E-book
7.35
drukowana A5
53.28
Czarownica

Bezpłatny fragment - Czarownica


Objętość:
304 str.
ISBN:
978-83-8104-914-6
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 53.28

Mojej ukochanej żonie

Marii

Część pierwsza

Nastanie mroku

— Priscilla Prescott, rocznik osiemdziesiąty czwarty, zamieszkała na Dalton Avenue 38/11A Chicago. — wysoki, siwy mężczyzna pochylił się nad zasłanym papierami i pomiętymi pudełkami po czekoladkach i pączkach biurkiem, celując długim i niemiłosiernie powykrzywianym, przypominającym szpon paluchem w skurczoną ze strachu, niebieskooką, rudowłosą dziewczynę, wciśniętą w stary, wyleniały ze starości fotel. — Zgadza się?

— Wszystko, proszę pana! — pisnęła przerażona dziewczyna.

Stary spojrzał na nią z politowaniem.

— Boimy się, co?

— Tak, proszę pana!

Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową. I pomyśleć, że to dziecko ścigała Inkwizycja! Dajcie spokój. Co taka dzierlatka mogła mieć na sumieniu? Raczej nie to całe podtruwanie bydła, o którym tyle trąbią. Problem polega na tym, że ci księża płacą, a skoro płacą, to raczej powinni dostać, co chcą; tak się załatwia interesy, prawda? Stary jednak opadł z powrotem na krzesło, łypnął na dziewczynę jedynym w pełni zdrowym okiem i pogrzebał w wewnętrznej kieszeni marynarki, szukając cygara i zapałek. Osiągnął połowiczny sukces. Wcisnął zakłopotany połówkę złamanego cygara do ust i zaczął klepać się po kieszeniach.

Priscilla uniosła się na fotelu, z lekką bojaźnią w ruchach, ale zdobyła się na odwagę. Dmuchnęła na wyciągnięty palec, a na jego koniuszku pojawił się drżący płomień, słabiutki, ale żywotny; wyciągnęła rękę w kierunku starca.

— Święty Boże na wysokościach! — wymamrotał stary, kiedy tylko dotarło do niego ciepło płomyczka. — Toś ty taka?

Wyraz twarzy dziewczyny, przerażonej, ale jednocześnie uśmiechniętej w nieśmiałej próbie okazania sympatii, przekonał go i pochylił się ponownie nad biurkiem, korzystając z podsuniętej pomocy. Cygaro zapaliło się niemal natychmiast, płomyk zgasł w chwilę potem.

Dziewczyna podciągnęła nogi pod siebie, a stary odchylił się na krześle i chwilę wypuszczał w spokoju kłęby dymu, rozważając coś w duchu. Potem, jakby doszedł do jakiegoś zdecydowanego wniosku, spojrzał spod oka na Priscillę i zaczął mówić, przyglądając się jej uważnie:

— Może jestem ślepy, dziecko, ale tylko na pół i wyraźnie widzę dwie rzeczy. Po pierwsze, ty cos w sobie masz, moja droga, jakkolwiek nie tak wiele, jak twierdził ten cholerny klecha. I druga sprawa, żadna z ciebie czarownica.

Nowina spadła jak bomba. Dziewczyna wyprostowała się tak nagle, jakby ktoś uderzył ją w plecy; siedział przez moment z szeroko otwartymi ustami i szybko łapała oddech. Potem jednak wyszło z niej powietrze i z powrotem opadła na oparcie fotela, jakkolwiek nie kuliła się już z przerażenia. Była już na to po prostu za bardzo zmęczona; niejedną rzecz mogłaby zresztą opowiedzieć o wydarzeniach poprzedniej nocy.

— Czarownice umawiają się z diabłami. — wymamrotała. — Ja chodzę własnymi ścieżkami.

— Co czyni z ciebie wyrzutka. — zawyrokował. — Choć w jednym jesteśmy do siebie podobni, dziecko. — wypuścił kłąb dymu prosto w sufit. — Ja jestem James Maggot, moje dziecko. Śmieszne, że akurat do mnie przyszli z tym cholernym zleceniem. Nawet niespecjalnie wierzę w Boga. Ironia losu, doprawdy.

— Co ma z tym wszystkim wspólnego Bóg? — uniosła brwi w zdumieniu. — Myślałam, że dał mi spokój już dawno temu.

— A więc już się orientujesz w całej tej błazenadzie? — Maggot uśmiechnął się prawie płomiennie.

