Dwie ulice na krzyż

Bezpłatny fragment - Dwie ulice na krzyż

Wydarzyło się na Pogorzelcu


Proza współpczesna
Polski
Objętość:
155 str.
ISBN:
978-83-65236-09-8

Babcia

Aby się dostać do dworca kolejowego, trzeba było przejść pod wiaduktem. To była jedyna droga do miasta. Wojtek z trudem dotrzymywał kroku starszemu bratu i tacie. Dochodząc do wiaduktu, tata przepuścił chłopców przodem, gdyż chodnik w tym miejscu był dosyć wąski. Prawie biegiem pokonali odcinek drogi do dworca. Sam dworzec kolejowy wyglądał bardzo okazale. Mijając szerokie wejście, po prawej stronie były kasy biletowe. Każda kasa ograniczona była drewnianym płotkiem, tak aby przy okienku mogła znajdować się tylko jedna osoba. Tata podszedł do jednej z kas, by kupić bilety peronowe. Wejście do drugiej części dworca było odgrodzone dwoma kioskami, w których siedzieli bileterzy i sprawdzali czy osoba chcąca wejść ma bilet na podróż lub bilet peronowy. Wojtek z Jurkiem czekali przy wejściu, aż tata z kupionymi biletami przeprowadzi ich na drugą stronę. W głośnikach rozległ się głos spikerki, zapowiadającej przyjazd pociągu osobowego z Katowic. Szybko przeszli do części właściwej dworca, pokazując bilety i wbiegli schodami na peron drugi. Na peronie było sporo ludzi. Większość wybierała się w podróż do Wrocławia, albo jeszcze dalej. Kilka osób stało bez żadnego bagażu, to byli oczekujący na przyjezdnych. Do tej grupy zaliczali się Wojtek z Jurkiem i ich tata. Tym pociągiem miała przyjechać ich babcia. Chłopcy widzieli babcię kilka razy, nawet kiedyś byli u niej za Katowicami, gdzie mieszkała. Teraz miała zamieszkać razem z nimi. Tata nerwowo rozglądał się po peronie, uważając aby któryś z chłopaków się nie oddalił. Kobiecy głos w głośnikach, znowu zapowiedział wjazd pociągu. Wojtek trzymał się kurczowo ręki taty i wychylał w stronę, skąd miał nadjechać pociąg. Najpierw było słychać sapanie parowozu, potem pokazał się czarny dym i zza zakrętu, głośno dudniąc, na peron wjechał pociąg. Tata mocniej złapał za ręce Wojtka i Jurka. Trochę się odsunęli od krawędzi peronu i z zainteresowaniem patrzyli jak wielka lokomotywa wtacza się, ciągnąc za sobą ładne zielone wagony. Pasażerowie w oknach wyglądali swoich znajomych i członków rodziny. Co niektórzy już ich dojrzeli, bo było słychać okrzyki z obu stron i widać było jak oczekujący machali do siebie rękami.

Wojtek stał przy tacie i nie mógł oderwać wzroku od ogromnej lokomotywy. Z piskiem hamulców i stukaniem zderzaków pociąg zatrzymał się na peronie, a lokomotywa stanęła w odległości kilku metrów od chłopców. Z zainteresowaniem patrzyli jak maszynista zszedł po kilku schodkach na peron i ze szmatą w ręce przeszedł na przód maszyny. Parowóz był ogromny. Stał na czerwonych kołach większych od Wojtka. Z przodu miał dwa koła mniejsze, a po bokach z olbrzymiego kotła wychodziły jakieś rurki i zawory. Do kół doczepione były wielkie tłoki, które teraz były nieruchome. Z komina wydobywał się dym, lecz już nie taki czarny jak przed chwilą. Od spodu z zaworka buchała w równych odstępach para. Maszynista chodził wzdłuż lokomotywy, przecierał szmatą jakieś elementy i wydawał polecenia swojemu pomocnikowi, który wychylał się z kabiny. Do parowozu doczepiony był wielki wagon z węglem, który wyglądał całkiem inaczej niż inne wagony towarowe. Dopiero później, gdy Wojtek poznał kolegów z Moniuszki, dowiedział się, że ten wagon to tender. Maszyna lśniła czarną farbą i olejem. Dookoła roznosił się zapach dymu, smarów, potu kolejarzy i powietrza z innych, dalekich miast.

Tata pociągnął chłopaków za sobą, bo w drzwiach drugiego wagonu stała jego mama, a dla Wojtka i Jurka, babcia. Widząc syna Mietka z wnukami, babcia zeszła po stopniach na peron, podając im dwie walizki. Sama trzymała w ręku dużą torbę podróżną. Przywitała się z synem, a następnie zwróciła się do chłopaków. Przytulała każdego do siebie nie szczędząc pocałunków i głośno wyrażając swoje zadowolenie ze spotkania. Wojtek ukradkiem wytarł się rękawem, bo całą twarz miał oślinioną przez babcię. Tata złapał walizki i wszyscy powoli udali się do wyjścia. Babcia wypytywała chłopców o szkołę, o siostrę i młodszego brata, którzy zostali w domu. Do taty niewiele się odzywała, jakby czekała na chwilę gdy zostaną sami. Wtedy sobie porozmawiają i ustalą wszystkie szczegóły pobytu babci u nich w domu. Przed dworcem stały taksówki i do jednej z nich podeszli. Pan taksówkarz otworzył klapę bagażnika i włożył tam walizki i torbę. Babcia z chłopcami zajęli tylne siedzenie, a tata usiadł obok kierowcy. Warszawa ruszyła pod wiadukt i dalej prosto do ich domu. Wojtek z Jurkiem dumnie siedzieli przy oknach i patrzeli czy ktoś zauważy, że jadą taksówką. Lepiej by było, żeby ich jakiś kolega zobaczył, bo wtedy wszyscy uwierzą że jechali autem. Taka przejażdżka Warszawą to było coś wyjątkowego. Po kilku minutach jazdy pustymi ulicami byli pod domem. Wojtkowi spadł kamień z serca, bo na podwórku byli prawie wszyscy koledzy i już nikt nie mógł zwątpić w fakt, że jechali taksówką.

Babcia z tatą zabrali bagaże i poszli do domu, a chłopcy zostali na podwórku. Cała gromada pobiegła jeszcze za oddalającą się Warszawą, lecz ta zniknęła za zakrętem, zostawiając tylko tumany kurzu.

W mieszkaniu czekała starsza siostra Ula. Przygotowała kanapki i herbatę. Gdy babcia wycałowała małego Frania i Ulę, rozsiadła się za stołem, spojrzała na tatę i na kuchnię takim wzrokiem, jakby obejmowała w swoje władanie gospodarstwo, które jeszcze kilka dni wcześniej należało do innej kobiety. Babcia była starszą panią średniego wzrostu. Nosiła się dumnie z podniesioną głową. Była wdową po przedwojennym maszyniście kolejowym. Włosy miała długie, czarne, przeplatane siwymi pasemkami, które zawsze czesała w warkocz. Zawijała go wokół głowy jak koronę, czasami zarzucała na plecy lub z przodu na piersi. Ubierała się elegancko, zachowując przedwojenny styl. Długie spódnice i dopasowane żakiety podkreślały jej stosunek do ówczesnego świata. Była krytycznie nastawiona do wszystkiego, co współczesne. Siedząc w kuchni, sama z synem, czekała aż ten coś zagada. Tata wyjął z kredensu karafkę i dwa kieliszki. Zapach nalewki wiśniowej rozniósł się po kuchni. Babcia wzięła kieliszek i już łagodniej spojrzała na syna.

— Jak to się stało? Jak mogłeś do tego dopuścić? — zagadnęła. Tata spojrzał matce głęboko w oczy odpowiadając

— Nigdy bym nie przypuszczał, że ta sprawa przybierze taki obrót. Ludzie mi mówili, abym zwrócił uwagę na Zosię, lecz wszystko bagatelizowałem. — Przyłożył kieliszek do ust upijając nalewki, babcia zrobiła tak samo.

— Teraz mamo, musisz mi pomóc przy dzieciach. One są takie małe — tata rozkręcał rozmowę. — Będziesz u nas miała swój pokoik i całe utrzymanie. Lekarze powiedzieli, że za kilka tygodni Zosia wróci do domu, ale sama nie da rady przy czwórce dzieci — Babcia lekko podniosła głos:

— To po tym wszystkim ty chcesz jej jeszcze pomagać?

— Mamo, przecież to jest matka moich dzieci, to nieszczęśliwa kobieta, która uległa jakiemuś łobuzowi. Musimy jej pomóc powrócić do rodziny — nalegał tata. Na te wywody, babcia odpowiedziała krótko:

— Ja ciebie, ani dzieciaków nie zostawię. Możesz zawsze na mnie liczyć. — Dopiła resztę nalewki, kieliszek wstawiła do zlewu i ze szklanką herbaty, wycofała się do swojego pokoju, aby rozpakować walizki. Tata został sam w kuchni. Zapalił papierosa i rozmyślał nad sytuacją w jakiej się znalazł razem z dziećmi.

