E-book
8.82
drukowana A5
25.8
Historie prawdziwe

Bezpłatny fragment - Historie prawdziwe

część 1


4.7
Objętość:
96 str.
ISBN:
978-83-8126-757-1
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 25.8

Słowo wstępne

Oddajemy do Państwa rąk pierwszą część cyklu pod wspólnym tytułem „Historie prawdziwe”. Każda z części jest zbiorem krótkich opowieści o życiu, przyjaźni i Fortunie, która czasem człowiekowi daje, a czasem zabiera.

Opisane zdarzenia, choć fabularyzowane, zdarzyły się naprawdę. Dbając jednak o prawo prywatności osób opisanych w tym cyklu, wszelkie imiona, nazwiska, a niejednokrotnie także nazwy miejscowości zostały zmienione. Nie jest bowiem naszym celem zdawać Czytelnikowi reporterską relację, w której liczą się suche fakty. W naszym cyklu jest to raczej luźna opowieść oparta na zdarzeniach, które miały kiedyś miejsce.

Charakter opowieści jest różny, jak różne jest życie — są tu opowieści zabawne, zasmucające, niezwykłe, a nawet straszne z ludzkiego punktu widzenia. Nie ma bowiem lepszego gawędziarza jak Los, który milionom ludzi na całym świecie, każdego dnia przynosi coś nowego — czasem dobrego, czasem złego. Wystarczy tylko przysiąść gdzieś niezauważenie i słuchać jakie plany przygotował Los na dzisiaj. Niniejsza książka jest właśnie zapisem tego, co Autor usłyszał i zapisał…

Robert Trafny

Azbest

Coś w tym bloku musi być złego — zastanawiał się Rafał pewnego dnia — skoro z góry na dół w jego klatce ktoś w krótkim czasie umarł na raka. Przez wiele lat nic się nie działo, aż przyszedł taki czas, że raczysko weszło w ich życie. W sąsiednich klatkach nie było czegoś takiego — tylko w jego, środkowej.

Najpierw umarły sąsiadki z parteru i półpiętra — obie na raka płuc. Potem sąsiadka mieszkająca pod Rafałem — na raka mózgu i sąsiad mieszkający nad nim — także na raka płuc. Na końcu umarł ojciec Rafała, u którego wykryto nowotwór przełyku. Widać było wyraźnie, że śmierć szła od dołu w górę. Dlaczego więc jego ojciec nie umarł przed sąsiadem z góry? Być może dlatego, że nie zamieszkiwał tu stale — w ostatnich latach pracował i mieszkał poza domem.

Co mogło być przyczyną tego pochodu śmierci? Któregoś dnia w rozmowie ze znajomym Rafał chyba znalazł wyjaśnienie. Okazało się, że przy jego bloku, dokładnie przy jego klatce biegną pod ziemią rury wodociągowe doprowadzające wodę do bloku. Ich izolacja wykonana jest z azbestu. Według opinii znajomego już tylko w dwóch miejscach w mieście taka izolacja jest jeszcze na rurach: przy jego bloku i na drugim końcu miasta przy innym bloku mieszkalnym. Nie można nie wierzyć znajomemu, bo jako były kierownik z firmy wodociągowej wie chyba, co mówi. Czyżby to azbest był tym cichym zabójcą? Rafał nie potrafił tego ocenić.

Z braku pieniędzy na inwestycje nikt nie zamierza wymieniać rur, więc czas pokaże czy następne pokolenie mieszkające w klatce Rafała nie podzieli losu swoich poprzedników, czy on sam…

Czy to koniec?

Wieść o nowym dyrektorze rozchodziła się po firmie lotem błyskawicy, zanim ten formalnie objął swoje stanowisko. „Ale czy to na pewno ten sam?” — pytano. „Na sto procent!” — padała zaraz odpowiedź.

Pogłoski na temat Łukasza Domięckiego, nowego dyrektora wyprzedzały go, jak niesława, której był bohaterem. Nie było to jego pierwsze stanowisko dyrektorskie — zarządzał już wcześniej dwiema innymi firmami. Obie te firmy upadły niedługo po tym, jak przejął nad nimi zarządzanie. Czyżby ten sam los miał teraz czekać obecną firmę?

Wśród załogi, niczym choroba zakaźna rozchodził się niepokój i zatroskanie. „No, to już po nas…” — kwitowali pesymiści. „Może nie będzie tak źle… — ripostowali drudzy — Czas pokaże…”.

