażera leżała czapka bejsbolowa, zbyt cienka na tę porę roku, ale za to doskonała by ukryć pod nią twarz. Mimowolnie nachyliłem się, żeby rzucić okiem na kierowcę. Rozpoznałem go od razu. Otworzyłem drzwi i pochyliłem się, tak żeby mnie zobaczył.
— Carl? — krzyknąłem.
— Jerry? Co ty tu robisz? — spojrzał na mnie jakbym wlazł na jego prywatny, odgrodzony kawałek chodnika.
— Mógłbym zadać ci to samo pytanie. — Wskazałem na czapkę z daszkiem i okulary na nosie. — Nie wiedziałem, że masz światłowstręt.
— Co? — zapytał, nie rozumiejąc, o co chodzi. — Ach tak. Nie, to nie fotofobia. To nowy styl. Zmieniam wizerunek. Zresztą, sam wiesz, że te oczy nie wzbudzają już zaufania — podniósł okulary odsłaniając zapadnięte gałki oczne.
Obrzuciłem go krytycznym spojrzeniem, a potem westchnąłem.
— No dobra — powiedziałem. — Co tu robisz?
— Czekam na Meg. Jest w banku.
— A to świetnie. Poczekam z tobą. Strasznie dzisiaj zimno, prawda?
Wsiadłem do środka zanim zdążył zaprotestować. Nie pomyliłem się. W środku było gorąco. Zbyt gorąco.
— Nie jest ci za ciepło w tych rękawiczkach? — wskazałem na wciąż zaciśniętą na kierownicy dłoń.
— Co? Nie, po prostu zapomniałem je zdjąć.
— Długo jej to zajmie? — zapytałem.
— Nie wiem. Pewnie trochę, wiesz jak to jest z kobietami.
Mówił nerwowo. Kłamał.
— W takim razie poczekam — odparłem.
— Wydaje mi się, ze mówiła też coś o otwarciu konta, więc trochę to potrwa. Nie śpieszy ci się nigdzie?
— Mi? Nie, skądże. Konto powiadasz? Pewnie tam? — wskazałem na bank kilka metrów przed nami.
— Tak, tam.
— Więc nie traćmy czasu. Chodź! Chcę, żebyś kogoś poznał.
— Przecież mówiłem ci, że… — chciał dokończyć ale przerwałem mu.
— Tak, tak. Wiem. Czekasz na Margaret. Tyle, że wiesz już, że ja wiem, że chciałeś zrobić coś bardzo, bardzo głupiego — poklepałem go po kolanie tak przyjacielsko jak tylko potrafiłem. — Ale nie przejmuj się. Wujek Jerry jest już z tobą i nie musisz się dłużej zastanawiać, czy powinieneś, czy ci wolno i czy ci się uda.
— Ale, Margaret… — próbował się bronić.
— Daj spokój. Widziałem bank przez szybę. W środku nie ma żywej duszy. A teraz, chodź ze mną. Poznasz moją córkę. — Carl walczył jeszcze chwilę ze sobą, w końcu poddał się i odetchnął. Odwrócił się poirytowany, sięgnął do tyłu po kurtkę i wyszedł z auta.
— To aż tak oczywiste? — zapytał.
— Że chciałeś obrobić bank? W okularach przeciwsłonecznych, bejsbolówce i skórzanych rękawiczkach? Nie, ale to jedyne, co przychodzi mi do głowy kiedy widzę taką kombinację garderoby, w taką pogodę i gościa w samochodzie zaparkowanym przed bankiem. Poza tym, to jedyne miejsce, w którym miałbyś minimalną szansę na ucieczkę. Popatrz tylko. Wygląda jak scenografia z westernu. Aż się prosi, żeby ktoś ich obrobił. Najlepiej w kostiumie Johna Wayna.
Carl pokiwał głową, sięgnął po czapkę z tylnego siedzenia i nasunął na rzadkie blond włosy.
— Gdzie idziemy? — zapytał.
— Zaczerpnąć świeżego powietrza — odparłem.
Ruszyliśmy w stronę pikiety i czekającej na mnie Pat. Gdy dotarliśmy do skrzyżowania zapytałem go:
— Po co ci te pieniądze? Na drugą serię chemii?
— Podejrzewam, że nie starczyłoby nawet na połowę.
— Więc po co to wszystko? Dlaczego to robisz?
Carl spojrzał na mnie spokojnym wzrokiem.
— Bo mogę.
— Tam — wskazałem na budkę z hot dogami.
Przeszliśmy przez jezdnię i dalej w stronę zbiorowiska ludzi po lewej. Gdy zbliżyliśmy się do wyjścia z metra, jeden z policjantów stojących przed budką z hot dogami odwrócił się w naszą stronę. Przyglądał się nam przez chwilę, jakby rozpoznał nas, ale nie był do końca pewien gdzie nas widział. Podeszliśmy bliżej. Policjant dał za wygraną. Jedna z dwóch grubych kobiet zatykających usta parówką zrobiła krok w tył zasłaniając nas swoim profilem.
Pat przestępowała z nogi na nogę na tyłach metalowej budki tuż pod napisem „Najlepsze i Gorące”. Czerwona parówka wielkości donicy wystawała z rumianej styropianowej bułki nad jej głową. Odwróciła się dopiero, gdy usłyszała mój głos.
— Cześć skarbie — powiedziałem, próbując dobrać odpowiednią kombinację słów.
Pat odwróciła się błyskawicznie, demonstrując mieszaninę zniecierpliwienia, ulgi i zażenowania. Podszedłem i objąłem ją pokracznym gestem. Sądziłem, że tego oczekują córki, ale Pat najwidoczniej miała inne oczekiwania.
— Cześć — rzuciła zdziwiona. — Co ci się stało Jerry?
— Mi? Nic. Po prostu cieszę się, że cię widzę. Coś nie tak?
— Nie, skądże. Ja też się cieszę. A to kto? Sprowadziłeś pomoc?
— To kolega z pracy. Ma na imię Carl, Carl Fargo.
— Miło mi — powiedział Carl.
— Carl ma raka — dodałem. — I napada na banki, żeby zebrać na chemię.
— Boże, jak mi przykro — powiedziała kopiąc mnie jednocześnie w piszczel.
— A to za co? — jęknąłem starając się nie podskakiwać.
— Za to, że jesteś dupkiem — odparła.
— Spokojnie — powiedział Carl. — Twój ojciec też potrzebuje terapii.
— Też tak sądzę — odparła, a potem rzuciła do mnie. — Wiesz, czasami zastanawiam się, czy ty aby na pewno jesteś moim ojcem.
— Też miałbym wątpliwości — wtrącił Carl.
— Dzięki przyjacielu — poczęstowałem go sztucznym uśmiechem.
Pat powiedziała jeszcze coś do Fargo, ale nie usłyszałem co mówiła. Obserwowałem postać stojącą po mojej lewej. Miał na sobie szary wełniany płaszcz i grafitową bluzę. I chociaż gruby bawełniany kaptur skrywał jego twarz, chudy, przydługawy nos zdradzał jego tożsamość.
— Może teraz ty przedstawisz nam swojego kolegę? — zapytałem.
— Aa, mówisz o nim? — wskazała za siebie, uśmiechając się chytrze. — Przecież wy już się znacie. Spotkaliście się kiedyś w Irish Pubie. Nie pamiętasz?
Chłopak zdjął kaptur, odsłaniając słuchawki zakrywające uszy i pół głowy, następnie zsunął je na szyję i podszedł do nas. Objął ramieniem Pat, pocałował ją w policzek i spojrzał na mnie wyzywająco, czekając na reakcję.
— Jerry — powiedział, racząc mnie łaskawym skinieniem.
— Nick — odparłem odwdzięczając się tym samym.
Przez chwilę czekaliśmy w zawieszeniu jakby niepewni, czego możemy się po sobie spodziewać. W otoczeniu szalonych protestujących i policjantów wydawał się jeszcze bardziej komiczny niż go sobie wyobrażałem. Po kilku sekundach spojrzałem na Carla, uśmiechnąłem się i zrobiłem krok do przodu.
— Miło cię znów widzieć — powiedziałem podając dłoń chłopakowi.
— Ciebie również — odpowiedział potrząsając nią komicznie. Miał, miękki, ślimakowaty uścisk i chłopięcy głos.
— Co cię tu sprowadza? — zapytał. — Przemyślałeś może moją propozycję?
— Nie. Chciałem po prostu sprawdzić jak Pat radzi sobie z pikietą.
— To wasi znajomi? — Carl wskazał na bandę otyłych siwowłosych istot w tłumie. Pat wsunęła dłonie do kieszeni i przebiegła wzrokiem po zgromadzonych. Na chodniku panował chaos. Część pikiety stała nieruchomo, cześć przechadzała się w milczeniu. Jedni podnosili tablice do góry, inni odpoczywali wlokąc je za sobą. Kilkoro zaczepiało przechodniów, wciskając im ulotki ze swoim programem. Wyglądali jak wycieczka z domu wariatów, której opiekun zapadł się pod ziemię.
— Powiem tak: jeżeli policja zapyta ich, kto to zorganizował, na pewno wskażą na mnie. Nie znaczy to jednak, że ich znam. Większość z nich nawiązało kontakt ze sobą a potem zorganizowali się przez Internet.
— Nie wyglądają na bardzo rozgarniętych — wtrąciłem.
— Widać, że nie robią tego codziennie — odparła — ale to dobrzy ludzie i chcą coś zmienić, a to już jest coś.
— Czyli to twoja inicjatywa? — Fargo silił się na uprzejmość.
— Tego bym nie powiedziała. Na początku Nick bardzo dużo mi pomógł, ale pod koniec i tak wszystko wyszło spontanicznie.
— Musisz być dumny z córki. Odwaliła kawał roboty — Carl poklepał mnie po plecach.
Byłem pewien, że czekał na jakiś gest, ale nie wiedziałem, co niby miałbym zrobić.
— Dumny? — powtórzyłem. — Z tą dumą różnie bywa. Widzisz, gdybym był dumny, byłoby to przypisywanie sobie części zasług. A ja przecież nie mam z tym nic wspólnego prawda?
— Boże… — Pat westchnęła. — Widzisz Carl z czym muszę sobie radzić? Filozof!
Carl wzruszył ramionami po czym podał dłoń Nickowi.
— Jestem Carl.
— Nick, miło mi. — odparł, zabierając się do szarpania dłonią Fargo.
— Słyszałem, że ty też miałeś swój udział w projekcie Jerrego? — Carl zapytał przyciszonym głosem.
— W czym? — spytał zdziwiony.
— W zbieraniu materiałów do tekstu. Podobała mi się część o Kolumbii. Chociaż coś mi mówi, że nie takiej formy się spodziewałeś?
— Cóż, nie można mieć wszystkiego — wzruszył ramionami. — Kiedy człowiek zrozumie tę prostą zasadę, życie staje się o wiele łatwiejsze. Poza tym, nigdy nie zakładałem, że będę miał wpływ na to, jak to zostanie opisane. W końcu, to jego dzieło i jego zamysł. Jeśli chce powiedzieć „patrzcie, jestem amatorem”, proszę bardzo. Nie mogę mu tego zabronić.
— Tak czy inaczej — Carl postanowił zmienić temat — Jerry, naprawdę ci zazdroszczę.
— Czego?
— Tak ambitnej córki.
— Dziękuję Carl — Pat uśmiechnęła się i skinęła lekko.
— Miło z twojej strony, że tak mówisz — dodała. — Prawda Jerry? — spojrzała na mnie jakby chciała mnie przekłuć wzrokiem. Prawie jej się udało.
— Tak, oczywiście. To bardzo miło z twojej strony — powtórzyłem.
— No i jak? — szturchnęła mnie wskazując na zbieraninę starców i młokosów. — Co sądzisz o potencjale mieszkańców Philly?
— To zaledwie garstka ludzi — wtrącił Carl. — Ciekawe ilu z nich było na lipcowej manifestacji.
— Tę pikietę zorganizowałam wczoraj wieczorem. O siódmej rozesłałam wiadomości, o jedenastej miałam już ponad setkę chętnych.
— A o dwunastej policja rozgoni was jak psy — powiedziałem. — Bo nie raczyłaś prosić o zezwolenie na ten cyrk.
— To bez znaczenia — powiedział Nick.
— Dokładnie — potwierdziła Pat. — Najważniejsze, że ci ludzie natychmiast się zdecydowali i zmobilizowali.
— A ty? Co o tym sądzisz? — spytałem Nicka.
— Szczerze? — zapytał.
— Jeśli tylko potrafisz? — Uśmiechnąłem się.
Nick odczekał chwilę, jakby próbował zbudować napięcie.
— To banda dzieciaków — odpowiedział.
— Niektórzy są starsi od ciebie — stwierdziłem.
— A co to ma za znaczenie? Przecież oni sami nie wiedzą, po co tam sterczą. To manifestacja żalów, mniejszych lub większych, ale nic ponadto.
Pat milczała. Nie spodobało jej się to, co usłyszała, ale nie próbowała protestować. Po chwili znów przeszła w tryb beztroski, wzruszyła ramionami i odwróciła się jeszcze raz w stronę tłumu.
Mundurowy, który kilka minut wcześniej przyglądał się nam, wyłonił się z tłumu, podszedł do nas i stanął pomiędzy Carlem i Pat. Miał w ręku bloczek z mandatami i długopis. Wyglądało na to, że szukał sposobu na zarobienie kilku punktów.
— Ja ciebie już gdzieś widziałem — powiedział.
— Mnie? — zapytałem.
— Tak ciebie — skierował swój gruby paluch w moją stronę.
Miał szeroką kwadratową szczękę, orli nos i małe, czarne, głęboko osadzone oczy. Przypominał przerośniętego krogulca w niebieskim mundurze.
— Całkiem możliwe. Mieszkam tutaj, podobnie jak pół miliona innych blondynów.
— Czekaj no. Pamiętam już! To ty pobiłeś tamtego dzieciaka na Bullroad Street?
— Jerry? — Pat skrzyżowała ramiona na piersi. — O czym on mówi?
— To twój facet? — glina spytał bezceremonialnie wskazując na mnie.
— Żartujesz człowieku?! — Pat napięła się jak cięciwa. Byłem pewien, że zaraz w niego wystrzeli. — To mój ojciec!
— Pan władza lepiej się zajmie publiką — powiedział Nick, wskazując na motłoch za mundurowym. Za jego plecami, tuż przy stopniach budynku dwóch mężczyzn zaczęło się szarpać i przepychać. Tłum instynktownie spolaryzował się wokół nich, zajmując miejsca przy obu przeciwstawnych biegunach zjawiska. Część protestujących próbowała ich rozdzielić, szarpiąc w przeciwnych kierunkach, ale nie szło im najlepiej. Zamiast rozładować napięcie włączyli się do przepychanki. Tablice na krótkich drewnianych kijach zaczęły drgać chaotycznie niczym maszty na wzburzonej powierzchni jeziora. Ktoś uderzył kogoś. Ktoś inny uniósł swój znak i przyłożył nim facetowi wyrywającemu się z trzymającego go tłumu. Makieta wygięła się na jego głowie i złamała. Siwowłosa kobieta stojąca obok wrzasnęła i wzniosła do góry swoją. Nieświadomy niczego mężczyzna przed nią przyjął cios na ramię i krzyknął.
Policjant, który jeszcze przed chwilą palił się do zakucia nas w bransoletki, rozejrzał się, schował do kieszeni bloczek z mandatami i sięgnął po krótkofalówkę. Chciał coś powiedzieć, wezwać posiłki, podać kod zajścia, który najlepiej opisywałby scenę rozgrywającą się na naszych oczach, ale nie zdążył. Otyła brunetka stojąca przed nim runęła do tyłu pchnięta przez kogoś z tłumu — wprost w objęcia funkcjonariusza. Jej cielsko musiało ważyć ze sto kilo. Facet zachwiał się i cofnął, ledwo utrzymując równowagę. Nick odskoczył na bok, dyskretnie wycofując się pod budkę z fast foodem.
Policjant ogarnął się, odepchnął kobietę-pocisk i ruszył w kierunku bezczelnego agresora. Jak się okazało sprawcą była około trzydziestoletnia blondynka. Miała na sobie ciemną, krótką skórzaną kurtkę i czarne jeansy. Jej bujne kręcone włosy i wielkie, wściekłe oczy spodobały mi się. Pat uniosła dłoń i pomachała do niej. Kobieta zmrużyła oczy i uśmiechnęła się lekko. Spodobała mi się. Wściekłość z odrobiną słodyczy.
— Jasmine? — zapytałem przeskakując nerwowo wzrokiem między nią, Pat i krogulcem, który idąc do niej odpiął zapinkę pasa i wysunął czarną, lśniącą pałkę.
Kilka osób przebiegło w stronę kotłującego się tłumu zatrzymując zdeterminowanego glinę. Jass trzymała za szyję jakiegoś smarkacza, odciągając go od leżącego na chodniku faceta. Krogulec przedarł się przez rzednący tłum. Widziałem, że był gotowy. Ja zresztą też. Ruszyłem do przodu. Był już blisko. Przyśpieszyłem. Podniósł pałkę. W ostatniej chwili chwyciłem go za rękę.
Odwrócił się zaskoczony i ciekawy, kto był na tyle bezczelny, by mu przeszkodzić.
— Nie wierzę — mruknął, widząc mnie. — Nie wierzę, że to zrobiłeś — powtórzył i uśmiechnął się wrednie.
— Tylko spokojnie — Carl ruszył w naszym kierunku, ale był za daleko, żeby glina go usłyszał.
— Ani kroku dalej! — krogulec wycelował w niego pałką.
Kątem oka dostrzegłem, że pozostali policjanci włączyli się do zamieszania. Dwóch gestykulowało przed wrzeszczącymi na siebie mężczyznami, ale nigdzie nie mogłem dostrzec trzeciego.
— Chyba nie zamierzasz uderzyć tym kobiety? — wskazałem na pałkę w zaciśniętej dłoni.
Jass była zaabsorbowana duszeniem młodzieńca, więc chociaż zauważyła nas, nie rozumiała do końca o co chodzi. Mimo to rozluźniła uścisk, puściła chłopaka, podeszła do nas i stanęła obok policjanta.