Problem pożycia taty z Zosią rozpoczął się dwa lata wcześniej. Wtedy dzieciaki były już na tyle duże, że mogły po lekcjach przebywać w szkolnej świetlicy więc Zosia postanowiła pójść do pracy. Bardzo szybko znalazła posadę sekretarki w miejscowej spółdzielni. Była pracowita i miała ambicję awansować, dlatego przykładała się do swoich obowiązków bardzo starannie. Często musiała zostawać po godzinach, co nie umknęło uwagi prezesa, który przybył do miasta wraz z rodziną z Opola. Był jeszcze młodym, dosyć przystojnym facetem i podobał się kobietom. Przez częste przebywanie razem w pracy, często sam na sam, Zosia z prezesem zbliżyli się do siebie, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wspólne posiedzenia, czasami wyjazdy sprzyjały temu, by Zosia coraz mniej czasu poświęcała swojemu mężowi i dzieciom. Miarkę przebrał fakt, gdy Zosia któregoś dnia nie wróciła do domu na noc. Była w delegacji w Gliwicach. Na następny dzień, tata nie zważając na obecność dzieci zrobił w domu wielką awanturę. Krzyczeli na siebie wypominając dawne przewinienia, trzaskali drzwiami nie zważając na to, że ich dzieci siedziały przytulone do siebie na tapczanie i płakały cicho, wystraszone co będzie z ich mamą. W pewnym momencie tata w porywach gniewu uderzył Zosię w ramię tak mocno, że straciła równowagę i przysiadła na tapczanie. Wtedy dopiero zobaczyli swoje zapłakane dzieci. Zosia przygarnęła do siebie całą czwórkę, a tata, nie wiadomo czy ze złości, czy ze wstydu, zamknął się w drugim pokoju i nie wychodził aż do rana następnego dnia. Między nimi coś się skończyło. Udawali, że wszystko jest jak dawniej, lecz Wojtek i jego rodzeństwo czuli, że coś jest nie tak. Zosia bardzo przeżywała zaistniałą sytuację. Była jakby rozdarta na dwoje, pomiędzy swoje dzieci, a mężczyznę którego chyba kochała. Jeszcze to, że Mietek ją uderzył przy dzieciach spowodowało, że załamała się psychicznie. Żyła w tej beznadziejności jeszcze kilka miesięcy, aż któregoś dnia poddała się całkowicie. Dała upust swoim odczuciom. Wczesnym rankiem wygoniła dzieci z domu, sama w koszuli nocnej, stojąc w oknie wzywała swojego ukochanego mężczyznę, wywołując tym spore zbiegowisko na ulicy. Zaprzyjaźniony sąsiad zadzwonił na milicję i pogotowie oraz zaopiekował się dzieciakami. Nim Mietek przyjechał z zakładu, dwóch sanitariuszy wyprowadziło szarpiącą się Zosię z domu i wsadzili ją do karetki pogotowia. Wojtek z rodzeństwem patrzyli jak ich mama odjechała na sygnale. Wszyscy bardzo wtedy płakali, nie rozumiejąc dlaczego ci panowie tak mocno mamę trzymali za ręce i dlaczego mama krzyczała coś o kochaniu prezesa? Po chwili wszystko ucichło i gapie rozeszli się do domów, zostawiając Wojtka z rodzeństwem na podwórku. Sąsiad Aleksander i jego żona wprowadzili dzieciaki do swojego mieszkania na parterze, gdzie wraz z ich dziećmi Jankiem, Zenkiem i Grażyną usiedli do stołu w kuchni i zjedli śniadanie. Do szkoły w tym dniu nie poszli. Po godzinie przyjechał z zakładu tata i zabrał dzieci do domu. Byli bez mamy i tylko babcia mogła im pomóc.

W tym czasie gdy tata Wojtka siedział w kuchni rozmyślając o rodzinie, a babcia układała w szafie swoją bieliznę, na podwórku chłopaki gonili za piłką, a dziewczyny w ogródku opowiadały sobie nowinki ze szkoły. Wojtek zauważył, że w tym dniu jeszcze nie było Handzlika więc postanowił szybko go przyprowadzić, bo przegrywali dzisiejszy mecz. Wszyscy wiedzieli, że Handzlik był świetnym piłkarzem i każdy chciał go mieć w swojej drużynie. Krzyknął do kolegów

— Grajcie sami, ja idę po Handzlika. — Musiał przejść tylko na drugą stronę ulicy by znaleźć się przed domkiem kolegi. Był to niewielki domek parterowy, z mieszkaniem na poddaszu. Od strony ulicy znajdował się mały ogródek z kwiatami, a na murze rosły winogrona. Na noc zamykało się okna drewnianymi okiennicami. Wojtek nacisnął przycisk dzwonka i czekał aż ktoś wyjdzie. Trwało to chwilę i nikogo nie było. Nacisnął dzwonek po raz drugi i wtedy wyszedł tata Handzlika.

— Handzlik dzisiaj nie wyjdzie, bo babcia jest bardzo chora i czekamy na doktora. Lepiej by było gdybyście nie grali dzisiaj w piłkę, bo bardzo hałasujecie. — Wojtek tylko przytaknął głową i wrócił do kolegów. Na wiadomość, że babcia Handzlika jest chora, dzieciaki rozeszły się do domów i na ulicy zapanował względny spokój. Wojtek zauważył jeszcze jak doktor Albin wchodził do małego domku.

Wieczorem babcia przygotowała dobrą kolację i cała czwórka z tatą i babcią zasiedli do stołu w dużym pokoju. Tata nakładał dzieciom na talerze makaron z serem i cukrem, a babcia postawiła duży talerz z kromkami chleba z prawdziwym masłem i pomidorami. W dzbanku była herbata. Podczas kolacji tata powiedział, że mama jest poważnie chora i będzie kilka tygodni w szpitalu. Teraz będzie babcia i wszyscy mają jej słuchać. Było trochę smutno bez mamy, ale babcia też była fajna, tym bardziej, że umiała śpiewać ładne stare piosenki.

Następnego dnia w szkole był tata Wojtka. Długo rozmawiał z dyrektorem i nauczycielkami. Po tej wizycie, pani tak jakby więcej uśmiechała się do Wojtka i często do niego podchodziła gładząc go po głowie. Wojtek nie bardzo wiedział o co w tym wszystkim chodzi, ale było to przyjemne. Chłopaki zachowywali się normalnie. Dalej gonili i lali się na przerwach, a wieczorami grali w piłkę na podwórku. Przez kilka następnych dni Handzlik nie wychodził z domu, bo chyba pomagał rodzicom przy chorej babci. Często przyjeżdżali do małego domku jacyś goście. To na pewno rodzina odwiedzała babcię Handzlika.

Wojtek jak zawsze spał w jednym pokoju z Jurkiem, pod wspólną kołdrą, ale każdy na swojej poduszce, a za ścianą w małym pokoiku teraz spała babcia. Ona do późnych godzin nocnych czytała z książeczki do nabożeństwa, a jak już zasnęła to mocno pochrapywała. Te odgłosy budziły Wojtka i potem miał kłopoty z zaśnięciem. Już prawie świtało gdy Wojtek się obudził. Głośne chrapanie babci całkowicie go wybiło ze snu. Chwilę leżał bez ruchu wsłuchując się w sapanie Jurka i odgłosy z drugiego pokoju. Nie mogąc wyleżeć, wstał i wyjrzał przez okno. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale było już szarawo i było dobrze widać mały domek Handzlika. W pierwszej chwili Wojtka zamurowało i szeroko otworzył oczy na widok jaki ujrzał. Przed małym domkiem, po ogródku chodziła babcia Handzlika. Była odświętnie ubrana w długą kwiaciastą spódnicę, miała jasną bluzkę i granatową kamizelkę. Na głowie miała zawiązaną chustkę w takie same kwiaty jak na spódnicy. Chodziła między kwiatami, czasami się schylała coś poprawiając. Podeszła do winorośli na murze i przeszła wzdłuż całego ogrodu. Wojtek stał w oknie przylepiony do szyby i nie mógł oderwać wzroku od pięknej postaci babci Handzlika. Po chwili podeszła do furtki i popatrzała na Wojtka stojącego za szybą. Ten był pewny że babcia się do niego uśmiechnęła więc też się uśmiechnął i skinął głową jakby się kłaniając. Wtedy babcia się odwróciła i przez otwartą furtkę wyszła na ulicę Cichą, powoli oddalając się od domu. Wojtek już nie położył się spać.

Gdy Jurek wstawał z łóżka zdziwił się, że brat tak wcześnie je śniadanie i może wychodzić do szkoły. Wojtek był spakowany i tylko czekał aż babcia wypuści go z domu. Wychodząc na ulicę zauważył przed domem Handzlika grupkę ludzi. Byli tam sąsiedzi i jacyś nieznajomi. Handzlik podszedł do Wojtka. Oczy miał czerwone jakby całą noc nie spał. Zwrócił się do Wojtka:

— Powiedz pani w szkole, że ja dzisiaj nie przyjdę.

— Ale co się stało? — zapytał Wojtek.

— Moja babcia wczoraj po południu umarła i teraz leży w trumnie, w sieni. — Wojtek chciał powiedzieć, że przecież dopiero co ją widział w ogródku, ale Handzlik już odszedł i zniknął w domu, gdzie rodzina żegnała się z babcią. Przez głowę przelatywały mu różne myśli. Nie wiedział czy ma powiedzieć komuś o tym co dzisiaj rano widział, czy nie. Odchodząc od domu poczuł na plecach czyjeś spojrzenie. Odwrócił się gwałtownie. W oknie ujrzał swoją babcię która się do niego uśmiechała dając tym do zrozumienia, że jest i będzie się nim opiekować. Już po chwili Wojtek o wszystkim zapomniał. Koledzy, Wiesiek, Antek i Jasiu, czekali na niego przy kinie letnim i razem udali się do szkoły. Trochę się uczyć i trochę rozrabiać.

Tak było…

Bunkier i karabin

I


W okolicach Kędzierzyna, Niemcy wybudowali dwa potężne zakłady chemiczne. Wykorzystując przymusowych robotników z całej Europy, oraz tysiące jeńców, w krótkim czasie powstały giganty przemysłowe w Blachowni i Azotach. Na początku 1945 roku miały miejsce zacięte walki o wyzwolenie. Przez okolice Kędzierzyna przetoczyła się batalia wrogich armii i tereny te zostały naszpikowane pozostałościami wojennymi. Jeszcze przez wiele lat ludność okolicznych wiosek znajdowała w lasach porzucony sprzęt jednej, jak i drugiej armii. W Koźlu Porcie znajdowało się duże składowisko złomu. Była to prawdziwa skarbnica trofeów wojennych. Czasami udawało się jakiejś grupce chłopców, nielegalnie przedostać na teren składowiska. Było wiadomo że z takiego wypadu zawsze coś ciekawego się przyniesie. Przynosiło się łuski po amunicji karabinowej, puste taśmy po nabojach, czasami jakiś bagnet czy nawet część karabinu. Hełmów wojskowych już nikt nie przynosił, bo pełno się tego walało w okolicy, a nierzadko gospodynie używały ich jako naczyń przydatnych w gospodarstwie, np. do karmienia drobiu. Dla chłopców, zbieractwo takich rzeczy było popularnym zajęciem. Mimo że była to zabawa niebezpieczna, prawie wszyscy buszowali po lasach. Penetrowali już odkryte bunkry, a często odkrywali nowe — jeszcze nieznane. Niektórzy starsi chłopcy mieli pokaźne składy gdzieś w piwnicy, czy w jakiejś szopie. Milicja czasami przeprowadzała rewizję u takiego zbieracza i zdarzało się, że zabierali spory ładunek niebezpiecznych przedmiotów, a kolekcjoner miał poważne kłopoty.