— Pan jest Maggot. Jeśli jest pan tym Maggotem, o którym mówiła matka…

— Pewnie, że tak jest, moja droga. — przytaknął stary. — Żyję już dostatecznie długo, aby moje nazwisko w jakiś pokręcony sposób stało się znane w światku czarownic.

— Znasz jakieś czarownice? — Priscilla wychyliła się w napięciu w kierunku starca, a ten parsknął śmiechem.

— Wilka ciągnie do lasu, nawet jeśli tylko półkrwi. — powiedział z szerokim uśmiechem. — Dziecko, czy wiesz, jak łatwo można czytać z twoich myśli, nawet jeśli nie ma się po temu żadnych zdolności? Co ty w ogóle wiesz o czarownicach? No dobrze, twoja matka do nich należała. To wiemy już oboje, dzięki twojemu niewydarzonemu językowi. Sama też powiedziałaś, że czarownice zadają się z diabłami. Czy twoja matka miała z nimi coś wspólnego?

Dziewczyna zgasła na nowo, jakby była świeczką, na którą ktoś właśnie dmuchnął.

— Nie. — wymamrotała. — Mama kochała tylko tatę.

— Czas wreszcie mi powiedzieć, moje drogie dziecko, co właściwie stało się wczoraj. — Maggot powiedział to najłagodniej jak potrafił, wyczuwając, że nadszedł odpowiedni czas na wysłuchanie jej opowieści.

Ale Priscilla wcale nie była jeszcze tego tak pewna. Potwornie zmęczona, marzyła tylko o ciepłym łóżku i… innych czarownicach. Maggot doprowadził jedynie do tego, że rozpalił jej wyobraźnię i pozwolił na moment zapomnieć o zmęczeniu. Tyle, że ono wcale nie zanikało, a oczy zaczęły się jej same zamykać.

— Powiedz mi, Maggot, powiedz mi o tym wszystkim, czego jeszcze nie wiem… — poprosiła, ale głos jej słabł z każdą sylabą, a oczy zaczęły się jej same zamykać.

— Jasne, dziecko, stary Maggot opowie ci wszystko. — pokiwał głową, patrząc z uśmiechem na zasypiającą dziewczynę.

Maggot odwrócił się w kierunku okna, wypuszczając kolejne kłęby dymu w kierunku sufitu starej sutereny, którą od trzydziestu trzech lat szumnie określał mianem biura, choć poza biurkiem, fotelem, kanapą i wielką szafą nic w niej nie było. Ale to był jego dom i na samą myśl, że niedługo przyjdzie mu go opuścić, nie czuł radości. A o tym, że będzie się musiał wynieść, był przekonany od chwili, kiedy polubił tę dziewczynę.

Nie wyda jej jezuitom. Inkwizycja nie może zgasić kolejnego jasnego płomyka. Tak wiele czarownic…

Potrząsnął głową, wspominając, w ilu procesach był głównym świadkiem oskarżenia. Ile niewinnych kobiet zginęło przez niego. Teraz czas się zrehabilitować. Jedno życie — niewiele, ale zawsze coś…


Wpadli do niego trzy dni temu. Trzej jezuici, po cywilnemu. Zapewne wtajemniczeni. Wiedzieli zbyt wiele. Przede wszystkim wiedzieli, kim jest. Ilu już ich zostało? Wtedy, prawie czterdzieści lat temu, przeszkolili ich pięciu. Pozwolili poznać prawdę. Żeby wiedzieli, jak się bronić i jak rozpoznać czarną magię. Jak wystawić wiedźmę. Ilu było już na całym świecie? Nigdy nie było mu dane poznać. Maggot nauczył się prędko, że pewnych pytań zadawać nie należy. Ale potrafił sam główkować. Musiała być cała siatka takich, jak on, rozsianych po całym świecie. Nie mógł być jedynym, a z tamtej piątki żył jeszcze tylko on. Zapewne szkolenia odbywały się jeszcze nie raz, i to zapewne nie tylko tutaj, w Stanach. Choć tu, po wpadce w Salem, musieli być dużo bardziej ostrożni, niż, na przykład, we Włoszech.

