E-book
11.76
drukowana A5
43.97
Ekstremistka

Bezpłatny fragment - Ekstremistka

Objętość:
193 str.
ISBN:
978-83-8126-499-0
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 43.97

Rozdział 1

Ledwo uniknęłam zdzielenia pałką. Po raz pierwszy odczułam grozę systemu, w jakim żyliśmy.


Był marzec 1968 — pierwsza w PRL-u próba inteligenckiego buntu wobec cenzury i odgórnego, partyjnego sterowania kulturą i nauką. Studiowałam wówczas zaocznie prawo w Filii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Katowicach. W sobotę, podczas zajęć stwierdziłam, że na uczelni panuje spokój. Mimo to wozy milicyjne otoczyły jej teren, zaś władze zabroniły zgromadzeń i nakazały, że mamy wychodzić pojedynczo. Samotnie zatem szłam do przystanku tramwajowego, wzburzona takim traktowaniem. Ulice śródmieścia wyglądały normalnie, jak co dzień. Nic nie wskazywało na coś szczególnego. Weszłam do „Delikatesów” przy ulicy Armii Czerwonej, by zrobić zakupy. Spokojnie stanęłam w kolejce, chociaż byłam rozdrażniona.

Kiedy jakiś mężczyzna zaczął złorzeczyć, że społeczeństwo jest rozwydrzone i trzeba wreszcie zrobić porządek z rozrabiającymi chuliganami, nie wytrzymałam nerwowo.

— Niechże się pan uspokoi — zwróciłam się do niego ostrym tonem. — Dobrze wiemy, kto demoluje sklepy.

— No, no — pogroził mi. — Może mi pani powie kto, jak pani taka mądra?

Zrezygnowałam z zakupów i wyszłam, by uniknąć absurdalnej konfrontacji. Wtem… stanęłam osłupiała. Ulicą uciekali zwykli przechodnie przed milicjantami aż do Rynku. Tych, którzy nie zdołali uciec, pałowano i wciągano do furgonetki. Nie było żadnego powodu do takiej interwencji. Przed chwilą jeszcze, kiedy wchodziłam do sklepu, panował idealny spokój. Żadnego zgromadzenia. Żadnej demonstracji.

Skuliłam się w sobie, strach podszedł mi do gardła, po czym co sił zaczęłam uciekać. Ledwo uniknęłam zdzielenia pałką. Kiedy zdyszana stanęłam na przystanku szóstki, z okien znajdującego się tam Domu Prasy, usłyszałam rozdzierający krzyk jakiejś kobiety:

— Bandyci! Szubrawcy! Pałują niewinnych ludzi!

Musiała to być dziennikarka którejś z gazet. Wyobraziłam sobie, jaką cenę zapłaciła za tę spontaniczną reakcję.


Protesty w wielu miastach Polski przybierały różne formy — organizowano wiece, demonstracje, strajki, głodówki. Na Śląsku jednak słyszało się jedynie o demolowaniu sklepów i chuligańskich wybrykach. Fama niosła, że to władze same je organizują, po czym zjawia się milicja i pałuje na oślep bezbronnych, Bogu ducha winnych ludzi, w celu zastraszenia społeczeństwa i zapobieżenia rozruchom. Ze szczególną atencją traktowano młodzież, gdyż od niej zależała przyszłość socjalizmu. Bito ją najbrutalniej, następnie ładowano jak bydło do wozów milicyjnych i zawożono na komendę, gdzie poddawano czterdziesto-ośmio-godzinnemu „programowi reedukacyjnemu”. Propaganda głosiła, że studenckie demonstracje wywoływane są przez chuliganów i Żydów inspirowanych przez imperialistów w celu zburzenia socjalizmu w Polsce.


Po powrocie do domu, wzburzona usiadłam na kanapie w pokoju dziennym. Serce trzepotało mi w piersi jak ptak usiłujący wydobyć się z klatki.

Cholera, jeszcze zawału dostanę przez te kanalie, denerwowałam się. Nie mogłam się uspokoić.

Po raz pierwszy odczułam grozę systemu, w jakim żyliśmy. Po raz pierwszy też chyba w pełni uświadomiłam sobie, że mój prosty, antyreżimowo nastawiony ojciec mądrzejszy jest od mego wykształconego męża, który pracował jako dziennikarz w partyjnej „Trybunie Robotniczej”.


Po wejściu do mieszkania z rezygnacją rozejrzałam się po pokoju dziennym. Panował w nim niesamowity nieład. Na stoliku okolicznościowym leżał stos gazet, dwie brudne szklanki, jedna po kawie, druga po herbacie, talerz po bigosie, który ugotowałam w piątek na dwa dni i… Bóg jeden wie, co jeszcze. Mój mąż podczas jedzenia oglądał telewizję, siedząc na wersalce. Duży stół jadalny również zabałaganiony był szklankami, talerzami, sztućcami i oczywiście gazetami, których niesamowitą ilość znosił do domu i nie pozwalał mi wyrzucać nieprzeczytanych, a nawet przejrzanych, które zamierzał dokładniej przeczytać, lecz nigdy mu się to nie udawało. Na dywanie widać było brudne ślady, ponieważ miał zwyczaj chodzenia po mieszkaniu w butach. Zdejmował je dopiero po jakimś czasie.

Jak on zdążył w ciągu dwu dni tak nabałaganić. Poprzedniego dnia wróciłam wyjątkowo późno, gdyż pociąg był opóźniony, a pracowałam w Łabędach pod Gliwicami, więc nie byłam w stanie posprzątać mieszkania.

Nie miałam jednak siły, by zabrać się do tej stajni Augiasza. Siedziałam bezradnie na wersalce. Czekając, aż uspokoi się walące w piersi serce, które powoli przestawało trzepotać, pogrążyłam się w rozmyślaniach nad rzeczywistością, w jakiej przyszło mi żyć. Myślałam o antykomunistycznej postawie rodziców i dziwiłam się, że nigdy mi się to nie udzielało.


Wstałam wreszcie z wersalki, ponieważ poczułam głód. Wyszłam do kuchni, gdzie również panował rozgardiasz. Nie miałam wyboru. Mimo skurczonego z głodu żołądka, musiałam najpierw pozmywać. Wzięłam z kuchni tacę i pozbierałam z całego mieszkania talerze, szklanki, kubki, sztućce. Znajdowały się nawet w łazience. Zajrzałam również do pokoju Andrzeja. Tam też znalazłam brudne naczynia. Jednak najpierw musiałam pozbierać i powiesić w szafie jego rzeczy porozwalane po sypialni. Koszule, spodnie, skarpetki. Widocznie, jak zwykle, nie mógł się zdecydować, co na siebie włożyć. Zwariować można było z takim bałaganiarzem.

On się nigdy nie zmieni, pomyślałam zrezygnowana. Nie pomagają ni groźby, ni prośby.

Po ogarnięciu nieładu i pozmywaniu, podgrzałam resztki bigosu pozostawionego w garnku na piecyku gazowym. Zajadałam go ze smakiem przy kuchennym stole. Popiłam ulubionym kompotem z jabłek. Wyszorowałam garnek, zmyłam talerz, widelec i szklankę. Teraz mogłam spokojnie dalej rozmyślać nad swoją skomplikowaną postawą wobec rzeczywistości.

Usiadłam z powrotem na wersalce w pokoju dziennym… No nie, nie mogłam patrzeć na te porozwalane gazety. Przejrzałam wszystkie, wczorajsze i ostatnie tygodniki odłożyłam do przeczytania. Te stare ze złością wzięłam pod pachę, wyszłam na korytarz i wrzuciłam do zsypu na śmieci. Wróciłam do mieszkania. Byłam już bardzo zmęczona. Położyłam się na wersalce z rękoma pod głową i wróciłam do rozmyślań.


Właściwie to dopiero po tym, co ujrzałam dzisiaj, zdałam sobie sprawę ze swojego zaślepienia. Od dzieciństwa obijało mi się o uszy coś niecoś z frustracji rodziców, lecz spływało to po mnie jak woda. W niczym mi nie przeszkadzało uzależnienie ojczyzny od Związku Radzieckiego. Zadowolona byłam z życia, nie wyobrażałam sobie, że mogłoby być inaczej. Tak wspaniale, jak w przedwojennej, wolnej Polsce, według relacji ojca.

Na Boga, co się ze mną dzieje? — Zastanawiałam się. –Tak dobrze czułam się w naszym wymarzonym mieszkanku, tak bardzo podobało mi się nasze nowoczesne osiedle. I nagle życie wydało mi się obce i ponure. Powodem tego było chyba nie tylko złe traktowanie przez męża, lecz również rozdarcie między nieudzielającą się mi nigdy dotąd nienawiścią do komunistów panującą w domu rodzinnym, a pozytywnym nastawieniem do tego ustroju męża i teściów, którym wspaniale się powodziło. Teść był zagorzałym komunistą. Miał doskonałą posadę kierownika działu zagranicznego centrali eksportu węgla kamiennego. Często jeździł do zachodnich krajów, skąd przywoził różne dobra. Zabierał żywność na cały pobyt, łącznie z chrupkim pieczywem, a diety przeznaczał na wartościowsze zakupy. Zaś mąż mój już na studiach wstąpił do partii, czego ja w życiu bym nie zrobiła, chociaż akceptowałam innych, którzy do uczynili.


Wtem zerwałam się na równe nogi i pobiegłam do łazienki, bo poczułam, że zbiera mi się na wymioty.

Tego by tylko brakowało, żebym była w ciąży, pomyślałam przerażona. Już dawno powinnam mieć okres. Ale to się zdarza, takie opóźnienie, pocieszyłam się.

Jednak nie zwymiotowałam. Na nic zdały się moje wysiłki. Wróciłam więc do pokoju i znowu się położyłam. Leżałam spokojnie, czekając, aż mi przejdzie. Istotnie, po jakimś czasie poczułam się lepiej. Znów zaatakowały mnie z całą mocą wspomnienia, miotając mną w przestrzeni i czasie.

Rozdział 2

Na całe gardło wyśpiewywałyśmy na porannych apelach socjalistyczne pieśni masowe.


Zobaczyłam nagle siebie, jak z drżącym sercem siadam w szkolnej ławce obok, podobnie jak ja, małej dziewczynki imieniem Basia — jak się okazało, gdy pani wychowawczyni wywoływała nas po imieniu. Pierwszy dzień w szkole! Pięknie było! Pachniało czystością i farbą, którą świeżo pomalowano ściany, a na nich wisiały kolorowe obrazki. Siedziałam sztywno w ławce z założonymi do tyłu rękoma, w starannie wyprasowanym przez mamę granatowym fartuszku z wykrochmalonym białym kołnierzykiem. Tak samo wyglądała Basia, z tą różnicą, że jej jasne warkocze oplecione były wokół głowy, a moje ciemne splecione w jeden związany niebieską kokardą.

Wkrótce stałyśmy się nierozłączne. Na przerwie spacerowałyśmy po podwórku pod rękę i zwierzały wzajemnie z najskrytszych tajemnic. Nie było między nami najmniejszych scysji, najdrobniejszych nawet sprzeczek. Byłyśmy jak dwie turkaweczki. Nie mogłam pojąć, dlaczego nikt w klasie nie dostrzega jej urody i wdzięku. Dla mnie była śliczna. Lubiłam jej sposób bycia i mówienia. Doceniałam jej inteligencję, wrażliwość, takt i oddanie. Zawsze mogłyśmy nawzajem na siebie liczyć. Pod każdym względem rozumiałyśmy się doskonale. Obie byłyśmy grzecznymi dziewczynkami i bardzo dobrze się uczyłyśmy. Odrabiałyśmy wspólnie lekcje w moim domu, bo tata Basi pociągał z butelki i często z tego powodu panowała u niej zła atmosfera.

Przypomniałam sobie, że gdy w dziewiątej klasie liceum ją odwiedziłam, jej ojciec namówił nas do wypicia kieliszka wódki, na co jej mama z niechęcią przystała. Poczułyśmy się wspaniale, nigdy dotąd nie doznałyśmy taki ekscytującego stanu ducha, więc poprosiłam o drugi kieliszek, na co matka Basi zareagowała gwałtownie.

— Ty świnio, nie waż mi się rozpijać dzieci! — krzyknęła. — Idźcie do parku dziewczynki — nakazała nam surowo.

Basia powiedziała mi wówczas, że jej mama sama kupuje ojcu wódkę, żeby po pracy siedział w domu i nie włóczył się z kolegami po knajpach.