Jesienią tego roku, nastąpił wysyp grzybów w lasach. Grupka przyjaciół z koszykami, na rowerach, zjechała z ul Piotra Skargi na leśną drogę w kierunku wioski Brzeźce. Było ich czterech. Jurek, najstarszy jechał na nowym niebieskim rowerze — „Turysta”. Wszyscy mu zazdrościli, bo nie dość, że rower lśnił nowością, to miał jeszcze ręczny hamulec i przednią lampkę na dynamo. Jedynym felerem było to, że nie miał bagażnika. Tata obiecał założyć jak tylko znajdzie trochę czasu. Wyszło na to, że tata Jurka nigdy nie miał czasu, bo rower Jurka nigdy nie miał bagażnika. Dlatego młodszego brata musiał wozić na rurce. Pozostali chłopcy mieli rowery trochę gorsze. Antek pożyczył z młyna od Karasia, damski rower, na którym jeździła do szkoły jego córka, Kryśka. Wiesiek też miał stare, zardzewiałe koło, które się uchowało na strychu. Rower ten był schowany za stertą desek i tylko dlatego nie wpadł w ręce wyzwolicielom, więc dzisiaj jechał na nim Wiesiek, a nie jakiś „malczik” z za wschodniej granicy. Wojtek, jak zwykle był poszkodowany, bo jechał na małym rowerku dziecinnym i musiał dwa razy szybciej pedałować niż wszyscy. Mieli swoje znane miejsca na grzyby i potrafili uzbierać pełne koszyki podgrzybków, koźlaków a nawet prawdziwków. Po krótkiej chwili minęli „Domek Baby Jagi” — był to poniemiecki betonowy schron strzelniczy w kształcie małego domku. Po przejechaniu jeszcze 200 m skręcili gwałtownie w lewą stronę i już wąską ścieżką posuwali się w głąb lasu. Tutaj drzewa były większe, a i las po obu stronach ścieżki był gęściejszy i mniej uczęszczany. Chłopcy posuwali się wolno, czasami trzeba było rowery prowadzić, bo krzaki coraz bardziej zarastały mało uczęszczaną ścieżkę. Lecz szli pewnym krokiem, doskonale znali to miejsce i dobrze wiedzieli jak na skróty dojść do Czterech Mostów. Po chwili było słychać odgłos przejeżdżającego pociągu. Dosyć długo stukały koła wagonów, co znaczyło że przejeżdżał długi skład towarowy. Był to znak że są już blisko. Po przejechaniu asfaltem pod mostami, znaleźli się w dużym, starym lesie. Las był mieszany, z przewagą wysokich starych sosen. Rosło tam też dużo drzew liściastych i różnych krzewów. Było to ich miejsce na grzyby. Chłopcy pozostawili swoje rowery na skraju i weszli w głąb lasu. Lekko się rozeszli, ale tylko na tyle, aby móc się widzieć. Grzybów było trochę mniej niż przypuszczali, więc posuwali się coraz bardziej w głąb. Gdzieniegdzie było widać omszałe mury strzelnic zarośniętych krzakami. Trzeba było uważnie patrzeć pod nogi, nie tylko w poszukiwaniu grzybów, lecz także aby nie wejść na jakiś metalowy przedmiot. Często spod ściółki wystawało coś zardzewiałego o różnych kształtach. Jakieś resztki uzbrojenia czy konstrukcji żelaznych.

Wojtek posuwał się powoli, ostrożnie odchylając gałęzie i wypatrywał w trawie znanego kształtu brązowego łepka. Miał już w swoim koszyczku, kilka podgrzybków, a pod brzózką znalazł trzy dorodne prawdziwki. Lecz to wszystko było niewiele. Jurek od czasu, do czasu wołał każdego z osobna, aby się za bardzo nie rozdzielili. Wojtek zbliżył się do kępy krzaków, która rosła na lekkim wzniesieniu. Dostęp tam był mocno utrudniony z powodu gęstwiny ostrężyn. Wiedział, że w takie miejsca nikt nie chce się przedzierać, więc postanowił to wzniesienie dokładnie przeszukać. Miał nadzieję że właśnie tam znajdzie dużo grzybów. Rozchylał gałęzie, lecz nie uniknął zadrapań przez ostre kolce krzaków jeżyny. Z wielkim trudem przebrnął przez gąszcz i znalazł się na maleńkiej polance. Była to przestrzeń mniej więcej 6 na 6 m, porośnięta słabą trawą, ograniczona gęstymi zaroślami tak, że z zewnątrz był to teren niewidoczny. Grzyba tam nie było żadnego, a podłoże wydało się Wojtkowi bardzo równe jak na teren w lesie. Głośno zawołał Jurka. Jurek się zaniepokoił, bo Wojtek zniknął z pola widzenia.

— Co się stało? Gdzie jesteś?!

— Tutaj, za krzakami, tutaj! — wołał Wojtek i już po chwili cała pozostała trójka przedzierała się przez zarośla na polankę. Jurek z Antkiem dokładnie obejrzeli teren, bo było coś dziwnego w tym pagórku. Antek podniósł kawał suchej gałęzi i zaczął grzebać w ziemi. Darń w tym miejscu była dosyć płytka, może na 8—10 cm.

— Chłopaki, patrzcie, — zawołał Antek, — ta trawa rośnie na betonie. — Wszyscy zaczęli odgarniać cienką warstwę ziemi z trawą i pod spodem odkryli betonową płytę, która zajmowała teren całej polanki. Wojtkowi krew uderzyła do głowy. Jak nic, to musi być bunkier. Chłopaki gorączkowo odsłaniali betonową płytę, która przykrywała tajemniczy obiekt. W takim bunkrze na pewno są jakieś skarby. Przecież żołnierze mieli na wyposażeniu karabiny, granaty, bagnety, — to wszystko mogło się znajdować w zasięgu ręki. Może nawet jakąś radiostacja, albo coś jeszcze bardziej cennego. Wyobraźnia Wojtka osiągnęła szczytu. Jurek, jako że był najstarszy, miał już prawie 14 lat, szybko się zreflektował i powstrzymał chłopaków przed dalszym odsłanianiem betonu.

— Lepiej będzie jak bunkier pozostanie niewidoczny, nie wiadomo co w nim jest. Może ktoś przyjść i wszystko przepadnie. — Chłopcy odsunęli się trochę na skraj polanki i zaczęli się naradzać co dalej robić.

— Najpierw musimy znaleźć wejście — tłumaczył Jurek, — a potem się zobaczy. Obowiązuje ścisła tajemnica. Nikomu ani słowa, nawet kumplom z ulicy. — Wszyscy słuchali, kiwali głowami, że niby wszystko jest jasne. Wojtek myślał: " — Jak to nikomu nic nie mówić? To nawet się nie pochwalimy? Trudno to będzie utrzymać w tajemnicy.”

— No chłopaki, do roboty. — zarządził Jurek — Szukamy wejścia, albo jakaś klapa, albo jakaś dziura, coś musi być. — Antek pochylił się pod krzakiem leszczyny i na czworaka, przeszukiwał okolice betonowej płyty. Pozostali chłopcy zrobili tak samo, każdy z innego boku. Dokładnie odsuwali gałęzie zasłaniające krawędzie bunkra. Patykami grzebali w poszyciu, z nadzieją że natrafią na jakieś wejście. W pewnym momencie Jurek zawołał:

— Coś mam! Chodźcie tutaj wszyscy, bo chyba coś znalazłem! Wiesiek z Antkiem w momencie znaleźli się przy Jurku, a i Wojtek też podskoczył do miejsca gdzie coś było. Jurek patykiem odgarniał darń z ziemią w samym rogu bunkra i odsłonił metalową klapę, przylegającą do betonu. Tak, to musiał być właz do bunkra. Chłopcy w podnieceniu chcieli szybko unieść klapę, aby zobaczyć co jest w samym środku. Na pewno są tam te wszystkie rzeczy o których każdy z nich marzył. Metalowa klapa była dosyć mocno zardzewiała, lecz bardzo dokładnie przylegała do betonu i była dosyć duża jak na czterech chłopców. Tym bardziej, że nie było za co złapać aby ją podnieść. Próbowali różnych sposobów, podkładali patyki, które się zaraz łamały, bo były za cienkie, grube nie wchodziły, próbowali sami rękami unieść klapę, lecz to nie dawało rezultatu. Męczyli się dobrą godzinę, w końcu Wojtek oświadczył, że już nie będzie się szarpał z tym żelastwem, bo sami tego nigdy nie otworzą. Naradzali się krótką chwile i postanowili wracać. Zamaskowali odkryte części betonu, pozasłaniali gałęziami miejsca przez które wchodzili na polankę i w milczeniu pojechali w stronę domu. Jurek już obmyślił plan, jak otworzyć bunkier, ale zachował to dla siebie. Postanowił działać następnego dnia i przygotować się dobrze do zadania jakie ich czekało.


II


Po obiedzie, cała gromada zabawiała się w ogródkach na Krasińskiego. Chłopcy zalecali się do dziewcząt, a te udawały że nic, a nic nie są zainteresowane zalotami. Rozlegały się śmiechy i przekomarzania. Było wesoło. Jurek nie uczestniczył w tej zabawie. Jego sąsiadem z parteru był trochę starszy Konrad. Miał już 16 lat, chodził do szkoły zawodowej i w ogóle był fajnym kolegą. Dla młodszych chłopców taki sąsiad był przykładem, jak trzeba się ubierać, jak chodzić, czy jak się wysławiać. Cieszył się ogólną sympatią. Jurek siedział na ławce przed domem i czekał aż Konrad przyjdzie z pracy, bo w tym dniu miał na kolei praktyki. Długo nie czekał, już po szesnastej usłyszał za domem kroki. Konrad wszedł na podwórko i z uśmiechem przywitał się z kolegą.