— Cześć Jerry — powiedziała zdyszana.
— Pięknie — syknął glina, po czym wyrwał mi się, zrobił krok do tyłu i zmierzył nas wściekłym wzrokiem. — Mamy całą rodzinkę w komplecie — powiedział, wskazując kolejno pałką. — Ojciec, córka i matka wariatka.
— Słucham? — rzuciła Jasmine.
— Zaczniemy od ciebie ojczulku — rzucił, ignorując Jass. — Jesteś aresztowany.
— Za co?! — Pat warknęła i doskoczyła do nas. Była dziwnie podekscytowana. Wiedziałem, że powinna się bać. A przynajmniej trzymać język za zębami, ale to nie było w jej stylu.
— Zakłócanie porządku publicznego — odparł wskazując na Jass. — Napaść na policjanta — wskazał pałką na mnie. — I podburzanie do zamieszek — wskazał na Pat. — Twój ojciec idzie ze mną! — szarpnął mnie za rękaw i pociągnął w stronę tłumu. Jass spojrzała na mnie zdziwiona. Była rozczarowana. Wyglądało na to, że spodziewała się po Jerrym innej, bardziej spektakularnej reakcji. Uśmiechnąłem się w przelocie, a potem wyrwałem się glinie i stanąłem w lekkim rozkroku.
— Nie przeczytałeś mi moich praw — powiedziałem.
— Że niby co? — warknął.
— To jakiś cyrk — powiedziałem. — Gdzie masz kajdanki? Dlaczego mnie nie skułeś?
— Zaraz cię skuję skurwysynu — wycedził przez zęby i podniósł pałkę.
Miałem tylko sekundę. Zbyt krótką, żeby się zastanowić. Skoczyłem do przodu i rąbnąłem go podbródkowym, potem poprawiłem lewym i pchnąłem do przodu. Niebieski mundur runął bezładnie w tył, w kotłującą się ścianę tłumu.
— Zgłupiałeś!! — krzyknął Carl.
— Spokojnie — powiedziałem. — Spójrz.
Tłum był na tyle liczebny i zajęty swoimi sprawami, że tylko niektórzy dostrzegli leżącego między nimi glinę. Dopiero po chwili, wokół bezwładnego utworzyła się wyrwa w tłumie, która zwróciła uwagę stojących głębiej mundurowych. Zza budki, na chodnik wbiegł policjant. Podbiegł do leżącego na ziemi, odepchnął kilku demonstrantów i uklęknął przy koledze. Przyłożył ucho do jego ust, żeby sprawdzić, czy oddycha.
— A teraz — powiedziałem — rozchodzimy się, powoli, każdy w swoją stronę. Mój samochód stoi niedaleko Subway’s za rogiem. Będę tam na was czekał.
Moi towarzysze zbrodni spojrzeli po sobie wahając się tylko przez moment, potem skinęli zgodnie, potwierdzając, że to wcale nie głupi pomysł. Tylko Carl zdawał się nie śpieszyć z ewakuacją. Zanim odwrócił się i ruszył w stronę metra, stał kilka sekund w miejscu po czym pokręcił głową, dając wyraz swojej dezaprobaty. Pat podeszła do Jass i razem, pod rękę ruszyły w przeciwnym kierunku. Stanąłem tyłem do leżącego. Wolałem nie wiedzieć czy go reanimują. Rozejrzałem się za Nickiem. Nie było go nigdzie w zasięgu wzroku. Zniknął ze sceny z zegarmistrzowską precyzją, tuż zanim rzuciłem w stronę krogulca. Okazał się być najbardziej doświadczonym demonstrantem. Wiedział doskonale w którym momencie się wycofać. Kto wie, może nawet wiedział, że przyłożę tamtemu glinie zanim zdążył wyciągnąć pałkę.
Rozglądałem się za Nickiem a Fargo zniknął mi z oczu. Miałem nadzieję, że dopadnę go przy samochodzie zanim odjedzie. Ruszyłem w stronę skrzyżowania skąd widać było jego BMW. Stało zaparkowane dokładnie tam, gdzie je zostawił. Przeszedłem na drugą stronę, podszedłem do wozu i zajrzałem do środka. Był pusty. Rozejrzałem się dokoła, ale nigdzie nie dopatrzyłem się zrujnowanej twarzy Fargo. Minąłem bank i wsiadłem do mojego forda. Ustawiłem boczne lusterko tak, żeby z daleka wypatrzyć go albo Jass i Pat. Minęło dziesięć minut. Nikt się nie pojawił. Po kolejnych dziesięciu wykręciłem numer do córki. Nie odebrała. Do samochodu wsiadł Carl.
— Niezły cyrk — powiedział, poprawiając włosy pod czapką z daszkiem.
— Nie da się ukryć — odparłem. — Czasami opłaca się wyjść do ludzi.
Carl spojrzał na mnie jak na idiotę.
— O tak — pokiwał głową. — Dziękuję ci, że zainspirowałeś mnie do wyjścia z domu — parsknął. — Dzięki tobie znów czuję, że żyję. Wiesz, przez chwilę nawet zapomniałem, że umieram — zaśmiał się gorzko.
— Wiesz, że nie o to mi chodziło. — Spojrzałem nerwowo w boczne lusterka. Nie zamierzałem bawić się w jego szantaż emocjonalny.
— Co teraz planujesz? — zapytałem.
— Teraz? — powtórzył. — A co ja teraz mogę? — zapytał. — Gdybym wytargał kasę z tego banku, miałbym jakieś opcje. A tak? Teraz, to ja, rozumiesz, wracam do Meg.
— Naprawdę?
— Tak.
— Mówiłem, że możesz zostać u mnie.
— Nie Jerry. Ty musisz mieć spokój. Potrzebujesz go do pisania. I do innych rzeczy również. — Uśmiechnął się. — A ze mną będziesz tylko chlał.
Spojrzałem na jego smutny uśmiech i przygaszone oczy. Dosłownie prosił się, o pocieszenie przy butelce.
— Daj spokój — powiedziałem. — Chlał będę tak czy siak. A ty lepiej pomyśl o sobie.
— Cały czas myślę tylko o sobie — odparł. — To jedyne czym się zajmuję.
Nie odezwałem się. Nie było sensu. Carl również zamilkł. Odezwał się po dłuższej chwili.
— Wiesz… O mały włos a wszedłbym tam. — Wskazał na naklejki odchodzące od szyby bankowej ekspozycji. Napis na szkle głosił „Szybka decyzja. Pożyczka bez formalności”
Przytaknąłem.
— A gdybyś to zrobił? — zapytałem.
— Spędziłbym moje ostatnie dni jako czyjaś dupa na dolnej pryczy.
— Nie przesadzaj, nie byłoby aż tak źle — odparłem, a potem wskazałem drzwi do banku. — Jesteś pewien, że nie chcesz spróbować?
Spojrzałem pytająco. Fargo tylko uśmiechnął się i pokręcił głową.
Poprawiałem lusterka szukając w nich twarzy Pat i Jass.
— Nie martw się — powiedział — niedługo tu będą.
— Widziałeś je? — zapytałem.
— Nie, ale widzę, że się denerwujesz. Całkiem niepotrzebnie. Na pewno zaraz się pojawią.
Skinąłem głową nie odrywając wzroku od lusterka.
— Chcesz, żebym z tobą został? — zapytał.
— Nie. Nie trzeba. Jedź do Meg. Odpocznij.
Carl skinął, uścisnął mi dłoń i wysiadł z auta. Wyglądał odrobinę lepiej niż godzinę wcześniej. Akcja z policjantem dodała mu energii i choć serwował mi sarkazm, w jego głosie znów dało się słyszeć nutkę determinacji. Zupełnie jakby nie zawiesił planów napadu, a jedynie przemyślał je postanowił spróbować ponownie.
Odprowadziłem wzrokiem oddalający się samochód Carla, odczekałem kilka minut i jeszcze raz wybrałem numer Pat. Jej komórka była wyłączona. Numeru do Jass nie znałem. Nie miałem wyjścia. Musiałem wrócić i przekonać się, co się stało.
Wyszedłem z samochodu, zdjąłem kurtkę i rzuciłem na tylnie siedzenie. Zapiąłem bluzę pod samą szyję i nasunąłem kaptur na czoło. Pożałowałem, że nie mam przy sobie ciemnych okularów i czapki z daszkiem Carla.
Przeszedłem przez jezdnię i ruszyłem w lewo, trzymając się w bezpieczniej odległości od Mellon Centre. Gdy wyszedłem za róg, przed budynkiem dostrzegłem trzy radiowozy i ambulans.
Przebiegłem na drugą stronę jezdni i ruszyłem w stronę pobojowiska. Przechodząc obok zejścia na podziemny peron metra, minąłem jadący w przeciwnym kierunku radiowóz. Na tylnym siedzeniu, obok tęgiej, około pięćdziesięcioletniej brunetki siedziała o wiele szczuplejsza i młodsza — zastygła w posępnym milczeniu Patricia Dawson.
— Po coś tu przyszedł? — usłyszałem syczący kobiecy głos.
Nie zareagowałem od razu. Moje myśli rozciągały się na haku oddalającego się radiowozu. Wpatrywałem się w tylną szybę pojazdu, zastanawiając się jak zareagować.
— Hej! — krzyknęła. — Do ciebie mówię!
— Oderwałem wzrok od tylnej szyby, odwróciłem się i spojrzałem na nią. Stała oparta plecami o budę z burgerami. Jej skrzyżowane na piersiach ramiona sugerowały poirytowanie.
— Co się stało? Dlaczego ją zwinęli? — zapytałem.
Jass stała przez chwilę przyglądając mi się zdziwiona, zupełnie jakbym to ja wpakował Pat do tamtego radiowozu.
— Znasz powiedzenie o jabłku i jabłoni? — spytała w końcu.
— Co zrobiła?
— Popatrz — wskazała na jeden z radiowozów. Jego przednia szyba była pęknięta w dwóch miejscach. Sieć białych żyłek otaczała prostokątne wgniecenia na szkle i masce.
— To jej robota?
— Dziewczyna ma charakterek — odparła.
— Co się stało?
— Chciałyśmy przejść obok i zniknąć w tłumie, ale któryś z nich — wskazała policjantów stojących przy radiowozie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy — szarpnął ją, próbując przepchać się do środka.
— Nic się jej nie stało?
— Nie. Upadła na kolana i lekutko się wkurwiła. Wiesz jak to jest, kiedy lekceważy się kobietę. Tym bardziej jeśli ktoś przy tym traktuje ją jak szmatę.
— Dalej nie rozumiem, co się stało.
— Jeden z patroli rowerowych zaparkował tu swoje rumaki. O tam. — Wskazała znak zakazu zatrzymywania. — Były niezapięte. — Rozłożyła ręce, usprawiedliwiając Pat. — Miała je na wyciągnięcie ręki.
— I?
— Gliniarz szarpnął nią. Jak kukłą. Krzyknęła za nim, ale on ją olał.
— No dobrze, ale jak… — chciałem zapytać.
— Wyzwała go. Odwrócił się. Pogroził jej. Zażądała, żeby ją przeprosił. On wyzwał ją. To co miała dziewczyna zrobić? Wzięła rower oparty o znak i cisnęła nim na maskę radiowozu. Dopiero wtedy zwrócili na nią uwagę.
Spojrzałem na pogorzelisko po bitwie. Przy chodniku, tuż za radiowozami, wóz transmisyjny lokalnej stacji telewizyjnej rozlewał w eter obraz spustoszenia i grozy. Zgrabna brunetka o śniadej cerze mówiła coś do mikrofonu błyskając uzębieniem. Wskazywała właśnie oblane farbą drzwi budynku. Wszędzie wokół walały się śmieci, strzępy transparentów i połamane fragmenty dykty.
Podniosłem leżący na chodniku kawałek i odczytałem przerwany w połowie napis: „Najbogatszy 1% nie obroni was przed…”
— Przed czym? — zapytałem.
— Ty mi to powiedz — rzuciła.
— Przed nimi. Przed naszą głupotą…
Jass wyprostowała się, spojrzała na coś ponad moim ramieniem, zmrużyła oczy i przesunęła się w lewo, znikając za rogiem metalowego kiosku.
— Dzień dobry — usłyszałem czyjś głos za plecami.
Odwróciłem się. Właścicielką dźwięcznego głosu o nienagannej dykcji, była szczupła brunetka o białym jak śnieg uzębieniu. Zza jej pleców celowało we mnie oko kamery. Kobieta wprawnie przesunęła się na bok, podsuwając mi mikrofon pod nos. Kamerzysta wyregulował obiektyw. Brunetka dała znak żeby zaczął kręcić.
— Dzień dobry — westchnąłem.
— Czy jest pan członkiem grupy, która zorganizowała dzisiejsza manifestację?
— Nie — burknąłem. — Trafiłem tu przypadkowo.
Korespondentka relacjonująca małą filadelfijską apokalipsę nie była usatysfakcjonowana.
— Co pan sądzi o dzisiejszym proteście? Czy zna pan postulaty pikietujących?
Zignorowałem ją, podszedłem do krawężnika i okrążyłem budkę w poszukiwaniu Jasmine. Szła wzdłuż ściany budynku, w kierunku, z którego przyszedłem. Reporterka postanowiła być jeszcze bardziej irytująca. Podeszła do mnie ponownie i powtórzyła pytanie.
— Czy mógłby pan podzielić się z nami swoimi spostrzeżeniami? Co pan sądzi o tym, co tutaj zaszło?
— Wie pani co? Niespecjalnie mnie to interesuje — rzuciłem, minąłem ją i ruszyłem za Jass.
— Jeszcze tego mi trzeba… — pomyślałem. — Dzielić się spostrzeżeniami, cholera!
Dogoniłem Jasmine, która nie śpieszyła się specjalnie.
— Co tak długo? — zapytała.
— Tędy. — Wskazałem przejście dla pieszych. — Mój samochód stoi przy banku.
— Zaraz, chwileczkę. — Zatrzymała się. — Czy ty w ogóle masz jakiś plan?
— No tak — powiedziałem. — Racja. — Wyjąłem z kieszeni telefon i wykręciłem numer.
Musiałem dowiedzieć się, co z Pat, a nie mogłem jechać na komisariat. Jass spojrzała na mnie rozbawiona. Sygnał był zajęty. Najwidoczniej nie byłem jedynym ojcem dzwoniącym teraz pod ich numer.
Doszliśmy do skrzyżowania. Zastanawiałem się co zrobić. Jass wydawała się być oazą spokoju. Czułem, że obserwuje mnie i ocenia.
Zatrzymaliśmy się po przejściu na drugą stronę jezdni. Stałem nieruchomo patrząc jak mój ford unosi się na linie holownika. Ruszyłem do przodu. Przyśpieszyłem. Zanim zbliżyłem się na wystarczającą odległość, żeby zatrzymać ich, laweta ruszyła i pognała z łupem w dół ulicy.
— Przyjechałaś tu z kimś czy swoim samochodem? — zapytałem, przyglądając się jak mój wóz znika z zasięgu wzroku.
— Zaparkowałam w garażu, niedaleko stąd. Podwieźć cię?
— Tak — rzuciłem. — Jeśli możesz.
Jass spojrzała na mnie jakby chciała mnie pocieszyć i po raz pierwszy uśmiechnęła się, mylnie interpretując zrezygnowanie na mojej twarzy.
— Nie przejmuj się — powiedziała. — Pat na pewno wyjdzie z tego cało.
Wyjąłem telefon i wybrałem numer Liz. Jass skinęła na mnie i ruszyliśmy w kierunku garażu.
— Cześć Skarbie — powiedziałem lekkim, neutralnym głosem. — Obawiam się, że nie mam najlepszych wieści.
— Co tym razem Jeremy?
— Chodzi o Pat. Będzie potrzebowała pomocy.
— Wiem, widziałam. Właśnie oglądam popołudniowe wydanie wiadomości. Niech zgadnę, brałeś w tym udział?
— Tak się składa, że byłem w pobliżu.
— Zapytam cię tylko raz Jerry — przerwała mi. — Czy miałeś coś wspólnego z tą demonstracją?
— Byłem tam — powiedziałem. — I widziałem ten cyrk. Pat zadzwoniła, żebym podwiózł ją do domu, ale kiedy przyjechałem sprawy wymykały się już spod kontroli. Wiesz jacy są dzisiejsi emeryci.
— Nie. Nie wiem. I niewiele mnie to obchodzi — powiedziała. — Musimy wyciągnąć Pat z aresztu. Spotkajmy się na komisariacie.
Spojrzałem na Jasmine i wziąłem głęboki wdech.
— Widzisz, obawiam się, że to niemożliwe.
— Dlaczego? Nie mów, że masz ciekawsze zajęcie niż ratowanie córki?
— Po prostu nie mogę.
— Więc do tego już doszło? Zamkną ją z ćpunami i ulicznicami, a ty nawet się nie pofatygujesz, żeby dowiedzieć się czy nic jej nie jest? Gdybym wiedziała, że będziesz takim ojcem… — mówiła coraz głośniej. Odsunąłem słuchawkę od ucha. Jasmine pokręciła głową.
— Mi też miło było cię słyszeć — odparłem. — Zadzwoń do mnie jak będziesz wiedziała coś więcej.
Przerwałem połączenie i schowałem telefon.
— Widzę, że wciąż nie radzisz sobie z kobietami? — Jass dokończyła pisać smsa i również schowała telefon.
— O ile mnie pamięć nie myli z tobą poradziłem sobie dość dobrze.
Jass zatrzymała się. Skupiła się na jakiejś myśli i ruszyła dalej.
— Powiedz lepiej, jak ci idzie pisanie? — zapytała.
— Pisanie? — powtórzyłem w myślach. — Więc tym jestem dla ciebie? Twoim prywatnym, domorosłym autorem?
Zrobiłem poważną minę i odpowiednio krótką przerwę, żeby wczuć się w rolę.
— Teraz, kiedy jesteśmy po wyborach, tym tekstem można sobie co najwyżej tyłek podetrzeć — powiedziałem.
— Możesz opisać gabinet G.W. — odparła niezrażona.
— Myślałem o tym — skłamałem. — Ale co to da?