Późno przyszła orientacja, że cały ten naukowy jad, jakim go karmili, miał na celu jedynie przekonanie go, że nie ściga ludzi, prawdziwych kobiet, a jedynie pomiot szatana, złe, przewrotne wiedźmy z opowiadań dla dzieci. Wierzył w to, och, jak bardzo w to wierzył…

Z konstatacją, że jest zupełnie inaczej, przyszedł kryzys wiary. Silny kryzys. Maggot był wystarczająco stary, by wierzyć, że nie przejdzie mu już aż do śmierci. Był stary, dużo za stary na tę robotę. I nie wierzył w Boga, a to przecież jest podstawą. Bez tego nie ma mowy o dobrej robocie — dobrej, a więc skazaniu i spopieleniu kolejnej niewinnej istoty. No, może nie zawsze niewinnej… Ale to jałowe rozważania. Ludzie też są dobrzy i źli. Dlaczego więc nie zamyka się w więzieniach także i dobrych ludzi, skoro czarownice ściga się wszystkie, bez względu na to, czy są dobre, czy złe?

Oczywiście, że zdawał sobie sprawę, ile jest abstrakcji w tego typu rozważaniach. Jednocześnie jednak tego typu abstrakcje pociągały go coraz bardziej i z biegiem lat to uczucie tylko się potęgowało.

Zakrawało więc na ironię, że przyszli z tą robotą właśnie do niego. Przecież nie mógł być ostatnim „młotem na czarownice”, jak pogardliwie określał siebie i sobie podobnych. A jednak wybrali jego. Starego pryka, który już się nie nadaje do żadnej roboty i dawno już powinien być na emeryturze. I tak, jak zakrawało na ironię, że właśnie jego wybrali, tak na cud zakrawało to, że robotę wykonał, i to aż za dobrze.

Ale na tym koniec. Nie dostaną dziewczyny. Nie, póki on żyje. Dzieciak niewiele wie o czarownicach. Matka dobrze ją chroniła. Niewiedza to potężna broń, choć, on sam o tym wiedział doskonale, gruntownej wiedzy także niczego odjąć nie można.

— Maggot? — powiedział ten, który wysunął się o krok przed towarzyszy. Był siwy i odważył się wpiąć koloratkę w kołnierzyk koszuli. — Ojciec Collum z Nowego Jorku.

Maggot uniósł wtedy głowę znad jakiejś gazety — nie pamiętał, ale sądził, że był to „Chicago Journal”. Czytał właśnie o schwytaniu jakiegoś anonimowego dealera narkotykowego z Kolumbii — tego był całkiem pewien. Diabli wiedzą, co go to obchodziło, zapewne nie znalazł bardziej interesującego artykułu. Może o to chodzi? Wziął robotę, bo po prostu się nudził? Nie. To zbyt proste.

Odłożył gazetę na zawalone śmieciami biurko, obrzucając przybyszów wyczekującym spojrzeniem

— No. — parsknął, popisując się swoim południowym kanadyjskim akcentem, tak bardzo znienawidzonym w Chicago.

Strzepnął popiół z cygara i ostrożnie umieścił go w popielniczce, a potem wytarł spocone dłonie o klapy marynarki.

— Gdybym miał wcześniej pojęcie, jakich dostanę gości, posprzątałbym, cholerka. — powiedział, wyciągając rękę w kierunku jezuity. Nie musiał tego robić, aby przekonać się, że ten ją zignoruje. Chciał jedynie dalej grać tępego kowboja i robił to z wdziękiem baletnicy. — Psia nora, wiem, ale cóż zrobić? Gdzieś człowiek, nawet taki stary piernik jak ja, musi się gdzieś podziać, prawda?

— Przestań, Maggot, nie ma czasu na pierniczenie. Siedzisz w Chicago trzydzieści lat, nie mylę się? — ksiądz zdjął okulary i złożył je, a potem obracał nerwowo w rękach.

Maggot wzruszył ramionami.

— Nie odpowiadaj. Ja mówię. — uprzedził go znowu ojciec Collum. — Jest tutaj. Jedna sztuka. Zakamuflowała się. Znajdziesz ją.

Zakamuflowała! Ale piękny język, przemknęło mu przez myśl. Jakaś dziewczyna, co nawet nie wie, że potrafi gadać w paru starożytnych językach i czarować. Tak na serio. Dziewczyna, która zapewne założyła rodzinę i myśli tylko o tym, co włożyć do garnka dzieciom i mężowi, w czym posłać ich do szkoły i do pracy, a umiejętności wykorzystuje jedynie do sprzątania chałupy. No… może jeszcze do podglądania sąsiadów.

Ale nie dał nic po sobie poznać. Słuchał po prostu dalej.

— Znasz procedurę. Sprowadzisz ją do nas najszybciej, jak możesz, zatrzesz ślady i tak dalej. Po co ja ci w ogóle o tym wszystkim mówię, do kurwy nędzy? A, tak, myślałem, że może trzeba ci przypomnieć. Jak sam to zgrabnie ująłeś, jesteś tylko starym piernikiem.