Są ludzie, których życie niczego nie uczy, którzy popełniają wciąż te same błędy. Czasami wynika to z ich głupoty a czasami z braku odpowiednich predyspozycji lub umiejętności. Tak też pewnie jest w przypadku pana Domięckiego. Nie dociekając jednak przyczyn, wystarczy powiedzieć, że w niecałe trzy lata po objęciu stanowiska dyrektora, firma upadła.

Niektórzy z pracowników domniemywali, że to było celowe działanie, że zadaniem Łukasza Domięckiego jest doprowadzanie firm do upadku, dlatego też, gdzie nie pójdzie, tam koniec firmy pewny. Może chodzi komuś o zlikwidowanie konkurencji, może o pozyskanie atrakcyjnej działki, a może o przejęcie za grosze majątku firmy — nie wiadomo. Inni z kolei uważają, że najzwyczajniej w świecie człowiek ten nie nadaje się do kierowania firmą, że to typowy partacz, który co nie weźmie do ręki, to zepsuje. Ktoś go jednak na dyrektora powołuje — dziwne jest to więc trochę…

Chwilowo Łukasz Domięcki jest bez pracy, ale już rozgląda się za nową posadą — oczywiście na stanowisko dyrektora. Oby nie trafił do firmy, gdzie Drogi Czytelniku pracujesz…

Deska antystresowa

Najlepiej udawać, że się nic nie widzi — pomyślał Tomek, widząc jak klient knajpki, w której pracował, oparł ręce o ścianę i zaczął w nią mocno uderzać głową. Co prawda na ścianie wisiała tabliczka zwana „deską antystresową” z napisem „Tu uderzać głową” i nakreślonym kołem, gdzie uderzać, ale Tomek nie sądził, że ktoś potraktuje to tak dosłownie.

Była to zwykła, żartobliwa deseczka, gadżet, jakich można spotkać wiele. Ta akurat była „deską antystresową” z wypisaną obok instrukcją obsługi, informującą o tym, że aby pozbyć się stresu, należy wziąć rozkrok, oprzeć ręce o ścianę, dobrze wymierzyć i mocno uderzyć głową w narysowane w środku deski koło.

Nieobliczalny klient nie poprzestał na jednym razie. Zaraz uderzył głową drugi raz, a za nim trzeci. Każde kolejne uderzenie było mocniejsze od poprzedniego. Po tym ekscesie klient jak gdyby nic usiadł obok przy stoliku i zadzwonił na pogotowie, aby dowiedzieć się o warunki oddania spermy. Taki żart…

Tomek nie tyle bał się niezrównoważonego klienta, ile czuł się niepewnie, przebywając z nim sam na sam — w lokalu poza nimi nie było nikogo. Najlepiej udawać, że się nic nie stało — powtarzał sobie w myślach. — Jakby go tu nie było… Lepiej nie patrzeć w ogóle w jego stronę… — zawyrokował Tomek. — Nie wiadomo, co go może sprowokować…

Opowiadając później tę przygodę, wydała się ona nawet zabawna, to też znajomi, którym ją Tomek opowiadał, prosili po raz kolejny o jej powtórzenie.

— No, już mówiłem — odezwał się znudzony Tomek. — Siedzę ja sobie za barem, a tu włazi jakiś gostek, rozgląda się po pustej sali, podchodzi do ściany obok mnie, na której wisi „deska antystresowa”, czyta ją uważnie i nagle — ja patrzę — a ten opiera ręce o ścianę i… bach!, bach!, bach! Z całej siły głową o tę deskę.

— I co ty na to? — zapytała rozbawiona Małgośka.

— Nic. Udawałem, że nie widzę. Nie wiadomo czego się po takim spodziewać. Patrzyłem przez okno i powtarzałem sobie: Nic się nie stało…, nic się nie stało…

Całe towarzystwo zaśmiało się głośno. Takiej historii jeszcze nie słyszeli…

Duch palacza

— I co ja mam zrobić? — pytała Gabrysia koleżankę, opowiadając jej swój ostatni sen. — Ciągle mi się śni mój zmarły mąż, zawsze z tym swoim papierosem w buzi… Żeby chociaż coś powiedział…

— Czegoś dusza chce — zawyrokowała Alina.

— No to niech powie — denerwowała się Gabrysia. — Wiecznie z tym swoim papierosem…

Na samą myśl o tym, ile mąż palił, brały Gabrysię nerwy. Nie zapomniała mu tego nawet po śmierci.

— Może właśnie tego mu brakuje? — coś tknęło Alinę.

— Czego? Papierosów?! — oschły głos Gabrysi nie krył zdziwienia. — Przecież duchy nie palą!