— Nigdy nie wiadomo, co się z tego urodzi.
— Wiesz dobrze, że pisanie o wyborach post factum praktycznie mija się z celem. Za cztery lata nikt nie będzie nawet pamiętał, że ta książka wyszła.
— No dobrze, w takim razie co planujesz? — zapytała.
— Trzeba to napisać od nowa — rzuciłem obojętnie.
W jej oczach pojawiły się małe iskierki. Zaintrygowałem ją.
— Całkowicie?
— Cóż… Spróbuję wykorzystać to, co udało mi się zebrać do tej pory, ale tekst trzeba skierować na inny tor. Mamy teraz niezłą ekipę rządzącą. Jeśli znajdziemy powiązanie z kompleksem wojskowo-przemysłowym i interesami sektora energetycznego…
— Mówisz ogólnikami — przerwała. — Masz jakieś konkrety? — spytała, wskazując wejście do galerii handlowej. — To tutaj. Mój samochód jest na drugim poziomie.
— Nie. Na razie nie — odparłem i ruszyłem w stronę obrotowych drzwi.
Weszliśmy do środka, wjechaliśmy windą na górę i ruszyliśmy w stronę jej samochodu. Nie odzywałem się. Musiałem wytrzymać ciszę.
Weszliśmy w otwartą przestrzeń parkingu.
— To będzie wymagało większej ilości pracy — powiedziałem.
Jass przytaknęła.
— Myślę, że poproszę Nicka o pomoc — dodałem.
— Po co? — zdziwiła się.
— Jak to po co? Potrzebuję informacji, a on dysponuje środkami do ich zdobywania. Muszę tylko wskazać mu gdzie i czego szukać.
— Komu jak komu, ale Nickowi nie musisz niczego wskazywać.
— Gdyby tak było, już dawno sam opublikowałby niejedną książkę. Materiałów miał pod dostatkiem, tyle, że nie potrafił ich wykorzystać.
— Nie każdy jest stworzony do pisania.
— Bingo — pomyślałem.
— On jest stworzony do czegoś więcej — dodała.
Musiałem podejść ją z innej strony.
— To prawda — powiedziałem. — Potrzebuję jego pomocy. Będziemy musieli wyłapać umowy, fuzje i przejęcia firm, które choć w niewielkim stopniu mają coś wspólnego z urzędnikami. Zwłaszcza z Cheneyem.
— Tak, Nick jest właściwą osobą. Ale nawet z nim, to, o czym mówisz jest jak szukanie igieł w stoku siana.
— Tak pracują dziennikarze śledczy.
— Dziennikarze śledczy mają researcherów.
— A ja mam Nicka. Razem znajdziemy kilka igieł na tę klikę.
Jass zatrzymała się. Jej rozbawiona mina sugerowała słabość do gier słownych.
— Dopóki nie spalisz wszystkiego, nie będziesz wiedział ile tych igieł tak naprawdę jest — powiedziała.
— Jeśli nie zacznę szukać, ogień może zaprószyć ktoś inny — uśmiechnąłem się.
Chociaż porównania robiły się żałosne, widziałem, że cena moich akcji rośnie. Blondynka uśmiechnęła się. Wiedziała, że mam na nią ochotę. Włączyła w roztaczany przez siebie urok cały arsenał jakim dysponowała: lśniące, błękitne spojrzenie, delikatny ruch opadających na czoło złotych falowanych kosmyków i uniesione nieśmiało, delikatne, naturalne usta ukrywające język zdolny czynić cuda. Prawie się zakochałem. Prawie.
— Mówiłam ci już — powiedziała, wyrywając mi się, wydzierając się z własnego wizerunku, w mojej głowie. — Ta sytuacja niekoniecznie musi być zła. Wygrał wybory. Też mi coś. Wybory są co cztery lata, a i tak nic się nie zmienia. Poza tym, myślę, że potrzebowaliśmy właśnie kogoś takiego jak Bush. Jeśli ludzie mają się przebudzić, muszą dostać po tyłkach. Najlepiej od faceta, którego sami wybrali.
Musiałem się zastanowić. Zaczynałem gubić się w tym, czego ta kobieta właściwie chciała. Była jak matka, która czeka aż jej dzieciak przewróci się, licząc na to, że się czegoś nauczy.
— Mylisz się — powiedziałem. — W kraju będzie coraz gorzej, ale nie na tyle źle, żeby zaczęły się zamieszki. Ludzie o wiele bardziej cenią sobie wygodę i bezpieczeństwo niż wolność i sprawiedliwość, o którą walczymy.
— Walczymy? My? — zdziwiła się. — No, no. Nie wiedziałam, że przeszedłeś na jasną stronę mocy. Co z dziennikarskim obiektywizmem?
— Nie przerywaj mi — rzuciłem. — Podatki będą takie same, ale pracować będziemy coraz dłużej. Utrzymać pracę będzie coraz trudniej. Spójrzmy prawdzie w oczy, przecież ten gość nie ma pojęcia o rządzeniu. Przynajmniej nie o takim, jakiego my byśmy sobie życzyli. Wiesz dobrze, co zrobił z Teksasem. Jak myślisz, co się stanie gdy G.W. rozpęta jakąś wojnę? Bo przecież musi to zrobić, każdy prezydent miał swoją wojnę. Powiem ci: nie kiwniemy nawet palcem, żeby go powstrzymać. Nie będzie poboru do wojska więc nie będzie protestów. Sektor prywatny będzie toczył tę wojnę w równym stopniu co zawodowa armia. A nasi chłopcy będą pchali się do wojska, bo wielu z nich tylko tam będzie mogło zarobić na nowy samochód i mieszkanie. Zresztą, na wojnie zarobią wszyscy: żołnierze, którzy przeżyją, rodziny tych, których zabiją, przemysł zbrojeniowy i gospodarka i przede wszystkim firmy budowlane rozgarniające zgliszcza. Nikt nie będzie zwracał uwagi na zwiększony budżet Pentagonu, CIA i NSA. Nikt w mediach nawet nie piśnie o ulgach podatkowych dla tego jednego procenta najbogatszych. Media będą świetnie wypełniać swoją rolę, a ta rewolucja, o której tak bardzo marzysz okaże się mrzonką. Zamiast spełnienia marzeń, G.W. zaserwuje ci koszmar.
Jass przyglądała mi się zaintrygowana. Bałem się, że posunąłem się za daleko. Z wyrazu jej twarzy widziałem, że nie spodobało jej się to co usłyszała.
— Jeśli chcesz narzekać proszę bardzo — powiedziała. — Ja przynajmniej próbuję coś zrobić, a ty?
— Nie krytykuję cię. Po prostu chciałbym, żebyś popatrzyła na to trzeźwym okiem.
— Więc co według Ciebie powinniśmy zrobić?
— To, co robicie. To jedyny sposób. Trwałych i pozytywnych zmian nie wprowadzimy z dnia na dzień. Rewolucja przynosi tylko krew, zamianę jednego tyrana na innego. Zmiana systemu wymaga wytrwałości, upominania się o zmiany dzień po dniu, nawet jeśli upominamy się o to samo. Dochodziliśmy do tej demokracji kilkaset lat. Nie możemy jej naprawić jedną książką, jedną manifestacją. To, czym się zajmujesz, to właśnie to o czym mówię. I uwierz mi, kiedy mówię, że nie wiedziałbym jak zrobić lepiej to, co robicie.
W miarę jak mówiłem, napięcie powoli znikało z jej twarzy. Gdy skończyłem, odczekała chwilę, jakby weryfikowała z góry wyrobione zdanie na mój temat, po czym odparła.
— A co z tobą? Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla Jerrego Dawsona?
— Sam nie wiem. Myślę, że każdy powinien robić to, co potrafi najlepiej.
— Czyli wydasz ten tekst?
— Taki mam zamiar. Muszę tylko pomówić z Nickiem.
Doszliśmy do zaparkowanego srebrnego Priusa, wsiedliśmy i ruszyliśmy w kierunku zjazdu. Przemykające lampy na serpentynie prowadzącej w dół zostawiały pulsacyjny blask na oczach Jasmine. Coś się zmieniło. Jakby złagodniała. Jej twarz była zamyślona, ale pogodna.
Ja sam też poczułem różnicę. Im dłużej argumentowałem krytykę podejścia Jasmine, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że wierzę, w to co mówię.
— Na długo jesteś w mieście? — zapytałem.
— To zależy.
— Jeśli mogę ci w czymś pomóc, daj znać — powiedziałem.
— Jak na razie — odparła — to ja ci pomagam.
— To prawda. Dziękuję. Chcę, żebyś wiedziała, że doceniam to.
Wyjąłem telefon i wykręciłem numer Elizabeth.
— Cześć Liz.
— Cześć.
— Wiesz już coś więcej? — zapytałem.
— Będzie miała rozprawę za kilka dni. Tysiąc dolarów kaucji. Będzie musiała to jakoś odpracować. Oby skończyło się tylko na tym. Gdzie jesteś? Słabo cię słyszę.
— Jadę do domu.
— W porządku. Chcesz coś jeszcze?
— Nie to wszystko, dzięki — rozłączyłem się i schowałem telefon.
Jass spojrzała na mnie ze skrytą aprobatą. Przez chwilę nie wiedziałem o co jej chodzi. Dopiero gdy minęliśmy zaparkowane radiowozy dotarło do mnie, że naprawdę martwiłem się o Pat.
— Przepraszam — powiedziałem. — Też, nie znoszę, kiedy ktoś odbiera telefon w środku rozmowy.
— Nie ma sprawy — odparła wzruszając ramionami.
Milczała przez dłuższą chwilę, z dziwnym wyrazem twarzy. Wyglądała jakby walczyła ze sobą nie mogąc się zdecydować. W końcu westchnęła i wzięła głęboki oddech, odczekała kilka sekund i odezwała się.
— Słuchaj, napiłabym się czegoś. Masz w lodówce coś zimnego?
— Nie — powiedziałem. — Obawiam się, że nie.
Zdziwiła się. Byłem chyba pierwszym facetem, który odmawia jej tej przyjemności.
— Ale mam lód — powiedziałem po odpowiednio długiej przerwie. — Coś wykombinujemy.
— Jasne. Szczerze mówiąc to mam ochotę na drinka. Całe to zamieszanie z pikietą, twoja córka…
— Pat — przypomniałem jej.
— Tak, Pat. I…
— Ja też cieszę się, że cię widzę — dokończyłem.
— Jesteśmy — stwierdziła parkując przy samym wejściu.
— Weź klucze, wejdź na górę i rozgość się — powiedziałem. — Ja skoczę po coś płynnego do tego lodu.
— W porządku. — Wzięła klucze i ruszyła w stronę drzwi frontowych. Były otwarte.
To były najszybsze zakupy w moim życiu. Butelka słodkiego martini, woda sodowa i mleko do kawy. Kiedy wróciłem, wspiąłem się na pierwsze piętro i zapukałem do drzwi, nikt nie odpowiedział. Wyobraziłem sobie Jass otwierającą mi drzwi w samym szlafroku. Oczyma wyobraźni widziałem jej mokre, kręcone, rozpuszczone włosy, błękitne, wpatrzone we mnie oczy i uwodzicielski uśmiech.
Nie pomyliłem się bardzo. Jej uśmiech, w rzeczy samej, był powalający.
Drzwi wejściowe były otwarte. Wszedłem do środka, z butelką martini w prawej dłoni i Sprite w lewej. Jass weszła do przedpokoju. Była świeża i mokra. Krople wody kapały z jej włosów na podłogę, ramiona i wysuniętą do przodu, kształtną pierś. Miała na sobie moje dresowe spodnie i szarą, bawełnianą bluzę. Materiał był gruby ale nie na tyle, żeby nie dostrzec, że nie ma nic pod spodem.
Wzięła ode mnie obie butelki, odwróciła się jak modelka i zniknęła za progiem salonu.
— Chcesz do tego wódki? — krzyknęła z kuchni.
— Jasne, tylko nie zapomnij o lodzie.
Była moja. Nie miałem wątpliwości. Kolejny klejnot w koronie głupca pozostawionej dla mnie na przechowanie. Pytanie tylko: Co dalej? Co zrobić żeby zatrzymać ją przy sobie dłużej niż na ten jeden raz. Jerremu się nie udało. Czy ja będę lepszy?
— Wiesz? Zastanawia mnie jedno… — Wyłoniła się z kuchni jak nimfa z leśnego ogrodu. W dłoniach trzymała dwie wysokie szklanki wypełnione przeźroczystym, lekko zielonkawym płynem.
— Co takiego?
— Nick mówił mi, że straciłeś pamięć, ale ty zachowujesz się jakbyś wszystkich pamiętał, dlaczego?
W jednej chwili zapomniałem, co chciałem powiedzieć. Słowa zaschły mi w gardle. Przełknąłem ślinę, zastanawiając się, co odpowiedzieć.
— Szkoda byłoby stracić z pamięci kogoś tak wyjątkowego jak ty — odparłem.
— Daruj sobie — parsknęła rozbawiona. — Lepiej przyznaj się. Chcesz się załapać na darmową przejażdżkę na zużytym karnecie?
Miała rację. To nie był mój bilet. Zastanawiało mnie, czy rozpozna różnicę. Miałem nadzieję, że rozpozna.
Podszedłem bliżej, odebrałem swojego drinka i powoli przechyliłem szkło, a potem spojrzałem jej prosto w oczy. Była zaciekawiona. Przyglądała mi się. Czułem, że spodobał się jej nowy Jerry. Po raz pierwszy od kiedy obudziłem się w tamtym obskurnym hotelu byłem zadowolony. Jass mogła być moim punktem zaczepienia, kotwicą, którą opuszczę na jakiś czas jeśli zechcę przejrzeć się w tym szambie przeszłości.
Jasmine powoli opróżniła szklankę, mierząc mnie długim, badawczym spojrzeniem. W jej oczach było wyzwanie. Przyjąłem je. Rozpoznała to bezbłędnie. Zawiesiła ramiona na mojej szyi, pchnęła mnie na kanapę i zdjęła bluzę. Była piękna, drapieżna i pełna namiętności. Zauroczyła mnie pewnością siebie, wyczuciem i imponującą motoryką.
Gdy skończyliśmy, spoceni i zmęczeni, pogładziła mnie po policzku i spojrzała głęboko w oczy. Wspomnienie jej dotyku ukryte gdzieś głęboko w pokładach pamięci ożyło nagle. Nie wiedziałem, czy to déjà vu, czy faktycznie gest, który znałem. Jedno było pewne, Jass poruszyła coś. Czułem, że mięknę.
— Co teraz? — zapytała.
— Zależy, o co pytasz?
— Zdobyłeś moje wiano Sir Lancelocie. — Zrobiła niewinną minę i przysunęła się bliżej mnie.
— To prawda Lady Ginewro.
Objęła mnie i pocałowała. Był to dziwny pocałunek. Zupełnie jakbym trzymał w ramionach inną kobietę. To nie była ta sama Jasmine, którą podziwiał Jerry — maszerująca na czele demonstracji, rzucająca wyzwanie światu polityki. Była rozmyta i rozmiękczona, jakby nagły dopływ hormonów zamazał rysy jej charakteru, pozostawiając mi kogoś do gruntownego przemodelowania.
I wtedy właśnie po raz pierwszy pomyślałem, że utrata pamięci ma też swoje minusy. Nie pamiętałem nic sprzed amnezji, żadnej kobiety, żadnego dotyku, żadnego oddechu wzburzonego namiętnością. Chciałem porównać tę nieoczekiwaną zmianę, która zaszła we mnie i w Jass z pozostałymi kobietami, które zamykałem w swoich ramionach. Zastanawiałem się, czy wszystkie tracą swój charakter, zmieniając się w ciepłe, rozanielone ciała o rozmarzonym spojrzeniu pełnym niewypowiedzianych obietnic karmionych wyobrażeniami o mężczyźnie tuż obok. Zastanawiałem się, czy to właśnie to było owym emocjonalnym schorzeniem zwanym miłością. Nie wiedziałem. Nie pamiętałem. Mogłem tylko zgadywać obserwując działanie chemiczne serum prawdy rozlanego po zdobytym ciele.
— Powiedz mi coś — zacząłem.
— Co takiego?
— Co robiłaś przez cały ten czas, kiedy nie byłaś ze mną?
— Różne rzeczy.
— Takie jak?
— Bo ja wiem? — zamyśliła się na moment gładząc dłonią skórę na mojej piersi. — Przede wszystkim jeździliśmy za kandydatami, głównie za Bushem, ale jeśli gdzieś po drodze był sztab Gora, tam też się zatrzymywaliśmy.
— Czy myślisz czasami, że mogłaś wtedy zrobić więcej?
— Więcej? — powtórzyła zdziwiona. — Masz wyrzuty sumienia?
Nagle dawna Jass wróciła. Amazonka podniosła się, wsparła na łokciu i podrapała mnie paznokciem po nosie.
Pokręciłem głową przecząco.
— Więcej, albo inaczej — poprawiłem się. — Gdybyś zamknęła pudełko złudzeń i skupiła się na wyborach zamiast na kandydatach, sam nie wiem, może zorganizowała jakąś spektakularną akcję? Nie wydaje ci się, że miałoby to szerszy oddźwięk?
— Szerszy oddźwięk jest ryzykowny. Takie akcje zostawiam dzieciakom, które lubią ryzyko i nie myślą o konsekwencjach.
Mimowolnie uśmiechnąłem się. Jasmine potwierdziła moje podejrzenia. Mimo wszystko ceniła sobie bezpieczeństwo. Ceniła przyszłość, pracę i pieniądze. Walczyła, tworzyła i sprzeciwiała się, ale nawet ona miała na wszystko wydzielony czas. Tak jak każdy, gdy czas nadejdzie, Jasmine porzuci ten cyrk i zajmie się tym, co robią dorośli, gdy jej zegar biologiczny zabije, przeskoczy z kariery na walkę o kontynuację tej niczym nieuzasadnionej genetycznej sztafety pokoleń. Była kolejną rozpuszczoną dziewczynką. Bawiła się w aktywizm, poświęcała mu całą energię, ale i tak zakładała, że w którymś momencie złoży broń i wróci na łono zmechanizowanego społeczeństwa, z jego regułami, wymaganiami i zespołem odporności na ludzką krzywdę.