Na niedzielną mszę chodziłam z Basią do jej parafialnego kościoła św. Barbary, ponieważ w jej dzielnicy mieszkali sami napływowi Polacy, tacy jak nasi rodzice pochodzący z kresów. Natomiast w mojej parafii Świętej Trójcy zarówno księża jak i wierni byli Ślązakami. Obie popłakałyśmy się z żalu, że nie możemy wspólnie przystąpić do Pierwszej Komunii, bo ja musiałam w swojej parafii. Byłyśmy bardzo religijne i wychowywane w patriotycznym duchu, co nie przeszkadzało nam w należeniu do PRL-owskiej pseudo-harcerskiej organizacji OHPL, diametralnie zmieniającej oblicze polskiego harcerstwa. Na całe gardło wyśpiewywałyśmy na porannych apelach socjalistyczne pieśni masowe. Najbardziej lubiłyśmy „Ukochany kraj”


Wszystko tobie, ukochana ziemio,


nasze myśli wciąż przy tobie są,


tobie lotnik triumf nad przestrzenią,


a robotnik daje dwoje rąk.


Ty przez serce nam jak Wisła płyniesz,


brzmi jak rozkaz Twój potężny głos,


murarz, żołnierz, cieśla, zdun, inżynier


wykuwamy twój szczęśliwy los.


Ukochany kraj,


umiłowany kraj,


ukochane i miasta, i wioski,


ukochany kraj,


umiłowany kraj,


ukochany, jedyny, nasz, polski.


Ukochany kraj,


umiłowany kraj,


ukochana i ziemia, i nazwa,


ukochany kraj,


umiłowany kraj,


nasza droga i słońce, i gwiazda.


Nigdy nie zastanawiałyśmy się, co ma znaczyć ta „gwiazda” na końcu refrenu. Nie przyszło nam nawet do głowy, że chodzi o czerwoną gwiazdę, która obok „sierpa i młota“ stanowiła symbol komunistyczny, spopularyzowany po rewolucji październikowej na całym terytorium tworzącej się Rosji Radzieckiej — późniejszego ZSRR. Wraz z rozpowszechnianiem się wpływów radzieckich w świecie, znak czerwonej gwiazdy przyjmowały do swoich emblematów też inne partie komunistyczne.


Przypomniałam sobie, jak ze łzami w oczach zaśpiewałam „Ukochany kraj” podczas pożegnania z Basią, która z nowo poślubionym odlatywała w błękitną dal. Nie mogłam, się z tym pogodzić, że ona zdecydowała się na opuszczenie ojczyzny. Było to z jej strony ogromne poświęcenie. Musiała zrezygnować z małżeństwa z miłości, o którym obie marzyłyśmy. No i przede wszystkim z życia w Polsce, którą kochałyśmy całym sercem.

Basia pochodziła z ubogiej rodziny, a przy tym jej młodszy brat był kaleką. Niedługo po maturze zwierzyła mi się, że zamierza wyjść bogato za mąż, aby dla nich się poświęcić. Jej zamężna kuzynka Zosia mieszkająca w Warszawie poznała pewnego Amerykanina polskiego pochodzenia, który szukał w Polsce żony i przekonała ją, że będzie to doskonały sposób na wyrwanie najbliższych z nędzy. Twierdziła, że w Stanach można wyleczyć jej brata z kalectwa.


Siedziałyśmy na ławce w parku. Byłam w świetnym nastroju, gdyż obie zdałyśmy na studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim i miałyśmy rozpocząć nowe życie we wspaniałym mieście, które wydawało się nam najpiękniejszym w świecie. Zauważyłam, że Basia jest bardzo smutna. Zrozumiałam dlaczego, gdy zdradziła mi swój plan. Poczułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg.

— A co z naszą przyjaźnią, która miała trwać aż po grób?! — krzyknęłam zrozpaczona. — Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie! — Po policzkach zaczęły mi spływać łzy.

— Ściągnę cię do siebie. — Basia objęła mnie i zaczęła gładzić po głowie. — Nie płacz, bo ja też zacznę ryczeć.

— Co ja bym tam robiła w tej Ameryce? Nie znam nawet angielskiego — pochlipywałam. — Miałabym tu zostawić rodziców i brata?

— Masz zdolności językowe. Byłaś najlepsza w klasie z rosyjskiego i francuskiego. Szybko nauczysz się języka. Tam też możemy studiować. Miałybyśmy zupełnie inne życie niż w tym marnym PRL-u. Poznałabyś tam jakiegoś Amerykanina polskiego pochodzenia, z którym rozmawiałabyś po polsku. W Nowym Yorku żyje mnóstwo Polaków. Są polskie organizacje, sklepy…

— O czym ty mówisz? — Uniosłam obie ręce do góry z oburzeniem. — Chyba oszalałaś! A wiesz przynajmniej, co to za człowiek?

— Zosia powiedziała, że ma dwadzieścia osiem lat, jest przystojny i dobrze sytuowany — tłumaczyła mi spokojnym tonem. — Muszę to zrobić dla rodziców i Jurka. Ojciec pije, bo nienawidzi tego życia w PRL-u, tam przestanie, a Jurek przejdzie operację, po której nie będzie już dłużej kaleką bez żadnych perspektyw życiowych… No, nie płacz. Będę do ciebie co dzień pisała, a jak znajdę tam dla ciebie odpowiedniego człowieka, za którego wyjdziesz za mąż, znów będziemy razem i ty też ściągniesz do siebie rodzinę.

Zrozumiałam, że ona już postanowiła i nie ma takiej siły, która by ją od tego odwiodła.


Jej plan się powiódł. Wkrótce po wyjściu za mąż sprowadziła do Stanów rodziców i brata. Obecnie miała już trzech synów, a cała jej rodzina żyła w dostatku…

Ja nie zamierzałam opuszczać kraju, postanowiłam ukończyć wymarzone studia, spełniać się w zawodzie adwokata i wyjść za mąż z miłości. Z Basią utrzymywałam stałą korespondencję, dostawałam od niej paczki. To mi musiało wystarczyć. Dawno już przestałam za nią tęsknić.


Myślami powróciłam do przyjemniejszych wspomnień. Idąc w ślady ojca, który grał na akordeonie, ukończyłam trzyletni kurs w ośrodku średniej szkoły muzycznej, grałam na fortepianie i na harfie. Nauczycielka proponowała, abym wybrała harfę jako główny przedmiot, gdyż w symfonicznych orkiestrach odczuwano brak harfistek. Ja jednak kochałam fortepian. Ale później ze szczególnym sentymentem wspominałam godziny samotnych ćwiczeń na harfie w pustej klasie, sam na sam z tym tak szczególnym, dawnym instrumentem, wywołującym we mnie fascynujące uczucie przenoszenia się w czasie do odległej przeszłości. Było to jedno z najmilszych wspomnień:

Jesienny zmierzch. Pod stopami szeleszczą zbutwiałe liście, a ja spieszę na spotkanie z… harfą. Odbieram na portierni klucz od klasy. Biegnę po schodach. Przekręcam klucz w zamku. Zapalam światło. I od razu witam się z tym pięknym, anielskim instrumentem, delikatnie dotykając strun… Nie przepadałam za lekcjami, bo wówczas nie byłam sama. Nie znosiłam występów na tak zwanych „popisach”, bo zżerała mnie trema. Ale ćwiczenia w pustej klasie… To było to!

W ciężkich chwilach często wracałam do tego wspomnienia, aby poprawić sobie nastrój.

Rozdział 3

Ojciec powtarzał często, że dla niego jego córka jest najpiękniejsza, co przyjmowałam jako sugestię, iż obiektywnie nie jestem zbyt ładna.


I znów zaczęło mnie mdlić. Ten bigos musiał mi zaszkodzić, pocieszałam się, aby nie dopuścić złowrogiej myśli, że jestem w ciąży. Wyszłam do kuchni i zaparzyłam herbatę z mięty, która mi zawsze pomagała w dolegliwościach żołądkowych. Wypiłam taką gorącą, małymi łyczkami, po czym z powrotem położyłam się na wersalce, czekając na ulgę, która wkrótce nastąpiła. Spokojnie powróciłam do wspomnień atakujących mnie tego wieczoru z niepohamowaną mocą.


To były wspaniałe czasy. Rodzice oczywiście mieli mnóstwo powodów do frustracji, przez dziecko niedostrzeganych. Jednak jeden z nich utkwił mi w pamięci. W pierwszym mieszkaniu w sobotę nagrzewało się wodę na piecu w dużym garnku do gotowania bielizny, a następnie wlewało do blaszanej wanny. Kąpaliśmy się wszyscy po kolei w tej samej wodzie, najpierw ja, potem mama, a na końcu tata. W tym drugim zajmowaliśmy trzy pokoje z kuchnią w wielopokojowym lokum w starej kamienicy i musieliśmy dzielić łazienkę z sąsiadkami, które przybyły do Bytomia aż z Warszawy, gdyż ich dom legł w gruzach. Gnębiły nas wieczne naprawy węglowego piecyka ogrzewającego wodę. Ojciec twierdził, że nasze sąsiadki wciąż go przepalają. Nie wiem, na czym to polegało, pamiętam tylko, że rodzice wiecznie kłócili się z nimi z tego powodu. A zapamiętałam to chyba dlatego, że ojca do końca życia gnębił problem łazienki, nawet wówczas, gdy wymienił piecyk na gazowy, który też wiecznie trzeba było naprawiać. Polegało to na tym, że po prostu w tych czasach nic nie funkcjonowało sprawnie. Mnie to nie przeszkadzało.


Beztroskie było wówczas moje życie. Tymczasem rodzicom sen spędzały z powiek przede wszystkim dwa słowa: urząd skarbowy i domiar. Krawiec posiadający prywatny zakład stanowił relikt kapitalizmu, który należało wytępić „domiarami”, to znaczy uzupełniającymi podatkami, by nie wzbogacił się kosztem klasy robotniczej.

Tak. To było najgorsze. Te domiary. Rosły w niesamowitym tempie. W końcu ojciec nie był w stanie ich płacić. Zlikwidował zakład i zatrudnił się w spółdzielni krawieckiej. Nieszczęście to spadło na nas, gdy zaczęłam chodzić do liceum. Chciałam kontynuować naukę w średniej szkole muzycznej, lecz rodzice stanowczo się sprzeciwili, zarzucając mi lenistwo. Twierdzili, że za mało ćwiczę. Tata tłumaczył mi, że przyjemniej jest odpoczywać na koncercie, słuchając muzyki niż pracować wieczorami, grając w orkiestrze. Przyznałam mu słuszność, tym bardziej, że tak naprawdę to chciałam zostać adwokatem.

Ojciec robił dobrą minę do złej gry, ponieważ zmuszony został do sprzedania pianina, a nawet swojego akordeonu, wraz ze wszystkimi innymi cenniejszymi przedmiotami, aby zapłacić „domiar”. I wówczas skończyło się nasze wspólne muzykowanie. Tata musiał wieczorami dorabiać, ponieważ pensja nie wystarczała na życie. Jak na ironię jego zakład pracy nazywał się Spółdzielnia Pracy Krawców „Dobrobyt”. Matka zżymała się, gdy wszystko sprzedał, żeby zapłacić domiar, ale on nie chciał oszukiwać skarbu państwa, choć miał o tym państwie jak najgorsze mniemanie. I jak tu się dziwić, że nienawidził tego ustroju?


Nagle pobiegłam do łazienki. Zwymiotowałam cały bigos.

To nie ciąża, tylko niestrawność, pocieszyłam się. No i ten stres, który przeżyłam, uciekając przed pałującymi milicjantami.

Ponieważ było już późno, postanowiłam wziąć prysznic i przygotować się do snu. Zaczęłam myć zęby, patrząc z dezaprobatą w lustro. „Najładniej wyglądasz, kiedy jesteś nieumalowana” — przypomniały mi się słowa męża. Nie widziałam tego. Mama miała słuszność, kiedy mówiła, że mam wybałuszone żabie oczy. Ojciec powtarzał często, że dla niego jego córka jest najpiękniejsza, co przyjmowałam jako sugestię, iż obiektywnie nie jestem zbyt ładna. Co innego, gdy byłam umalowana. Wtedy podobałam się sobie. Ciemne cienie maskowały wypukłość powiek, a róż dodawał bladej cerze koloru. Ale przypomniałam sobie, że przecież już w szkole średniej dziewczynki dzieliły się na dwa obozy. Jedne podziwiały śliczną blondynkę Gosię, inne mnie uważały za najładniejszą w klasie, co przyjmowałam ze zdumieniem, jako że nie malowałam się jeszcze wtedy. Właściwie wszyscy z wyjątkiem rodziców uważali mnie za urodziwą. Oglądano się za mną na ulicy, gdy wchodziłam do kawiarni, przyciągałam wszystkie spojrzenia. Sprawiało mi to przyjemność, lecz sądziłam, że dzieje się tak za przyczyną makijażu i ubioru. W swoich oczach wciąż byłam małą, brzydką dziewczynką, która podoba się tylko ojcu.