— Ja wiem — zaczęła spokojnie koleżanka — ale może tak się przyzwyczaił do papierosów, że teraz tego mu brakuje?

— No może, może… — przytaknęła Gabrysia tym samym oschłym, zdradzającym poddenerwowanie tonem. — Ale co ja mam, palić za niego?! Albo wysłać mu paczkę w zaświaty?!

— Nie — zmieszała się trochę koleżanka, widząc reakcję Gabrysi. Nie zważając jednak na to, ciągnęła dalej wypowiedź swym spokojnym i delikatnym tonem. — Weź paczkę papierosów, idź na cmentarz i zakop ją na jego grobie. Może coś pomoże…

Gabrysia spojrzała ze zdziwieniem na Alinę, ale po namyśle, z braku lepszych pomysłów, postanowiła jeszcze tego samego dnia zrobić tak, jak radziła jej koleżanka i o dziwo — pomogło. Mąż przestał ukazywać się jej w snach. Widać, tego mu właśnie brakowało…

Głupi żart

Kamień, o który uderzył Jacek, nie był ani jedyny, ani najmniejszy — nie można więc uznać tego wypadku za przeznaczenie. Był to po prostu głupi żart kolegów, z którymi Jacek postanowił obalić kilka flaszek wina. Do zrealizowania swojego zamierzenia wybrali zagajnik w pobliżu sklepu, aby nie rzucać się nikomu w oczy.

Mocno sobie podpiwszy, wśród rozmów urosłych do rangi najważniejszych na świecie, czas płynął wszystkim w sposób lekki i przyjemny. Odurzony winem Jacek nie spostrzegł, kiedy jego kompani rozwiązali mu buty i związali sznurówki obu butów razem. Miał to być żart, jeden z wielu…

Niedługo potem w Jacku odezwała się potrzeba pójścia na stronę. Wstał więc, chwiejąc się mocno na nogach i skręcił tułowiem w bok, zamierzając postawić krok. Związane ze sobą sznurówki nie pozwoliły jednak na to i Jacek jak bezwładny worek kartofli upadł na ziemię, uderzając głową o wystający z ziemi kamień. Zaraz też pojawiła się wyciekająca z otwartej rany krew, która ostudziła śmiech kompanów. Kiedy zabierano ciało Jacka, nikomu już do śmiechu nie było…

Hasło

Zdarzyło się to w pewnym zakładzie, pewnego dnia, a właściwie nocy, gdy Andrzej jako elektryk zmianowy pracował na trzecią zmianę. Właśnie kończył obchód działu produkcji, aby upewnić się, czy wszystkie maszyny działają bez zarzutu. Na szczęście żaden z operatorów nie zgłaszał uwag, więc Andrzej mógł zrealizować swój zamysł, który ciągnął się za nim od godziny, czyli aby zamknąć się w warsztacie i trochę zdrzemnąć. Trzeba sobie jakoś radzić…

Andrzej wielce zadowolony z takiego obrotu sprawy, szybko zamknął za sobą drzwi i zaraz przekręcił zamek. Zgasił światło i ułożył się na fotelu. — Chwila spokoju… — pomyślał, popadając spokojnie w półsen.

Po dwóch godzinach ktoś próbował otworzyć drzwi do warsztatu, ale widząc, że są zamknięte, dał sobie spokój. — No i dobrze — pomyślał obudzony Andrzej. Niedługo potem ktoś znowu próbował otworzyć drzwi, tym razem jednak nie dał za wygraną i zaczął natrętnie pukać, najpierw delikatnie, a po chwili zdecydowanie mocniej. — No i czego — szepnął do siebie poirytowany Andrzej, wkładając buty. — Nie widzi, że zamknięte…

Pukanie co rusz powtarzało się, więc w końcu Andrzej ze złością w głosie krzyknął:

— Hasło!

— Zwolnienie z pracy — padła zaraz odpowiedź zza drzwi.

Stanowczy głos mówiącego poderwał Andrzeja na równe nogi i w tej samej chwili otworzył drzwi warsztatu.

— Dobry wieczór panie dyrektorze — Andrzej nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

— Dobry wieczór — odpowiedział znacząco dyrektor, wchodząc w głąb warsztatu. — Co pan tak pozamykany?