— Dzieciakom? — zapytałem. — Mówisz o Nicku?
— Między innymi.
— I o mojej córce? — odsunąłem się od niej.
— Nie wiem. Nie znam jej. Słuchaj, na pewno sobie poradzi.
— Jasne, o ile znów nie nabierze ochoty na ryzyko — ostatnie słowo zadźwięczało mi w uszach.
Byłem już pewny. Zależało mi na Pat i nie mogłem nic na to poradzić. Pozostawało jedynie zadać sobie pytanie, czy to z obawy o nią, Jerry unikał kontaktu z córką i byłą żoną? Wstałem i zabrałem się poszukiwanie spodni.
— Co robisz? — spytała, gdy je znalazłem.
— Muszę pracować — spojrzałem na nią, na piękną, rozciągniętą linię jej ciała. Była idealna, a jednak coś mi w niej nie pasowało. Dostałem ją za darmo, w pakiecie z całym szambem wysyłanym mi w ratach pocztą przeszłości. Dlaczego miałaby się różnić od reszty dokonań Jerrego?
— Coś nie tak? — spytała, naciągając kołdrę na piersi.
— Nie, wszystko gra — pochyliłem się i pocałowałem ją. Pocałunek działał, chemia wciąż była. Złapała mnie za szyję, jakby chciała wyczuć podniesione tętno.
— Denerwujesz się… — powiedziała. — Co się stało?
— Martwię się o Pat.
— W porządku. Nie będę ci przeszkadzać — wstała i zaczęła się ubierać.
— Jeśli chcesz, możesz zostać. Po co wydawać pieniądze na hotel?
— I tak muszę załatwić coś na mieście. A poza tym, nie mieszkam w hotelu głuptasie.
Spojrzałem na nią, nie wiedząc, jak zareagować. Zastanowiłem się chwilę i rzuciłem obojętnie.
— Jak chcesz.
Jasmine przeszła do łazienki po resztę ubrań. Siedziałem przed komputerem, czekając aż się uruchomi. Jasmine weszła do salonu, ubrana. Uśmiechnąłem się lekko, siląc się na czułość.
— Wiesz, nie myślałam, że jesteś jednym z nich.
— Jednym z nich?
— Facetów, którzy muszą mieć kobietę na własność.
— Nie zastanawiałem się nad tym. To prawda, być może jestem.
— Szkoda.
— Skoro tak mówisz…
— Szkoda. Będę musiała zweryfikować moje podejście do facetów — jej twarz rozpromieniła się.
Nie zareagowałem. Nie byłem pewny, co ma na myśli i szczerze mówiąc nie pokładałem w tej deklaracji nadziei.
— W zamrażarce jest lazania — rzuciłem. — Możesz podgrzać jeśli chcesz.
— Nie dzięki, muszę lecieć. Chcę omówić jeszcze kilka spraw z zespołem.
Pomyślałem o wszystkich mężczyznach z zespołu Jass. Stawiałem na dwóch emerytów, jednego w średnim wieku i trzech młodych około dwudziestokilkuletnich, zdecydowanie młodszych od niej. Który z nich kwalifikował się do kategorii „facet”. Ten najmłodszy? Najtwardszy? Czy może najbardziej charyzmatyczny? A może wszyscy?
— Zadzwonię do ciebie wieczorem — powiedziała.
— Do Jerrego też miałaś zadzwonić — pomyślałem.
— To dobrze — odparłem. — Jakby co, wiesz, gdzie mnie szukać — zrobiłem gest wskazując wnętrze salonu. — Spróbuję trochę poszperać w sieci.
Odprowadziłem ją do drzwi. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że widzę ją po raz ostatni.
— Dzięki za podwiezienie — powiedziałem.
— Dzięki za kawę — rzuciła i pocałowała mnie niepewnie.
Mogłem tylko zgadywać, co działo się w jej głowie.
II Łącznik
Odpaliłem komputer. Bardziej z ciekawości, niż z potrzeby pracy twórczej. Już przy pierwszym artykule dotarło do mnie, że od napisania ostatniej strony minęło zbyt wiele czasu, doszło do zbyt wielu krytycznych wydarzeń, których nie zdołałem zarejestrować. Było to ważne nie tylko z powodu książki, ale przede wszystkim dlatego, że dowodziło mojego oderwania od bieżących wydarzeń, sceny politycznej i skąpanej w medialnym śluzie rzeczywistości. Z istotniejszych nowinek, prezydent skompletował już skład gabinetu, a media zgodnie przemilczały ten proceder. Co się tyczy naszego światłego społeczeństwa, ono również nie zareagowało ani na wynik wyborów ani na wybór George’a Busha. Zamiast fali protestów i demonstracji, media relacjonowały swój standardowy jadłospis. Jak się okazało, demokracja w naszym kraju miała się całkiem dobrze.
Po wklepaniu w wyszukiwarce hasła „wybory” i przeoraniu wzrokiem kilku artykułów, moje złudzenia co do naiwności Jerrego zaczęły się rozmywać. Wszystko, o czym napisał i co podejrzewał ziściło się niczym niskobudżetowy koszmar, którego producentami były ogólnokrajowe sieci telewizyjne i największe redakcje.
Internet po raz kolejny udowodnił, że jest ostatnią ostoją wolności. Tylko w sieci mogłem znaleźć to, czego nie odważyły się komentować główne media. Na jednym z portali natknąłem się na filmik relacjonujący defiladę inauguracyjną G.W.. Prezydencka limuzyna sunęła powoli kierując się dostojnie w stronę Kapitolu, gdy na przedniej szybie wylądowało kurze jajo. Na trasie przejazdu zebrały się tysiące ludzi spragnionych widoku swojego ukochanego prezydenta. Pomyśleli zapewne, że skoro nie mieli czasu wyjść na ulice zaraz po wyborach, przynajmniej w ten dzień i z tej okazji pojawią się w pobliżu, by dać wyraz swojemu patriotyzmowi. Nie domagali się autografów i przemówienia nowego ojca narodu, a poszanowania elementarnych praw wyborczych i uznania setek unieważnionych głosów. Burdel wyborczy z Florydy doczołgał się tym samym pod Kapitol, gdzie wypełniał żalem i histerią wygwizdujący elekta tłum. Bush drugi był pierwszym prezydentem w historii naszego pięknego kraju, którego naród przywitał w ten właśnie sposób.
Jeśli chodzi o gabinet, który G.W. wybrał zaledwie kilka dni później, to był on dokładnie tym, co z godnym Nostradamusa przekonaniem przepowiadali dzielni aktywiści podczas protestów na cześć zjazdu republikanów. Posadę szefa gabinetu otrzymał Andrew Card, były lobbysta General Motors. Ministrem Spraw Wewnętrznych została Gale Norton, była lobbystka Delta Petroleum. Ann M. Venema, szef Firmy Calgene, producenta jednego z pierwszych genetycznie zmodyfikowanych warzyw, została Ministrem Rolnictwa. Calgene, naturalnie, została wchłonięta przez Monsanto, prawdziwego monopolistę genetycznie modyfikowanych organizmów. Condoleza Rice, zasiadająca w radzie nadzorczej Chevronu otrzymała pozycję Doradcy do Spraw Bezpieczeństwa Narodowego. Mark Rey, były lobbysta Stowarzyszenia Produktów Lasów Narodowych i Stowarzyszenia: Las i Papier, otrzymał stanowisko Wiceministra Surowców Naturalnych w Ministerstwie Rolnictwa.1,2 W zasadzie, na tym etapie, cały gabinet Busha wyglądał jak korporacyjna karuzela. Obrotowe drzwi między domem publicznym Kapitolu a siedzibami największych firm znów zaczęły mieszać prądy demokratycznej rozpusty.
Była niedziela, około dziewiętnastej, 4 lutego 2001 roku. Włączyłem telewizor, żeby sprawdzić co szykuje nam nowy jaśnie panujący w Białym Domu. Przeskakując między kanałami natrafiłem na wiadomości jednej z lokalnych stacji telewizyjnych. Prezenterka, którą kilka godzin wcześniej zignorowałem w pogoni za Jass, relacjonowała właśnie końcową fazę starcia między policją a tłumem niedoświadczonych demonstrantów. Ujęcie z prześlizgującego się po miejscu zdarzeń obiektywu przeszło w zbliżenie na maskę i przednią szybę radiowozu by dodać dramatyzmu temu nic nieznaczącemu protestowi. W tle dostrzegłem tył ambulansu i ratowników medycznych opatrujących policjanta. Tłum rozszedł się już do domów na wieczorną kolację przy wiadomościach którejś ze stacji Murdocka, a przechodnie jakby instynktownie omijali część chodnika, w której kręcono relację. Potem, na ekranie pojawił się inny kadr, na którym to przypadkowe twarze z podsuniętym pod nos mikrofonem wypowiadały się z nonszalancją i znawstwem na temat owego niecodziennego wydarzenia. Mniej więcej w środku ankiety, między starszym emerytem w szarej uszance i ciemnoskórą kobietą o wielkich spuchniętych wargach pojawiła się moja zrezygnowana gęba i dwa krótkie zdania, którymi ją poczęstowałem:
— Wie pani co? Niespecjalnie mnie to interesuje.
I cięcie.
— Pięknie — pomyślałem — Moja popularność na komisariacie musi teraz sięgać zenitu.
Szybko oszacowałem czas do aresztowania: jeden dzień wolnego dla poturbowanego krogulca, plus jeden lub dwa na działania operacyjne policji. Jutro, najpóźniej pojutrze mogłem spodziewać się ekipy umundurowanych mścicieli. Jako, że byłem już notowany, a na detektywach nie zrobiłem najlepszego wrażenia, mogłem przypuszczać, że tym razem na wypuszczeniu za poręczeniem finansowym się nie skończy. I wtedy, jakby w odpowiedzi na moje obawy, korespondentka poinformowała o nowym wątku w sprawie:
— Policja nadal poszukuje mężczyzny, który zaatakował funkcjonariusza podczas próby zatrzymania — powiedziała. — Jak poinformował nas dowodzący akcją oficer, departament policji zamierza wysłać sygnał do wszystkich, którym wydaje się, że obywatelski protest uprawnia ich do zuchwałych i agresywnych zachowań.
Musiałem zniknąć, najlepiej zaraz. Nie zamierzałem spędzić następnego roku w areszcie z drobnymi krętaczami i złodziejami. Jedynym rozsądnym wyjściem było więc znalezienie nowego mieszkania i to najlepiej takiego, którego właściciel nie zadaje zbyt wielu pytań.
Bełkot niezwykle ważnych lokalnych doniesień płynął jeszcze przez kilka minut walcząc o uwagę moich rozbieganych myśli dopóki spod poduszki nie dobiegł dźwięk telefonu. Sięgnąłem po komórkę i spojrzałem na wyświetlacz. „Połączenie od Leon” widniało na jasnym tle. Rzuciłem komórkę na ławę. Prześlizgnęła się po szkle na środek blatu, walczyła jeszcze miotając się jak pudełko pełne os i zastygła.
— Kolejny przyjaciel? — parsknąłem. — Ciekawe co tym razem?
Spojrzałem na komórkę na przeźroczystym blacie. Nie potrzebowałem żadnych nowych zagadek. Te, które miałem do rozpracowania wystarczały mi z nawiązką.
Telefon zadrżał ponownie. Pomyślałem, że to musi być coś ważnego. Mało tego, Leon dzwonił zaraz po moim debiucie telewizyjnym. Wyglądało na to, że miałem nowego fana. Wpatrywałem się przez chwilę w pełznący ku mnie telefon, po czym podniosłem go i odebrałem.
— Słucham — powiedziałem z mieszaniną obojętności i zniecierpliwienia.
— Czyś ty zgłupiał do reszty?! — zachrypiał głos po drugiej stronie.
— Czy mógłbyś mówić jaśniej?
— Miałeś zniknąć z radaru, zaszyć się gdzieś i nie pokazywać publicznie. A ty co robisz? Zaczynasz karierę telewizyjną!
— Kto mówi?
— Jak to kto mówi? Jaja sobie robisz?
— Leon, tak?
— A niby kogo się spodziewałeś?
Odczekałem chwilę zanim odpowiedziałem.
— Udowodnij, że jesteś tym, za kogo się podajesz — powiedziałem.
— Co jest Dawson? Popieprzyło ci się we łbie czy jak?
— Udowodnij — powtórzyłem.
— Pierdol się! — syknął. — Nie muszę ci niczego udowadniać! Prosiłeś mnie, żebym ci pomógł. Proszę bardzo. Pomagam. Co ty myślisz, że ja nie mam nic lepszego do roboty jak pilnować twojego tyłka?
— Spokojnie — powiedziałem starając się panować nad głosem.
— Ty mnie nie uspokajaj. Miałeś zniknąć. Prawda? A ty co?
— Bo widzisz Leon — powiedziałem powoli — zaistniały pewne okoliczności.
— Zaistniały? Co za kit próbujesz mi wcisnąć? Przestań pieprzyć i mów, dlaczego wozisz się po centrum jak szofer papieża, dlaczego pozujesz przy demonstracjach i dlaczego ciągle siedzisz w tej swojej norze? Bo przecież jesteś tam, prawda?
Mój oddech przyśpieszył, ale nie odpowiedziałem.
— No to pięknie — westchnął. — Zrobiłeś najbardziej idiotyczną rzecz, jaką mogłeś zrobić i do tego jeszcze siedzisz sobie w mieszkanku jak kaczka na strzelnicy.
Nie wytrzymałem.
— Wiesz jak kurewsko irytujące jest mówić każdemu napotkanemu typowi, że nic nie pamiętam?!
— Co ty pieprzysz do cholery?
— Zdarzyło ci się kiedyś zresetować się na dłużej niż kilka godzin? Uwierz mi, to kurewsko irytujące. Więc daruj sobie te kocie piski i mów od początku kim jesteś i o co ci chodzi!
Nie odpowiedział, a jego milczenie rozdrażniło mnie jeszcze bardziej.
— Nie wiem kim jesteś człowieku! — rzuciłem. — Nic nie pamiętam. Amnezja. Kapujesz? Wiesz co to takiego?!
— Pierdolisz?
— W tej chwili nie.
Kolejna chwila ciszy. Tym razem dłuższa, jakby zaczynało do niego docierać.
— Nie chrzanisz?
— Nie. Przecież tu jestem. Gdybym wiedział, dlaczego ma mnie tu nie być, pewnie by mnie tu już nie było.
— Nie wierzę — parsknął.
— Gówno mnie to obchodzi — mruknąłem. — Mów czego chcesz!
Leon milczał przez chwilę. Wyglądało na to, że w końcu przyswaja nową sytuację.
— Boże, ty biedny idioto — powiedział w końcu.
Jego protekcjonalny ton nie przypadł mi do gustu.
— Wal się! Nie potrzebuję współczucia.
— W porządku — pozbierał się. — Daj mi pomyśleć. Powiedz najpierw, czy jesteś w jednym kawałku? Zaraz, jesteś, przecież wozisz się po mieście jak Marlon Brando. Powiedz lepiej, co pamiętasz?
— Pamiętam, że obudziłem się w hotelu jakieś dwa tygodnie temu.
— Dwa tygodnie temu?
— Tak, mniej więcej.
— Kiedy to było dokładnie? Co to za hotel?
— Moment… — musiałem się zastanowić. Podszedłem do kalendarza, przejechałem palcem po cyfrach. — Nie wiem. Ale to było ponad dwa tygodnie temu, 18 stycznia, w czwartek.
— No właśnie. To by się zgadzało.
— Co?
— Powiem ci, ale lepiej usiądź wygodnie.
— Słucham. Siedzę.
Słyszałem jak bierze głęboki oddech. Wyglądało na to, że nie zamierza kłamać.
— No dobra. Słuchaj. Dzień przed tym jak… To znaczy w środę, zadzwoniłeś do mnie prosząc o pomoc…
— Pomoc? — przerwałem mu. — Dlaczego miałbym prosić o pomoc? A nawet jeśli prosiłem, to dlaczego akurat ciebie? Kim ty w ogóle jesteś?
Usłyszałem ochrypły śmiech. Odrobinę nerwowy, ale pewny siebie.
— Jak na kogoś, kto siedzi po uszy w gównie, jesteś bardzo zuchwały.
— Nie odpowiedziałeś na pytanie.
— Pytanie? Ach, no tak. Niech ci będzie. Nazywam się Leon Pearce. Jestem byłym detektywem. Służyłem w wydziale kradzieży i włamań. Zadowolony?
— Skąd się znamy?
— Służyłem z twoim ojcem. Nie byliśmy partnerami, ale przyjaźniliśmy się.
Zamilkłem.
— Mój ojciec jest gliną? — pomyślałem. — A może był?
Spojrzałem na knykcie własnych dłoni. Siny ślad po uderzeniu w żuchwę mundurowego był wciąż widoczny.
— Zabawne… — powiedziałem. — Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby skontaktować się z rodzicami. Wiesz gdzie mogę ich znaleźć?
— Tak, wiem. Ojciec zmarł dwanaście lat temu. Leży na cmentarzu świętego krzyża. Sybille mieszka ze swoim drugim mężem w Wyoming.
— Mój ojciec nie żyje?
— Tak, zginął na ulicy, dwa lata przed emeryturą. Dwie kule.
Tym razem to ja zamilkłem. Potrzebowałem chwili, żeby zebrać myśli.
— A matka? — zapytałem w końcu. — Niczego jej nie brakuje?
— Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć?
— Nie rozmawialiście? Mówiłeś, że byliście kumplami?
— Jedno co wiem, to że masz dwójkę przyrodniego rodzeństwa. Marty wspomniał o nich tylko raz.
— Mam rodzeństwo…
— Wiem, że masz tendencję do rozczulania się jak twój ojciec, ale weź się w garść. Skupmy się lepiej na tobie.
— Mówimy o moim życiu — rzuciłem. — O życiu, o którym nic nie wiem. Jeśli jest jakiś temat, który warto maglować to ten właśnie nim jest.
— Weź się w garść. Nie po to ci pomagałem, żebyś teraz wszystko spieprzył.