Był niegrzeczny. Arogancki, co najmniej. Dziwne, że wówczas nie skojarzył, że ojciec Collum po prostu dobrze się maskuje, że odstawia na jego oczach jakąś paskudna grę… Ale cóż. Nawet teraz nie potrafił jej przejrzeć. Parę kwestii jednak zdecydowanie chciałby poznać lepiej. I nic nie psuło jego humoru bardziej.

Rzucił okiem na małolatę, śpiącą w najlepsze na jego własnym, wyleniałym fotelu, wybudzając się na moment z rozmyślań. Ile ona miała… Szesnaście czy dwadzieścia lat? Wiek i tak był bez różnicy.

— Daję ci trzy dni, Maggot. I nie spieprz sprawy! — ostrzegł jezuita, kładąc już dłoń na klamce.

Nigdy nie tracili czasu. Dwa zdania i już ich nie było. Ale Maggot nie był gówniarzem do pomiatania.

— Collum! — rzucił za nim, a gdy ten się obejrzał, ciągnął: — Powiedz mi, jak to jest — obracasz jedną dupę na noc, a bezczelnie wpinasz koloratkę w kołnierzyk koszuli? Ten cały celibat — to tylko pieprzenie, co? Puste pieprzenie?

Collum zmierzył go tylko wzrokiem. Wściekłym wzrokiem, trzeba oddać Maggotowi. Ruszył zakonnika, nie ulegało najmniejszych wątpliwości. Nie chodziło zresztą o celibat, ani „obracanie” — Maggot rozsierdził go po prostu swoją ostentacyjnie arogancką postawą. I to właśnie wprawiło ojca Colluma w ledwie tłumioną wściekłość.

Sekundę potem jedynym śladem po jezuitach było głośne trzaśnięcie drzwiami. Chciał jeszcze za nimi zawołać, że są już stare i powinni bardziej je szanować, ale po namyśle doszedł do wniosku, że wiek to raczej nie jest to, co mają na uwadze.


Wieczorem przyjdą znowu. I nawet, gdyby nie wykonał zleconej roboty — a przecież wykonał ją nawet z naddatkiem, to nic, że nie własnoręcznie — scenariusz byłby ten sam. Parsknąłby śmiechem na samą myśl, że udzieliliby mu ostatniego namaszczenia. Wszystko tu zakrawało na ironię. Nawet myśl, że ten jezuita, ojciec Collum, ma na sumieniu więcej grzeszków od wszystkich tych kobiet, które w imieniu Świętej Inkwizycji posłał na stos, choć to akurat nie było niczym nowym.

Zresztą, teraz to i tak było bez znaczenia. Nic już nie jest w stanie go uratować. Dlaczego więc miałby im jeszcze ułatwiać zadanie? Przekonani są, że będzie naiwnie czekał na nagrodę, popijając whisky i paląc cygaro. Że będzie czekał na nich w swoim gabinecie, czyniąc ich robotę o tyle łatwiejszą? To da mu czas, aby coś wymyślić. Potrzebny czas. Schowa gdzieś to dziecko.

A potem niech zrobią z nim, co chcą. Nic go to nie obchodzi.

Priscilla Prescott. Ładna dziewuszka. Zapatrzył się na nią z zachwytem starca, któremu nie w głowie już cielesne igraszki. Te same rude włosy, co u matki. Ten sam ostro, jak u kota, zarysowany podbródek. Te same wystające kości policzkowe i nieco za długi nos, który zapewne spokornieje wraz z upływem czasu, zamieniając ją w piękność, jaką była swego czasu jej matka. Swego czasu? Przecież nigdy się nie zmieniła! Czy z Prissy będzie tak samo?

Westchnął. No tak, oczywiście, przecież mała jest czarownicą, dokładnie tak, jak jej rodzicielka. Zestarzeje się, a nadal będzie zjawiskowo piękna.

Tyle tylko, że jego już dawno nie będzie pośród żywych, aby mógł to oglądać. Scenariusz był stale taki sam. Od sześćdziesięciu lat taki sam.

— Zadbaj o nią, Jimmy. — usłyszał ten cudowny, błagalny głos. Kiedy się obejrzał, stała tuż przy nim.