— Mmm… Bo byłem w ubikacji i nie chciałem zostawiać warsztatu bez nadzoru — Andrzej sklecił na poczekaniu jakąś historię. — Rozumie pan, człowiek jest sam, nikt nie widzi, a tu i narzędzia i cenne podzespoły, ktoś wejdzie, zabierze…

— Rozumiem — rzekł nie do końca przekonany dyrektor, ale nie chcąc drążyć tematu, powiedział tylko: Żeby to było ostatni raz…

— Tak jest! — naprężył się Andrzej.

Tym razem Andrzejowi się udało, ale drugi raz nie może już się dać złapać. Będzie musiał uważać…

Igraszki Losu

— Pieprzysz…! — kolega Darka nie krył ekscytacji, gdy ten opowiadał mu o swojej nowej dziewczynie

— No, mówię ci — chełpił się Darek. — Mogę w nią walić aż miło.

— Gdyby moja nie mogła mieć dzieci — rozmarzył się Tomek — to by się iskry sypały. Obracałbym ją na wszelkie sposoby…

— I to jeszcze jak… — roześmiał się Darek.

Darek był typowym dwudziestoletnim chłopakiem, który nie myślał jeszcze o ślubie a tym bardziej o zakładaniu rodziny. Gdy nowo poznana Andżelika oświadczyła mu, iż nie może mieć dzieci, wcale się tym nie zmartwił. Szybko zresztą doszedł do wniosku, że jest to mu nawet na rękę. Nigdy nie lubił prezerwatyw i związanej z nimi przerwy w pieszczotach, więc wizja odbycia pełnego stosunku bez konieczności wychodzenia z kobiety szybko zawładnęła jego pożądaniem.

Dni Darkowi szybko mijały na beztroskich igraszkach miłosnych, gdy któregoś dnia jego dziewczyna oznajmiła mu smutno:

— Jestem w ciąży…

— Ale jak?! Co?! — Darek z emocji nie potrafił sklecić sensownego zdania.

— Jestem w ciąży — powtórzyła Andżelika, wpatrując się w zakłopotanego Darka.

Nie sposób opisać wszystkich myśli i uczuć chłopaka, jakie kłębiły się w nim przez kolejne dni. Z jego młodzieńczego wigoru nie pozostało nic. Gdy usiadł przy stole w domu rodzinnym, wyglądał jak jego dziadek Stefan.

— No, już nie martw się — odezwała się matka, próbując pocieszyć syna.

— Teraz i tak za późno! — ojciec ani myślał rozczulać się nad synem.

— Mówiła, że nie może mieć dzieci… — Darek miał tylko ten jeden argument na swoją obronę.

— No to widzisz, jak nie może mieć! — przeżywał to na swój sposób ojciec.

Sytuacja, w jakiej znalazł się Darek i jego najbliżsi nie była komfortowa — nawet padły już pierwsze deklaracje, że nikt nie będzie uchylał się od odpowiedzialności: Dziecko potrzebuje ojca, a skoro już tak się stało, to trudno, trzeba wziąć odpowiedzialność za dziecko. Beztroskie lata młodości szybko oddalały się z wyobraźni Darka.

Jako że Fortuna lubi czasem zabawić się ludzkim losem, nie będziemy tu opisywać ani kolejnych dni z życia Darka i jego najbliższych, ani radości, gdy okazało się, że to nie on jest ojcem dziecka.

Kiedy po znajomych i rodzinie rozeszła się wieść o „przygodzie” Darka szybko znalazły się osoby „dobrze poinformowane”. Odkryły one prawdę, jaka przed Darkiem była zakryta. Otóż okazało się, że Andżelika tuż przed poznaniem Darka chodziła z chłopakiem o imieniu Paweł. Kiedy zaszła z nim w ciążę, ten ulotnił się jak spłoszona mysz spod miotły. Darek wydał się jej być idealnym rozwiązaniem tej trudnej sytuacji, zanim ktokolwiek dowie się z jej rodziny, że spodziewa się dziecka. To małe kłamstewko, iż nie może mieć dzieci, miało zachęcić Darka do skorzystania z jej wdzięków w sposób pełny. A potem jakoś to będzie…

Jeleń

Zaczęło już dobrze zmierzchać, gdy Staszek wraz z żoną wsiadł do samochodu, aby w końcu wyruszyć w drogę powrotną do domu. Wiejscy przyjaciele, u których byli, pożegnali ich serdecznie, zapraszając ponownie do siebie. Znali się nie od dziś, więc specjalnego zaproszenia nikt z nich nie potrzebował, jednak kurtuazji musiało stać się zadość.