Miał rację. Ponosiły mnie emocje. Przecież, to co mówił mogło być stekiem bzdur. Nie mogłem pozwolić sobie na to, żeby ktoś mną manipulował. Postanowiłem wysłuchać go i dopiero wtedy zdecydować czy mu uwierzę.
— No dobrze — westchnąłem. — O rodzinie porozmawiamy później. A teraz słucham. Mów, dlaczego potrzebowałem wtedy twojej pomocy?
Leon westchnął głośno.
— No, w końcu — powiedział. — A teraz słuchaj.
— Słucham.
— Na początku myślałem, że ci odbiło, ale sprawdziłem wszystko i chłopcy na komisariacie potwierdzili twoją wersję.
— Jaką wersję?
— Powiedziałeś, że zostałeś porwany. A konkretnie, dwa razy.
— Żartujesz?
Przed oczami wyobraźni miałem tamtą furgonetkę. Zatrzymała się z piskiem na pasach. Jej drzwi się rozsunęły, a dwóch typów w kominiarkach wciągnęło mnie do środka.
— Nie żartuję — rzucił. — Mówię serio.
— Czy powiedziałem coś poza tym?
— Tak, ale to nie jest rozmowa na telefon. Musimy się spotkać. Wtedy wszystko ci opowiem.
— Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne — odparłem.
Nie miałem ochoty na spotkanie. Nie miałem zamiaru rekonstruować sceny porwań i agresji, które tylko zwiększą ryzyko fizycznego niebezpieczeństwa.
— Oj, Jerry, Jerry… — westchnął ciężko. — Obiecałem ci coś i zamierzam dotrzymać słowa, bez względu na to, czy ci się to podoba, czy nie.
— To nie mój problem.
Leon milczał przez chwilę.
— Daj mi dwa dni — powiedział w końcu. — Muszę sprawdzić kilka tropów. Potem spotkamy się tam gdzie… — przerwał jakby to on mi nie ufał, jakbym to ja musiał zdobyć jego zaufanie, a nie odwrotnie.
— Tam gdzie co? — przerwałem mu.
— Przy międzystanowej dziewięćdziesiątce piątce, na wysokości Ensington. Jest taki mały bar, nazywa się Millers Luncheonette. Spotkajmy się tam za dwa dni, w południe.
— Zastanowię się — odparłem.
— To zastanawiaj się, a ja w międzyczasie spróbuję dowiedzieć się, kto chciał cię zabić.
Nie odpowiedziałem. W tamtym momencie niewiele rzeczy mogło mnie jeszcze zaskoczyć. Wiadomość o ojcu wciąż rezonowała w mojej głowie. Świadomość, że odszedł dotknęła jakiejś czułej struny. Choć nie miałem powodów, żeby mu wierzyć, ta jedna informacja wydawała się być zbyt okrutna, żeby była kłamstwem.
— Jerry — powiedział, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Zapisałeś?
— Ensignton. Millers coś tam. Zapamiętam.
— Dobrze. I jeszcze jedno.
— Co?
— Postaraj się nie występować w telewizji przez następne dwa dni. Nie chciałbym, żeby Liz musiała identyfikować twoje zwłoki. Szkoda jej nerwów.
— Też tak sądzę — powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.
Rozsiadłem się w fotelu i rozejrzałem po pokoju. Przez moment poczułem się potwornie samotny. Brak korzeni, brak rodziny, którą mógłbym umieścić w swoim kompasie emocjonalnym okazał się nie do końca tak marginalny jak sądziłem.
Miałem dwa dni, żeby sprawdzić Leona Pearce’a, byłego detektywa i przyjaciela mojego ojca. W bazie danych zawierającej listę pracowników komisariatów i byłych funkcjonariuszy stanu Pensylwania figurowało pięciu detektywów o tym imieniu. Żaden z nich nie nosił nazwiska Pearce. Trzech z nich pracowało w Filadelfii. Dwóch było na emeryturze. Z owej dwójki, jeden był chudym wąsatym, łysiejącym dziadkiem o fizjonomii pedofila, drugi zaś krępym, łysym typem o spojrzeniu znudzonego zabójcy. Gdyby nazwisko się zgadzało, postawiłbym na tego drugiego, ale się nie zgadzało. Wyglądało na to, że Leon kłamał. Albo nie był gliną, albo nie nazywał się Pearce.
Mimo wszystko postanowiłem się z nim spotkać. Informacja o dwóch próbach porwania, które rzekomo miały miejsce zanim karzeł i jego gang wciągnęli mnie do furgonetki, brzmiała co najmniej niepokojąco. Jeśli tamta akcja była faktycznie trzecią próbą porwania, było bardziej niż prawdopodobne, że wszystkie incydenty miały wspólny mianownik. A skoro było coś takiego jak wspólny mianownik, wypadało go przynajmniej poznać. Plan był więc prosty: spotkać się z Leonem, wyciągnąć od niego tyle ile zdołam, a potem skorzystać z jego rady i zaszyć się gdzieś dopóki sprawa nie wyjaśni się lub nie przycichnie.
Musiałem zmienić lokum i wynająć coś z dala od centrum, tak, żeby zmniejszyć szansę na przypadkowe natknięcie się na kogoś z zaprzyjaźnionych postaci z życiorysu Jerrego. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w moim intymnym świecie Jasmine, Laurie, Carl i Meg czaili się za każdym rogiem, czekając tylko na odpowiedni moment, w którym rzucą się na mnie, żeby wydrzeć dla siebie kawałek dawnego Jerrego.
Musiałem się wyprowadzić, a żeby to zrobić potrzebowałem konkretnego zastrzyku gotówki. Jako że Jerry nie pozostawił po sobie wielu oszczędności, zrobiłem jedyną rzecz jaka w tej sytuacji wydawała się możliwa. Nazajutrz rano zebrałem wszystkie karty debetowe, zlokalizowałem siedziby czterech banków, w których Jerry, z jakiegoś powodu, otworzył cztery osobne rachunki. Jak się okazało, każdy z nich miał aktywną opcję kredytową, którą postanowiłem, stosownie do sytuacji, wykorzystać. Używając jedynie prawa jazdy i numeru ubezpieczenia wybrałem łącznie około dziesięć tysięcy dolarów.
Zaopatrzony w tak pokaźną sumkę, postanowiłem odebrać swój zarekwirowany wóz, który tkwił gdzieś na strzeżonym parkingu w północnej części miasta. Meksykanin nadzorujący składowisko niechcianych aut przyjął moje pokrętne wyjaśnienia ze sceptycyzmem. Następnie z biurokratyczną wyższością zainkasował stówę za wydanie forda bez dokonywania wpisu w bazie danych.
Po odzyskaniu wozu, kolejną kluczową kwestią było wybranie miejsca, w którym mógłbym odpocząć przez kilka dni i zastanowić się co robić dalej. Pakując się w niewielką torbę podróżną, nie zastanawiałem się nawet, który motel wybrać. Było mi to obojętne, ale gdy przeglądałem garderobę, zauważyłem, że z kieszeni na piersi w koszuli, którą miałem na sobie dwa tygodnie wcześniej wypadł zaplamiony krwią skrawek papieru. Był to rachunek z Airport Waterfront Inn, niewielkiego dwupiętrowego hotelu znajdującego się na południe od centrum miasta. Mogłem zatrzymać się w którymkolwiek motelu, ale wybrałem właśnie ten. Był przecież adres, pod którym musiałem nocować niedługo przed utratą pamięci.
Dotarcie do Waterfront Inn zajęło mi niecałe pół godziny. Usytuowany nad samą przystanią, gdzie z okien widać było zatokę z trzema dzikimi wyspami porośniętymi chaszczami i zasypanymi śniegiem, hotel był idealnym miejscem na wyciszenie się i analizę sytuacji. Co ważniejsze, trójgwiazdkowy kurort znajdował się około sześćset metrów w prostej linii od the Millers, jadłodajni, gdzie umówiłem się z Leonem.
Był środek zimy, a turystów jak na lekarstwo. Recepcjonista nadrzecznego motelu przyjął mnie więc z niemal królewskimi honorami. Nie przeszkadzał mu brak rezerwacji ani fakt, że doba hotelowa zaczynała się dopiero za trzy godziny. Wręczył mi klucz, wskazał na schody po prawej i ukłonił się nisko niczym rasowy konsjerż pięciogwiazdkowej perły turystyki. Wydawał się równie zaskoczony moim widokiem co ja pustkowiem i głuszą wokół.
Wchodząc na piętro przekonałem się, że nie tylko okolice owego kurortu są opuszczone. Krocząc po stopniach poczułem się jak na castingu do sequela „Lśnienia”. Pustka i cisza dudniły z niemych korytarzy. Skrzypienie schodów i podłóg zdawało się być wymierzone przeciw niepodejrzewającym niczego gościom. Choć nie byłem odcięty od reszty świata jak Jack biegający z siekierą po nawiedzonym, zasypanym śniegiem górskim hotelu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że tutaj również, w tych murach, głęboko pod warstwami tapety i tynku czaiło się szaleństwo.
Nie marnując czasu, zlokalizowałem swój pokój, rozpakowałem się, wziąłem gorący prysznic i ruszyłem na obchód skutej lodem okolicy.
Essington było przystanią dla łodzi motorowych i dzielnicą mieszkalną dla ich zamożnych właścicieli. Choć w pobliżu nie było żywej duszy, a jedyne oznaki aktywności sprowadzały się do cichego szumu samochodów w głębi dzielnicy, nie miałem wątpliwości, że jest to nie tylko ustronne miejsce, ale i sypialnia dla najzamożniejszej części klasy średniej. Idąc wzdłuż rzeki w kierunku północnym, minąłem secesyjny budynek służący za dom starców i kilkanaście eleganckich, zadbanych willi. W pobliżu znajdowały się aż trzy kluby jachtowe, gdzie zestresowani dentyści po ciężkim dniu ścigania się motorówkami po Delaware mogli znaleźć chwilę wytchnienia i zwilżyć usta w najwyższego sortu brandy. W obrębie kilometra natknąłem się również na trzy kolejne pensjonaty. Wszystkie miały w nazwie Airport, a dwa z nich, oprócz znacznie wyższej ceny, w ofercie miały jeszcze siłownię i młode recepcjonistki. Zastanawiałem się czy to przypadek, że właśnie tutaj nocowałem na krótko przed utratą pamięci. Jeśli tak, nie miałem się czego obawiać. Jeśli jednak ta część miasta była kolejnym punktem na korupcyjnej mapie Jerrego, istniało ryzyko, że natknę się przypadkiem na kogoś, na kogo nie powinienem.
Idąc chodnikiem prowadzącym wzdłuż brzegu, po mniej więcej dwóch kwadransach dotarłem do miejsca w którym droga odbijała w lewo, w kierunku obwodnicy. Przede mną rozpościerała się za to szeroka, podmokła łąka poprzetykana pojedynczymi drzewami, spomiędzy których wyłaniały się szare plamy, roztopionego i zamarzniętego śniegu. Pozostałą część otwartej przestrzeni porastały wysokie chaszcze zatopione w rozlanym, nieregulowanym korycie Delaware. Spoglądając na widoczny między pniami leniwy prąd rzeki po prawej, pozwoliłem sobie na kreatywną rekonstrukcję zdarzeń z tamtego wieczoru. Porastające rozlewisko dzikie krzewy dawały doskonałą osłonę, sposobność i miejsce na porzucenie ciała, o ile komuś zależało, by nie wypłynęło zbyt szybko w dole rzeki. Wiedziałem, że gdyby porywacze zdecydowali, że nie będę im już potrzebny, mogliby odeskortować mnie właśnie tutaj i bez wysiłku ukryć moje zwłoki w plątaninie chaszczy. Nikt nie natknąłby się na nie do pierwszych marcowych roztopów, gdy zapach butwiejących liści zaczyna mieszać się z pierwszymi powiewami wiosny i odorem rozkładu zamarzniętych w zimie bezdomnych.
Droga prowadząca mnie wzdłuż rzeki odbijała przy owym rozlewisku w głąb miasta, w stronę zabudowań i dalej, ku rozciągającej się za nimi obwodnicy. Zawróciłem więc i ruszyłem w kierunku hotelu. Nie miałem pojęcia, czego tak naprawdę szukałem, ale miałem nadzieję, że dowiem się gdy tylko to zobaczę. Idąc wzdłuż nieregularnego koryta rzeki, minąłem Waterfront Inn, a kilkaset metrów dalej woda znów zagrodziła mi drogę. Ostatnimi budynkami przede mną były pusty hangar służący do zimowania łodzi i niewielki warsztat szkutniczy. Zza budynków wyrastała regularna ściana modrzewi, a zza niej prześwitywała nieruchoma powierzchnia wody, boczna odnoga Delaware, wgryzająca się w głąb miasta. Po drugiej stronie kanału rozciągał się rozległy pas nieużytków. Stałem więc na granicy otoczonego i odgrodzonego wodą półwyspu, azylu dla bogatych uciekinierów z centrum miasta. Spojrzałem na leżące przy brzegu pnie drzew. Nie było w nich nic niezwykłego. Leżały zanurzone częścią konarów w ciemnej toni, a jednak, na ich widok, poczułem coś jakby deja vu. Zupełnie jakbym wcześniej już tu był, albo widział to miejsce na jakiejś ważnej fotografii.
Stałem tam przez chwilę, podziwiając tępym wzrokiem krajobraz, potem przyjrzałem się jeszcze budynkom i zawróciłem w stronę hotelu. Wchodząc do pokoju miałem silne postanowienie pozostania w nim do końca dnia. Odpuściłem sobie dalszy rekonesans i wizytę w The Millers, gdzie nazajutrz miałem spotkać się z Leonem. Z tego co widziałem na zewnątrz, mogłem wnioskować, że mogło to być ostatnie spokojne popołudnie jakie przyjdzie mi spędzić przez następnych kilka tygodni. Bez względu na to co szykował dla mnie rzekomy emerytowany detektyw, musiałem liczyć się z tym, że nieunikniona lawina konsekwencji w końcu runie.
Nazajutrz, kilkanaście minut przed dwunastą wszedłem do jadłodajni przy Industrial Highway. Zająłem stolik przy oknie i zamówiłem śniadanie. Już po kilku minutach sączenia brunatnej lury nabrałem pewności, że znają mnie tam doskonale. O ile recepcjonista w hotelu nie dał po sobie poznać, że zaszczyciłem go już raz swoją obecnością, obsługa The Millers zareagowała na mnie o wiele mniej dyskretnie. Ich nastawienie graniczyło z otwartą wrogością. Nie dość, że musiałem czekać kilkanaście minut, zanim kelnerka raczyła w końcu stanąć nade mną niczym kat przyjmujący zamówienie, to zimną kawę z jajkiem na przypalonych tostach dostarczyła dopiero po kolejnym kwadransie. Gdy zwróciłem jej uwagę i zamówiłem szarlotkę, rzuciła ją przede mnie, jakbym był więźniem w jej prywatnej celi znienawidzonych klientów.
— To porządny bufet — powiedziała. — Nie potrzebujemy tu problemów — burknęła.
— Nie przypominam sobie, żebym pytał, czego potrzebujecie — skwitowałem.
— Żadnych bójek — odparła z naciskiem, po czym nie czekając na odpowiedź, ruszyła w kierunku kasy.
— Kolejna niedopowiedziana historia — pomyślałem.
Nie miałem najmniejszego zamiaru wszczynać bójki. Nie chciałem też wiedzieć, co dokładnie zaszło, gdy byłem tam poprzednio. Miałem tylko nadzieję, że gość, z którym odbywałem dyskusję na pięści nie był stałym bywalcem tego lokalu i nie wpadnie na kawę akurat tamtego popołudnia.
Zjadłem ciasto przyglądając się klientom The Millers. Próbowałem wyłowić czyjś wzrok, ale nikt z siedzących w przy stolikach, ani przy ladzie nie wyglądał na miejscowych, a tym bardziej nie zdradzał zainteresowania moją osobą. Spojrzałem na zegarek. Leon spóźniał się dobre dziesięć minut.
Spojrzałem jeszcze raz na zegarek i poczułem na sobie czyjś wzrok. Obok mnie stał przysadzisty, łysy mężczyzna w koszuli i skórzanej kurtce. Pojawił się z znikąd. Musiał wejść do lokalu z kuchni, toalet albo prosto spod ziemi. Od razu rozpoznałem jego paskudną gębę. Był to ten sam ponury typ ze zdjęcia w policyjnym archiwum. W bazie danych byłych funkcjonariuszy nie figurował jako Leon Pearce, ale nie było wątpliwości, że to właśnie z nim miałem się spotkać. Spoglądał na mnie jakbym zajął jego miejsce. Przez moment przeszło mi przez myśl, że to właśnie z nim tłukłem się tu ostatnim razem, ale szybko oddaliłem od siebie tę ewentualność. To był były glina ze zdjęcia. Nie było wątpliwości. Lekko odstające czubki uszu i nieruchome znudzone spojrzenie przedzierające się przez lekko przymrużone wyłupiaste zimnoszare oczy, wysokie, płaskie czoło, dość duży bulwiasty nos i wąskie otoczone siwą brodą usta tworzyły twarz, która zapadała w pamięć niczym rozpalona podkowa.
Usiadł naprzeciw mnie. Bez słowa. Zrobił to powoli, jakby nie był pewien czy ma ochotę patrzeć na mnie. Przywołał wzrokiem kelnerkę. Podeszła do nas podekscytowana, dygnęła jak potulna służka i skupiła się na zamówieniu. W jej oczach tańczyły kurwiki. Albo znała go, albo łysy, wredny Leon o wyłupiastych oczach był w jej typie.
— Kawę — rzucił, jakby wydawanie rozkazów było naturalną metodą komunikacji. — Czarną i mocną. Bez cukru — jego wzrok przeskoczył na mnie. Był niewzruszony. Spoglądała na mnie nieruchoma, lodowata skała.
Położył dłonie na stoliku, splótł palce i utkwił spojrzenie w mojej twarzy. Czekał aż się odezwę.
— Spóźniłeś się — powiedziałem.
Nie zareagował.
Kelnerka podeszła i podała mu kawę.