Muszę wreszcie znaleźć czas na ufarbowanie włosów, pomyślałam, zauważając czarny odrost.

Po umyciu zębów i wzięciu prysznica, stanęłam nago przed dużym lustrem, które samodzielnie umocowałam na drzwiach łazienki. Nie byłam zbyt zadowolona ze swej figury. Uważałam, że mam za grube uda, ale za to byłam wyjątkowo szczupła w talii.

Jesteś w pasie jak osa — przypomniałam sobie słowa Ewy, licealnej koleżanki, która podczas lekcji gimnastyki stwierdziła:

— Popatrz, potrafię cię objąć dwoma dłońmi.

Innym razem przyglądała mi się z zachwytem podczas przerwy, a po chwili spytała z egzaltacją:

— Zgadnij, jaka część twego ciała jest najpiękniejsza?

— Daj spokój, Ewa!

— Nos! — wykrzyknęła z emfazą.

Kiedyś znowu stwierdziła z afektacją:

— Ty sobie nie wyobrażasz, jaki ty masz inteligentny wyraz twarzy!

Ewa uwielbiała zarówno mnie jak i śliczną Gosię, ale naprawdę zakochana była w nauczycielce języka polskiego. Chodziła za nią nieustannie, śledziła ją, a potem z wypiekami na twarzy opowiadała mi dramatyczne przeżycia związane z polonistką. Gdy została przez nią wywołana do odpowiedzi, czerwieniła się i nie potrafiła wykrztusić ani słowa, chociaż pisała ciekawe wypracowania i mówiła na co dzień literackim językiem. Zwróciłam jej kiedyś uwagę, że nadużywa słowa „rzekomo”. Po kilku dniach Ewa spytała:

— Powiedz mi, jakie było to słowo, którego rzekomo nadużywam?

Ta inteligentna, oczytana dziewczyna miała trudności w nauce, z powodu matematyki powtarzała dziesiątą klasę i nigdy nie zdała matury. Była typowym przykładem zakompleksienia i psychicznych urazów dziecka z rozbitego małżeństwa. Jej rozwiedziona matka — inżynier chemik — atrakcyjna, mocno umalowana blondynka z czerwonymi szponami u rąk, wychowywała ją samotnie, co w owych czasach było czymś rzadko spotykanym. W każdym razie ja nie znałam poza nią nikogo rozwiedzionego.

Ewa uważała się za brzydką, głupią i prymitywną, co nie miało potwierdzenia w rzeczywistości. Bardzo ją lubiłam i często odwiedzałam w jej lśniącym czystością mieszkaniu. Zawsze zastawałam ją przy czynnościach domowych.

Kiedy ta biedna Ewka ma się uczyć, skoro gotuje obiady, sprząta, pierze, prasuje? –Zastanawiałam się nieraz. A tymczasem matka wiecznie ma do niej pretensje z powodu złych stopni.

Gdy przeszłam do jedenastej klasy, nasze drogi się rozeszły. Spotkałam ją po kilku latach. Upodobniła się do matki, miała rozjaśnione włosy, polakierowane paznokcie, mocny makijaż, zmieniła się nie do poznania. Wyglądała bardzo ładnie, ale była, jak dawniej, straszliwie sfrustrowana. Pracowała fizycznie w jakimś magazynie. Potrafiłam zrozumieć, jak upokarzające musi być to zajęcie i środowisko dla tak inteligentnej i kulturalnej osoby. Skarżyła się, że jej ukochany, który był lekarzem, wstydzi się, że ona nie ma matury, że nigdzie z nią nie wychodzi, że ich spotkania ograniczają się tylko do łóżka i że nie może być mowy o tym, by się z nią ożenił.

Z pewnością sama mu to wszystko wmówiła, pomyślałam, znając jej zakompleksienie.


Ledwo włożyłam szlafrok kąpielowy, usłyszałam przez otwarte do przedpokoju drzwi chrobotanie klucza. Najwidoczniej mój mąż nie mógł trafić do zamka. Gdy mu otworzyłam, runął jak długi na podłogę.

— Ty świnio, znowu się zalałeś w trupa! — krzyknęłam z wściekłością.

Nie zwracając na niego uwagi, poszłam spać. Na szczęście mieliśmy oddzielne pokoje i nie sypialiśmy razem.


***


Nazajutrz na uczelni nie mogłam się skupić podczas zajęć. Podczas południowej przerwy miałam ochotę porozmawiać o tym, co widziałam poprzedniego dnia na ulicy Armii Czerwonej. Ale z kim? Moich koleżanek nie interesowało to zupełnie. A właściwie nie miało sensu, jeszcze by ktoś podsłuchał. Po zajęciach przyszło mi do głowy, by wejść na chwilę do pobliskiego Kościoła Mariackiego. Idąc w jego kierunku ulicą Mariacką, wpatrywałam się w neogotycką sylwetkę świątyni z wysoką wieżą. Była cała czarna, pokryta sadzą i dwutlenkiem siarki. Sprawiało to przygnębiające wrażenie. Gdy do niej doszłam, wysypały się z niej szare, ponure sylwetki, gdyż skończyła się właśnie wieczorna msza. Poczekałam, aż kościół opustoszał. Dopiero wtedy weszłam do środka. Kiedy zewsząd otoczyły mnie piękne neogotyckie witraże, poczułam wzruszenie. Usiadłam w pierwszej ławce i wpatrzona we wspaniały, ogromny krzyż na głównym ołtarzu, pogrążyłam się w rozmyślaniach.

W tym czasie nie chodziłam do kościoła, ponieważ Andrzej był ateistą. Długo musiałam go namawiać, nim zgodził się na ślub kościelny. W dalszym ciągu wierzyłam w Boga, często przekonywałam o jego istnieniu męża, ale sądziłam, że uczestnictwo w mszy nie ma specjalnego znaczenia. Doceniałam pozytywną rolę Kościoła w PRL-owskiej rzeczywistości, jednak szukałam Boga nie we mszy, lecz w muzyce, sztuce, literaturze. Chodziło mi również o to, że uznawanie przez Kościół uprawiania przedmałżeńskiego seksu za grzech śmiertelny to gruba przesada. Wszak w dekalogu była mowa tylko o cudzołóstwie. Jednak rozumiałam, dlaczego księża rozszerzają jego pojęcie na wszelkie pozamałżeńskie stosunki. Chodziło o uchronienie wiernych przed rozwiązłością, która była przyczyną wielu nieszczęść.

Przypomniało mi się, jak zaczęłam chodzić co dzień z Basią na poranną mszę, chociaż dotąd uczestniczyłyśmy tylko w niedzielnej. Wpłynęły na to polityczne wydarzenia.

Zaczęło się pod koniec roku szkolnego, kiedy byłam w ósmej klasie. Zauważyłam wówczas, że ojciec słucha „Wolnej Europy” ze szczególnym poruszeniem, z wypiekami na twarzy. Gdy spytałam, co się takiego dzieje, odpowiedział, że odbywają się demonstracje poznańskich robotników. Podczas wakacji mocno przeżywał ostentacyjne obchody sierpniowej, trzechsetnej rocznicy cudu częstochowskiego, który znałam z „Potopu” Sienkiewicza. Przy tej okazji ojciec zrelacjonował mi kolejny cud — „cud nad Wisłą” w 1920 roku, kiedy to zdane na własne siły polskie wojska uratowały Europę zachodnią przed zalewem Armii Czerwonej.

Wkrótce po tym jak rodzice opowiedzieli mi o „cudzie nad Wisłą”, nastąpił kolejny cud — październik 1956. Ojciec w podekscytowaniu znów do późna w nocy słuchał Radia Wolna Europa. Chociaż nie był zbyt religijny, to jednak z ogromną czcią wypowiadał się o Prymasie Wyszyńskim. Relacjonował mi wszystko, czego się dowiedział. Był to pierwszy powojenny przełom, kiedy to naród zerwał się do wolnościowych wystąpień, a partia zmuszona została do ustępstw wobec buntu mas przeciwko komunistycznemu terrorowi, wobec całego szeregu strajków i demonstracji. Uspokojenie nastrojów stało się celem numer jeden w zaistniałej sytuacji. Człowiekiem, który poprzez swój niekwestionowany autorytet mógł to zrobić, był uwięziony Prymas Wyszyński. Dlatego najbliżsi współpracownicy Gomułki udali się do miejsca jego uwięzienia w Komańczy, by omówić z Prymasem warunki jego uwolnienia. Kardynał Wyszyński zażądał przywrócenia Kościołowi praw i naprawienia krzywd, na co delegacja komunistyczna przystała. Niedługo potem zwolniono z więzienia biskupów i podpisano porozumienie z Episkopatem. Między innymi zgodzono się na przywrócenie religii do szkół. Tak więc i w mojej szkole wprowadzono lekcje religii, po czym, pod wpływem nauczającego jej księdza, zaczęłyśmy z Basią co dzień przed lekcjami chodzić na poranną mszę i o wszystko modlić się do Matki Boskiej. Był to okres naszej gorliwej religijności.

Rozdział 4

Nie wyobrażam sobie dalszego życia z tym egoistycznym potworem, z tym patologicznym leniem.


Okazało się, że to już trzeci miesiąc ciąży, chociaż dopiero w poprzednim po raz pierwszy nie miałam okresu. Ginekolog oświadczył, że nie wykonuje takich zabiegów, ale polecił lekarza trudniącego się tym procederem. Gdy znalazłam się wraz z Andrzejem pod jego wspaniałą willą, przed dom zajechał luksusowy samochód, z którego wysiadła elegancka kobieta w zaawansowanej ciąży i wybiegło troje dzieci:

— Państwo do męża? — Zwróciła się do nas. — Proszę wejść ze mną.

— Nie, nie — zaprzeczyłam — my tylko… zatrzymaliśmy się na chwilę, podziwiając dom. — Chodźmy stąd, Andrzejku.

— Co ty wyprawiasz? — spytał z wyrzutem w drodze powrotnej.

— Nie mogę!

— No… Ja cię rozumiem — rzekł lekko zmitygowany.

On też poczuł się nieco upokorzony. — Ale co mamy zrobić? Nie możemy sobie na razie pozwolić na dziecko… Będziesz jednak musiała do niego zadzwonić i umówić się ponownie.

Wiedziałam, że słuszność jest po jego stronie. A jednak bardzo chciałam urodzić to dziecko. Już je kochałam.


Gdy po powrocie do domu, powiedziałam o tym Andrzejowi, wpadł w szał.

— Ty chyba oszalałaś! — wrzeszczał poczerwieniały ze złości.

Zmitygował się widząc, jak zatykam uszy, i zaczął spokojnym tonem:

— Słuchaj Aniu, przecież to chodzi o ciebie. Nie dasz sobie rady, z dzieckiem, pracą i studiami. No, nie bądź nierozsądna — namawiał mnie.

— Nie zmusisz mnie do tego! — powtórzyłam z uporem. — To moja sprawa, jak sobie ze wszystkim poradzę.

Spojrzałam na niego z wyrzutem. Lękał się najwidoczniej, że przestanę mu usługiwać, gdy przyjdzie na świat niemowlę.

— Jesteś uparta jak osioł! — krzyknął z wściekłością.

Zerwał się z wersalki i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

Nie ruszyłam się z miejsca, nie pobiegłam za nim, by go zatrzymać, jak to zazwyczaj czyniłam.

— Ten człowiek mnie nie kocha — wyszeptałam zrozpaczona. — Nigdy mnie nie kochał. On nie jest zdolny do miłości. Nie wyobrażam sobie dalszego życia z tym egoistycznym potworem, z tym patologicznym leniem. Jak on mógł rzucić pracę w gazecie? I w dodatku nie szuka innego zajęcia… Nierób przeklęty! — krzyknęłam na głos.

Przekonana byłam, że skoro nie wyszło mu z dziennikarstwem, to wróci do sądu, aby dokończyć przerwaną aplikację. Tymczasem on nie kwapił się do tego, tylko wałkonił się po całych dniach.