Tak, jak ją zapamiętał, miała lekką nadwagę. Nic strasznego, te kilka kilogramów więcej nawet dodawało jej uroku. Miała na sobie, dokładnie tak, jak wczoraj wieczorem, szarozieloną bluzę z wełny, białą koszulę i ciemnoniebieskie dżinsy. Stopy bose, niby kiedy miała włożyć pantofle?

— Nikt mi poza tobą już nie został, Jimmy. Nie zawiedź mnie! — błagała, przyciskając policzek do jego ramienia. — To wszystko, co po mnie pozostało — wskazała dziewczynę, zwiniętą na jego fotelu. — Poza nią nie mam nic na tym świecie.

— Jennifer… — łzy stanęły w jego oczach. — Jenny, ja… To nie tak miało być. — wyszeptał.

Nie miał zamiaru usprawiedliwiać się, udawać, szukać wytłumaczenia. Przecież była martwa. Sam widział jej zwłoki. A jednak coś musiał powiedzieć. Choćby dla spokoju własnego sumienia, choć przecież sumienie było ostatnią rzeczą, o której posiadanie mógł siebie teraz posądzać.

— Nic nie mów, Jimmy. — rzekła, a w jej oczach także ujrzał łzy. Zachwyciło go to i zaniepokoiło. Nie pamiętał — czy czarownice mogą płakać? — Tylko o nią zadbaj, obiecaj mi to.

— Gdybyście nie próbowali uciec. — mówił dalej, owładnięty gorączką. Tyle miał do powiedzenia, a przecież tak mało czasu. — Wymyśliłbym coś, przecież mnie znasz, nie chciałem śmierci twojej, a nawet, do cholery, Davida!

— Przecież o tym wiem, Jimmy! — machnęła ręką zniecierpliwiona, a w jej ślicznych, bladoniebieskich oczach przez moment zalśniły niebezpieczne ogniki. — Ja nie mam dużo czasu, powinieneś to wiedzieć. Chcę tylko być pewna, że mogę ci powierzyć moje dziecko. Nic więcej.

— No, Jenny, tylko nie próbuj mi wmówić, że już mi nie ufasz! — warknął, ale tylko jedno spojrzenie na jej gładką buzię wystarczyło, by złagodniał. — Wiesz, wtedy, zachowałem się jak głupiec. To było dawno, nie musisz mi przypominać, mówiłaś zresztą, że nie masz do mnie żalu. Ale za to ja miałem do siebie żal. Przez te wszystkie lata! Wyobrażasz sobie?

Mieli się znowu kłócić? Mimo upływu czasu? Zdawał sobie sprawę, że to jest właśnie to, co najlepiej umieją: obrzucać się wzajemnie inwektywami. I nikt, mógł przysiąc, nie stawał z nim w szranki tak dzielnie, jak ta właśnie malutka rudowłosa kobietka, z pasją nie mniejszą od jego tupetu wyrzucająca z siebie podłe, często straszliwie krzywdzące słowa.

Tak, oboje to potrafili. Do czasu, czasu, który już teraz był tylko kolejnym bolesnym wspomnieniem, następną niemierzalną porażką w jego życiu. A co było najgorsze? No tak. Nigdy by się do tego nie przyznał na trzeźwo, ale kochali się mocniej, niż kiedykolwiek ktoś kochał kogokolwiek. Bolesna miłość, ale przez to trwalsza, niż cokolwiek innego. Żywotna, choć bezbronna i taka krucha.

— Jenny, to wszystko, to, co się wtedy wydarzyło… — jakoś nie mógł dokończyć.

— Dziecko, James, moje dziecko! — ryknęła tak głośno, że obawiał się, że obudzi dziewczynę, ale ta spała tak głęboko, że nawet młot pneumatyczny, rozbijający chodnik za ścianą, nie mógłby jej obudzić. Zresztą, skąd w ogóle mógł mieć pewność, że słyszała głos Jennifer?

Powinien ją uspokoić, tak jak tego chciała, ten cień martwej kobiety, który pojawił się tutaj w trosce o swoje maleństwo, pokonując mroczny uścisk śmierci. Ale wiedział jednocześnie, że nie otrzyma już innej szansy, aby wyjaśnić, co się wtedy stało, dlaczego rzeczy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Tylko ta jedna szansa — błagał o nią Boga, on, ateista, od kiedy tylko ujrzał ją poprzedniego wieczoru.

Żywą Jenny, nie upiora, który jakimś sposobem przybrał się w materialne ciało, tak ciepłe i pachnące, jakby wydarzenia tej nocy nie miały miejsca.