— Co tak siedzisz sam? Ojciec cię wygonił z domu? — zakpił. Jurek poważnie skinął głową pokazując na ławkę.

— Jest taka sprawa, tylko musisz przyrzec że zachowasz tajemnicę.

— No dobra, mów o co chodzi. — Jurek trochę się wahał, ale po chwili powiedział w czym rzecz:

— Chyba odkryliśmy w lesie jakiś bunkier. Nie możemy go otworzyć i potrzebujemy twojej pomocy. — Ten spokojnie wypytywał gdzie ten bunkier się znajduje i jak wygląda.

Po krótkiej rozmowie stwierdził że pójdą jutro do południa, ale muszą zachować dyskrecję. Obiecał też że weźmie ze sobą narzędzia do otwarcia włazu. Chłopcy podali sobie ręce i Konrad wszedł do domu, a Jurek dołączył do bawiących się dzieciaków. Właściwie mógł też iść do domu, ale w ogródku była siostra Antka — Lucyna i to ona spowodowała, że do domu wrócił dopiero wieczorem, jak już się ściemniało. Jego rodzina mieszkała na pierwszym piętrze. Jurek zajmował środkowy pokój razem z Wojtkiem.

Jak co dzień, po kolacji musieli się dobrze umyć, bo czasami ojciec jak sobie wypił, to wchodził do pokoju i brał się za wychowywanie chłopaków. Polegało to na tym, że sprawdzał czy mają umyte nogi i przeglądał szkolne zeszyty. Chyba tam niewiele widział, ale zawsze miał jakieś uwagi i groził pasem. Musiała interweniować babcia, bo jeszcze tylko babci był posłuszny.

Tego wieczoru na szczęście tata siedział w pokoju i z uchem przylepionym do radia Pionier, słuchał ulubionej stacji. Coś tam bulgotało, coś trzeszczało, ale można było wyłapać poszczególne zdania. Wtedy jeszcze chłopaków te sprawy nie interesowały. Wtedy mieli poważniejszy problem. Gdy już leżeli na tapczanie, pod jedną kołdrą, ale każdy na swojej poduszce, Jurek zdradził Wojtkowi plan na następny dzień. Wojtek miał obawy czy Konrad dotrzyma słowa i czy nie zdradzi ich tajemnicy. Jeszcze chwilę rozmawiali, potem już tylko nasłuchiwali odgłosów parowozu, który pracował na stacji, kompletując składy pociągów. Było wyraźnie słychać posapywanie lokomotywy i stuk zaczepianych wagonów, co znaczyło, że jutro będzie ładna pogoda. To się zawsze sprawdzało.

Umówili się wszyscy, że spotkają się za szkołą po lekcjach o godzinie trzynastej. Tylko Konrad musiał coś wymyślić aby się urwać ze szkoły. Chwilę czekali i kilka minut po trzynastej, całą grupą weszli na znaną już drogę w stronę domku Baby Jagi. Gdy byli w lesie, Konrad wyjął zza pazuchy solidny łom, czyli normalną brechę i młotek.

— To powinno wystarczyć do otwarcia bunkra — stwierdził. W chłopaków wstąpiła nowa energia i szybko zagłębiali się w las. Tym razem rowery zostawili w domach, bo mogłyby przeszkadzać gdyby musieli uciekać. Prawie nic nie mówiąc, cała grupa dotarła do kępy krzaków za którą spodziewali się znaleźć poniemiecki skarb. Najpierw dokładnie rozejrzeli się po okolicy, czy nikt ich nie śledzi. Następnie pojedynczo przeciskali się przez gęstwinę na polankę, do włazu bunkra. Gdy już wszyscy znaleźli się na miejscu i gdy stwierdzili, że nikogo po nich tam nie było, Konrad z Jurkiem przystąpili do odsłaniania metalowej pokrywy włazu. Odgarnęli całą darń i ziemię. Klapa, tak jak wcześniej, mocno przylegała do betonu. Konrad próbował wbić łom pod blachę, ale mu się to nie udawało. Próbował z różnych stron. Cała gromadka z zapartym tchem śledziła jego ruchy.

— Wbij brechę młotkiem, podpowiadał Antek.

— Może weź z drugiej strony, radził ktoś inny. Konrad nie zwracał uwagi na podpowiedzi i systematycznie, pobijając młotkiem łom, ukruszył kawałek betonu. Wąskie żelazo wśliznęło się pod pokrywę. Teraz należało tylko podważyć klapę włazu. Szło to bardzo opornie, lecz centymetr po centymetrze wieko się podnosiło. Wszyscy wpatrywali się w zardzewiały kawał blachy, kiedy całkowicie odskoczy od betonu i ukarze wnętrze bunkra. Gdy już klapa była na tyle podniesiona że można było włożyć w szczelinę palce, chłopcy, jak jeden mąż złapali za blachę i na przemian, raz z lewej, raz z prawej, unosili wieko. Szło to bardzo opornie, ale widać było efekty. Natrudzili się bardzo, by po kilku minutach wieko włazu całkowicie odskoczyło i ukazał się prostokątny otwór w betonie. Wejście do bunkra.

Chłopcy poczuli przykry zapach wydostający się z betonowego pomieszczenia. Konrad zarządził aby wszyscy odsunęli się od włazu na kilka minut, by w bunkrze wyrównało się powietrze. Wojtek niecierpliwie zaglądał z daleka do środka, lecz niewiele można było zobaczyć.

Konrad wyjął z kieszeni paczkę Sportów i poczęstował Antka i Jurka, bo tylko oni byli dorośli. Mieli już po 14 lat, a Konrad był już całkiem dorosły, bo miał 16. Starszyzna zapaliła po papierosie, a młodziki się tylko przyglądały. Wojtek i Wiesiek jeszcze nie palili, ale trwało to już nie długo. Konrad fantazyjnie wypuszczał dym przez nos i z politowaniem patrzał jak Antek z Jurkiem męczą się przy paleniu.

— No chłopaki, koniec palenia, trzeba zobaczyć co my tam mamy — oświadczył, gasząc niedopałek na betonie bunkra.

Chłopaki ostrożnie zbliżyli się do włazu i z ciekawością zaglądali do środka. Otwór był na tyle duży że wpadało tam dosyć światła i było widać prawie całe wnętrze, tylko w rogach był półmrok. Konrad, nachylił się nad włazem i stwierdził że do środka można wejść po metalowych prętach osadzonych w ścianie. Chciał już wchodzić do środka, lecz zatrzymał się w ostatniej chwili, słysząc mocny głos zza drzewa.

— A ty dokąd, chłopcze?! Chcesz zginąć?! — Podchodził do nich wysoki mężczyzna w mundurze leśnika. Przez ramię miał przewieszony karabin, a przez drugie skórzaną torbę. Miał groźną minę i odzywał się bardzo głośno.

— Odsuńcie się wszyscy — rozkazał. — Zaraz zobaczymy co my tam mamy? — To mówiąc, klęknął nad włazem i zajrzał do bunkra. On pierwszy patrzał na skarby wojenne. Wojtek był wściekły. Jaka to niesprawiedliwość! Oni bunkier znaleźli, pierwsi go otworzyli, a teraz jakiś facet sobie zagląda i jeszcze im rozkazuje co mają robić. Po chwili mężczyzna powstał z kolan, wyprostował się i z uśmiechem pozwolił chłopakom popatrzeć do środka.

— No, napatrzcie się, coście odkryli. — Sam zapalił papierosa i przyglądał się chłopakom, jak nachylali się nad bunkrem. Było to dosyć duże pomieszczenie, coś na kształt piwnicy. Na jednej ze ścian były umieszczone drewniane półki. Pod sufitem podwieszone były grube rury, które wychodziły z jednej ściany, i wchodziły do ściany przeciwległej. Całe pomieszczenie mogło mieć około 5m szerokości i może ze dwadzieścia długości, lecz to było niewiadome, bo przeciwległa ściana nie istniała. Było tam wielkie gruzowisko, pomieszane płyty betonowe, korzenie i piasek z cegłami.

Bunkier był pusty. W tym momencie chłopaków opuściły wszystkie emocje. Tyle wysiłku na nic. Gajowy — bo taką funkcję w tym lesie pełnił nieznajomy mężczyzna, stwierdził, że jest to kolejne pomieszczenie podziemnych magazynów. Nikt nie wie ile tych pomieszczeń jest i czy coś tam jest ukryte, bo żołnierze jak się wycofywali, to wysadzali przejścia między poszczególnymi piwnicami.

Stanowczo zabronił chłopakom wchodzić do środka.

— Nie wiadomo czy nie ma tam jakiś trujących gazów — tłumaczył gajowy. — Dobrze że was uprzedziłem w ostatniej chwili, zresztą, obserwuję was już od wczoraj. — Chłopcy byli mocno zdziwieni tym oświadczeniem. Przecież tak bardzo uważali.

Rozmawiali jeszcze chwilę i powoli gromadka ruszyła w stronę domu. Po drodze zawzięcie dyskutowali, jak to możliwe, że gajowy ich obserwował. Jurek stwierdził, że ten facet zna cały las doskonale i wie wszystko co się dzieje na jego terenie. Opowiadał, jak w zeszłe wakacje, z Romkiem i Wieśkiem wykopali ziemiankę. Dziura jeszcze nie była do końca wykopana, więc na noc przykryli ją gałęziami. Gdy przyszli na drugi dzień, to gajowy już na nich czekał i kazał całą ziemiankę zasypać, bo w przeciwnym razie pójdzie do szkoły ze skargą, że budują pułapki na sarny. No to Jurek z kumplami, całe przedpołudnie zasypywali wielką dziurę i jeszcze musieli teren wyrównać i posprzątać z połamanych gałęzi.

Chłopcy doszli do wniosku, że przed gajowym nic się nie ukryje. Do domów wrócili w minorowych nastrojach.