Wrócił, kiedy już spałam. Był piątek, a w sobotę miałam zajęcia na uczelni, wieczorem zaś wybieraliśmy się na przyjęcie imieninowe do Agnieszki, mojej koleżanki z ławy szkolnej. Nazywałyśmy ją „brzydula i rudzielec”, gdyż miała rude włosy i niezbyt ładną twarz, ale za to najzgrabniejszą w klasie figurę. Spotkałam ją przypadkowo na osiedlu po wielu latach niewidzenia. Była doskonałą gospodynią, jak zdołałam się przekonać podczas wizyty u niej. Przyjęła mnie obiadem z deserem i kawą w lśniącym czystością mieszkaniu, co było ewenementem na zakopconym Śląsku. Zdołała nawet zdobyć całkiem przyzwoite meble, co w tych czasach stanowiło duże osiągnięcie. Miała już dobrze ułożoną pięcioletnią córeczkę, pracowała w biurze i rozpoczęła zaoczne studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Tryskała energią i temperamentem.

Jej znacznie starszy od niej mąż był inżynierem w hucie „Baildon” i zdążył już dochrapać się mieszkania na Osiedlu Tysiąclecia, a nawet talonu na Wartburga, na dostawę którego właśnie czekali. Był to miły, łagodny człowiek trzymany przez żonę pod pantoflem, posłusznie spełniający jej życzenia, strofowany przez nią nieustannie.

Wiedziałam, że na takim przyjęciu popłynie morze wódki. Obawiałam się, iż upiję się z rozpaczy. Wszystko waliło mi się na głowę. Znienawidzona praca, wieczny brak czasu na naukę, problemy z mężem i bratem, obrzydzenie do wszystkich i wszystkiego. A przy tym owo nierealne w tej sytuacji pragnienie urodzenia dziecka. Sama nie wiedziałam, jakim cudem jeszcze jako tako się trzymałam.

— Sytuacja bez wyjścia — wyszeptałam, obracając się na bok. — Muszę usunąć tę ciążę! — Z ciężkim sercem podjęłam decyzję.


Po powrocie z uczelni zastałam w domu naburmuszonego Andrzeja, jak zwykle przy telewizorze.

— Idź sama na te imieniny. Ja źle się czuję w towarzystwie… inżynierów — rzekł z wyższością.

— Ależ oni są mili i kulturalni. Tak bardzo chcą ciebie poznać — namawiałam go usilnie.

— No… dobrze, zrobię to dla ciebie — stwierdził w końcu łaskawie — ale musisz mi przyrzec, że zaraz w poniedziałek pójdziesz do ginekologa. Chciałbym to już wreszcie mieć z głowy!


Istotnie, towarzystwo u Agnieszki nie było zbyt ciekawe, ale przyjęcie wspaniałe. Gospodyni „załatwiła przez znajomości” (tak się określało atrakcyjne zakupy) szynkę i inne wędliny, przyrządziła świetne sałatki.

— Jedzcie sałatkę z porów, panowie — zapraszała z szelmowskim uśmiechem. — Bardzo dobra na potencję.

Rozmowy i dowcipy toczyły się wokół jednego tematu. Był to okres zafascynowania seksem, zainteresowania pornografią docierającą z Zachodu. Moi teściowie przywieźli z Wiednia obrzydliwe pornograficzne slajdy, część których podarowali synowi. Oglądał je dość często z upodobaniem. Nie był to temat, od którego stronił. Ale tym razem siedział zdegustowany.

Prawdziwa katastrofa zdarzyła się, gdy zaczęto tańczyć. Duszę towarzystwa stanowił przystojny, wysoki blondyn, który obtańcowywał wszystkie panie, na co ani ich mężowie ani jego żona zupełnie nie zwracali uwagi. Natomiast Andrzej, który miał kompleksy na punkcie niskiego wzrostu, odciągnął mnie na stronę i wycedził z wściekłością:

— Znowu jesteś w kurewskim nastroju? Jeśli chcesz, możesz zostać. Ja idę do domu. Strasznie boli mnie serce.

Poszłabym z nim, lecz lękałam się awantury. Zostałam więc nieco dłużej. Niemniej, gdy podpite kobiety zaciągnęły przystojnego blondyna do sypialni i zaczęły go rozbierać, wyszłam, tłumacząc się, że Andrzej niecierpliwie na mnie czeka. Tymczasem okazało się, że nie ma go w domu. Nie mogłam usnąć do rana, czekając na jego powrót.


Kiedy wstałam z łóżka, wzrok mój padł na leżącą na stoliku okolicznościowym książkę telefoniczną otwartą na stronie, na której widniał numer Pogotowia Ratunkowego. Nie uwierzyłam mu, gdy powiedział, że boli go serce, teraz jednak zlękłam się nie na żarty. Z wyrzutami sumienia zaczęłam wydzwaniać kolejno po wszystkich szpitalach. Nigdzie go nie znalazłam.


Andrzej zjawił się dopiero po dwóch dniach. Nie kwapił się z wyjaśnieniami, tylko zjadł odgrzany przeze mnie obiad, wziął kąpiel i usiadł w szlafroku przed telewizorem. W końcu odezwał się łaskawie:

— A co, denerwowałaś się? Przecież wiesz, gdzie byłem. U Haliny. Ona chce, żebym się rozwiódł. Ale mnie jest tak dobrze. Jedna kobieta mi nie wystarcza, zwłaszcza taka bez temperamentu jak ty.

Patrzył na mnie wyzywająco, a kiedy milczałam, dodał zaczepnie:

— A co mi zrobisz? Zabronisz mi? Może się rozwiedziesz, ty niewolnico? A propost, byłaś u ginekologa?

— Prosto z pracy przyjechałam zobaczyć, czy wróciłeś — powiedziałam przez łzy, po czym wybuchłam gwałtownym szlochem. — Naprawdę, nie wiem już, jak dalej żyć! Nie jestem w stanie tego wszystkiego dłużej znosić.

Wyszłam do swojego pokoju. Rzuciłam się na tapczan, głośno płacząc. Łzy zawsze robiły na nim wrażenie. Nie znosił tylko mego dobrego nastroju. Natychmiast zachowywał się tak, by doprowadzić mnie do rozpaczy. A wtedy uspokajał się i przepraszał.

Wszedł do pokoju i rzekł łagodnym tonem:

— Uspokój się, przepraszam. Przecież wiesz, że kocham tylko ciebie.

Wziął mnie w ramiona i przytulił.

— Mam pomysł. Urządzimy w sobotę małe przyjęcie. Antek poznał w Warszawie świetną dziewczynę. Aktorkę. Przyjechała do niego na jakiś czas. Zaprosimy ich do siebie. Przecież go lubisz. Dyskutujesz z nim zawsze z takim zapałem.

Uspokoiłam się, pocieszona przeprosinami.

Antek był recenzentem teatralnym. Był kimś z mojego świata. Jego dziewczyna należała do owego rzadkiego w tym czasie gatunku wypielęgnowanych kobiet, które w szarym PRL-u czyniły wrażenie zjaw z innego świata.

Po zjedzeniu kolacji piliśmy dżin z tonikiem, co należało wówczas do dobrego tonu. Magda i Andrzej pili bez umiaru. Antek i ja sączyliśmy powoli. Gdy aktorka weszła na stół i zaczęła się rozbierać, zachwycony tym Andrzej na naszych oczach zaczął się do niej dobierać. Zmitygowani wyszliśmy do mojego pokoju, nie wiedząc, jak zareagować.

Po jakimś czasie pijana, naga Magda wtoczyła się do naszego pokoju, krzycząc:

— Mam już dosyć Andrzeja, teraz chcę z Antkiem.

I wtedy dopiero zapanował on nad sytuacją, nakazując jej ostro, żeby się ubrała, bo czas najwyższy wracać do domu.

Gdy poszli, rozebrałam się i położyłam się spać. Bałam się wyjść z pokoju do łazienki, gdyż wiedziałam, że Andrzej w stanie takiego upojenia jest agresywny. Zamknęłam drzwi na klucz i przykryłam się z głową kołdrą.

— A teraz musisz się ze mną przespać! — wrzasnął, naciskając klamkę.

— Mowy nie ma — odpowiedziałam spod kołdry.

Nagle rozległ się przeraźliwy brzęk stłuczonego szkła. Domyśliłam się, że Andrzej walnął czymś ciężkim w szybę w drzwiach, gdyż odpryski spadły mi na przykrytą kołdrą głowę. Następnie poleciały na mnie inne ciężkie przedmioty.

On mnie chyba zabije, pomyślałam przerażona.

Na szczęście kołdra amortyzowała siłę uderzeń. Po jakimś czasie wszystko umilkło i w mieszkaniu zapanowała cisza.


W niedzielę rano wzięłam tylko prysznic, nie sprzątnęłam odłamków szkła, nie zjadłam nawet śniadania, nie zajrzałam też do pokoju Andrzeja. Wyszłam szybko z mieszkania i udałam się do rodziców. Po raz pierwszy opowiedziałam im, oczywiście jak najoględniej, o agresywnym zachowaniu Andrzeja i o tym, że rzucił pracę. Pożałowałam tego, gdyż byli tak wstrząśnięci, że oboje rozpłakali się jak małe dzieci. Kochali i szanowali zięcia.

Po obiedzie położyłam się w ich sypialni, gdyż nie spałam tej nocy prawie wcale. Ale i teraz nie mogłam usnąć. Prześladowały mnie wyrzuty sumienia związane z pewnym wspomnieniem. Kiedy koleżanka redakcyjna Andrzeja poinformowała mnie, że on ma romans z fotoreporterką, wpadłam we wściekłość. Była to już druga jego zdrada. Po pierwszej przyrzekł, że to się nie powtórzy. Tym razem zażądałam wyjaśnień, ale on nie okazał skruchy, jak za pierwszym razem, tylko zrobił mi awanturę. Nazwał mnie wówczas niewolnicą (co później nieraz powtarzał), która musi godzić się z tym, że on jest wolnym człowiekiem. Doszło do ostrej wymiany zdań, podczas której uderzył mnie w twarz. Był to dla mnie straszliwy cios, gdyż nigdy dotąd nie doznałam fizycznej przemocy.

Rozdział 5

Najchętniej wysiadłabym na najbliższej stacji i wróciła do domu


Mój niepoprawny mąż trzasnął drzwiami, a ja nie mogłam utulić się w płaczu. Gdy weszłam do łazienki, by umyć załzawioną twarz, spojrzałam do lustra.

Przecież mogłabym mieć męża, który by mnie nosił na rękach — pomyślałam z żalem.

Uspokoiłam się i usiadłam przed telewizorem. Nadawano sztukę teatralną wyreżyserowaną przez Wiktora Płonkę. Był to zdolny reżyser, z którego nazwiskiem często się stykałam i nieraz żałowałam, że nie zatelefonowałam do niego, kiedy prosił mnie o to w krakowskiej Piwnicy pod Baranami, gdzie go przed laty poznałam. Zrobiłam na nim duże wrażenie. Przy pożegnaniu zwrócił się do mnie:

— Proszę do mnie zadzwonić. Mam dla pani rolę w filmie.

— Nie wierz mu — zwróciła się do mnie koleżanka, z którą tam przyszłam. — Ten playboy chce się z tobą przespać. Możesz być pewna, że nie ma dla ciebie żadnej roli. Mnie poderwał w ten sam sposób.

Pomyślałam, że ma słuszność i wkrótce zapomniałam o tej propozycji.

Teraz, nie namyślając się długo, zatelefonowałam do informacji telefonicznej, po czym wykręciłam podany mi numer. Był to akt rozpaczy, desperacji i żądzy zemsty, udowodnienia Andrzejowi, że nie jestem niewolnicą.

— Halo — zgłosił się reżyser.

— Dobry wieczór — rzekłam drżącym głosem. — Mówi Anna Podhorecka. Przed siedmiu laty prosił mnie pan o telefon — zaczęłam niepewnie.

— Ach tak? — przerwał mi. — Przed siedmiu laty? Hmm… Pani dzwoni z Warszawy?

— Nie, ale mogę przyjechać — zapewniłam skwapliwie.

— Kiedy? — spytał lakonicznie.

— Jutro, późnym wieczorem — odpowiedziałam.

Nie miałam pojęcia, o której będę miała pociąg. Postanowiłam darować sobie niedzielne zajęcia.

— Nie wie pani o której? — Zawahał się przez chwilę. — To nic, proszę od razu wziąć taksówkę i przyjechać do mnie.