— Miałeś mówić, więc mów — rzuciłem.
Leon zacisnął usta, pokiwał głową i uśmiechnął się. Był to specyficzny uśmiech, z rodzaju tych, jakim kierowcy darzą tylne lusterka po zmieleniu kota bieżnikiem.
— Chciałbym, żebyś pojął jedno — wyciągnął paczkę papierosów i stuknął o blat. — To, czy przeżyjesz kolejnych kilka dni zależy od bardzo wielu rzeczy. — Zapalił, zaciągnął się i strzepnął tytoń do popielniczki. — Problem w tym, że tylko dwie, może trzy zależą od ciebie.
— Do rzeczy — ponagliłem.
— Patrzcie go państwo, jaki stanowczy. — Prychnął i znów się uśmiechnął.
— To wszystko? Skończyłeś? — spytałem.
— Nie. Dopiero zaczynam — odparł. — Po pierwsze jesteś na świeczniku. Niewiele brakowało, żeby cię załatwili i wciąż niewiele brakuje. Jeśli chodzi o mnie to nie wiem w ogóle jakim cudem wciąż żyjesz. To po pierwsze. Po drugie, nie możesz ufać nikomu: ani policji, ani żonie, kochance, nikomu.
— Chcesz mnie przestraszyć?
— Ciebie? Przecież ty jesteś niezrównoważony.
— Do rzeczy — ponagliłem. — Oszczędź mi sarkazmu. Interesują mnie fakty.
— Faktem jest, że jesteś w ciemnej dupie. — Zaciągnął się. — A ja jestem jedyną osobą, która ma interes w tym, żeby ci pomóc.
— Jaki interes?
— To już nie twoje zmartwienie.
— Po co mnie tutaj ściągnąłeś?
— Nie ufam telefonom. Poza tym, chciałem przekonać się czy to prawda.
— Co?
— Twoja amnezja.
— I co?
— Nie poznałeś mnie, kiedy wszedłem. To mi wystarczy.
— Z tego co wiem, wszystko, co mówisz może być stekiem kłamstw — pomyślałem, ale powiedziałem:
— Dobrze. Miejmy to już za sobą. Co było takie ważne, że nie chciałeś mi powiedzieć przez telefon?
— Kiedy zadzwoniłeś do mnie tamtej nocy… — zawahał się na moment, spojrzał na dogasającego papierosa i mówił dalej. — Właściwie to nawet kilka dni przed tym… Poradziłem ci, żebyś się ukrył. Miałeś wybrać najbliższy motel, zapłacić gotówką i zameldować się pod lewym nazwiskiem.
— Dlaczego? Przed kim miałbym się ukrywać?
— Nie wiedziałem tego wtedy i teraz też tego nie wiem — powiedział.
— OK. W porządku. Zacznijmy od samego początku. Najpierw powiedz, dlaczego obudziłem się w tamtym motelu.
— W jakim motelu?
— Przy Penrose Avenue, Ramada albo Radama, nie pamiętam dokładnie nazwy. Właściwie to był chyba hotel.
— To kilkaset metrów stąd — pomyślał chwilę, podniósł filiżankę i jednym łykiem wypił jej zawartość. Przeciągnął dłonią po blacie stołu, przesuwając talerze na prawo, po czym wyjął z torby mapę i rozłożył ją przede mną.
— Jesteśmy tutaj. Wskazał punkt przy Industrial Highway. Pierwszy raz zadzwoniłeś do mnie koło południa. Drugi raz koło pierwszej w nocy. To był czwartek, 18 stycznia, czyli ten sam dzień, w którym straciłeś pamięć. Nawiasem mówiąc nie wiem jak do cholery mogłeś stracić pamięć.
Zgniótł niedopałek w popielniczce i zapalił następnego.
— Cały czas słucham — odparłem.
— No właśnie. — Zaciągnął się, strzepnął tytoń do popielniczki, wypuścił chmurę pod sufit i pokiwał głową. Przysunął się do przodu, spierając łokciami na mapie.
— Zacznijmy od może od tego, co wydarzyło się zanim zadzwoniłeś.
— Słucham.
— Szedłeś piechotą. To był długi spacer. Zdążyłeś zdać mi dokładną relację z tamtego wieczoru.
— Mów — ponagliłem.
— Powiedziałeś, że trzy dni wcześniej, w poniedziałkowy wieczór, do twojego mieszkania wpadło sześciu facetów.
— To jakaś paranoja… — pomyślałem.
— Włamanie? — zapytałem.
— Coś w tym rodzaju.
— Czego chcieli?
— Przykuli cię do krzesła w salonie i wypytywali.
— O co?
— No właśnie — uśmiechnął się i znów zaciągnął. Żar papierosa rozbłysnął i sczerniał. Leon wysysał z niego życie, a potem skiepował przedwcześnie do popielniczki.
— Mów.
— Pytali o materiały na temat artykułu, który wtedy pisałeś.
— Jakiego artykułu?
— Skąd mam wiedzieć? Powiedziałeś tylko tyle, że pracowałeś nad szkicem książki. Oni oczywiście nic o tym nie wiedzieli.
— I dowiedzieli się, tego czego chcieli? — zapytałem.
— Przewrócili ci mieszkanie do góry nogami, ale niczego nie znaleźli. Powiedziałeś mi, że niespełna dwie godziny wcześniej skończyłeś tekst i zabezpieczyłeś go tak, że nikt nie miał prawa go znaleźć.
— To by się zgadzało — pomyślałem o pendrivie ukrytym w klepce parkietu.
— I pewnie nie miałem zielonego pojęcia kim byli? — zapytałem.
— Nie. Wyprowadzili cię z mieszkania, wsadzili do samochodu, przewiązali oczy i wywieźli za miasto.
— Czyli widziałem ich twarze? Myślą, że jestem w stanie ich rozpoznać.
— Na to wygląda.
— Świetnie. Po prostu cudownie — pokręciłem głową i skinąłem na kelnerkę.
— Duże piwo — powiedziałem.
— Słuchaj dalej — ciągnął Leon. — Teraz robi się ciekawie. — Uśmiechnął się. — Z tego, co zdążyłem już ustalić, wiem, że wywieźli cię tutaj — nacisnął palcem wskazującym na punkt przy jednej z zatok. Spojrzałem na odległość między palcem Leona a miejscem, w którym byliśmy. Następnie przyjrzałem się zarysom linii brzegowej. Serce zabiło mi mocniej.
— Zaraz — powiedziałem — przecież byłem tam wczoraj. Tam konserwują łodzie i jachty.
— Zgadza się. Jest tam też zamknięty hangar. Nieczynny o tej porze roku. Tam cię właśnie wywieźli.
— Jesteś pewny?
— Chłopcy z drogówki znaleźli tam ciało.
— Jakie znowu ciało?
— Oficjalne śledztwo nie pozwoliło ustalić niczego konkretnego. Oficjalny raport wydziału zabójstw mówi o porachunkach gangów. Facet był członkiem małej szajki włamywaczy. Drobne cwaniaczki — kradzieże i rozboje. Kiedy pojawiły się pierwsze radiowozy, gnojków już nie było.
— A ja?
— Ty Dawson? Ty rozpłynąłeś się w powietrzu. Nie mają pojęcia, że spóźnili się o grubość włosa.
— Ale ty o tym wiesz?
— Tak. Wiem. I to od ciebie. Przez telefon opowiedziałeś, jak przetrzymywali cię w hangarze między jachtami i zadawali mnóstwo głupich pytań: o to czym się interesujesz i z jakiego powodu. Pytali, o czym piszesz, dla kogo pracujesz i…
— I?
— I co wiesz o inwestycjach naszych firm za granicą.
— Pięknie… — westchnąłem.
Leon potwierdził mój entuzjazm pobłażliwym kiwaniem głową.
— To by się zgadzało — stwierdziłem. — Tego samego dnia, miałem telefon z podobnymi pytaniami.
— Wiem. Z Agencji Rozwoju i Handlu — powiedział. — Ale skąd ty o tym wiesz? Podobno cierpisz na amnezję?
— Jerry opisał to w książce. To była ostatnia rzecz jaką zapisał. Musiał mieć niezłego cykora. To wszystko wydarzyło się w ten sam poniedziałek. Skończył rozdział, zadzwonił człowiek z Agencji, a potem ktoś włamał się do jego mieszkania i go uprowadził.
— Jerry? — Leon uniósł brwi. — Od kiedy to mówisz o sobie w trzeciej osobie?
— Od niedawna. A konkretnie od dwóch tygodni.
Leon spojrzał na mnie jakby dopiero teraz mnie zobaczył, jakby w końcu widział dokładnie i dostrzegł w mojej twarzy jakąś nieprawidłowość, której nie mógł wcześniej uchwycić.
— No dobrze — powiedziałem. — Nie Jerry, tylko ja. To ja musiałem się nieźle przestraszyć.
— Tak — odparł głosem sugerującym, że nie uwierzył.
— Teraz, kiedy o tym mowa, zaczynam się zastanawiać, czy ten telefon aby rzeczywiście był od kogoś z Agencji — powiedziałem. — Czy miał jakiekolwiek powiązanie z bandziorami.
— A jakie to ma znaczenie? — zapytał. — Nawet gdybyś wiedział kto to był, i tak nic byś nie wskórał.
— Tego nie wiesz.
— Jerry, jesteś w koniem w ich szambie, i to zanurzonym po szyję. A oni stoją nad tobą i zastanawiają się czy wyciągnąć cię jak się utopisz czy może zostawić cię na dnie.
— Nie mieli wystarczająco dużo czasu — powiedziałem, ignorując jego komentarz. — Telefon i porwanie muszą być ze sobą powiązane, ale jeśli porwali mnie na zlecenie kogoś u władzy, to raczej nie z powodu tamtej rozmowy. Musieliby ustawić wszystko, to całe porwanie, w przeciągu dwóch godzin.
— Skąd pewność, że nie mieli wszystkiego przygotowanego wcześniej?
— Tak, że wystarczyło dać zielone światło? — zapytałem.
Leon potwierdził ledwo zauważalnym skinieniem.
— No dobrze, ale dlaczego wynajęliby do tego amatorów? Mówiłeś, że to byli pospolici złodzieje.
— Tak, ale może oni nie chcieli się ciebie pozbyć? Może planowali cię tylko zastraszyć? Do tego wystarczyła byle łachudra.
— W takim razie jak to się stało, że wciąż tutaj siedzę? I skąd wziął się tam tamten trup?
— Powiedziałeś mi, że jednego z nich poniosły nerwy. Zaczął cię naciskać, a to nie spodobało się innemu. Doszło do kłótni, szarpaniny, a na koniec ten nadgorliwy zarobił kulkę.
— Ot tak? Bo tamten chciał mi dokręcić śrubę?
— Powtarzam tylko to, co sam mówiłeś. To był bardzo nerwowy karzeł.
— Karzeł… — powtórzyłem. Obraz zniekształconej twarzy Melvina stanął mi przed oczami.
Przetarłem dłonią napięty kark i zaschnięte gardło. Kelnerki z piwem wciąż nie było.
Podniosłem dłoń, chamsko przywołując obsługę. Potrzebowałem tego piwa. Moja dotychczasowa ignorancja przestawała działać. Potrzebowałem znieczulenia. Musiałem oddalić od siebie świadomość wiszącego nade mną, fizycznego niebezpieczeństwa.
— I co? Przypomniało ci się coś? — zapytał.
— To jedno pamiętam akurat bardzo dobrze.
— Co?
— W środę rano, zaraz po pierwszym kogucie, wyszedłem z hotelu, a nasi znajomi postanowili zrobić drugie podejście.
— Do czego?
— A jak myślisz?
— Ci sami? — zapytał.
— Tak.
— Jesteś pewny, że to oni?
— Facet, który przyłożył mi lufę do krtani nazywał się Melvin.
— Żartujesz? — Leon uniósł lewą brew.
— Był taki — uniosłem dłoń kilka centymetrów nad stół. — Paskudna kreatura.
Leon przechylił się do przodu, spojrzał na mapę i ściszonym głosem powiedział:
— Więc nasz stary znajomy jednak nie dał za wygraną…
— W końcu dał — odparłem. — Furgonetka, do której mnie wciągnęli rozkraczyła się na środku jezdni, w momencie gdy obok przejeżdżał radiowóz.
— Drugi raz cudownie uratowany przez policję?
— Drugi? — zapytałem. — Skąd wiesz, że to oni uratowali mnie za pierwszym razem?
— Od Ciebie. — odparł. — I co? Zamknęli ich?
— Dlaczego pytasz? Myślałem, że jesteś na bieżąco?
— Nie było mnie jakiś czas w mieście. Nie jestem wszechwiedzący. Więc? Przymknęli ich?
— Nie. Jednego zastrzelili na miejscu. Reszta uciekła. No, ale mów dalej, co z pierwszym porwaniem? Jakim cudem uciekłem?
— Chwilę po tym jak padł pierwszy strzał, twoi porywacze usłyszeli syreny. Ale nie to jest najciekawsze.
— A co jest?
— Jak myślisz, skąd policja wiedziała, że byłeś w tym hangarze?
— Nie wiem, usłyszeli strzały?
— Kolejny zbieg okoliczności? Nie. Nie kochany. To nie to. Oni nie wiedzieli nawet o twoim istnieniu. Chłopcy z kryminalnego powiedzieli mi, że dostali cynk — anonimowy telefon. Ktoś poinformował ich, że w hangarze przy zatoce ma nastąpić nielegalna transakcja, prawdopodobnie zakup broni.
— I nie wiedzą kto to był?
Leon utkwił wzrok w czymś nad moim ramieniem, jakby zastanawiał się czy powiedzieć mi prawdę.
— Nie. Podejrzewają, że to był jeden z nich, albo konkurencja. To mogła być też zemsta. Być może były członek grupy.
— Kto mnie uwolnił?
— Nikt. Sam się uwolniłeś. A przynajmniej tak twierdziłeś. Kiedy zaczęła się szamotanina leżałeś na posadzce i uwalniałeś się z więzów. Kiedy rozbrzmiały syreny byłeś już przy oknie w kanciapie na tyłach budynku. Ci partacze wpadli w panikę i olali cię.
— To do nich podobne. Za drugim razem też nie wiedzieli co robią.
— Nie do końca — odparł. — Przecież wrócili, żeby dokończyć to, co zaczęli.
— Bo musieli. Tyle, że drugim razem… Nie chcieli mnie tylko nastraszyć.
— Całkiem możliwe — pokiwał głową. — Całkiem prawdopodobne.
— No dobrze. A co potem?
— Potem zrobiłeś sobie zasłużoną przerwę. Przeszedłeś tędy — wskazał palcem trasę wzdłuż przystani — i trafiłeś do…
— Do Waterfront Inn.
— Dokładnie. Nie wiem jak to się stało, że nie zabrali ci portfela.
— I zostałem tam na noc?
— Tak. Stamtąd zadzwoniłeś do mnie i zostawiłeś wiadomość na sekretarce. Mnie oczywiście nie było wtedy w biurze, a ty nie miałeś numeru na moją komórkę. Odebrałbym cię stamtąd i coś byśmy wymyślili, ale widać nie było ci to pisane.
— Co się stało?
— Zostałeś w hotelu, a następnego dnia, kiedy już pozbierałeś się jako tako, przyszedłeś tutaj, na obiad.
— Pomiń szczegóły. Co się stało?
— Nie przerywaj mi — rzucił. — Podczas posiłku przysiadło się do ciebie dwóch typów w płaszczach i garniturach. Nie sprawiali wrażenia gości, którzy stołują się w takich lokalach.
— Czego chcieli?
— Przedstawili się jako agenci federalni.
— Boże — otwarta dłoń sama sięgnęła do czoła, żeby potrzeć skroń. — Jerry, ty debilu — szepnąłem do siebie.
— Dokładnie. — Uśmiechnął się. — Mnie też to rozbawiło.
— Co było dalej?
— Oni również zadawali dziwne pytania.
— Jakie?
— Chcieli wiedzieć co wiesz o kontraktach Enronu i powiązaniach z rządem. Pytali o rurociągi na Kaukazie, sprawdzali twoją wiedzę o strategii energetycznej kraju i starali się dowiedzieć skąd czerpiesz informacje.
— Boże. Co za idioci. Przecież FBI nie zadaje takich pytań. Kim byli naprawdę?
— Nie wiem. To właśnie musimy ustalić. Wiemy jedno, nie byli przyjaźnie nastawieni.
— Dlaczego?
— Po kilku minutach wyczułeś, że coś jest nie tak. Wyszedłeś do toalety, a w drodze powrotnej zaczepiłeś jakichś kierowców przy barze. Okazuje się, że jednak potrafisz wszczynać bójki. Masz to po ojcu. Byłby z ciebie dumny.
— Co się stało później?
— Dżentelmeni podeszli do waszego stolika, wymieniliście kilka ciosów, a kiedy zrobiło się naprawdę gorąco wymknąłeś się zostawiając rzekomych agentów w środku zamieszania.
— A oni po prostu pozwolili mi wszcząć bójkę?
— Nie. Oni ją za ciebie przeprowadzili.
— Wystarczyło, żeby machnęli odznakami.
— Najwidoczniej nie chcieli się afiszować.
— Nie byli tu oficjalnie — powiedziałem.
— Albo mieli fałszywe legitymacje — poprawił.
— I udało mi się ich wykiwać?
— Nie. Złapali cię kiedy wychodziłeś z parkingu. Wywieźli cię tutaj — pokazał punkt po drugiej stronie północnego dopływu Delaware. — Morton Homestead. To taka mała chatka w parku, obiekt historyczny, zamknięty dla turystów.
— Niech zgadnę. Przesłuchiwali mnie tam?
— Te same pytania plus ostrzejsze argumenty. Ale tu znów pojawia się ciekawostka.
— Ciekawostka? Jaja sobie robisz?
— Mówię przecież. Słuchaj. Po kilkunastu minutach zadawania tych samych pytań jeden z nich odebrał telefon. Wymienił z kimś kilka słów i zakończyli swoje małe śledztwo.
— Ot tak?
— Dokładnie.
— I tak po prostu wypuścili mnie?