Dochodził wieczór. Wiesiek skręcił w Krasińskiego, a Konrad poszedł dalej w stronę Gliwickiej. Antek szedł obok Jurka, a za nimi wlókł się Wojtek. W pewnym momencie Antek złapał Jurka za rękę i odciągnął na bok. Zatrzymali się na poboczu pod wielką brzozą. Wtedy stare brzozy rosły na całej Kościuszki i na Piotra Skargi, a na całej długości Kozielskiej — piękne stare lipy. Oj! Pachniało w całej okolicy. Wojtek podszedł do stojących chłopców i zapytał dlaczego nie idą dalej, czy już są zmęczeni?

— Nie o to chodzi — odpowiedział Antek. — Muszę Wam coś powiedzieć. Tylko morda w kubeł, bo to co wam powiem to jest „najprawdziwsza prawda”. Nikt nie może o tym wiedzieć. — Jurek się mocno zainteresował i ponaglał Antka.

— No gadaj w końcu, o co chodzi. Antek przybrał poważną minę i szeptem, tak żeby nie usłyszał tego ktoś postronny, zaczął opowiadać:

— Wiecie że ja codziennie po szkole pomagam staremu Karasiowi w młynie. Trochę tam sprzątam, trzepię worki i takie różne roboty wykonuję. — Jurek się zniecierpliwił i mówi:

— No dobra, ale powiedz co chcesz nam zdradzić? — Antek rozejrzał się dookoła i przyciszonym głosem:

— Przedwczoraj wieczorem widziałem jak młynarz wrzucił karabin do wody, pod młyńskie koło. On mnie nie widział, bo stałem na strychu i obserwowałem Karasia przez szparę w deskach. Kryśka się wygadała, że Oni się szykują na wyjazd. — Jeszcze raz Antek się rozejrzał czy ktoś nie stoi w pobliżu i dodał:

— Jak będziecie chcieli, to możemy tą giwerę wyciągnąć z wody, tylko musimy się pośpieszyć, aby nie zardzewiała.

Na to wszystko Jurek uścisnął rękę Antkowi, wziął Wojtka za ramię i odchodząc powiedział:

— Antek, nic się nie martw, coś wymyślimy, ale już bez Konrada. — Weszli na swoje podwórko, a Antek przeszedł do końca ulicy i przecinając łąkę wszedł między ogródki na ul Starą, gdzie mieszkał z bratem i starszymi siostrami. Nad Pogorzelcem zapadał wieczór. Chłopcy mieli o czym myśleć.


III


Od niefortunnego spotkania z gajowym przy nowoodkrytym bunkrze, minął cały tydzień. Chłopcy znikali z podwórka i nikt nie wiedział gdzie przebywają. Jurek całą gromadkę wyprowadził nad rzekę i tam przesiadywali przy wodospadzie. O tej porze roku, już mało kto tam przychodził, bo pod koniec września pogoda nie sprzyjała kąpieli w rzece. Co innego w lecie. Sezon rozpoczynał się już na początku czerwca i mieszkańcy Pogorzelca coraz częściej odwiedzali swoje ulubione miejsca.. Każda grupa miała swój rejon. Rozpoczynało się od Kolejówki pod mostem, dalej z biegiem rzeki, Łąka przy boisku, potem Wanna, miejsce bardzo niebezpieczne i głębokie, dalej Wodospad chyba najbardziej ulubione miejsce, potem się mówiło u Ajera i wreszcie u Bika. Dalej rzeka płynęła przez łąki w stronę Koźla, gdzie szeroko się rozlewała i wpadała do Odry. W czerwcu jeszcze się chodziło do szkoły, co wcale nie przeszkadzało, aby się spotykać na Wodospadzie.

Wojtek w tych dniach miał już mało lekcji więc często zajmował miejsce na betonowej płycie na brzegu. Szybko pojawiali się chłopcy z kolejówki, cała Moniuszki, oraz ci którym nie zależało na szkole, a była to zdecydowana większość. Aby dojść do wodospadu, należało na wysokości ul Moniuszki, zejść na dół z jezdni i między polami, miedzą, przejść do samej rzeki. W tym miejscu rzeka się rozgałęziała na wąską Młynówkę i skręcając w prawo woda przepływała przez „wodospad” tworząc na dole mocne kłębowisko i wiry, by po chwili leniwie płynąć dalej, do Odry. Sam wodospad to była wybudowana, betonowa zastawa, składająca się z kilku stopni, aby spiętrzyć wodę dla młyna. Przed wodospadem było doskonałe miejsce do kąpieli, dlatego że woda była podniesiona i było dosyć głęboko, więc można było skakać na główkę. Chłopcy uwielbiali to robić, zwłaszcza gdy na brzegu opalały się dziewczyny. Wtedy skakali do wody, popisując się swoimi umiejętnościami. Zawsze skakało się na główkę, nigdy na nogi, bo to był obciach. Bardziej odważni i wysportowani skakali z rozbiegu z przewrotką, tylko trzeba było uważać aby się mocno wybić, bo gdy się spadło na plecy, to nie dość że woda pryskała na brzeg, ale wstyd było pokazywać się z czerwonymi plecami. Na kocach siedziały grupki — chłopcy z dziewczynami. Adela ze swoja gitarą w otoczeniu chłopaków śpiewała o żeglarzu który marzył we śnie, lub o pszczółce co składa na ustach miód… Na drugim kocu Irka z Anielą w towarzystwie Jurka i Wojtka zapalały swoje pierwsze papierosy. Jeszcze dalej Edek z Heńkiem rozprawiają o rybkach, bo dzień wcześniej Staszkowi rozmnożyły się gupiki. Miał ich całe mnóstwo i rozdawał każdemu, kto tylko chciał. Potrafili tak siedzieć do wieczora i w domu już nie trzeba było się myć, bo prawie każdy miał ze sobą jakieś mydło by się umyć w rzece. Trwało to przez całe lato, aż do połowy września. Później spotykali się w kawiarenkach, czy na tańcach w Domu Kultury „Chemik”.

W tamto wrześniowe popołudnie, nad brzegiem rzeki, Jurek z Antkiem omawiali plan, jak wydobyć z wody karabin, który młynarz wrzucił pod koło młyńskie. Chłopaków było więcej niż zwykle, bo oprócz Wojtka i Wieśka, dołączyli Jasiu, przyjaciel Wojtka i Janek z Krasińskiego. Było ich sześciu wtajemniczonych. Wiadomo że całym szefem był Antek. On wiedział gdzie się ta giwera znajduje, a ponadto Antek chodził do zawodówki i uczył się na mechanika samochodowego, więc najbardziej ze wszystkich znał się na giwerach i innych karabinach.

— Musimy pójść w nocy, gdy wszyscy już będą spali — tłumaczył Antek. — Na teren młyna wejdziemy od tyłu, przez pole kapusty i słoneczników.

Jurek zapytał:

— Co z psem?

— O psa się nie martw, zna mnie dobrze i lubi się ze mną bawić. Ja się tym zajmę. — Antek uspakajał kolegów. Postanowili że pójdą na następny dzień. To była sobota. Po południu, jak zwykle spotkali się z kolegami, trochę pograli w piłkę, potem przeszli się po Kozielskiej aż do wiaduktu. W drodze powrotnej Jurek spotkał się z Lucyna, postał z nią przez chwile, Wojtek z Jasiem i Wieśkiem na rowerach przejechali całą Kościuszki i tak im zeszło do wieczora. Rozeszli się do domów jak każdego dnia, aby nie wzbudzić żadnych podejrzeń co do ich planów. Przed jedenastą Jurek trącił Wojtka i chłopcy cichutko wstali z łóżka. Już ubrani wysmyknęli się na schody i dalej na ulicę. Pod domem czekali już na nich Wiesiek z Jankiem. Chwilę jeszcze postali w milczeniu, gdy doszedł zdyszany Jasiu. On miał kawałek do przejścia bo mieszkał na Piotra Skargi. Całą piątką ruszyli w stronę łąki i ogródków, aby przejść ul. Starą do Kozielskiej, gdzie miał czekać Antek. Na ulicach było pusto. Wszyscy już siedzieli w domach. Na rogu ul. Sienkiewicza, minęli tylko starego Łysika, który miał trudności z dojściem do domu, bo wcześniej sprzedał cały wózek złomu i wieczór spędził w Śląskiej. Poza tym nikogo nie spotkali. Antek czekał już na umówionym miejscu. Jak wcześniej ustalili, do młyna mieli się dostać od tyłu, od wodospadu. Drogę znali na pamięć, więc szybko znaleźli się nad brzegiem Młynówki. Tutaj było już gorzej, bo nikt tam nie chodził i trawa sięgała chłopakom prawie do pasa. Lecz posuwali się, mając po prawej stronie Młynówkę. Minęli pole z kapustą i weszli między słoneczniki. Byli już na terenie młyna. Zamarli w bezruchu, gdy zaszczekał Reks, pies młynarza. To był ostry, duży kundel i mógł kogoś dotkliwie pogryźć. Antek szybko wysforował się do przodu i już po chwili powrócił z Reksem do pozostałych. Mimo że pies był przyjaźnie nastawiony, to jednak chłopcy mieli przed nim respekt. Cała gromada z Reksem na czele, cicho zbliżyła się do budynku młyna. Teraz należało przejść na zaplecze, od strony wody i zejść po skarpie do koła. Reks trochę im przeszkadzał, bo chciał się bawić z Antkiem a całą resztę uważał za swoich przyjaciół. Skakał dokoła, merdał ogonem jak by to była wspaniała zabawa a nie poważna wyprawa po giwerę. Poważna i jeszcze niebezpieczna. Na polecenie Jurka, Antek odprowadził psa i zamknął go w szopie. Teraz mieli spokój i mogli swobodnie realizować swój plan. Powoli zeszli do samej wody i po kilku krokach znaleźli się na pomoście przy kole młyńskim. Antek wskazał miejsce na skraju pomostu.

— Tutaj Karaś wrzucił karabin. — Nastąpiła chwila niepewności, jak tam wejść. Wojtek pierwszy się wyrwał:

— Ja tam wejdę, Wy tylko mnie ubezpieczajcie.