Dopiero w pociągu zdałam sobie sprawę z tego, co robię. To było do mnie niepodobne. Nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam zdobyć się na taki postępek. Najchętniej wysiadłabym na najbliższej stacji i wróciła do domu. Nie, rozżalenie i żądza zemsty na Andrzeju były silniejsze. Czułam drżenie w nogach z emocji. Byłam w amoku.

Kiedy wysiadłam z pociągu, biegiem udałam się na postój taksówek. Stało ich tam kilka. Wsiadłam do pierwszej z nich i podałam adres.

Widocznie reżyser dowiedział się, o której przyjeżdża pociąg z Katowic, bo czekał na mnie przed domem. Zmroziła mnie jego kwaśna mina. Wyobraziłam sobie, że to będzie oczarowanie od pierwszego wejrzenia, a tymczasem mężczyzna był wyraźnie zdegustowany. W windzie milczeliśmy, on unikał mojego wzroku. Przy wystrojonym, przystojnym playboyu poczułam się jak szara myszka. Nieatrakcyjna i źle ubrana. Moja kolorowa spódnica i skromna biała bluzka z pewnością nie mogły konkurować ze strojami jego kochanek.

Gdy weszliśmy do mieszkania, zaskoczyło mnie, że była to skromna kawalerka. W pokoju znajdował się duży tapczan, obrzydliwa szafa i… piękny antyczny stolik. Nic poza tym. Pomyślałam sobie, że on tu nie mieszka, tylko spotyka się z… Wiadomo było, że jest dziwkarzem. Poczułam się upokorzona. Robiąc dobrą miną do złej gry, zaczęłam udawać taką samą obojętność, jaką on okazywał.

— Napijesz się likieru? — Były to jedyne słowa, którymi mnie powitał.

— Tak — odpowiedziałam lakonicznie, oszołomiona i przerażona tym, co zrobiłam.

Nalał nam po małym kieliszeczku wiśniówki. Wypiliśmy ją w milczeniu, po czym oboje rozebraliśmy się i weszliśmy do łóżka. Objął mnie mocno i natychmiast poczułam go w sobie. W tym momencie… To było nie do opisania. Oboje oszaleliśmy. Niczym tancerze nowoczesnego baletu wykonywaliśmy akrobatyczne figury, jęcząc z rozkoszy aż do rana. Podczas tej nocy doznałam czułości, upojenia, ekstazy — uczuć jakich nigdy dotąd niedane mi było przeżyć. Kochałam go, uwielbiałam…

Rano zadzwonił telefon.

— Tak, dobrze — rzekł niechętnie. — Zaraz będę.

— Ubierz się szybko — zwrócił się do mnie po odłożeniu słuchawki. — Muszę wyjść.

Wpatrywałam się w niego rozszerzonymi oczyma. On w ogóle na mnie nie patrzył. Kompletna obojętność. Jak gdyby nic się nie zdarzyło.

Potraktował mnie jak ostatnią dziwkę, a ja — by nie dopuścić do upokorzenia ­­– udawałam zepsutą, zblazowaną mężatkę szukającą zaspokojenia seksualnego, którego nie potrafi mi zapewnić nieatrakcyjny mąż. Plotłam jakieś bzdury.

— Przyjedź za tydzień — rzekł obojętnie przy pożegnaniu.

Wróciłam z Warszawy nieprzytomna. Nie jadłam, nie spałam, tylko cały czas marzyłam o cudownym kochanku, który w łóżku okazał mi czułość, jakiej ze strony męża nigdy nie doznałam. Jednak… wyłącznie w łóżku.


W pracy myliłam się nieustannie. Wszyscy wokół widzieli, że dzieje się ze mną coś niedobrego. Tylko Andrzej nic nie zauważył. Na szczęście nie kwapił się z przeprosinami, przekonany, że to ja, jak zwykle, uczynię pierwszy krok. Ale mylił się. Gdy wracał do domu, leżałam już w łóżku i udawałam, że śpię. Nie wyobrażałam sobie najmniejszego z nim zbliżenia. Czułam do niego obrzydzenie. Stan ten utrzymywał się przez cały tydzień.

W sobotę przygotowywałam się właśnie do powtórnego wyjazdu do Warszawy, gdy zjawił się mój straszliwie wzburzony małżonek:

— Coś ty najlepszego zrobiła! — wrzasnął od drzwi.

Złapał się za głowę i chodził po mieszkaniu, powtarzając: — Pękł kryształ. Pękł kryształ… Nie puszczę cię! — krzyknął, zauważywszy, że zbieram się do wyjścia.

Nie spytałam go, w jaki sposób dowiedział się o mojej zdradzie.

— Nie zatrzymasz mnie — powiedziałam spokojnie.

— A właśnie, że zatrzymam. Ty do mnie należysz. Tylko do mnie. Jesteś dla mnie wszystkim… Ja cię już nigdy nie zdradzę… Zrobię dla ciebie wszystko — mówił gorączkowo.

Trzasnęłam drzwiami, słysząc, jak on wyje z rozpaczy. Zjechałam na dół windą, wyszłam przed dom i spojrzałam do góry. Stał nieruchomo na balkonie i patrzył za mną. Zrobiło mi się, go żal.

Boże drogi, chyba oszalałam — pomyślałam, zastanawiając się, czy nie wrócić. Powoli szłam do przystanku tramwajowego. Przecież ten człowiek potraktował mnie jak dziwkę. Prześpi się ze mną parę razy i rzuci. A Andrzej ożenił się ze mną. Kocha mnie na swój egoistyczny sposób. Jest wprawdzie arogancki, wybuchowy, brutalny, nie potrafi okazywać uczuć. No cóż, taki ma charakter, po ojcu. Ale ja go przecież kocham. Wracam!


Jednak długo nie potrafiłam zmusić się, by pójść z nim do łóżka, wciąż byłam pod wrażeniem szalonego pobytu w Warszawie. Mój skruszony małżonek załatwił wczasy w Zakopanem i zachowywał się wobec mnie łagodnie jak baranek. Jednak kiedy Płonka się ożenił, wrócił do poprzedniego stylu życia i do brutalnego stosunku do mnie.

Długo nie mogłam uspokoić zbłąkanego serca, które po jednej nocy oddałam obcemu, cynicznemu mężczyźnie. Zrozumiałam, jak bardzo byłam nieszczęśliwa i spragniona uczucia, skoro te ochłapy czułości, które mi rzucił jak zgłodniałemu psu, zrobiły na mnie tak ogromne wrażenie. Napisałam do niego list, a potem jeszcze raz zadzwoniłam. Opowiedział mi, że Andrzej, który na podstawie rachunku za telefon dowiedział się o tej aferze, był u niego w Warszawie i błagał go, by się więcej ze mną nie spotykał.

— Napisałaś piękny list — powiedział. — Ty naprawdę masz talent. Świetnie piszesz! Bardzo mądrze. Ale mówisz… mniej mądrze.

Wygłupiłam się tym udawaniem cynicznej, znudzonej mężatki. Żałowałam, że plotłam takie androny, zamiast wyznać mu szczerze, dlaczego tak postąpiłam, i jak ogromne wrażenie na mnie zrobił.

Ale co by to dało? Przecież on by się ze mną nie ożenił. A nawet gdyby. Nie sądzę, że byłby to dobry mąż.

Trudno, znów będę musiała wybaczyć Andrzejowi i usunąć tę ciążę, pomyślałam z rezygnacją Nie jestem lepsza od niego. Też go zdradziłam.


„Ty naprawdę masz talent. Świetnie piszesz” — zabrzmiały mi nagle w uszach słowa reżysera.

Wstałam z łóżka, poruszona myślą, która przyszła mi nagle do głowy.


Wkrótce zjawił się Andrzej i na kolanach błagał o przebaczenie. Jednak wstawieniem rozbitej przez niego szyby w drzwiach do mojego pokoju i doprowadzeniem do porządku zdemolowanego mieszkania sama musiałam się zająć.

Rozdział 6

Od dziecka chciałam zostać adwokatem, żeby bronić przestępców.


Była sobota — mój ulubiony dzień tygodnia, ponieważ spędzałam go na uczelni. Wracałam do domu w dobrym nastroju. Wchodząc do klatki schodowej nuciłam dawny szlagier: „Mkną po szynach czerwone tramwaje”, bo kiedy czekałam na zielone światło, obserwowałam jadącą do Bytomia przepełnioną czerwoną szóstkę. Może jest jakaś poczta — przyszło mi do głowy, gdy znalazłam się na klatce schodowej. Nie zajrzałam wczoraj do skrzynki. Istotnie, był w niej list, na widok którego ucieszyłam się, bo od razu rozpoznałam, że pochodzi ze Stanów, więc nie musiałam odwracać koperty na drugą stronę, by zobaczyć adresata, bo tylko od Basi mógł pochodzić. Nie otworzyłam go, pozostawiając sobie tę przyjemność na moment, gdy znajdę się w mieszkaniu. W windzie oglądałam kolorowe znaczki.

Natychmiast po wejściu do pokoju dziennego, usiadłam na wersalce i niecierpliwie rozerwałam kopertę, gdyż spodziewałam się odpowiedzi na swoje zwierzenia w ostatnim liście do przyjaciółki.


Kochana Aniu!

Odpisuję Ci natychmiast, ponieważ przeraził mnie Twój list. Po jego przeczytaniu całą noc nie spałam, tak bardzo się nim przejęłam. Współczuję Ci serdecznie. Martwię się, że znalazłaś się w tak tragicznej sytuacji. I naprawdę nie wiem, jak cię powstrzymać od Twego strasznego zamiaru. Boję się, że mój list nie dojdzie na czas i popełnisz tę zbrodnię, dlatego wysyłam go Expressem. Wy tam w Polsce nie zdajecie sobie sprawy z tego, że usunięcie ciąży stanowi zabójstwo. Śpieszę Ci wyjaśnić, że jest to zabicie nienarodzonego dziecka. W naszej parafii wyświetlano ostatnio kilka filmów na ten temat. W jednym z nich widziałam, jak takie dzieciątko cierpi w momencie zabijania go. Wciąż mam przed oczami wykrzywioną potwornym bólem twarzyczkę takiej kruszyny pokazaną w powiększeniu. Przecież ty tak bardzo kochasz dzieci. Jak więc mogłabyś to zrobić?

Wiem, że przestałaś chodzić do kościoła. Ja zresztą też tu nie chodziłam do czasu, kiedy zaczęłam wozić Adasia na przygotowanie do Komunii świętej. Od tej pory związałam się z Kościołem na nowo. Pamiętasz, jak chodziłyśmy co dzień przed lekcjami na mszę? Też z pewnością wrócisz kiedyś na łono Kościoła. Zobaczysz, że tak będzie! I co wtedy zrobisz? Za taki czyn nie uzyskasz nigdy rozgrzeszenia. Dlatego spieszę Ci wyjaśnić i ostrzec Cię.

Kochanie! Piszesz, że nie dasz sobie rady z pielęgnacją niemowlęcia. Po pierwsze — Bóg doda Ci siły i wytrwałości. Nie wyobrażasz sobie, ile energii ma się po urodzeniu dziecka. Boisz się, że nie skończysz studiów. Bzdura. Mogłabyś ich nie skończyć, gdybyś zabiła to dziecko, bo wtedy pogłębiłaby się Twoja depresja, a mąż stałby się dla Ciebie jeszcze gorszy. Tymczasem jak zobaczy maleństwo, zmieni się wobec Ciebie. To nic, że teraz nie chce o tym słyszeć. Będzie zupełnie inaczej, jak je zobaczy. Wspomnisz moje słowa.

A po drugie — ja Ci pomogę. Będę Ci przysyłała paczki. Już niedługo dostaniesz całą wyprawkę z ciuszkami dla niemowlęcia. Przestań się zadręczać, nie przejmuj się depresją, bo ona z pewnością minie, jak zdecydujesz się na urodzenie dziecka. Uspokoisz się, zaczniesz dbać o siebie z myślą o dziecku. A potem będziesz miała trzy miesiące urlopu macierzyńskiego, po którym z łatwością znajdziesz jakąś kobietę, która zajmie się dzieciątkiem podczas Twojego pobytu w pracy.

Ja też mam problemy. Ostatnio chorował Dżonik. Będziemy musieli zoperować mu migdałki, bo wciąż zapada na anginę. Mam jeszcze jedno zmartwienie, o wiele gorsze. Ojciec idzie w przyszłym tygodniu do szpitala na poważną operację. Lekarze stwierdzili raka wątroby.