Wieczorna pora powrotu jak na gorący sierpniowy dzień to doskonałe rozwiązanie. Staszek nigdy nie wybierał innego. Lubił tę porę ze względu na mniejszy ruch na drodze, co w jego podeszłym wieku miało znaczenie — nie musiał tak uważać na innych użytkowników ruchu.

Niedługo po tym, jak wjechali w las, przez który prowadziła droga do ich miasteczka, żona wypatrzyła w oddali niewyraźnie zarysowaną postać stojącą na szosie. Odezwała się więc do męża:

— Uważaj, tam ktoś chyba stoi…

— Widzę — odezwał się ze złością mąż. — Nie jestem ślepy.

Oboje w milczeniu zaczęli przyglądać się tajemniczej postaci, która w miarę zbliżania stawała się coraz większa i wyraźniejsza.

— To jeleń! — wykrzyknęła podekscytowana Jaśka.

— Przecież widzę — przecedził przez zęby Staszek, którego zły nastrój nie opuszczał.

Małżonkowie zbliżali się do stojącego na środku szosy zwierzęcia coraz bardziej, jednak ten nic sobie z tego nie robił. Stał odwrócony tyłem do nich i patrzył posępnie gdzieś przed siebie. W końcu Staszek zatrzymał się kilka metrów przed jeleniem i spoglądając z niechęcią, odezwał się sam do siebie: „Co on sobie myśli?!”.

W świetle świecących z samochodu reflektorów widać było, jak zwierzę nieznacznie przekręciło łeb i swym lewym okiem obserwowało intruza. Sam jednak ani myślał się ruszać. W nieporuszonej pozie stał dostojnie, jakby wystawiając swoje duże i rozłożyste poroże na podziw przybyszów. Nie sposób było ominąć tej żywej zawady, gdyż ta stała dokładnie na środku jezdni. Staszek bał się z jednej strony, że zahaczy zwierzę, które jakby nie było, masą i wielkością dorównywało jego samochodowi, a z drugiej strony bał się, aby przejeżdżając obok, zezłoszczone zwierzę nie zaatakowało go. Nie tyle bał się o życie, bo wewnątrz samochodu czuł się bezpiecznie, bardziej szkoda było mu karoserii, którą z pewnością trzeba by po takim ataku prostować.

Staszek trzymał więc ręce na kierownicy i myślał co zrobić. Jego nerwy wzmagały się w tempie turkoczącego silnika. W końcu widząc, że nastała sytuacja patowa, wyładowując swoją złość, nacisnął dwa razy klakson. W chwilę potem jakby obudzony przez dźwięk klaksonu jeleń obrócił się i pochylając łeb… zaczął uderzać w przód samochodu coraz mocniej. Staszek nie przewidział takiego obrotu sprawy — z przerażenia otworzył buzię i struchlał, jednak krzyki żony, aby zaczął cofać, zmobilizowały go i szybko wrzucił wsteczny bieg. W szybkim tempie odjechał samochodem dobre kilkanaście metrów, a widząc, że agresor nie atakuje, Staszek zatrzymał samochód, aby ochłonąć. W oddali stał jeleń z pochylonym łbem, a w jego oczach odbijały się reflektory samochodu. Ledwo się zatrzymali, zwierzę zaczęło w swojej pochylonej pozie iść coraz szybciej w ich stronę.

— Zgaś światła! Zgaś światła! — krzyczała przerażona małżonka. — Zawracaj! — głos rozsądku w końcu przeważył.

— Nie ma czasu! — odparł roztrzęsiony Staszek, po raz wtóry mobilizując się do działania.

Zaraz wrzucił wsteczny bieg i szybko odjechał. Dopiero gdy zwierz całkowicie zniknął za horyzontem, ustawił samochód na właściwym pasie jezdni i drogą okrężną powoli wrócili do domu. Jeszcze wychodząc z samochodu, trzęśli się jak osiki. Nie sposób było otworzyć drzwi mieszkania, gdyż trzęsące się ręce nie potrafiły umieścić klucza w zamku.

Tego dnia małżonkowie z pewnością nie zapomną. Czegoś się jednak nauczyli: nigdy na nikogo nie trąbić.

Jeszcze kilka dni

— Który dzisiaj jest? — wyszeptał półprzytomny Bogdan.

— Szóstego — padła odpowiedź z ust pochylającej się nad nim siostry.

Na twarzy Bogdana pojawił się grymas niezadowolenia. Wiedział, że czas jest niedługi, że pani Śmierć nie chce dłużej czekać, coraz bardziej go naciska…

— Jeszcze kilka dni… — wyszeptał zmęczony, przekrzywiając z bólu głowę.