Nikt nie pomyślał wcześniej że dobrze by było zabrać ze sobą jakąś linkę do asekuracji. Jurek nie był specjalnie zadowolony z decyzji Wojtka, ale się zgodził gdy zobaczył jak tam jest wąsko.

— Idź, tylko ostrożnie. Jak stracisz grunt pod nogami, to zaraz wychodź — pouczał Jurek. Antek uspakajał:

— Nie bój się, tam jest płytko.

Wojtek szybko rozebrał się całkiem do naga, bo chciał mieć suche ubranie gdy wyjdzie z wody. Stanął na skraju niepewnie, bo nie wiedział co go czeka gdy się zanurzy. Trzeba przypomnieć że już od kilku lat koło było nie używane i woda w Młynówce prawie wcale nie płynęła, tworząc mętne bajoro. Młyn pracował na silnikach elektrycznych. Chłopak zsunął się z pomostu i zanurzył prawie do pasa, lecz nogami nie dostał do dna. Wszyscy stali na pomoście i obserwowali jak Wojtek puścił się deski, której się trzymał i wpadł do wody, która teraz sięgała mu pod szyję. Najgorsze było to, że nie miał żadnego oparcia, gdyż nogami ugrzązł po kolana w mule. Było to nieprzyjemne uczucie, bo nie wiedział czy to coś oślizłego co mu przylega do ciała, to jakieś wodne rośliny, czy może pijawki. Do tego woda była dosyć zimna i dygotał na całym ciele. Drżącym głosem odezwał się do Jurka:

— Podaj mi coś do ręki, abym się nie utopił. Na to wszystko, Jasiu odpiął swój harcerski pas i podał Wojtkowi jeden koniec, drugi trzymając mocno w ręce.

— Musisz namacać coś nogami — podpowiadał Antek. Ta giwera musi tutaj być.

Wojtek z trudem poruszał nogami w gęstym, lepkim mule. Nic nie wyczuwał. Ruchy miał ograniczone ścianą młyna i konstrukcją koła, a jeszcze pomost na którym wszyscy stali był dosyć wysoko, że nie mógł się przytrzymać rekami. Jedynym oparciem dla Wojtka, był pasek podany przez Jasia. Przeszukiwał nogami zamulone dno, centymetr po centymetrze i po kilku chwilach zaczepił o jakiś przedmiot.

— Coś mam! — wyszeptał. Chłopaki nachylili się nad Wojtkiem i z niecierpliwością czekali co zrobi dalej. Ten starał się nogą podnieść podłużny przedmiot, lecz było to utrudnione ze względu na grubą warstwę mułu. Antek zdecydował:

— Musisz to wyjąć rękami, inaczej się nie da. Pospiesz się bo w tej wodzie zamarzniesz.

Nie wiadomo co Wojtkiem kierowało. Czy chęć popisania się przed kolegami i starszym bratem, czy strach przed niebezpieczeństwem czyhającym w wodzie, czy zimno jakie mu dokuczało? Ku zdziwieniu całej gromady, Wojtek puścił pasek i gwałtownie zanurzył się pod wodą. Nie było go widać przez chwilę. Wydawało się wszystkim że nie ma go bardzo długo. W rzeczywistości trwało to kilka sekund, gdy Wojtek wynurzył się z wody, podnosząc do góry wielki karabin. Był oblepiony mułem i różnymi liśćmi roślin wodnych, ale był prawdziwy. Wtedy akcja potoczyła się bardzo szybko. Chłopcy odebrali zdobycz, Jurek z Antkiem za ręce wyciągnęli Wojtka z wody i szybko, ale ostrożnie pobiegli w stronę wodospadu. Wojtek biegł na końcu, tak jak go stworzył Pan Bóg, bo był cały brudny, a jego ubranie trzymał Jasiu. Po chwili zatrzymali się przy wodospadzie. Byli na swoim terenie. W razie jakiegoś niebezpieczeństwa, umieli przejść po betonowej krawędzi na drugą stronę, a potem okrężną drogą do domu. Lecz nie było takiej potrzeby. Wszyscy wpatrywali się w karabin. Jurek położył zdobycz na płycie, na której tak wszyscy lubili się opalać, a Wojtkowi kazał jeszcze raz wejść do wody i się trochę obmyć. Już w miarę czysty, ale jeszcze mokry Wojtek wciągnął na siebie suche ubranie. Teraz poczuł się bardzo ważny. Muszą wszyscy docenić jego poświęcenie. Ale uwaga chłopców była skupiona na Jurku i Antku, bo oni w wodzie myli karabin. Po chwili położyli zdobycz na płycie i z podziwem patrzeli na piękną drewnianą kolbę i długą lufę. U nasady lufy można było zobaczyć napis i jakieś znaki. Antek wziął karabin do ręki i pokazał chłopcom jak się wysuwa zamek i gdzie się wkłada naboje. W świetle księżyca było widać że ta giwera na lufie przy zamku miała napis „MAUSER”. Tak nazywał się ich karabin. Gdy już ochłonęli i obejrzeli giwerę z wszystkich stron, powstał problem jak zdobycz zanieść niepostrzeżenie do domu i gdzie to ukryć? Wszyscy skierowali wzrok na Jurka z nadzieją że jak zwykle coś wymyśli.


IV


Jurek zdjął koszulę i owinął lufę karabinu, bo materiału było za mało, by owinąć cały. Z zawiniątka wystawała piękna drewniana kolba. W drodze powrotnej chłopcy rozdzielili się na dwie grupy. Wojtek z Jasiem poszli przodem jako straż, Jurek z Antkiem przyczajeni dyskretnie posuwali się w stronę domu. Uważali aby nikogo nie spotkać, gdyż spotkanie z kimkolwiek byłoby katastrofą. W domu, zawiniątko z giwerą Jurek zaniósł na strych, gdzie wcześniej przygotował schowek za belką dachową. Wsunął karabin do szczeliny między belkę a dachówki, w taki sposób że z dołu był całkiem niewidoczny. Po całej eskapadzie chłopcy się rozeszli. Następnego dnia nie musieli iść do szkoły bo była niedziela, ale też nie mogli spać dłużej bo babcia budziła do kościoła. Z oporami zwlekli się ze swojego tapczanu i po śniadaniu, odświętnie ubrani poszli do miasta. Przed kościołem czekali już Jasiu i Antek, więc zamiast przykładnie uczestniczyć we mszy, to przysiedli na cmentarzu za kaplicą i przegadali prawie godzinę. Postanowili że na razie nic z karabinem nie będą robić. Niech leży bezpiecznie w skrytce, może się przydać w zimie na jakieś polowanie. Tylko trzeba będzie zdobyć jakieś naboje. W drodze do domu Wojtek próbował odpowiedzieć sobie na pytanie: Co ma powiedzieć babci, że nie byli na mszy. Musi skłamać. To nic takiego, przecież już nieraz kłamał, ale co ma powiedzieć księdzu na spowiedzi? Przecież ksiądz to nie to samo co babcia. Ksiądz to taki zastępca Pana Boga który wszystko widzi. Na czole Wojtka pojawiły się drobne krople potu. Myśli nie dawały mu spokoju. Przecież wyraźnie III przykazanie mówi — „Pamiętaj abyś dzień święty święcił”, a oni co? — święcili za cmentarną kaplicą? Wojtek był coraz bardziej niespokojny. Jak babci powie że byli na mszy, to znaczy że będą kłamać. A przykazanie mówi — „Nie mów fałszywego świadectwa…” Które to przykazanie? Chłopak musiał szybko powtórzyć wszystkie przykazania w pamięci i doszedł do ósmego, tego które zakazuje kłamać. Powtórka z religii jeszcze bardziej zaniepokoiła Wojtka i myśl, czy postępują dobrze, dręczyła go do samego domu. Gdy wchodzili na podwórko, Jurek się zatrzymał i tak jakby przeczuwał rozterki brata, przykazał mu, aby się nic nie odzywał. Jak babcia będzie pytać o kościół, to już on wszystko wyjaśni. Na te słowa Wojtkowi spadł kamień z serca. Poczuł się rozgrzeszony, a tylko Jurek będzie się smażył w piekle.

Babie lato miało się ku końcowi a początek października był dosyć mokry. Prawie każdego dnia padał deszcz. Dni były coraz krótsze, a wieczory coraz zimniejsze. Trzeba było więcej przykładać się do lekcji. Dla Wojtka i Jasia nie był to duży problem, bo mieli całkiem inne zainteresowania i zajęcia. Mimo deszczowych dni, często po lekcjach, zamiast do domu to chodzili na stawy, lub jeszcze dalej, do Małego Lasku czy nad Odrę. Włóczyli się po łąkach i zagajnikach w poszukiwaniu osobliwości przyrody. W szkole nauczycielka biologii dosyć ich lubiła, bo zaopatrywali szkolny gabinet w przeróżne eksponaty. Znosili z lasu czy ze stawów jaszczurki, zaskrońce, ptasie gniazda, różne dziwne rośliny czy huby. Do najbardziej cennych okazów było gniazdo trzciniaka, które przynieśli razem z trzema trzcinami, na których było zawieszone, oraz piękne gniazdo remiza. To ostatnie znaleźli nad brzegiem Odry. Wisiało na koniuszku gałęzi nad wodą i przypominało rękawicę bokserską koloru szaro-białego. W tej samej okolicy chłopcy mieli okazję zaobserwować prawdziwego dudka. Spacerował brzegiem rzeki w poszukiwaniu robaków. Widok był wspaniały.

Tak mijał chłopakom dzień za dniem.

Trafiały się tez dni słoneczne. Wtedy chodziło się na stawy, na raki. Łapanie raków wymagało sporo umiejętności i cierpliwości. Na stawach było ich dużo, co nie znaczy że łatwo się je łapało.

Któregoś dnia umówili się w czwórkę, Wojtek, Jasiu, Wiesiek i Karlik, właśnie na połów raków. Po przejściu ul. Gliwickiej, szło się wzdłuż siatki odgradzającej ogródki działkowe, na końcu wydeptaną ścieżką dochodziło się do pierwszego, największego stawu. Stawów było kilka. Były to wyrobiska gliniane, od dawna nie eksploatowane, przez co były gęsto zarośnięte sitowiem i krzewami. Była to oaza przyrody, siedlisko ptactwa wodnego i nie tylko.