Nie będę Ci dalej zawracała głowy swoimi problemami, bo Ty musisz teraz myśleć o sobie i dziecku. Dbaj o siebie. Odżywiaj się jak najlepiej. W paczce będą między innym dwie książki — jedna z ćwiczeniami gimnastycznymi, które musisz wykonywać podczas ciąży i druga o hodowaniu niemowląt.

Na tym kończę. Czekam na odpowiedź z niecierpliwością i nadzieją, że mój list pomoże Ci podjąć właściwą decyzję.

Całuję Cię mocno. Pozdrawiam Twoich rodziców i męża.


Po przeczytaniu listu zamyśliłam się głęboko. Przeraziłam się, że jeśli to zrobię, to spotka mnie coś złego. Poczułam lęk. Teraz to był już trzeci miesiąc, czyli chyba już… życie. Piłam alkohol i paliłam papierosy. Zamierzałam zabić dziecko. A jeśli to mu zaszkodziło?

— Trzeba się modlić, by urodziło się zdrowe — szepnęłam, podjąwszy nieodwołalną decyzję jego urodzenia. — I ani kropli alkoholu więcej.

Zgasiłam papierosa, którego zapaliłam po skończeniu czytania listu.

Oczy me napełniły się łzami. Niesamowity ból ścisnął gardło, po czym zaczęłam przeraźliwie szlochać.


Gdy po powrocie z kościoła powiedziałam Andrzejowi o swoim nieodwołalnym postanowieniu, zaniemówił z wrażenia. Milczał dość długo:

— Nie będę cię już więcej namawiać, ale martwię się o ciebie, bo zostaniesz zupełnie sama — odezwał się w końcu. — Dziś byłem u rodziców i dowiedziałem się, że ojciec załatwił mi półroczne stypendium w Wiedniu. Zostałem skierowany na kurs języka niemieckiego. Odłożę trochę pieniędzy i może uda mi się za nie kupić jakiś używany samochód.

Teraz z kolei ja zaniemówiłam. Po chwili spytałam urażona:

— Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej. Przynajmniej wiedziałabym, dlaczego rzuciłeś pracę.

— To nie było nic pewnego. Po co miałem ci zawracać głowę?


***


Ze zdziwieniem stwierdziłam, że wyjazd Andrzeja wcale mnie nie zmartwił. Wręcz przeciwnie, poczułam się wolna jak ptak. Szczęśliwa, że będę miała spokój i czas, by zadbać o siebie i swoje sprawy. A po ostatnim ataku szału Andrzeja, leżąc w sypialni rodziców i wspominając ze skruchą nieszczęsną przygodę z Płonką, przyszedł mi do głowy pewien plan, w związku z jego stwierdzeniem, że świetnie umiem pisać.

Od dziecka chciałam zostać adwokatem, żeby bronić przestępców. Pod wpływem powieści Kornela Makuszyńskiego wierzyłam, że każdy człowiek, nawet na pozór najgorszy, jest w gruncie rzeczy dobry, a jedynie okoliczności wydobywają z niego zło. Wierzyłam w to do tej pory, dlatego wszystko wszystkim wybaczałam bez słowa przeprosin. Skoro nasze postępowanie nie jest skutkiem wyboru, ale wypadkową innych zdarzeń, to czy w ogóle możemy obarczać kogoś odpowiedzialnością za jego czyny? Wychowywał się w takim, a nie innym środowisku. Oglądał takie, a nie inne filmy. Przekonana byłam, że każdy z nas podąża drogą wyznaczoną przez zewnętrzne okoliczności, więc nawet najgorszego przestępcę należy bronić przed karą, a przynajmniej zrobić wszystko, aby ją złagodzić.

Jednak skoro miałam urodzić dziecko, to nie mogłam sobie pozwolić na lata aplikacji sądowej i adwokackiej. Kto miałby się nim zajmować wówczas, kiedy ja siedziałabym w sądzie?

Postanowiłam więc zostać dziennikarką. Gdy zorientowałam się, że mój mąż pisze artykuły w domu i nie musi przesiadywać w redakcji, doszłam do wniosku, że byłby to dla mnie idealny zawód, bo miałabym wiele czasu dla dziecka. Pisać mogłabym w nocy, tak samo jak teraz, przygotowując się do egzaminów. Znałam ten zawód od podszewki, ponieważ mój patologicznie leniwy małżonek mało pisał, więc zmuszona byłam nieraz, na podstawie nagranych przez niego na magnetofon rozmów, pisać za niego artykuły.

Nie interesowała mnie praca w „Trybunie Robotniczej”. Myślałam o „Dzienniku Zachodnim” — gazecie czytelnikowskiej niezwiązanej z partią. Znikała z kiosków z samego rana. Można było znaleźć w niej ciekawe artykuły, jakąś namiastkę prawdy i krytyki. Sama czytałam ją od deski do deski. Wiedziałam, że na brak „pracowników frontu ideologicznego” żadna gazeta nie cierpi. Natomiast zdolnych dziennikarzy było niewielu. Sądziłam zatem, że jeśli udowodnię szefowi gazety, iż umiem interesująco pisać, to całkiem możliwe, że mnie przyjmie. Postanowiłam napisać parę artykułów na znane mi dobrze tematy kulturalne i posłać je naczelnemu wraz z prośbą o zatrudnienie.

Rozdział 7

Stanęłam w zadumie. W tym miejscu przeżyłam najpiękniejszą w życiu noc.


Miałam jeden zaległy egzamin, więc profesor zaprosił mnie do Krakowa. Gdy znalazłam się na miejscu, serce zabiło we mnie mocniej. Poczułam wzruszenie. Było południe, a egzamin został wyznaczony na siedemnastą, miałam więc sporo czasu, by nacieszyć się tym pięknym miastem. Przywitało mnie wspaniałą pogodą, niebo było niemal bezchmurne. Na drzewach zieleniły się pokaźne pąki liści pieszczone promieniami słońca. Przyroda budziła się do życia. W powietrzu unosił się wiosenny zapach ziemi.


Przechodząc koło Barbakanu, weszłam na dziedziniec i… ogarnęło mnie zapomniane, cudowne wspomnienie, stłamszone przez minione lata. Stanęłam w zadumie. W tym miejscu przeżyłam najpiękniejszą w życiu noc.

Studiowałam wówczas prawo na dziennych studiach w Uniwersytecie Jagiellońskim. Był piękny majowy dzień, szaleliśmy na juwenaliach. Późnym wieczorem, śmiertelnie zmęczona całodziennymi wrażeniami, siedziałam smętnie z koleżanką na dziedzińcu Barbakanu, gdzie odbywał się juwenaliowy bal obserwowany przez nas obojętnie. Ogłuszające dźwięki jazzowej muzyki nie pozwalały rozmawiać. Trzeba było się przekrzykiwać, a na to nie miałyśmy już siły, tak samo zresztą jak i na tańce.

Wtem z tłoku wyłoniła się postać młodzieńca zmierzającego w moim kierunku, a mnie poraziło jak prądem. Zerwałam się z miejsca niczym sprężyna, zapominając o obolałych na wysokich obcasach stopach. To był… cud, że zauważyliśmy się w tym mroku i tłumie. Wprawdzie on rzucał się w oczy, gdyż postać jego promieniała taką jasnością, jakby na dziedziniec wdarł się nagle snop światła. Miał czuprynę kręconych jasnych włosów, a na sobie jasno-błękitny sweter i beżowe spodnie. Wyglądał jak z innego świata, jak nie tej ziemi. W porównaniu ze znajomymi chłopcami to był, po prostu, książę z bajki. Ale ja? Ciemne włosy, ciemna spódniczka z cepeliowskiego dywanika, czarny bawełniany golf … Jak on mnie tam wypatrzył?

Natychmiast znalazłam się w jego ramionach. Spojrzałam do góry, by mu się przyjrzeć i… zadrżałam z wrażenia. Zdawało mi się, że jestem w objęciach czarodzieja, który w okamgnieniu stworzył dla mnie fascynującą scenerię. Zauważyłam bowiem w tej chwili niedostrzegane dotąd niebo iskrzące milionem gwiazd, a na jego tle majaczące jak we śnie strzelnicze wieżyczki średniowiecznej fortyfikacji. Blask ogromnego jak tarcza księżyca rzucał na twarz nieznajomego romantyczną poświatę. Zawirował świat, gdy spotkały się nasze oczy, porażone nawzajem palącym blaskiem. Nasze serca płonęły jak pochodnie.

Nie wypuścił mnie z ramion do rana, chociaż nieustannie byliśmy potrącani akrobatycznymi figurami rokendrolujących par. Nie rozmawialiśmy, nie mogliśmy znaleźć słów, które wyraziłyby ogarniające nas wzruszenie, lecz nasze serca i ciała mówiły za nas. To było magiczne wprost przeżycie! Po prostu czary. Nigdy jeszcze nie przeżyłam czegoś podobnego, chociaż on mnie nawet nie pocałował.

Świtało, gdy zjawił się jego kolega i dosłownie wyrwał go z moich ramion:

— Artur, gdzieś ty się zapodział? — krzyknął. — Zostawiłeś torbę podróżną i zniknąłeś. Od godziny cię szukam. Za pół godziny mamy pociąg!

Nie pocałowaliśmy się nawet na pożegnanie, nawzajem onieśmieleni uczuciem, które nas tak niespodzianie zaskoczyło. Zdążyłam mu tylko podać imię, nazwisko i adres, a on zapamiętał i natychmiast po powrocie do domu napisał do mnie list. Opisał w nim, pięknie i wzruszająco, dokładnie to samo, co ja przeżyłam w jego ramionach. Taki cud zdarza się tylko raz! Kochaliśmy się na odległość, przekazując sobie w listach najczulsze słowa. Przez dwa miesiące pisaliśmy do siebie dzień w dzień. Umówiliśmy się, że przyjadę do niego podczas wakacji. Był malarzem, nazywał się Artur Godlewski, przyjechał na Juwenalia wraz z kolegami aż z Poznania, gdzie właśnie kończył studia w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych.

Nie zdążyliśmy się sobie wówczas przyjrzeć. Rozpaczliwie usiłowałam przypomnieć sobie dokładnie jego wygląd, lecz pozostało jedynie wspomnienie. Wspomnienie jego niezwykłej urody, ciepła jego ciała, świeżości pachnącego błękitnego swetra, dotyku jego dłoni, w którym było tak wiele tkliwości. Nikt nigdy nie przytulał mnie tak czule i przejmująco. W niczyich ramionach nie czułam się tak cudownie, tak oszałamiająco.


Długo stałam pogrążona w zadumie. Wspomnienie nocy w Barbakanie paliło jak otwarta rana, równocześnie jednak koiło ból swym niezrównanym pięknem. Dręczyły mnie pytania, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Jak mogłam zdradzić kogoś tak bliskiego? Jak mogłam o nim zapomnieć? Jak mogłam gdzieś zapodziać jego wzruszające listy? Pewnie sama je wyrzuciłam przed ślubem, ponieważ Andrzej był zazdrosny o moją przeszłość. Ale dlaczego nigdy później, jeszcze przed tym małżeństwem, nie napisałam do niego. Nie usiłowałam go prosić o wybaczenie i spotkać się z nim? Jak mogłam zupełnie zapomnieć o tej cudownej nocy?

Zastanawiałam się, co sprawiło, że teraz, po wielu latach to magiczne uczucie dopadło mnie tak nieodparcie, tak… namacalnie? Czułam wprost na ciele magnetyzm oplatających mnie w tańcu ramion. Jak to się stało, że ta jedna jedyna chłodna noc majowa żyła przez całe lata w zapomnieniu, nietknięta zębem czasu, w tajemnym ukryciu. I tak nagle, po tak długim czasie, wypłynęła na powierzchnię świadomości?

Muszę się z nim spotkać, postanowiłam. Zadzwonię do poznańskiego oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków. Z pewnością mają jego adres i telefon. Ale, co to da? — Zawahałam się. Mam męża, jestem w ciąży. On też jest już pewnie żonaty.

A jednak czułam, że pragnę chociażby zobaczyć jego twarz, bo wtuleni w siebie nie przyjrzeliśmy się sobie zbyt dobrze w tym mroku.

Idę na pocztę główną — zdecydowałam. Tam mają książki telefoniczne wszystkich województw.