Bogdan wiedział, że choruje na raka, chociaż nikt z rodziny nie chciał tego potwierdzić. Jedynie takich wysyłają na onkologię — nie był przecież głupi. Jego stan pogarszał się z tygodnia na tydzień, a ból wzmagał się niemiłosiernie. Leżąc teraz pozbawiony sił, wiedział, że to ostatnie jego dni. „Byle wytrzymać do renty… — powtarzał w myślach jak mantrę. — Niech jeszcze wezmą rentę…”.

Ten wyraz troski Bogdan przejawiał przez całe życie. Natura obdarzyła go umiejętnością szerszego spoglądania na życie. Skoro miał umrzeć — trudno, co zrobić, ale za kilka dni, dokładnie dziesiątego listonosz przyniesie rentę. Aby ją otrzymać, musi być żywy, w przeciwnym wypadku pieniądze wrócą do ZUS-u. Bogdan nie chciał tego. Zdawał sobie sprawę, że pieniądze przydadzą się rodzinie, która nie jest zbyt zamożna. Będą mieli teraz spore wydatki, choć tyle może dla nich zrobić…

Dla Bogdana dni ciągnęły się ślamazarnie, każda kolejna minuta bólu wzmagała cierpienie. „Byleby wytrzymać do renty… — wciąż powtarzał sobie w myślach. — Byleby tylko wytrzymać…”.

Kiedy w końcu nastał upragniony dziesiąty dzień miesiąca, Bogdan odetchnął z ulgą… i odszedł.

Kaprys Fortuny

Co za udany dzień — pomyślał Wojtek, wygrywając lambadę na automacie do gier — To się nazywa fart…

Powód do zadowolenia rzeczywiście był, bo po dziesięciu minutach gry i straceniu na nią trzydziestu złotych zyskał sto pięćdziesiąt na czysto. W końcu to „lambada” — najwyższa wygrana, jaką można jednorazowo wygrać! Aby ją uzyskać, trzeba na zaawansowanym poziomie nazbierać osiemset punktów — wtedy automat na wiwat wygrywa głośno melodię, zwaną powszechnie „lambadą”, oznajmiając wszem wobec o wyjątkowej wygranej gracza i przelewa punkty do banku gry, skąd można je wypłacić w formie żywej gotówki.

Wojtek nie zdecydował się na to. Postanowił jeszcze trochę sobie pograć, a nuż coś jeszcze wygra… Nie było też inaczej. Po kilkunastu minutach automat zagrał po raz drugi. „To dopiero szczęście! — pomyślał Wojtek. — Dwie lambady z rzędu to duża rzadkość…”. W tym momencie Wojtek mógłby wypłacić 340 złotych, ale nie zrobił tego. Chciał sobie zgrać czterdzieści i wypłacić równą kwotę trzystu złotych.

Jakie było jego zdziwienie, gdy chwilę potem Fortuna znowu nasypała mu ze swego mieszka: punkty na zaawansowanym poziomie szybko się powiększały, zbliżając się do magicznej granicy 800 punktów. „Czy to możliwe? — zastanawiał się Wojtek. — Co tu robić? Ryzykować dalej? — Na liczniku było już 700 punktów, a teraz zostało z tego 500… — Nie! — powiedział stanowczo Wojtek, naciskając przycisk „Przelej do banku” — Nie ma co ryzykować! I tak miałem dużego farta…”

Wychodząc z salonu gier, Wojtek miał w kieszeni zainkasowane ponad czterysta złotych. Nawet nie spodziewał się, że ten dzień będzie taki udany…

Następnego dnia przechodząc jak co dzień obok salonu, postanowił znowu spróbować szczęścia i zagrać na tej samej maszynie. Skoro Fortuna jest mu tak przychylna, może dzisiaj także mu się poszczęści…

Pierwsze dwadzieścia złotych, które Wojtek wrzucił, nic nie dało, więc wrzucił kolejne, potem jeszcze jedno. Wojtek nie niepokoił się tym, wiedział, że trochę trzeba wrzucić, zanim złapie się wiatr w żagle. Po przegraniu pierwszych stu złotych pojawiło się zdziwienie: Co się dzieje? Przecież wczoraj tak dobrze dawała… Po drugiej setce zaczął się niepokoić: Już tyle w nią włożyłem — musi w końcu dać. Dwudziestka za dwudziestką znikały w paszczy automatu, zubożając Wojtka. Przegrał już to, co wygrał wczoraj, teraz wykłada swoje pieniądze. Ta myśl „Musi w końcu dać!” nie pozwalała mu zakończyć grę — lada chwila wszystko się odmieni…