— Nawet oddali ci portfel i komórkę. No, może nie tak po prostu. Wywieźli cię za miasto i wyrzucili gdzieś przy torach. Myślę, że gdzieś tutaj — wskazał na szosę przy oczyszczalni ścieków. Powiedziałeś, że przeszedłeś ze trzy kilometry zanim do mnie zadzwoniłeś. To daje nam ten obszar — zakreślił palcem okrąg przy rzece.
— Dlaczego akurat tam? Po co wywozić mnie za miasto? — zapytałem.
— Bo tam było im wygodnie, albo chcieli utrudnić ci życie? Skąd mam wiedzieć?
— Z drugiej strony… — przesunąłem palcem po międzystanowej dziewięćdziesiątce piątce. — Ta trasa prowadzi do Baltimore i…
— I dalej do Waszyngtonu — dokończył. — Jakieś dwieście kilometrów.
— Śpieszyło im się do centrali?
— Jeśli rzeczywiście są z FBI. Ale dobrze się składa, że to powiedziałeś. Dlaczego akurat do Waszyngtonu? Przecież tutaj też jest siedziba FBI. Po co przysyłać kogoś aż z D.C. skoro można zlecić to miejscowym agentom?
— To prawda — przyznałem. — No, ale co było dalej?
— Zatrzymałeś się przy skrzyżowaniu i podałeś mi nazwę ulicy. Sprawdziłem mapę i skierowałem cię do najbliższego hotelu.
— Ramada?
— Dokładnie. Poradziłem ci, żebyś został tam do rana i czekał aż przyjadę po ciebie.
— Nie mogłeś od razu wsiąść w samochód?
— Czy ja wyglądam jak twój szofer? Zresztą, żona zabrała wnuki do Kennywood i musiała wziąć moje auto.
— Dokąd?
— Do Kennywood, to park rozrywki. Jerry skup się — pstryknął palcami przed moimi oczami. — Słuchasz?
— Słucham. Mów.
— Potem, najzwyczajniej zniknąłeś z radaru. Próbowałem złapać cię na komórkę, ale nie odbierałeś. Koło południa zamówiłem taksówkę i przejechałem się na drugi koniec miasta, tak na wszelki wypadek, żeby sprawdzić czy żyjesz. W hotelu nie było śladu po Jerrym Dawsonie.
— Przecież nocowałem tam.
— Czy jesteś pewny, że to ty wynająłeś pokój? — obrzucił mnie konspiracyjnym spojrzeniem i zapalił kolejnego papierosa.
Dreszcz obrzydzenia przebiegł mi po plecach. Obraz dojrzałej heroinistki w hotelowym pokoju był zbyt wyraźny.
— No to jak? Byłeś w tym hotelu czy nie?
— Byłem.
— Sam?
— Tak, byłem sam.
— Dlaczego kłamiesz? — spytał podnosząc powoli wzrok znad kawy.
— No dobrze — odparłem. — Byłem tam z jakąś flądrą. Zdaje się, że balowaliśmy dzień wcześniej. Miałem krew na koszuli i byłem cały poobijany.
— FBI nie wykrwawia podejrzewanego tylko po to, żeby potem go wypuścić — powiedział.
— Więc to nie FBI.
— W takim razie kto? — zapytał.
— Może ktoś, na kogo trafiłem w drodze do hotelu?
— To by tłumaczyło tę całą — zakreślił palcem w powietrzu krąg — amnezję. Może dostałeś czymś po głowie, a ona cię po prostu znalazła?
— Tego nie byłbym taki pewien. Z jej miny wyczytałem, że w nocy byłem na chodzie.
— W takim razie nie wiem — wzruszył ramionami. — Może tamci dwaj naszprycowali cię czymś?
— Nie wspomniałem nic o tym?
— Nie.
Leon zamyślił się przez chwilę, drapiąc kciukiem po szczeciniastej brodzie.
— Może podali ci coś i już tego nie zapamiętałeś?
— Możliwe, sam nie wiem. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Dla mnie ważne jest to, co jest teraz.
— W takim razie słuchaj, co mam ci do powiedzenia teraz. Potem sam zdecydujesz, co zrobić.
— Czyli jest coś jeszcze?
— Tak, można tak powiedzieć. Widzisz, po wizycie w Ramada, przejechałem się jeszcze raz po okolicy. Odwiedziłem hangar nad zatoką, Airport Waterfront Inn, gdzie nocowałeś dzień wcześniej… Aha, i tak przy okazji. Wisisz mi za nocleg w tamtej dziurze. Ale wracając do tematu… Kiedy nawet tam cię nie znalazłem, wróciłem tutaj. Nietrudno było znaleźć świadków twojej rozmowy z FBI.
— Do rzeczy — ponagliłem. Zignorował to.
— Przysiadłem się do dwóch miejscowych z poobijanymi gębami, a oni potwierdzili twoją wersję. Uwierz mi, że nie pocieszyła mnie ta informacja. Do tamtego momentu byłem pewien, że ci odbiło albo, że robisz sobie jaja i zapiłeś się gdzieś. Tyle, że ich sińce, też potwierdzały twoją wersję.
Leon wskazał budynek stacji paliw za szybą i mówił dalej.
— Widzisz tę stację?
— Widzę.
— Udało mi się zdobyć zdjęcia z monitoringu. To ci dwaj — powiedział wyjmując z torby dwie fotografie. — Kelnerka potwierdziła, że byli tu i rozmawiali z tobą. Twoje zdjęcie też mam.
— No, i? Co dalej?
— Powiedziałeś mi przez telefon, że przedstawili się jako Jake O’Neil i Thomas White. To był jedyny trop jaki mi zostawiłeś. Sprawdziłem ich w imiennej bazie agentów federalnych. Byłem nawet w miejscowej siedzibie Biura. Nikt nie słyszał tam o agentach o takich nazwiskach.
— Czyli nie byli z FBI?
— Albo nie byli, albo podali ci fałszywe nazwiska. Ze zdjęciami oczywiście nic nie wskórałem. Musiałbym otworzyć oficjalne śledztwo, ale w twojej sytuacji…
— W mojej sytuacji?
— No pomyśl Jerry. Napadli cię dwa razy w ciągu dwóch dni. Wiedziałem tylko, że naraziłeś się niebezpiecznym ludziom. Może i nie jestem typem chowającym się za biurkiem, ale nie jestem też idiotą. Wiem, kiedy lepiej uważać.
— I co? Odpuściłeś sobie?
— Nie. Jeszcze nie. Ale nie martw się. Znajdziemy ich. Tylko, że to może trochę potrwać. Póki co, musisz naprawdę zaszyć się gdzieś i nie pokazywać.
— Taki mam zamiar.
Leon pokiwał głową z aprobatą.
— Muszę cię o coś zapytać — powiedział.
— Słucham.
— Czy kontaktował się z tobą ktoś oprócz tego człowieka podającego się za pracownika Agencji Rozwoju i Handlu? Czy ktoś inny chciał czegoś od ciebie? — ostatnie dwa zdania wypowiedział z dziwnie obojętnym wyrazem twarzy. Zupełnie jakby chciał coś ukryć.
— Kiedy?
— Ostatnio, po tym jak zadzwoniłeś do Agencji.
— Nie, nikt inny nie kontaktował się ze mną — skłamałem.
Pamiętałem dokładnie ostrzeżenie informatora. Red Toks, który zadzwonił do Jerrego napisał wyraźnie w swoim smsie: „Tej rozmowy NIE BYŁO.”
— To dobrze — powiedział. — To dobrze… — Sposób w jaki to powiedział, sugerował ulgę. Wyglądało na to, że udzieliłem właściwej odpowiedzi.
— Powiedziałeś wcześniej, że znajdziemy ich — zacząłem. — Jak masz zamiar to zrobić skoro FBI cię zignorowało?
— Coś wymyślę. Ty się tym na razie nie martw. Tak jak już mówiłem, ukryj się i czekaj na mój telefon.
— Postaram się nie czekać — powiedziałem, a on tylko uśmiechnął się. Oboje wiedzieliśmy, że to nie przejdzie — Zostaw mi te zdjęcia — dodałem. — Powieszę je sobie nad łóżkiem.
Leon zwinął mapę, zostawił mi fotografie, wstał i uścisnął dłoń.
— Dobrze cię widzieć w jednym kawałku — powiedział.
— Ciebie również — odparłem, po czym odprowadziłem go wzrokiem do drzwi.
W drodze powrotnej rzuciłem jeszcze raz okiem na fotografie. Nie rozpoznawałem ich twarzy, ale ktoś inny mógł. I dopiero wtedy tknęło mnie, że i ja powinienem potwierdzić wersję Leona.
W hotelu skorzystałem z sali z komputerowej, znalazłem jego podobiznę w policyjnej bazie danych i wydrukowałem ją. W recepcji potwierdzili, że faktycznie jestem ich zagubionym klientem, ale nikt nie mógł potwierdzić, ze to właśnie Leon zapłacił za mój pobyt w hotelu tamtego dnia. Kolejnym miejscem, w które się udałem był róg Arch Street i 7th North Street. Według strony internetowej FBI, ich stanowe biuro mieściło się na ósmym piętrze budynku stojącego vis-à-vis Banku Rezerw Federalnych. Dotarłem tam w pół godziny.
Agent odpowiedzialny za kontakt z mieszkańcami przyjął mnie bez dłuższych protestów. Gdy poinformowałem go, że jestem dziennikarzem i, że dwóch nieznanych mi podejrzanych typów wypytywało mnie o moją pracę nie krył zniecierpliwienia. Nie pomogło nawet, gdy powiedziałem, że wylegitymowali się jako agenci FBI. Zdziwił się dopiero, gdy pokazałem mu zdjęcia wydrukowane z kamer na stacji benzynowej. Najwidoczniej agenci FBI często wypytują dziennikarzy o podobne rzeczy, natomiast dziennikarze dużo rzadziej fotografują ich przy pracy.
— Malek, spójrz na to! — zawołał siedzącego przy biurku agenta. Mężczyzna podszedł, zagwizdał i powiedział:
— No, to mamy sprawę — a potem zaśmiał się. Mój rozmówca westchnął, przyjrzał się jeszcze raz fotografiom i zapytał:
— I pan mówi, że ci agenci O’Neill i White zadawali panu pytania?
— Tak.
— I dlatego wydrukował pan ich zdjęcia?
— Zgadza się.
— To dość niekonwencjonalna reakcja, nawet jak na dziennikarza śledczego.
— Widzę, że nie rozpoznaje pan ich twarzy. Spodziewałem się tego. Proszę jedynie przepuścić ich nazwiska przez waszą bazę danych. Jeśli figurują na liście płac, będę mógł zasnąć spokojnie.
— A jeśli nie?
— Jeśli nie, to będziecie mieli powód, żeby zająć się tymi oszustami.
— Tak pan sądzi?
— Czy podszywanie się pod agenta federalnego nie jest przestępstwem?
— No dobrze, już dobrze, tylko proszę bez scen — wklepał imiona do bazy danych i wykonał kilka kliknięć myszką.
— Niestety. Nie mamy takich nazwisk w naszej bazie. To mogą być agenci posługujący się podwójnymi nazwiskami. Czy ma pan jakiś dowód na to, że popełnili przestępstwo?
Przypomniałem sobie siniaki i krew na mojej koszuli. Wystarczyłoby podać nazwisko detektywa. Richard Erkens który mnie wtedy przesłuchiwał z pewnością potwierdziłby moją wersję. Tylko czy była to wersja prawdziwa? Wszystko to graniczyło z fikcją i wolałem nie wykładać im swojej niedorzecznej opowieści.
— Nie, nie mam na to dowodów.
Nagle, telefon na biurku agenta zadzwonił. Mężczyzna podniósł słuchawkę, przedstawił się i wysłuchał uważnie.
— Tak — powiedział. — Zgadza się — spojrzał na mnie. — Rozumiem — dodał i rozłączył się.
— Z mojej strony, mogę pana jedynie zapewnić, że zrobimy wszystko, na co pozwolą nam przepisy. Proszę zostawić te zdjęcia — położył dłoń na fotografiach — a ja przepuszczę je przez naszą bazę danych i zobaczymy co wyjdzie.
Spojrzałem na niego, a potem odruchowo na telefon. Taki telefon nie mógł wróżyć niczego dobrego.
— Wolałbym nie — położyłem dłoń na stole, wsunąłem kciuk pod jedno ze zdjęć i wyrwałem je.
Agent spojrzał na mnie zdziwiony, po czym zirytowany dodał:
— Jeśli to wszystko panie Dawson, to mam jeszcze inne, pilne zajęcia.
— Miałem nadzieję, że pan mi pomoże, ale cóż, nie można oczekiwać cudów, w końcu jesteście z FBI.
— Agent Hugh odprowadzi pana do wyjścia — skinął na mężczyznę obok, po czym obaj wstaliśmy, a ja z eskortą ruszyłem do windy.
Nagła zmiana w jego zachowaniu była rażąca. Jego tułów wsparty do tej pory na łokciach wyprostował się nagle, a twarz skupiła się na dokładnej wymianie informacji. Zachowywał się jakby dzwonił do niego sam Edgar Hoover.
Pomyślałem, że tak samo musieli się zachować agenci w Morton Homestead podczas przesłuchania. Telefon dotyczył mnie. Nie było co do tego wątpliwości. FBI ukrywało coś, a ja nie wiedziałem, o co chodzi. Czyżby Leon miał rację? Czy aby nie powinienem naprawdę zaszyć się gdzieś?
Wychodząc z budynku rozejrzałem się po okolicy. W oczy rzuciły mi się trzy podejrzane wozy: dwa czarne SUVy, w tym jeden Mercedes.
— Czarny Mercedes — pomyślałem, przypominając sobie scenę z książki Jerrego, w której śledził go identyczny wóz.
Doszedłem do mojego forda, usiadłem za kierownicą, wrzuciłem wsteczny i wymuszając pierwszeństwo, zawróciłem w kierunku Waterfront Inn. Kierowca mercedesa włączył światła. W tylnym lusterku widziałem jak rusza i przecina podwójną ciągłą, jadąc moim śladem.
Przebiłem się przez serię zjazdów i wskoczyłem na międzystanową. Czarny SUV trzymał się cały czas za mną. Nie wyglądało na to, żeby zamierzał dać za wygraną. Na Industrial Highway przyśpieszyłem i wskoczyłem na najszybszy pas. Miałem nadzieję, że pozwoli się zostawić w tyle. Przeskakiwałem przez kilka minut po wolnych pasach między samochodami, ale kierowca nie odpuszczał. Cały czas trzymał się nie dalej niż dwa, trzy samochody za mną. Spojrzałem na licznik, do zjazdu zostały jakieś dwa kilometry. Czy odbije w prawo? A jeśli tak, to czy pojedzie za mną do końca? Co zrobi gdy zatrzymam się i wysiądę? Do czego będę musiał się posunąć gdy staniemy razem na jezdni?
Poprawiłem boczne lusterka, włączyłem światła awaryjne i zwolniłem do zawrotnej prędkości pięćdziesięciu mil na godzinę. Mercedes zwolnił jak na zawołanie, a gdy rozdzielające nas samochody wystrzeliły do przodu, czarny SUV zjechał na środkowy pas, podjechał do mnie i zwolnił, tak że nie mogłem nie spojrzeć w jego stronę. Jechał tak obok przez chwilę, przyglądając się mi zza przyciemnianej szyby. Ciężarówki i samochody mijały nas trąbiąc wściekle. Po chwili kierowca SUVa dał za wygraną, nacisnął pedał gazu i pognał do przodu, pozostawiając mnie uwięzionego w sznurze ciężarówek.
Po dotarciu do hotelu otworzyłem lodówkę, wymieszałem zawartość trzech buteleczek i zrobiłem ohydnego, barbarzyńskiego drinka. Zaparkowałem lędźwie w porcelanowej wannie, pozwalając, by alkohol rozpłynął się po ciele. I wtedy właśnie, w chwili totalnego odprężenia, gdy zdawać by się mogło wszystko powinno być mi obojętne, doznałem jednego z tych rzadkich przebłysków, które sprawiają, że wszystko staje się jasne, i dotarło do mnie: miałem przechlapane — dokładnie tak jak ujął to Leon — tkwiłem po uszy w szambie.
Najśmieszniejsze, że chociaż w dalszym ciągu nie wiedziałem, dlaczego nic nie pamiętam, niepostrzeżenie zeszło to na dalszy plan ustępując miejsca bardziej palącym problemom. Odkąd obudziłem się w tamtym hotelowym pokoju, moja sytuacja zamiast wyjaśniać się i ulegać poprawie, gęstniała niczym ciężkostrawny sos pełen przypadkowych składników i zjełczałych resztek. Z technicznego punktu widzenia byłem przestępcą. Złaknieni sprawiedliwości policjanci zapewne wybebeszyli już moje mieszkanie, FBI zainstalowała podsłuchy znajomym i rodzinie, a ekipa Melvina, który raczej nie zapomniał o swojej spektakularnej porażce, cóż… Nawet jeśli zleceniodawca karła zerwał umowę na mocy której zlecił moje porwanie, nie zmieniało to faktu, że w dalszym ciągu byłem dla nich niewygodnym świadkiem.
W sferze prywatnej nie było wcale lepiej. Moja nienotowana do tej pory córka, zaliczyła swoją pierwszą noc w areszcie, a była żona prawdopodobnie winiła mnie o wszystko. Przyszły zięć, okazał się tchórzliwą hieną, która znika, na widok zbliżającego się z oddali niebezpieczeństwa a obie kobiety, którym pozwoliłem zbliżyć się do siebie zdawały się mieć wobec mnie niejasne i najprawdopodobniej mało przyjazne zamiary. Jakby tego było mało, na stole przede mną wciąż leżało sporo kart do odkrycia: Leon, Rory Scott, informator o nazwisku Toks i cała galeria postaci o których nie miałem pojęcia.