Wyszłam z Barbakanu i szybkim krokiem udałam się Floriańską w kierunku Linii A-B. Nie oglądałam wystaw, jak to zwykle czyniłam, tylko spiesznie szłam na pocztę. Na Rynku zatrzymałam się na chwilę. Nie mogłam spokojnie iść dalej, nie rzuciwszy okiem na niepowtarzalne sylwetki Bazyliki Mariackiej i Sukiennic. Oszołomił mnie widok morza tulipanów i narcyzów, oferowanych przez kwiaciarki. Rzuciłam na nie okiem i weszłam w Sienną.

Z bijącym sercem kroczyłam po wyboistej kostce brukowej. Wszystkie te miejsca wzbudzały we mnie wspomnienia. Przechodząc obok kawiarenki „Fafik”, zajrzałam do wewnątrz. Nic się tam nie zmieniło od czasu moich dziennych studiów. Olejne malunki na ścianach nawiązujące niekonwencjonalną stylistyką do szaty graficznej mojego ulubionego tygodnika „Przekrój”. Niskie, metalowe stoliki, wyplatane mini-krzesełka, ażurowa metaloplastyczna ścianka, rozdzielająca pomieszczenie.

Serce biło mi coraz mocniej w miarę zbliżania się do poczty usytuowanej na rogu ulicy Starowiślnej przemianowanej na Bohaterów Stalingradu. Gdy znalazłam się na miejscu, odszukałam w odpowiedniej książce telefonicznej interesujący mnie numer, zamówiłam go przy okienku, i usiadłszy na ławce, czekałam na wezwanie do kabiny. Kiedy się wreszcie doczekałam, spotkało mnie gorzkie rozczarowanie. Okazało się, że Artur Godlewski przed rokiem wyjechał do Paryża odwiedzić rodzinę i poprosił tam o azyl. Nie znano jego tamtejszego adresu.

Po wyjściu z kabiny z powrotem usiadłam na ławce zrezygnowana.

Nigdy go już nie zobaczę, myślałam ze smutkiem. A mogłam być taka szczęśliwa! Widocznie niesądzona mi wielka miłość. Taki mój los.


Nie miałam szczęścia w Krakowie. Kojarzył mi się z bolesnymi przeżyciami. Dostanie się na studia stanowiło mój największy chyba w mym krótkim życiu sukces. W tym dużym, pięknym mieście zupełnie straciłam głowę, oszołomiona nadmiarem wrażeń. Wszystkie wieczory spędzałam na spektaklach teatralnych, ponieważ studenci mieli zniżkę, a po nich szłam do Piwnicy pod Baranami, gdzie tańczyłam do białego rana, popijając grzane wino fundowane przez podrywających mnie chłopców.

Nie w głowie mi była nauka, często opuszczałam wykłady. Miałam wprawdzie stypendium i bezpłatne bony na obiady w stołówce, ale odsprzedawałam je, by wydawać pieniądze na tanie kosmetyki i ciuchy. Marne to było życie, gdyż wiecznie byłam głodna.

Nagle, podczas tych Juwenaliów pojawiła się iskrząca gwiazda na czarnym firmamencie tej marnej egzystencji. Od owej majowej nocy żyłam tylko listami od Artura i odpisywaniem na nie.


Przecież mogłam Arturowi wszystko szczerze wyznać i prosić o wybaczenie — rozmyślałam w pociągu, wracając po egzaminie do Katowic. On z pewnością by mnie zrozumiał i usprawiedliwił. Przysłałby mi pieniądze na podróż do Poznania. Przecież jego wygląd świadczył o tym, że mu ich nie brak. Pewnie sprzedawał swoje obrazy. A w lecie był już po studiach. Zamierzał zostać na akademii jako asystent, więc chyba by mnie zatrzymał w Poznaniu i pobralibyśmy się. Mogłam być taka szczęśliwa!

Jestem kompletną idiotką, że tego nie zrobiłam No cóż, przeżywałam koszmarną depresję z powodu konieczności pożegnania się ze studiami i ukochanym Krakowem. Nie miałam nadziei, że on mi wybaczy nieoczekiwanego zerwania. Przekonana byłam, że klamka zapadła, i nie mam już u niego najmniejszej szansy. Musiałam od razu zacząć pracować, nie mogłam być ciężarem dla rodziców…

Jak mogłam tak podle postąpić? Jak mogłam zranić tego romantycznego młodzieńca, piszącego do mnie tak czułe listy po spędzeniu w moich objęciach paru godzin pod gwiazdami? Jak mogłam dać się opętać pewnemu cynicznemu playboyowi, tylko dlatego, że przeżyłam z nim orgazm?

Nazajutrz po spędzonej z nim nocy napisałam do Artura, że nie przyjadę, gdyż zakochałam się w kimś innym. Trudno się dziwić, że na ten list nie otrzymałam odpowiedzi.

I tak zmarnowałam szansę na wielką miłość.

Spotkała mnie za to kara. Playboy mnie wkrótce rzucił, a ja z powodu tego opętania zaniedbałam studia i wyleciałam z uczelni.

Rozdział 8

Helenka miała poważny problem, ponieważ panicznie lękała się utraty cnoty, na co nalegał jej absztyfikant zatrudniony w miejskim komitecie PZPR.


Po powrocie do Bytomia podjęłam pracę w Domu Kultury w charakterze sekretarki, choć nie umiałam nawet pisać na maszynie, ale na szczęście nie było zbyt wiele do pisania, ponieważ mój szef zajmował się głównie popijaniem z kierownikiem wydziału kultury urzędu miejskiego. Czynili to na poddaszu, gdzie hodowali gołębie pocztowe.

Była to nadzwyczaj przyjemna praca, niestety marnie płatna. Siedziałam w jednym pokoju z Helenką — instruktorką kulturalno-oświatową, śliczną, filigranową, młodą dziewczyną z kręconymi czarnymi włosami i smagłą karnacją, która czyniła na mnie wrażenie księżniczki z tysiąca i jednej nocy. Nie miałyśmy nic do roboty, więc po całych dniach gawędziłyśmy sobie, zwierzałyśmy się nawzajem i popijałyśmy herbatę. Działalność kulturalna w nowo wybudowanym, pokaźnym gmachu Domu Kultury jeszcze „nie zdążyła się rozkręcić”, jak mawiał nasz kierownik. Nic nie wskazywało na to, że się rozkręci. Odbywały się w nim jedynie wieczory pokazów domorosłego młodego magika oraz próby zespołu teatralnego prowadzonego przez emerytowanego księgowego, który nas zapewniał, że już niedługo zostanie wystawiona sztuka Fredry, nad którą pracował.

Helenka miała poważny problem, ponieważ panicznie lękała się utraty cnoty, na co nalegał jej absztyfikant zatrudniony w miejskim komitecie PZPR. Musiałam jej wciąż na nowo opowiadać, jak to jest. Zapewniałam ją, że nie ma się czego bać.


Kiedyś, wracając z pracy, spotkałam przypadkowo Andrzeja, którego tego lata poznałam na kąpielisku. Zdał maturę w koedukacyjnym liceum komunistycznego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Nasza wychowawczyni w żeńskiej szkole podstawowej skierowała wszystkie swoje najlepsze uczennice do jedynego w Bytomiu żeńskiego liceum, więc nie znałam go wcześniej. Okazało się, że ukończył studia prawnicze i rozpoczął aplikację w sądzie w Bytomiu. Rodzice jego przebywali w Wiedniu. Ojciec pełnił tam funkcję radcy handlowego w polskiej ambasadzie.

— Mam propozycję — powiedział. — Może byśmy kupili wspólnie butelkę szampana i wypili ją u mnie. Na aplikacji niestety marnie płacą.

Wiele dziewcząt kochało się w Andrzeju. Mnie też się podobał. Miał regularne rysy, ciemne włosy, kontrastujące z jasno-błękitnymi oczyma, okrągłą twarz, przypominającą dziecięcy buziaczek. Z tego względu zwracałam się później do niego pieszczotliwie: „Buźko”.

I tak znalazłam się u niego w domu. Mieszkał w willowej dzielnicy, w dużym mieszkaniu, wspaniale umeblowanym, na parterze piętrowego domu otoczonego ogrodem. Dzielnica ta znajdowała się w pobliżu naszego miejsca zamieszkania. Licho wie, kim byli ludzie, którzy te wille zajmowali.

Popijaliśmy sobie w wesołej atmosferze szampana i gawędziliśmy. Śmiałam się do rozpuku, kiedy on w komiczny sposób naśladował Ślązaków, którymi straszliwie gardził. Miał to po matce, jak mi powiedział, rodowitej Niemce. Wstydził się w szkole, gdy do klasy wchodził dyrektor i nakazywał: „Autochtoni powstań!”. Musiał wówczas wstawać, bo urodził się w Gliwicach, nawiasem mówiąc, w klinice „nur für Deutsche”.

Wtem odezwał się dzwonek. Andrzej poczerwieniał ze złości i zerwał się z krzesła:

— To znowu ona! Olga! Ona się chyba nigdy ode mnie nie odczepi… To moja była dziewczyna. Dawno już z nią zerwałem, ale ona wciąż mnie nachodzi… Straszna histeryczka. Przyjeżdża tu aż z Sosnowca… Przepraszam cię, ale muszę jej otworzyć, bo w oknach jest światło. Ona nie ustąpi. Będzie waliła pięścią tak długo, aż ściągnie wszystkich sąsiadów.

Wstałam i podeszłam do drzwi.

— To ja już sobie pójdę — rzekłam. — Nie zamierzam wam przeszkadzać.

W drzwiach minęłam ogniście rudą, szczupłą, wyższą od Andrzeja dziewczynę, pstrokatym ubiorem czyniącą wrażenie papugi.

Jakież było moje zdumienie, gdy „papuga” zjawiła się nazajutrz w Domu Kultury. Okazało się, że wyciągnęła od Andrzeja, gdzie pracuję:

— Proszę się z nim nie spotykać — błagała.

— Ależ ja go spotkałam przypadkowo. Nic nas nie łączy — tłumaczyłam się.

— On twierdzi, że panią kocha. Jeśli pani go odtrąci, to on wróci do mnie… Zawaliłam przez niego studia malarskie… Mieszkaliśmy razem przez dwa lata we Wrocławiu. Obiecywał, że po skończeniu studiów ożeni się ze mną. A teraz nie chce mnie znać.

— A cóż ja na to poradzę?

— Niech się pani z nim nie zadaje! To potwór! Jak mu powiedziałam, że jestem w ciąży, zaczął mnie kopać po brzuchu! On musi się ze mną ożenić.

— Zapewniam panią, że nie mam z nim nic wspólnego i nie zamierzam się z nim spotykać.

— Proszę mi przyrzec, że nie spotka się pani z nim nigdy więcej.

— Przyrzekam. Z mojej strony nic pani nie grozi.


W domu matka przywitała mnie wymówkami:

— Aniu, co to znaczy, że jakaś wariatka przychodzi do mnie i płacze, że ty się spotykasz z jej narzeczonym, a ona jest w ciąży? Całe szczęście, że tato tego nie słyszał, jak ona tu wykrzykiwała.

— To ona u ciebie też była? Mamusiu, ja się wcale z nim nie spotykam — tłumaczyłam się zawstydzona.


Nazajutrz przyszedł do nas Andrzej. Przepraszał mnie i matkę.

— Ona kłamie, nie jest w ciąży — zapewniał. — Chce mnie w ten sposób zmusić do małżeństwa, ale ja nie zamierzam się z nią ożenić.

Lecz na tym się nie skończyło. Nachodził nas niemal co dzień, a kiedy nie chciałam się z nim spotkać, zostawiał listy z miłosnymi wierszowanymi wyznaniami. Był tak sympatyczny i tak nieszczęśliwy, że gdy pewnego wieczoru przyszedł zdenerwowany i błagał nas, byśmy go przenocowały, bo uciekł przed Olgą, która jest u niego w mieszkaniu, zlitowałyśmy się nad nim. Ulokowałyśmy go w moim pokoju, a ja przeniosłam się na łóżko przebywającego w sanatorium ojca.

Upór Andrzeja, zwłaszcza jego wiersze wywarły na mnie duże wrażenie. Postanowiłam pomóc mu uwolnić się od Olgi. Zdecydowałam, że przede wszystkim należy wyjaśnić, czy istotnie jest ona w ciąży. Uważałam, że jeśli tak, to Andrzej powinien się z nią ożenić. Powiedziałam mu o tym i zaproponowałam, że pójdę z nimi do ginekologa, by ostatecznie wyjaśnić tę sprawę. Zgodził się skwapliwie.