Po przybyciu na miejsce trzeba się było zachowywać bardzo cicho, by nie spłoszyć żab wylegujących się na brzegach stawów. Chłopcy się rozdzielili. Karlik z Wieśkiem poszli groblą do drugiego stawu, Wojtek z Jasiem zostali przy pierwszym. Każdy z chłopców był zaopatrzony w nuż. Wojtek miał piękny nuż zrobiony przez tatę na warsztatach w zakładach chemicznych. Był on zrobiony na wzór harcerskiej finki, a rękojeść miał z kawałka rogu jelenia. Pochwę tata uszył ze skóry odzyskanej ze starej teczki. Chłopak był bardzo dumny ze swojego noża, a wszyscy mu zazdrościli.

Już na miejscu należało się rozglądnąć za długimi drągami do zabijania żab. Gdy już takie znaleźli, cichutko i wolno szli wzdłuż brzegu bacznie wypatrując żab. Na widok chłopców żaby szybko znikały pod wodą, lecz czasami się zdarzało że któraś zlekceważyła niebezpieczeństwo i wtedy padała martwa od ciosu zadanego drągiem. Takie polowanie z reguły trwało kilkanaście minut. Gdy mieli już po cztery żaby, należało je obedrzeć ze skóry. W tym celu robiło się nacięcia na tylnych nóżkach i jednym ruchem się skórę ściągało. Tuszki żabie już bez skóry wiązało się do sznurka, a drugi koniec do patyka, coś na kształt wędki. Patyki wbijało się do ziemi przy brzegu, tak aby mięso było zanurzone w wodzie, ale nie za daleko i na odpowiedniej głębokości. Każdy miał po dwie takie wędki. Należało się zachowywać cicho i spokojnie. Gdy rak żerował na zawieszonym mięsie, można było zauważyć lekkie drgania sznurka. Od czasu, do czasu, sprawdzało się też czy rak żeruje, delikatnie podnosząc sznurek. Gdy rak był uczepiony żaby, wtedy wolno się go wyciągało na brzeg, a mięso z powrotem do wody.

W tym dniu było dosyć ciepło, więc Wojtek zostawił swoje wędki pod opieką Jasia, a sam poszedł na drugi staw. Tam rozebrał się do naga, wszedł do wody i pochylony przesuwał się wzdłuż brzegu wymacując dziury w których chroniły się raki. Gdy na takiego natrafił, wyjmował na brzeg. Często się zdarzało że rak uszczypnął Wojtka w palec, a niektóre były dosyć duże i ich uszczypnięcia były bolesne. Po takim połowie chłopcy potrafili przynieść nawet setkę raków do podziału. W tym dniu Wojtek wrócił do domu wieczorem, a w torbie miał około trzydzieści raków.

Babcia wpuściła te raki do wanny i w wodzie je płukała ze szlamu i gliny. W tym czasie na piecu w kuchni stał już duży kociołek ze słoną wodą, a domownicy szykowali się na rakową ucztę. Jak tylko woda się zagotowała, babcia brała raki do dużego durszlaka i wrzucała na gotującą się wodę. Po chwili raki wypływały na powierzchnię martwe, przybierając piękny jasnoczerwony kolor. W całym domu roznosił się zapach raków. Był to zapach przyjemny, chociaż nie wszyscy go lubili. Gdy babcia stwierdziła że raki są gotowe, durszlakiem wykładała je na miskę i stawiała na stole. Cała rodzina siadała dookoła, na talerzu były kromki chleba, a na spodkach sól. Brało się takiego czerwonego raka i odrywało odwłok, który należało rozłamać. W środku był smaczny, aromatyczny kawałek mięsa. To kładło się na chleb, lekko solą i do ust. Coś pysznego. Kto nie jadł raków, wiele stracił. Rozłupywało się też szczypce przednie. W sumie, z takiego raka nie było wiele mięsa. Więcej najadali się chłopcy chlebem, ale mówiło się że rakami. Podczas tego wieczora, Jurek okazywał Wojtkowi dużo życzliwości i był dumny z brata, bo to właśnie on nauczył go jak się łowi raki.

Jesienne wieczory sprzyjały też rozwojowi czytelnictwa. Może to się wydawać mało prawdopodobne, ale gdy w budynku na Piotra Skargi otworzono filię Miejskiej Biblioteki, chłopcy dosyć często tam zaglądali. Pani bibliotekarka znała każdego łobuza i wiedziała jaką książkę komu polecić. Najbardziej zorientowany jednak w czytelnictwie był Stefek z Krasińskiego. Był on najstarszy z rodzeństwa. Miał jeszcze dwóch braci Heńka i Janka, oraz najmłodszą siostrę. Stefek pierwszy wypożyczał właściwą książkę a koledzy musieli czekać w kolejce.

Najbardziej rozchwytywane były wszystkie części Winnetou, Karola Maya. Chyba nie było chłopaka, który by potajemnie nie płakał, gdy w ostatnim rozdziale zły bandyta zabija szlachetnego wodza Apaczów. Również niezłą popularnością cieszyły się wszystkie części przygód Tomka Wilmowskiego, opisane przez Alfreda Szklarskiego.

Można by przytaczać wiele tytułów. Najdziwniejsze jednak było to, że intensywność czytania nie miała nic wspólnego ze stopniami w szkole. Z tymi było różnie. Oprócz w-fu i przyrody, to raczej średnio.


V


Schody lekko skrzypiały pod ciężarem Jurka, gdy ten skradał się na poddasze. W ręku trzymał klucz i cicho zbliżył się do drzwi. Szybko otworzył zamek i wszedł na strych, zamykając drzwi za sobą. Uważał aby go nikt nie widział. Na dole, na klatce schodowej czekali Antek z Wojtkiem. Zbliżał się wieczór. Było jeszcze dosyć jasno. Całą okolicę pokrył pierwszy śnieg, który szybko zamieniał się w błoto i na podwórku powstawały kałuże z szarej mazi. W taką pogodę mało kto wychodził z domu. Warunki te chłopcy postanowili wykorzystać do przeniesienia swojego karabinu w inne, bardziej bezpieczne miejsce. Na poddaszu, Jurek, za zamkniętymi drzwiami zaświecił latarkę i podszedł do rogu pomieszczenia strychowego. Włożył rękę za belkę, w miejsce gdzie nie tak dawno schował karabin. Odetchnął z ulgą, gdy wyczuł pod palcami starą koszulę, którą owinął lufę. Delikatnie, aby nie robić hałasu, wyciągnął karabin i położył na podłodze. Teraz należało go jakoś schować, tak aby nikt nie widział co niesie. Zdjął z siebie kurtkę przeciwdeszczową i rozpiął spodnie. Karabin wsunął do nogawki lufą do dołu. Spodnie były na tyle obszerne, że bez trudu zapiął guziki. Karabin opierał się o but, a kolba wystawała aż do pachy. Zarzucił pelerynę, zasłaniając wystający ze spodni karabin i skierował się ku drzwiom. Poruszanie się było bardzo utrudnione. Jurek nie mógł zgiąć nogi, ani się pochylić. Karabin usztywnił jego sylwetkę, więc wyglądał tak, jakby połknął kij od miotły. Ze strychu jakoś się wysunął na sztywnej nodze, ale zejście po schodach okazało się całkiem niemożliwe. Koledzy na dole niecierpliwie spoglądali na klatkę wypatrując Jurka z karabinem. Ten stał na górze nie wiedząc jak zejść po schodach. Wreszcie wpadł na pomysł, by karabinu użyć jako kuli przy złamanej nodze. Mocno wsadził kolbę pod pachę, lufę wysunął ze spodni do podłogi i tak przy użyciu jednej sprawnej nogi, drugiej usztywnionej, schodził po schodach, po jednym stopniu. Na szczęście nikt nie wyszedł na klatkę, bo wszyscy mieszkańcy domu mieli w ten jesienny wieczór jakieś zajęcia. Mamy i babcie szykowały przetwory do słoików, dzieciaki odrabiały lekcje a ojcowie zagłębiali się w lekturze gazet. Było o czym czytać, bo rok ten obfitował w wiele ważkich wydarzeń. Telewizja zaczęła nadawać każdego dnia, Gagarin wyleciał w kosmos, w Krakowie otworzyli sztuczne lodowisko, a w jakiejś kopalni zginęło 12 górników, odbyły się wybory do sejmu, sportowcy ustanawiali co chwila nowe rekordy.

Wszystkie problemy świata, tego sprawiedliwego i tego złego, kapitalistycznego, nie obchodziły ani Jurka, ani Antka, ani Wojtka. Nawet nie obchodziły nikogo z ich paczki. Wtedy najważniejszą sprawą było przeniesienie giwery na podwórko do Antka. Powoli, schodek po schodku, Jurek zszedł na sam dół. W towarzystwie kolegów, z karabinem w spodniach, wyszedł na ulicę. Chłopcy nacisnęli czapki na uszy, bo zacinał śnieg z deszczem i było bardzo nieprzyjemnie. Posuwali się poboczem ul Kościuszki aż do końca, dalej na ukos przez łąkę do ogródków na ul. Starej i między ogródkami doszli na podwórko kamienicy w której mieszkał Antek. Do muru domu przylegało kilka szop zbitych z desek a jedna z nich była miejscem gdzie miał się znaleźć karabin. Antek wcześniej przygotował schowek w podłodze. Jedna deska była pozbawiona gwoździ i ją się wyjmowało, odsłaniając wolną przestrzeń między podłogą a ziemią. Miejsce nadawało się doskonale do schowania giwery. Wchodząc do szopy i zamykając drzwi, zostawili za sobą podmuchy zimnego wiatru i zacinające bryzgi śniegu i deszczu. Znaleźli się w przytulnym, suchym miejscu. Antek zapalił świeczkę umieszczoną na belce nad stołem, zasunął skobel i poczuli się bezpieczni. Jurek pozbył się usztywniającego karabinu, kładąc go na stole warsztatowym. Sam wykonał kilka przysiadów dla rozruszania mięśni i pobudzenia krążenia, bo noga już mu zdrętwiała. Wtedy w tej szopie, nie niepokojeni przez nikogo, mogli się dokładnie przyjrzeć karabinowi. Oprócz świeczki, Jurek jeszcze przyświecał latarką. Karabin był piękny. To nic, że w niektórych miejscach pojawiły się ślady rdzy, a lakier na kolbie nie był taki lśniący jak to się wydawało w pamiętną noc nad wodospadem. Najważniejsze, że był prawdziwy i był ich.