Nie odmieniło się jednak. Wojtek przegrał w sumie 400 złotych wygrane poprzedniego dnia i swoich 300 złotych. Więcej nie miał. Pustka w portfelu zdecydowała za niego, kiedy zakończyć grę. Gdy wychodził oszołomiony z salonu, dało się słyszeć jakby w oddali śmiech Fortuny, która niechybnie zabawiła się jego kosztem…

Klucze

— Co?! Co się stało? — zapytała zaniepokojona Halina, gdy wieczorem usłyszała w słuchawce telefonu głos córki proszącej ją o przyjście i zabraniu kluczy do jej mieszkania.

— Nie możemy otworzyć drzwi wejściowych, a Janusz jutro idzie rano do roboty — wyjaśniła córka.

— Dobra, zaraz przyjdę — odpowiedziała tylko trochę uspokojona Halina.

Było już dobrze po dwudziestej drugiej, gdy Halina wychodziła z domu. Na szczęście nie miała daleko. Po piętnastu minutach dotarła do osiedla, na którym od roku mieszkała córka z zięciem. Bez problemu otworzyła kluczem drzwi wejściowe i weszła do środka. Widok, jaki ukazał się jej oczom, mocno ją zaskoczył. Widać było wyraźnie, że młodzi małżonkowie są po dopiero co skończonej kłótni, chociaż zięć dziwnie rozbawiony podśmiechiwał się pod nosem.

Kłótnie w domu Edyty i Janusza zdarzały się dosyć często, choć Janusz znając już wybuchową naturę małżonki, wolał wtedy wyjść z domu na papierosa, aby małżonka nie nakręcała się jeszcze bardziej. To jej największa wada: nie kontroluje swoich emocji i wtedy jest w stanie zrobić i powiedzieć wszystko. Jak się szybko okazało, tak też było i tym razem. Kiedy temperatura kłótni podniosła się do niebezpiecznego poziomu, Janusz — swoim zwyczajem — postanowił się wycofać i zostawić żonę samą, aby ochłonęła. Nim zdążył jednak włożyć buty, żona w przypływie agresji odepchnęła go, zamknęła drzwi na klucz, po czym wyciągnęła go i nie myśląc wiele, wyrzuciła przez otwarty balkon. Klucze wyleciały z czwartego piętra jakby z ulgą, że w końcu uwolniły się od tak niezrównoważonej osoby.

Kiedy przyszło opamiętanie, okazało się, że swoje klucze mąż zostawił w spodniach w pracy, więc pozostali w zamkniętym mieszkaniu. Dobrze, że u matki były zapasowe klucze.

— Ja nie będę dzwonił — wymigiwał się Janusz. — To ty wyrzuciłaś klucze przez balkon…

Edyta szybko przełknęła gorzką pigułkę i wykonała telefon do matki.

Kłótnia głuchoniemych

Anna zadumała się, widząc dwie kłócące się osoby głuchonieme. — „A więc i one podlegają emocjom” — pomyślała zaskoczona. Zawsze widziała takie osoby jako łagodne, nomen omen, ciche istoty, a tu coś takiego… Niezwykłości widoku dodawał fakt, iż kłótnia była bezdźwięczna, ograniczona tylko do migania rękami jednej i drugiej strony.

Apogeum nastąpiło wtedy, gdy jedna z tych osób obrażona obróciła się i nie chciała patrzeć, co jej rozmówczyni ma do powiedzenia. Ilekroć ta próbowała ją obrócić, aby móc zamigać swoją wypowiedź, ta obracała się do niej tyłem, nie pozwalając na to. Sprawiało to niesamowite wrażenie. Bezsilność, jaka wyzwalała się z tej pierwszej, uderzyła Annę. W świecie dźwięków nie potrzebujemy czyjejś łaski: mówimy co mamy do powiedzenia bez względu na to, czy ktoś chce tego słuchać, czy nie. Tutaj jesteśmy w pełni zdani na rozmówcę — aby nas „usłyszeć”, musi na nas patrzeć…

Kto pierwszy

Mietek czuł, że coś jest nie tak — leżąc w wannie, nie mógł się ruszyć; żaden z członków ciała nie reagował na polecenia jego woli. Jedynie umysł pracował poprawnie… — Co się dzieje? — zadawał sobie pytanie, próbując znaleźć przyczynę tego stanu rzeczy. — Czemu nie mogę się ruszyć…?