Olga długo nie wychodziła z gabinetu. Wreszcie zjawiła się cała we łzach i oświadczyła, że jest to ciąża pozamaciczna. Ale od tego czasu nie przyjeżdżała już więcej do Bytomia. Andrzej stał się bywalcem w naszym domu.

Rodzice bardzo go polubili, a ja zakochałam się w nim w końcu. Przychodził do nas prosto z sądu, jadał obiady i kolacje. Czuł się znakomicie, lepiej niż u swoich rodziców, którzy po powrocie z Wiednia mieli trudności z ponownym przystosowaniem się do życia w Polsce. Matka jego wpadła w depresję. Andrzej musiał jej przynosić z restauracji obiady.

Nasz ślub doprowadził ją do histerii. Małżeństwo syna z córką krawca stanowiło dla niej straszliwy mezalians. Niemniej zdawało się, że on niewiele sobie z tego robi. Dopóki mieszkaliśmy u moich rodziców, wszystko było dobrze, kiedy jednak przenieśliśmy się do swego mieszkania, otrzymanie którego załatwił nam ustosunkowany ojciec Andrzeja, zaczęły się niesnaski. Głównie dlatego, że Andrzej natychmiast po ślubie znalazł mi dobrze płatną pracę aż w Łabędach pod Gliwicami. Wracałam do domu wieczorem, gdyż powrót z pracy zajmował mi trzy godziny, śmiertelnie zmęczona i zastawałam totalny bałagan, a męża w szlafroku przed telewizorem. Nie było sensu prosić go o pomoc. Kiedy raz to uczyniłam, z wściekłością rzucił szmatą do mycia podłóg, wylewając przy tym wodę z wiadra, zadając mi w ten sposób jeszcze więcej trudu. Gdy postanowiliśmy wymalować mieszkanie, musiałam zrobić to sama, po czym on prysnął ze złością kawą na świeżo pomalowaną przeze mnie ścianę.

Był patologicznie leniwy, a przy tym myślał wyłącznie o seksie, gdy tymczasem ja wiecznie byłam znużona, gdyż sama musiałam zajmować się domem, co nie przychodziło mi zbyt łatwo. A na dodatek nieustannie mnie strofował i upokarzał, wpędzając w kompleksy i zwątpienie. Wiecznie mi wymawiał, że nie ukończyłam studiów. Cokolwiek złego czynił, zawsze tłumaczył się, że go sprowokowałam. Godziłam się z tym, przyjmowałam jego racje i przepraszałam po każdej wywołanej przez niego awanturze. Dla świętego spokoju, dla dobrej atmosfery, na której bardzo mi zależało. Tłumaczyłam jego agresję frustracją z powodu minimalnej płacy na aplikacji w sądzie, w związku z czym ciężar utrzymania domu spoczywał na moich barkach. Ponieważ miał literackie ambicje, przerwał aplikację i zatrudnił się w „Trybunie Robotniczej” w Katowicach. Obróciło się to niestety przeciwko mnie, gdyż często wracał z redakcji pijany.


Jadąc nieraz tramwajem do Katowic i przejeżdżając obok Osiedla Tysiąclecia, zazdrościłam wysiadającym na tym zachwycającym mnie nowoczesnością osiedlu, marząc by tam zamieszkać. Zdecydowałam się w końcu poprosić redakcyjną koleżankę Andrzeja, zajmującą się problemami budownictwa, o załatwienie nam mieszkania na Tysiącleciu.

Szczęśliwa byłam, gdy sprowadziliśmy się na ósme piętro do trzypokojowego M-5. Czułam się w nim jak w raju.

Rozdział 9

Kiedy Komitet Wojewódzki nakazywał jakąś akcję, wszyscy musieli pisać „produkcyjniaki”, gdyż wtedy ukazywała się ich niezliczona ilość.


Po wyjeździe Andrzeja do Wiednia z energią zajęłam się urzeczywistnieniem swojego pomysłu. Napisałam trzy teksty, wprawdzie z wielkim wysiłkiem i nakładem ogromnej ilości czasu, lecz byłam z nich zadowolona. Po wysłaniu listu z artykułami do redaktora naczelnego „Dziennika Zachodniego”, co dzień modliłam się i czekałam na odpowiedź. Nie trwało to zbyt długo. Już wkrótce zadzwoniła do mnie sekretarka i umówiła mnie na spotkanie z szefem dziennika.


Sporo wiedziałam o nim i stosunkach w gazecie, gdyż przyjaźniłam się z jedną z sąsiadek, która tam pracowała. Podekscytowana udałam się do redakcji, gdzie zostałam uprzejmie przyjęta. Sekretarka przyniosła kawę dla mnie i dla szefa, po czym on odezwał się przyjaźnie:

— Nie tak sobie panią wyobrażałem. Inteligentne kobiety na ogół nie grzeszą urodą.

— Dziękuję za komplement, lecz nie uważam się za szczególnie urodziwą — rzekłam skromnie. — Dziękuję, że zechciał się pan ze mną spotkać, gdyż pracująca w waszej gazecie moja sąsiadka, Barbara Namysł, uprzedziła mnie, że szuka pan mężczyzny. Podobno nie zamierza pan zatrudnić już żadnej kobiety więcej.

— To nie dotyczy inteligentnych kobiet. Podobają mi się przysłane przez panią teksty.

— Cieszę się.

— Nie mogę zapewnić pani wysoką pensję, dopóki nie skończy pani studiów, ale jeśli będzie pani dużo pisać, to dzięki wierszówkom zarobki pani nie będą zbyt niskie. Poza tym… Musi pani przejść przez wszystkie działy i przez pewien czas oprócz artykułów pisać również informacje dla działu miejskiego.

— Zgadzam się, oczywiście — zapewniłam skwapliwie.

— Chciałbym, żeby zaczęła pani od zaraz. Tylko prosiłbym o podpisywanie artykułów nazwiskiem panieńskim Podhorecka, bo Kamińska kojarzyłoby się z „Trybuną Robotniczą”, w której pracuje pani mąż. Chyba nie ma pani nic przeciwko temu?

— Absolutnie nie — powiedziałam ucieszona.


Wspaniale poczułam się w redakcji. Znałam już niektórych dziennikarzy, gdyż obie gazety mieściły się w „Domu Prasy”, w stołówce którego jadałam czasami obiady. Zachwycona byłam nowym środowiskiem. Znalazłam się wśród inteligentnych i kulturalnych ludzi. Z jednym w zasadzie wyjątkiem. No, może dwoma czy trzema.

W pokoju, w którym mnie posadzono, siedziała Zosia zajmująca się problematyką rolną absolwentka Wyższej Szkoły Rolniczej i piszący na tematy naukowe Adam, chociaż w redakcji nie było w zasadzie podziału na działy. Kiedy Komitet Wojewódzki nakazywał jakąś akcję, wszyscy musieli pisać „produkcyjniaki”, gdyż wtedy ukazywała się ich niezliczona ilość. Zosia była prawdopodobnie „dwuetatówką” (tak określano współpracujących z bezpieką) i zagorzałą komunistką, czego nie można było powiedzieć o Adamie. Odznaczała się wyjątkowym resentymentem do wszystkiego co piękne i wzniosłe.

Najbardziej zaprzyjaźniłam się z Olą, którą poznałam w redakcyjnej stołówce. Zupełnie nie przeszkadzało mi, że była sekretarzem organizacji partyjnej w tygodniku „Panorama”. Fakt przynależności do partii był dla mnie tak samo mało ważny jak to, że ja nie chciałam do niej należeć. Wiedziałam, że Ola też nie jest przekonaną komunistką, tylko zależy jej na lepszej jakości życia, funkcja sekretarza partii zapewniała jej materialne i prestiżowe zyski. Była publicystką polityczną. Niska i niezbyt urodziwa nadrabiała te braki niebotycznie wysokimi obcasami, mocnym makijażem, wypielęgnowanymi, długimi włosami i atrakcyjnym ubiorem.

Przyjaźniłam się z Olą chyba też trochę z wyrachowania. Jako osoba bezpartyjna, chodząca w niedzielę z dzieckiem do kościoła, stanowiłam nieco podejrzany element. Ta przyjaźń miała mnie uwiarygodnić w oczach partii.

Ola potrafiła zdobyć moje zaufanie i zaskarbić sympatię. Umiała wyciągnąć ode mnie najintymniejsze zwierzenia, gdyż byłam przekonana, że ona z pewnością mi nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie zawsze weźmie w obronę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Lubiła mnie niewątpliwe, co stanowiło u niej rzadkość. Twierdziła, że ludzie nudzą ją lub irytują. Mnie jednak uznawała za interesującą, atrakcyjną i inteligentną. Tak samo zresztą jak i ja ją odbierałam. Wiedziałam przy tym, że chociaż była pnącą się bezwzględnie do góry karierowiczką, to jednak starała się nie szkodzić bliźnim. Niemniej nawet w rozmowach z nią nabierałam wody w usta, gdy rozmowa schodziła na sprawy polityczne.


Tymczasem Andrzej namawiał mnie w listach, bym go odwiedziła. Prosił o przywiezienie zapasu żywności i trunków. Złożyłam podanie o paszport, lecz niestety otrzymałam odmowę. Ola doradziła mi, bym udała się do szefa bezpieki:

— Nie zatrzymuj się, broń Boże, na portierni, tylko pewnym krokiem od razu wejdź na górę, bo inaczej nie zostaniesz do niego dopuszczona. I nie wchodź przez sekretariat, ale bezpośrednio z korytarza do jego pokoju. Z łatwością znajdziesz to drugie wejście. Znajduje się obok sekretariatu.

Uczyniłam tak, jak mi doradziła. Zdawało mi się, że zaskoczyłam pułkownika w jego gabinecie, nie domyślałam się, że Ola go uprzedziła. Nie był to człowiek o zbyt sympatycznej powierzchowności. Wyjaśniłam w czym rzecz.

— Nie rozumiem, dlaczego władze paszportowe nie mają do mnie zaufania — stwierdziłam z głupia frant. — Przecież jestem dziennikarką. Napiszę po powrocie reportaż.

Pułkownik potraktował mnie uprzejmie i obiecał dać odpowiedź w tym samym dniu.

— Musi pani jednak spełnić jeden warunek — rzekł z poważną miną — spowodować powrót męża do Polski. Mam co do tego poważne wątpliwości.

Nazajutrz odebrałam paszport i w niedługim czasie znalazłam się na wiedeńskim dworcu, gdzie powitał mnie uradowany Andrzej. Wydawał mi się zupełnie odmieniony. Miał na sobie kupione na przecenie dżinsy i oryginalną kurtkę — rzeczy o jakich w Polsce nie śmieliśmy marzyć. Lecz najważniejszy był wyraz jego twarzy. Znikło z niej wieczne niezadowolenie i zdegustowanie.

Olśniona tym, co mnie otaczało, poczułam się jak w zachodnim filmie. Wpadłam w euforię. Wszystko tu mieniło się, grało całą gamą barw. Nigdy nie przypuszczałam, że świat może być tak kolorowy. Nigdy też nie zdawałam sobie sprawy, że w Polsce jest tak szaro i ponuro. Nawet moje kolorowe sny w porównaniu z otaczającą mnie rzeczywistością okazały się smutne i bezbarwne. Już na samym wstępie ogromne wrażenie zrobiły na mnie dworcowe kioski wypełnione przeróżnymi towarami w luksusowych opakowaniach. Przyzwyczajona byłam do sklepów świecących pustkami, straszących brzydotą i szarością. To co tutaj widziałam przekraczało granice mojej ubogiej, ukształtowanej w PRL-u wyobraźni wizualnej. Tak samo nierealne wrażenie czynili na mnie otaczający mnie ludzie różnych ras, rozmawiający przeróżnymi językami.

Nigdy też nie widziałam tak luksusowego mieszkania. Ojciec Andrzeja ulokował go w służbowym mieszkaniu „Węglokoksu”, który eksportował do Austrii duże ilości węgla.

A miasto! Chodziliśmy po nim z Andrzejem po całych dniach pieszo. Wszystko było tu tak niezwykłe, zarówno zabytki jak i nowoczesność. Zawsze wydawało mi się, że nie ma w świecie piękniejszego miasta niż Kraków. Teraz uświadomiłam sobie, jak skromne było w porównaniu z Wiedniem i jak straszliwie zaniedbane. Sporo wiedziałam o tym mieście z lektury, którą podsuwała mi starsza pani bibliotekarka. Przygotowałam sobie nawet plan zwiedzania rozłożonego na cały okres pobytu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 43.97