Leżałem w wannie otumaniony alkoholem. W wypełnionym parą powietrzu moja frustracja i gniew mieszały się z kuszącą perspektywą zignorowania wszystkiego. W upojeniu łudziłem się, że mam wybór. Wydawało mi się, że wszystko sprowadza się do dwóch opcji: prostszej i nieco trudniejszej. Mogłem zaszyć się gdzieś na wybrzeżu, zatrudnić jako barman i popijając owocowe drinki, obłapiać wzrokiem dziewczyny w bikini albo szarpać się z przeszłością i wydzierać z niej prawdę, kawałek po kawałku. Druga opcja wymagała ukrycia się wystarczająco głęboko i niedaleko zarazem, tak, aby mieć na wyciągnięcie ręki wszystkich, którym w odpowiednim momencie zaserwuję zemstę na zimno.
Jeśli FBI nie była po mojej stronie, jeśli nie mogłem liczyć na policję, jeśli chciałem utrzymać kontakt z Pat, nie narażając jej przy tym na niebezpieczeństwo, pozostawała mi tylko jedna opcja — musiałem zatrzymać się w miejscu, do którego nikt, nawet Leon nie będą mieli dostępu. Meldowanie się w motelach pod fałszywym nazwiskiem wydawało się co najmniej nierozsądne. W którymś momencie, ktoś mógł zacząć zadawać pytania. Któregoś dnia, ktoś mógł donieść na mnie policji. Poza tym potrzebowałem stałego miejsca, w którym mógłbym skupić się i ułożyć rozsądny plan działania. Znałem tylko jedną osobę, która miała odpowiednie kontakty i nastawienie. Tylko jeden człowiek mógł znaleźć ludzi, którzy byli w stanie mi pomóc i to był Nick.
Z początku ta myśl wydała mi się śmieszna. Ale potem zrozumiałem, że będę mógł dzięki temu odpłacić mu za upokorzenie, które mi zaserwował, za opuszczenie Pat, gdy tego potrzebowała i generalnie za dwulicowy, arogancki całokształt.
O ile ostatnim razem to on chciał mnie wykorzystać, o tyle teraz to ja z premedytacją zamierzałem go wykorzystać. Żeby zrealizować co zaplanowałem, potrzebowałem konkretnej pomocy i to pomocy nie byle kogo. Potrzebowałem ludzi, którzy podzielą mój entuzjazm, sceptycyzm i rozczarowanie. Potrzebowałem zespołu, który zna się nie tylko na łamaniu praw człowieka, ale i na łamaniu prawa. Potrzebowałem tych, którym ufał Nick.
III Azyl
Nazajutrz rano wykręciłem numer do Pat. Długi, przerywany sygnał szczuł moją wyobraźnię. Widziałem ją siedzącą cicho w celi, wciśniętą w kąt zagrzybionych ścian, przygniecioną ciałem tłustych prostytutek, otoczoną oddechami pijanych alfonsów, dotykaną spojrzeniami wygłodniałych bezdomnych skupionych na niej i na swoich fantazjach.
Czekałem długo, zastanawiając się, co jej powiem. Czy powinienem przeprosić? A może zrugać? Zapytać o Nicka czy może przemilczeć wszystko?
Nie odbierała. Po kilku minutach spróbowałem jeszcze raz. Tym razem odebrała. Mówiła lekko i pewnie. Była niestosownie radosna.
— Wyznaczyli mi termin rozprawy — powiedziała. W jej głosie było coś drażniącego, jakby duma z pierwszej szczeniackiej, zwycięskiej bójki.
— To świetnie. Zamkną cię? — zapytałem.
— Nie. Adwokat powiedział, że skończy się na grzywnie.
— Drogi był?
— Nie wiem. Nick się tym zajął.
— To miło z jego strony — odparłem po chwili.
— Wiem, że masz mu za złe, że nas tak zostawił, ale tak to już jest. Nie chodzimy tam przecież, żeby dać się zamknąć, a jeśli już ktoś wpadnie, to nie może ciągnąć za sobą nikogo więcej. Taka jest zasada.
Z jej głosu wyczytałem, że wierzy w to co właśnie powiedziała. Musiałem jej przyznać, że była w tym pewna logika. Raz notowany aktywista, przestawał być przypadkowym przechodniem a każde kolejne zatrzymanie pod byle pretekstem mogło mieć przykre konsekwencje.
— Potrzebuję numer Nicka — powiedziałem.
— Po co? Czego od niego chcesz?
— Muszę go o coś zapytać.
— Chyba nie chodzi o tamtą pikietę?
— Nie, o coś innego. Mam do niego interes.
Pat zamilkła na moment.
— No nie wiem. Jakoś nie chce mi się wierzyć.
— Zapytasz go sama, jak z nim pogadam. Potwierdzi. A teraz daj mi jego numer.
— W porządku. Umówię was.
— Nie potrzebuję sekretarki. Potrzebuję jego numer.
— Zapytam go, czy mogę ci wysłać — odparła.
— Może mam jeszcze napisać podanie?
— O co ci chodzi? — burknęła. — Chcesz ten numer czy nie?
Pomyślałem o Jasmine. Ona też miała numer do Nicka.
— Chcę, ale nie aż tak bardzo.
— Jak wolisz. Twoja sprawa. — odparła. — Coś jeszcze?
— A spodziewałaś czegoś więcej? — odparłem.
— Nie tak miała się potoczyć ta rozmowa — pomyślałem.
— Chciałabym — odparła. — Ale znam cię za dobrze — dodała i rozłączyła się.
Odłożyłem telefon. Zaczynało docierać do mnie, że nie byłem wcale tak przebojowym ojcem jak sądziłem. Nasze beztroskie rozmowy musiały być przynajmniej w pewnej części wyreżyserowane przez Pat. Zastanawiałem się, czy była dla mnie tak miła dlatego, że nie jej pamiętałem, czy może dlatego, że nie pamiętałem jaki ja sam byłem dla niej przez całe życie.
Kilka godzin później moja komórka zabrzęczała. Pat mimo wszystko zapytała go czy może wysłać mi numer. Zgodził się a ja nie zwlekałem z telefonem
Nick odebrał już po pierwszym sygnale. Bezczelnie zażądał, żebym nie owijał w bawełnę i od razu przeszedł do sedna. Powiedziałem mu czego potrzebuję i czego od niego oczekuję. On z kolei wymienił, co może mi zaproponować. Zgodziłem się na jego warunki. Nie były zbyt wygórowane. Czynsz płatny z góry za pół roku. Żadnych libacji i sprowadzania osób trzecich.
Nie zabrałem ze sobą wiele. Podróżna torba była wypchana po brzegi, ale oprócz niej miałem jedynie kilka książek i laptopa. Spakowanie zajęło mi niecały kwadrans a pod dom Nicka, pomimo sypiącego śniegu dotarłem w przeciągu niecałej godziny.
Podjechałem pod wskazany adres i zatrzymałem się na poboczu. Przez zmrożoną boczną szybę przebijał się obraz ruiny i rozpaczy. Zaniedbany, zarośnięty trawnik pokrywała nierówna warstwa śniegu — na oko piętnaście centymetrów szarej skorupy, którą zakrywał już nowy, mokry puch. Po lewej, w głębi trawnika, pod przewalającym się, przegniłym drewnianym płotem, stał stary szary Pontiac bez tablic rejestracyjnych. Czekał cierpliwie na kogoś kto go przygarnie, albo zlituje się nad nim i wyrwie spod hałd przerzuconego ze ścieżki śniegu.
Dom wyglądał na opuszczony. W wysokich, nowoczesnych oknach, sięgających od trawnika po dach, nie dostrzegłem jakichkolwiek śladów aktywności. Światła w środku były wygaszone, pomimo że od zachodu nadciągał już ołowiany zmierzch. Surowe ściany z cegieł, osłaniał spłowiały, ciemnobrązowy dach pokryty gontami. Na prawo od pionowych okiennych szpar ciągnęła się ścieżka prowadząca pod frontowe drzwi osłonięte dodatkową z siatki na owady. Na prawo wejścia, spod opuszczonej blaszanej bramy podwójnego garażu wysuwał się spękany język betonowego podjazdu.
Przeniosłem wzrok z powrotem na ulicę. Na poboczu, kilka metrów przede mną stał zaparkowany czerwony Nissan Micra, a przed nim wysoki, szczupły, uszczelniony płaszczem facet, w czapce uszatce i grubych skórzanych rękawicach. Rozmawiał z kimś przez komórkę, gestykulując z pasją. Walcząc z oblepiającym samochód śniegiem, wymachiwał miotełką z przymocowaną skrobaczką raz w górę raz w dół jak kontroler ruchu na pokładzie lotniskowca. Kiedy wysiadłem i zauważył mnie pomachał mi na przywitanie.
— Trafiłeś — powiedział i machnął miotełką, dając znak, żebym podszedł.
— Oddzwonię do ciebie później — rzucił do słuchawki.
Poznałem go dopiero po głosie. To był Nick.
Chłopak schował telefon i podszedł do mnie.
— Zostaw swoje rzeczy w samochodzie — powiedział — najpierw pokażę ci dom i współlokatorów.
Podaliśmy sobie dłonie i ruszyliśmy w kierunku wejścia.
— Nie odśnieżasz? — zapytałem.
— Nie, nie odśnieżam — odparł bez cienia emocji.
Na chodniku odbity był tylko jeden ślad butów: niepoważnie wielkie podeszwy Nicka. Jeśli żyli tu jacyś aktywiści nie byli zbyt aktywni.
Weszliśmy do ciemnego, obskurnego przedpokoju, w którym czas zatrzymał się co najmniej trzy dekady wcześniej. Stare, szare tapety wisiały resztką sił na ścianach. Niewielka drewniana szafka na buty uginała się pod warstwą kurzu i zaschniętego błota. Zawiesiłem kurtkę na drewnianym kołku nad nią i wszedłem do salonu. Za plecami usłyszałem jak kołek się odrywa.
— Tutaj masz strefę socjalną — wskazał na otwartą przestrzeń po lewej. — Możesz tu pić i palić, w zasadzie możesz wszystko, na co zgodzą się pozostali.
Przebiegłem wzrokiem po pobojowisku. Naprzeciw mnie drzwi balkonowe, a za nimi ogród z hałdami śniegu. Na lewo od drzwi wielkie kwadratowe okno o brudnych szybach i jeszcze brudniejszych niegdyś białych, teraz popielatych firankach. Pod oknem rozciągała się długa prosta sofa obita sztruksem, welurem lub innym gównem. Materiał był tak wytarty, że przypominał miejscami wyleniałe futro. Na środku stała niska drewniana ława o porysowanym pełnym odparzonych kółek blacie. Po lewej, pod ścianą naprzeciwko sofy stał długi regał z książkami a za nim, w rogu, masywny kanciasty fotel niepasujący do reszty mebli. W ścianie po lewej, między sofą a fotelem tkwił ułożony z cegieł kominek.
— Ogrzewanie? — zapytałem.
— Elektryczne. Kominka raczej nie używają. Ale możesz spróbować.
Wszedłem między ławę i regał, żeby przyjrzeć się tytułom na półkach. Na ich wytartych grzbietach przez półmrok prześwitywały tytuły: „Kapitał” Marksa, „Zbrodnia i Kara” Dostojewskiego, „Wojna Partyzancka” Che Guevara, „Jesteś Okłamywany” Russ Kick, „Prehistoria Sexu” Timothy Taylor, „Kwestia Palestyny” Edward. W. Said.
— Tam masz taras i ogród — Nick wskazał coś za oknem. — Telewizora nie ma.
— Gdzie są wszyscy? — zapytałem.
Nick nie odpowiedział. Dał mi tylko znak, żebym wszedł do pomieszczenia po prawej.
Zignorowałem go. Mój wzrok przykuł plakat nad regałem. Na czarnym tle widniał napis: „Ludzie żądają wolności słowa jako rekompensaty za wolność myśli, z której rzadko korzystają” Soren Kierkegaard. Obok niego wisiał drugi. Na zdjęciu przedstawiającym Kapitol, nad którym wisiało motto „Jeśli nie będziesz kontrolował swojego umysłu, ktoś inny zrobi to za ciebie” John Alliston.
— Tutaj jest biuro — Nick wskazał na zagraconą klitkę na prawo od wejścia — a za nim kuchnia — skinął na pomieszczenie za klitką.
Podszedłem do niego. Staliśmy w rzekomym biurze — rupieciarni wypełnionej bogatym asortymentem utensylii: klatka na ptaki, stare tostery, kartonowe pudła, elektryczne młynki do kawy i inne luksusowe sprzęty złotych lat pięćdziesiątych. Wszystko w wypchanych po brzegi kartonach, pnących się niemal pod sufit.
— Jest miejsce w garażu? — zapytałem.
— O tak, mnóstwo miejsca. Z całej czwórki tylko Julia ma samochód. Możesz parkować w boksie po prawej.
— Julia — pomyślałem. — Ładne imię.
Do garażu weszliśmy przez skrzypiące drzwi w przedpokoju. Nick musiał pchnąć je ramieniem. W środku, za podwójną blaszaną żaluzją podnoszonej bramy stał Buick Skylark z siedemdziesiątego piątego. Wokół walało się jeszcze więcej kartonów niż w środku, tyle, że tu były wilgotne lub całkiem przemoknięte. Odór stęchlizny mieszał się z zapachem benzyny. Przeszedłem w głąb garażu. Za przednią szybą Buicka przyczepiono kartkę nazwą modelu, rokiem produkcji, przebiegiem i ceną. Od razu pożałowałem, że Nick zażyczył sobie zapłaty z góry. Był to piękny, zadbany antyk, z rodzaju tych, którym chciałoby się uciekać policji.
— Ilu współlokatorów? — zapytałem. — Czterech?
— Tak, czworo — potwierdził i ruszył z powrotem do przedpokoju.
Wszedłem za nim. Naprzeciwko wejścia do garażu znajdował się pokój. Nick zapukał do drzwi.
— Moment — zza drzwi dobiegł chrapliwy głos. Po kilku sekundach otworzył nam długowłosy, brodaty facet o zaspanym spojrzeniu. Miał czoło przewiązane zieloną chustą, znad której na boki opadały ciemne, poprzetykane srebrnymi nitkami włosy. Spoglądał na nas przyjaźnie spod krzaczastych brwi swoimi wielkimi ciemnymi oczyma. Przypominał Indianina, który wyszedł właśnie z wigwamu, żeby spojrzeć w niebo po wyjątkowo udanej wizji. Na początku zdawał się nie rozpoznawać gospodarza. Dopiero po kilku sekundach zaskoczył, i uśmiechnął się na widok chłopaka.
— Czego ci potrzeba bracie? — zapytał ściskając Nicka.
— Przyprowadziłem zbłąkaną duszę — wskazał na mnie.
— Świetnie, świetnie. Wchodźcie — powiedział ciągnąc nas do środka. Nick oparł się.
— Nickie? — ciepły kobiecy głos rozbrzmiał zza pleców Indianina. Długowłosa szatynka o delikatnej pociągłej twarzy stanęła obok niego i podała Nickowi dłoń.
— Kiedy przyjechałeś? — zapytała. — Nie słyszeliśmy cię…
— To tyle jeśli chodzi o moje wsparcie — pomyślałem. — Para hipisów.
— Wiem — powiedział Nick. — Nie chciałem wam przeszkadzać.
— Przeszkadzać? — powtórzyła z wyrazem podejrzliwości na twarzy, skrzyżowała ramiona na piersi i pokręciła głową.
Nick z jakiegoś powodu wydawał się być speszony.
— Urządziłaś się już? — zapytał.
— Tak, Marco stara się dostosować jak może — powiedziała.
Potem przeniosła wzrok na mnie, a jej twarz przybrała jeszcze chłodniejszy wyraz.
— Staram się jak mogę. — Marcus uśmiechnął się beztrosko. — Zrobiłem nawet miejsce na oknie dla jej kaktusa.
— Figowca — poprawiła go.
— Tak Fikusa — potwierdził radośnie.
Julia pokręciła głową z miną rozczarowanej guwernantki.
— A to zapewne jest Jerry, tak? — zapytała, wsuwając dłonie do kieszeni.
— Zgadza się — odparłem, zrobiłem krok w jej kierunku i wyciągnąłem dłoń. — Miło mi was poznać.
— Julia przypatrywała się mi przez chwilę, dając do zrozumienia, że kontroluje sytuację. Potem bez cienia emocji uścisnęła moją dłoń.
— Nazywam się Marcus. — Hippis potrząsnął energicznie moja dłonią. — Witamy na pokładzie.
— Miło was poznać — powtórzyłem.
— Julia odstąpiła ci swój pokój — wtrącił Nick.
— Dziękuję — powiedziałem. — Chciałbym, żebyś wiedziała, że doceniam to.
Julia stała niewzruszona, oceniając moją szczerość. Po kilku sekundach uśmiechnęła się, wsunęła dłonie do kieszeni i wzruszyła ramionami jak nastolatka.
— Nie ma sprawy — powiedziała, jakby cała wrogość sprzed kilku sekund była tylko głupim żartem.
— Chłopaki na górze? — zapytał Nick.
— Nie wiem, musisz sprawdzić — powiedział Marcus. — Ale po co ci oni? Chodźcie no tu panowie. Poczęstuję was czymś wyśmienitym — zmrużył powieki jakby przywoływał z pamięci jakiś niezrównany smak i pokiwał głową. — Mówię wam, prawdziwe cudo.
— Nie mogę. Przyjechałem tylko na chwilę. Chcę pokazać Jerremu co i jak. No właśnie. Chodź, pokażę ci twój pokój — powiedział, wskazał na schody, zrobił krok w tył i ruszył na górę.
— Tylko nie uciekaj bez pożegnania — rzuciła Julia.
W jej głosie nie było życzliwości. Brzmiał bardziej jak ostrzeżenie. Nick był już w połowie wspinaczki na poddasze.
— Oczywiście — odparł. — Dla ciebie wszystko.
— To jak? Wypadałoby się poznać — Marcus uśmiechnął się.
— Jestem do dyspozycji — odparłem.
— No! To mi się podoba — odparł zacierając ręce. — Widzisz Julia? Swój chłop! — podał mi jeszcze raz dłoń ciesząc się jak dziecko.
— Jerry, idziesz? — Nick krzyknął z góry.
— Idę, idę — krzyknąłem i ruszyłem schodami na górę.
— Elita podziemia — przypomniałem sobie jak opisywał przez telefon swoich przyjaciół — Lepszych nie znajdziesz.