Mietek szybko doszedł do wniosku, że winowajcą musi być piecyk gazowy grzejący dla niego wodę, który właśnie zatruwa go tlenkiem węgla, zwanym popularnie czadem. — Skoro tak się rzecz ma — analizował — to nie ma czasu do stracenia. Każda sekunda zwłoki zmniejsza jego szanse na przeżycie. Zaczął się więc istny wyścig z czasem, a konkretnie z niemocą ciała.

Mając świadomość powagi sprawy, Mietek zmobilizował wszystkie swoje siły, aby spróbować jednak jakoś wygramolić się z wanny. Nie było to łatwe. Czuł się, jakby to nie on był panem swego ciała, jakby swoim umysłem próbował poruszyć jakąś bezwładną masę.

Mówi się, że duch panuje nad materią. Wygląda na to, że chyba rzeczywiście, skoro Mietkowi udało się jakoś przechylić przez wannę, wypaść z niej na podłogę i przeczołgać do drzwi, ku życiodajnemu tlenowi.

Mietek nie przypuszczał, że można by tak z pełną świadomością powoli umierać wskutek zatrucia czadem, nie mogąc się ruszyć ani nawet zawołać pomoc. To bliskie spotkanie ze śmiercią co prawda nie zmieniło go, ale śmierć przestała być dla niego obca. Ma już swoje pierwsze doświadczenie za sobą. Kiedyś przecież i tak się spotkają…

Który lepszy

— A wiesz, co się teraz jeszcze okazało? — żaliła się bratu porzucona przez chłopaka Marta — że w tym czasie, gdy chodził ze mną, spotykał się jeszcze z jakąś inną dziewczyną…

— No to, rzeczywiście nieładnie — ocenił Grzesiek — ale przecież ty też tak robiłaś, gdy go poznałaś — zaczął swoje uszczypliwości brat. — Kończyłaś spotkanie z Tomkiem o dwudziestej trzeciej, a pół godziny później szłaś na spotkanie z nim…

Marta zaskoczona takim porównaniem uśmiechnęła się, dodając zaraz:

— No, ale ja chciałam sprawdzić, który będzie dla mnie lepszy…

— Tak samo on chciał się przekonać, która z was będzie lepsza — Grzesiek zamatował wypowiedź siostry.

Marta stanęła oniemiała, czując podświadomie, że brat wytrącił jej z ręki wszystkie argumenty, a zażenowanie, w jakie wpadła, rozlało się po jej wnętrzu, jak mleko, które właśnie wykipiało. Od tej chwili nie myślała już źle o swoim byłym chłopaku…

Liliputka z ciężką ręką

Czy kobieta niska, czy wysoka, ładna czy brzydka, natura kobieca jest ta sama — do takich wniosków doszedł Łukasz, goszcząc pewnego razu w domu znajomego o imieniu Antoni.

Antoni tworzył z żoną Beatą niecodzienne małżeństwo. On — cierpiący na depresję, ona — karzełek, prawie trzy razy niższa od niego. Któregoś dnia zapoznali się i postanowili żyć razem, bo we dwoje lżej…

Małżeństwo wraz z Łukaszem siedziało właśnie przy stole, racząc się herbatą. Wizyta była dla Łukasza miła do czasu, kiedy rozmowa między małżonkami nie przerodziła się w kłótnię. W żonie coraz bardziej wzmagały się emocje, a słowa gromiły męża Bóg wie za co. Jego natura nie pozwalała na agresję, dlatego coraz bardziej cichł i zatapiał się w depresji.

Raz tylko mąż zaoponował, kiedy wyolbrzymione problemy żony bardzo go dotknęły. O, jak się nie zerwie liliputka ze swojego miejsca — Łukasz patrzy, co ona robi, a ta przysunęła taboret do męża i wszedłszy na niego, chlast! męża w twarz. — No ładnie — pomyślał gość. — Takie gówno, ledwo mu sięga do bioder, a z łapami się pcha pierwsza, jak typowa kobieta. Dobrze, że to nie moja żona — pomyślał Łukasz, szybko żegnając się z gospodarzami…

Martwe dusze

Plan wydawał się być bez zarzutu — im bardziej Irena o nim myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że musi wprowadzić go w życie.

Wszystko zaczęło się od obejrzenia teatru telewizji tydzień wcześniej. „Martwe dusze” Gogola podsunęły jej sposób, jak może wyprowadzić z banku, w którym pracowała, niemałą sumkę. Miało to być przestępstwo doskonałe, wszystko za sprawą swojego kierowniczego stanowiska, jakie piastowała.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 25.8