Antek udając że się zna, wziął karabin do ręki. Podniósł dźwignię zamka i wysunął go do tyłu. Wszyscy patrzyli co jest w środku. Naboju tam nie było. Po chwili, coś tam jeszcze majstrując, udało się Antkowi wyjąć cały zamek. Podał go Jurkowi, a sam przybliżył karabin do światła i pokazał napis wygrawerowany u nasady lufy. Chłopcy odczytali:

— Mauzer — KKW, a z boku napis — KAL 22 LANG FUR BUCHSEN.

W szopie u Antka czuli się na tyle bezpiecznie, że nie musieli się śpieszyć, a światło w środku nikogo nie dziwiło, bo często Antek, czy jego tata, coś tam majstrowali. — Musimy ten karabin rozebrać, bo jest za długi — powiedział Antek. Jurek pochylił się nad stołem, obrócił karabin w ręce.

— Daj jakiś duży śrubokręt — zwrócił się do Antka. Ten pogrzebał w drewnianej skrzynce z narzędziami i podał Jurkowi duży płaski śrubokręt w drewnianej rączce. Pod spodem były dwie śruby, które należało wykręcić.

— Jak te śruby wykręcimy, to lufa odejdzie od kolby — stwierdził Jurek. Chłopcy przytaknęli i złapali karabin za dwa końce, a Jurek próbował odkręcić pierwszą śrubę. Lecz na nic się to zdało.

— Poczekaj, nie męcz się — powiedział Antek schylając się do szafki po przeciwnej stronie. Chwile tam coś szukał i wstając podał Jurkowi butelkę z jakimś płynem, mówiąc:

— Trzeba polać śruby, aby puścił gwint. To musi pomóc.

— Co to jest? — pytał Jurek.

— To chyba jest ropa z jakimś kwasem, i służy to do odrdzewiania — wyjaśniał Antek. Po chwili jeszcze raz Jurek przyłożył się do odkręcania pierwszej śruby. Mocno naciskał, lecz bez efektów.

— Daj, teraz ja spróbuję — zagadnął Antek. Przyłożył śrubokręt do śruby i po chwili chłopcy widzieli jak ta powoli się obraca. Wojtek z Jurkiem mocno trzymali karabin, a Antek systematycznie wykręcał śruby. Po chwili dwie leżały na stole a lufa odeszła od kolby. Karabin był w dwóch częściach.

— Teraz możemy go schować za pazuchę i iść do lasu — powiedział Jurek, a Antek z Wojtkiem przybili sobie piątkę. Byli szczęśliwi.

— No dobra, na dzisiaj wystarczy tego dobrego — powiedział Antek i podniósł deskę w podłodze. W szopie było wystarczająco dużo szmat, żeby lufę i kolbę dokładnie zawinąć. Oba zawiniątka, Antek wsadził pod podłogę, położył deskę na swoje miejsce, trochę przysypał kurzem i śmieciami i mogli spokojnie iść do domu. Pożegnali się z Antkiem na podwórku i z postawionymi kołnierzami, z czapkami mocno nasuniętymi na uszy, pochyleni od wiatru, Wojtek z Jurkiem pobiegli do domu.

Tam, po ciepłej kolacji zaszyli się w pokoiku, każdy ze swoimi myślami. Jurek chciał koniecznie zdobyć kilka kulek do karabinu i to mu nie dawało spokoju. Wojtek przysunął się do rozgrzanego kafloka i z książką na kolanach przeniósł się na tratwę Hucka Finna, płynąc po szerokiej Missisipi do Nowego Orleanu.

Nie musieli się już obawiać, że ktoś znajdzie ich giwerę na strychu. Wiedzieli, że kryjówka u Antka jest bezpieczna. Tego wieczora wcześniej położyli się do spania, bo tata zapowiedział że jutro pan Prokop przywiezie węgiel i trzeba będzie te 3 tony wrzucić do piwnicy. To należało do chłopców. Pan Prokop woził węgiel od początku świata i znał wszystkich łobuzów. Nieraz zdarzało się, że śmignął batem przez plecy chłopaka, który nie zważając na niebezpieczeństwo, czepiał się furmanki. Mimo tych nieprzyjemnych kontaktów z batem pana Prokopa, lubili go wszyscy, a jeszcze bardziej jego siwego konia. Ostatnie dni listopada to czas, gdy kapusta już kisiła się w beczce w piwnicy, na półkach stały równe szeregi słoików z zaprawami i kompotami, w kącie już musiał być węgiel z deputatu, jak zabraknie to się dokupi, a wieczorami, tata, albo chłopaki spędzali czas w piwnicy rąbiąc i sztaplując drewno na rozpałkę. Wtedy najbardziej smakowały papierosy. Wojtek swoje Sporty chował za rurą kanalizacyjną pod schodami, lecz musiał często zmieniać schowek, bo Jurek, dziwnym trafem zawsze znalazł papierosy Wojtka i dobrze było jak zabrał tylko kilka, a nie cała paczkę. Z początku tata reagował paskiem na zapach papierosów u chłopców, lecz powoli się chyba przyzwyczajał, bo sam dużo palił i przestawało mu to przeszkadzać. Wojtek wyjął już ze skrzyni na strychu swoje łyżwy, bo nieuchronnie zbliżała się zima. Lodowisko było blisko i wszyscy czekali na pierwsze mrozy. Trzeba było tylko łyżwy wyczyścić ze smaru i prosić tatę aby przykręcił blaszki do obcasów. Było jeszcze trochę czasu do otwarcia lodowiska, lecz lepiej być przygotowanym Co by to było, gdyby w dniu otwarcia, Wojtek nie miał łyżew i nie mógłby się popisać swoja przekładanką i umiejętnością prowadzenia krążka. Wanda i Ewa z Moniuszki były na lodowisku prawie każdego dnia, a Wojtek wyobrażał sobie że te dwie boginie piękności patrzą tylko na niego. Jeszcze nie było lodu, a większość chłopaków trenował już hokej na sucho. Był to okres, gdy kino letnie już nie działało, a lodowisko jeszcze nie było czynne. Niektórzy chodzili na kółko plastyczne naprzeciwko lodowiska, dziewczyny na balet, a Wojtek ze swoimi kumplami włóczyli się po okolicy, wieczorami czytali książki, kurzyli cygarety w piwnicach i czekali na zimę.


VI


Wojtek zgięty w pół przedzierał się przez zarośla, grzęznąc po kolana w sypkim śniegu. Słońce nisko zwieszało się nad horyzontem, podobne do wielkiej purpurowej kuli. Z zagajnika, w stronę Wojtka wybiegło stado zajęcy, kicając powoli, tak jakby nie obawiały się myśliwego. Było ich coraz więcej i po chwili zajęły cały teren wokół Wojtka. Za zającami pojawiło się stado dzików, z wielkim odyńcem na czele. Dziki szarżowały w stronę Wojtka, z wywalonymi jęzorami, z paszczami otwartymi, w których lśniły w promieniach zachodzącego słońca wielkie białe kły. Przywódca stada, wielki odyniec, z podniesionym ogonem i rozwartą paszczą nacierał na Wojtka. Nie zważał na stadko zajęcy, na inne mniejsze dziki, na chaszcze przez które musiał się przedzierać, zbliżał się niebezpiecznie do chłopca. Ten nie mógł wydobyć nogi z sypkiego śniegu, nie mógł wykonać żadnego ruchu, bo śnieg zasypywał go już do pasa. Wojtek niecierpliwie rozglądał się za swoim karabinem. Przecież miał go przed chwilą w ręce, teraz karabin zniknął. Zobaczył go, leżącego na śniegu, ale poza zasięgiem swoich ramion i karabin oddalał się od Wojtka, jak gdyby płynąc po śniegu. Wielki dzik był już tak blisko, że chłopak poczuł jego oddech na twarzy i zobaczył wielkie przekrwione oczy wpatrzone w niego i chciał krzyknąć, lecz w tej chwili poczuł gwałtowne szarpnięcie za ramię i usłyszał znajomy głos babci.

— Wstawaj nygusie, bo znowu się spóźnisz do szkoły.

Wojtek otworzył oczy. Zrozumiał w jednej chwili że jest bezpieczny w swoim łóżku, a wielki dzik, to tylko sen. Zerwał się na nogi, dziękując Panu Bogu, że się to jemu tylko przyśniło. Idąc do szkoły, ślizgał się na butach po ubitym śniegu i rzucał śnieżkami w napotkane dziewczyny. Postanowił w tym dniu rozmówić się z Jurkiem i Antkiem co do ich karabinu. Już mu się śni ta giwera po nocach, a oni nic nie robią, aby ją wypróbować. Po lekcjach, z Jasiem i Wieśkiem, czekali przy lodowisku na kolegów. Lodowisko już od kilku dni było otwarte, lecz w godzinach od 14 do 16, było zajęte przez sekcję hokejową. Chłopcy stali przy bandzie i przyglądali się jak ich koledzy trenują na lodzie. Wtedy postanowili że też zapiszą się do klubu, wszyscy, Wojtek, Wiesiek i Jasiu. Większość chłopaków już chodziła na treningi. Kto nie miał łyżew, to trener mu wypożyczał. Długo tak nie stali, bo podeszli do nich Jurek z Antkiem.

— Musimy pogadać, co robić dalej z giwerą — zagadał Wojtek. — Zima trwa na dobre, w okolicach pełno zajęcy, a nasz karabin leży w częściach pod podłogą.

Antek przyznał mu rację i stwierdził, że wieczorem spotkają się u niego w szopie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.