Odsunęła się od niego, ale tylko na moment, wkrótce znów była przy jego barku, obejmując go drobnymi, ciągle jeszcze dziewczęco gładkimi dłońmi. A on spoglądał w jej twarz, chłonął dawno zapomniane, jak sądził, naiwny jak dziecko, rysy twarzy. Nie można zapomnieć. To tylko poza, świadome odepchnięcie bolesnych wspomnień. Czy zresztą bolesnych? O, nie, były też radosne, tak radosne, że teraz z bólu zatykało go w piersiach. Pamiętał tamto spotkanie w księgarni — jakże różnili się wtedy od swoich współczesnych odpowiedników! Nawet ona miała teraz znacznie więcej zmarszczek, delikatnie i elegancko objawiających się w kącikach oczu.

Ktoś nazwał je „kurzymi łapkami”, zapewne po to, aby nimi wzgardzić. Niepotrzebnie, były tak pełne wdzięku.

Niewątpliwie wyczuła, że przeniknął jej naturę, wiedział o jej śmierci. Nie była jednak zaskoczona, widząc, że nie wywołało to w nim odrazy. Oczywiście, dotarła do niej wieść, że przystał do psów gończych Inkwizycji, śmiertelnego wroga czarownic, i że wiele z nich wydał na śmierć bez zmrużenia okiem. Czasem nawet zastanawiała się, czy powodowała nim zemsta, ale przecież musiał być ponad to, znała go za dobrze. Przez te wszystkie lata trudno jest nie poznać człowieka. Zwłaszcza, kiedy dzieli się z nim nie tyko łoże, ale także umysł i duszę. Tak w każdym razie mogła sądzić.

— James, ja nie chowam żadnej urazy. — powiedziała chłodno, starając się ująć to możliwie jednoznacznie. Przyszła tu w sprawie Priscilli, a nie rozgrzebywać stare dzieje. — Przeszłość nie ułożyła się tak, jak tego pragnęliśmy, trudno. Nie udało mi się zapomnieć, o to się nie kłopocz, ale znalazłam jakąś tego namiastkę.

— W ramionach Davida! — dorzucił z bolesną goryczą, ale nie odepchnął jej.

Spojrzała mu w oczy.

— Tak, w ramionach Davida! — syknęła. — Czy to zbrodnia?

Natychmiast złagodniał. Nie, oczywiście, że nie. Nie musiał tego nawet mówić — to było zbyt oczywiste, jakkolwiek nie stawało się przez to mniej bolesne. Kiedy odchodzi miłość twojego życia, i tak nie potępiasz jej, tylko siebie, jakkolwiek nie potrafisz przypomnieć sobie, na czym dokładnie polegała twoja wina. I w tym momencie następuje to sakramentalne pytanie:

— Kiedy, Jenny? — zagadnął zgnębiony. Uchwycił mocno obie jej dłonie, ustawiając ją naprzeciw siebie, aby i on mógł patrzeć jej w oczy. — Kiedy tak bardzo spieprzyłem sprawę?

— Nie musiałeś niczego pieprzyć — ucięła — wszystko było już i tak strasznie popieprzone, bez twojego udziału. Przecież wiesz.

— Gdyby tak było, nie odeszłabyś. — gorycz wypełniła jego słowa. Zapytywał sam siebie, kiedy wreszcie ustanie to samobiczowanie. Zresztą, wcale piękne słowo.

— Och przestań, tracę przy tobie cierpliwość! — jej spojrzenie uciekło gdzieś.

Czy znowu zaszkliły się jej oczy? Znowu to paskudne pytanie: czy czarownice mogą płakać?

Jennifer wcale nie zamierzała płakać. O, tak, mogłaby powiedzieć; nawet czarownice umieją płakać. Bez względu na to, jak złe i podłe są w rzeczywistości. Ból zawsze wywołuje łzy, bez względu na to, jak bezduszna istota znalazła się pod jego druzgocącym wpływem. Ale Jenny nie mogła płakać. Obchodziło ją już tylko dziecko, dla niego oszukała śmierć i była gotowa ponieść wszelkie tego konsekwencje. Nawet rozpłynięcie się w niebycie, choć wychowana na katoliczkę, zawsze wierzyła, że przecież coś tam musi być, na drugiej stronie, za granicą śmierci, jedyną granicą, którą przebyć muszą prędzej, czy później wszyscy.

— Jimmy, mój czas się kończy. Po prostu powiedz mi, czy zrobisz to, o co cię proszę. — czuła że jeszcze chwila, a naprawdę się rozszlocha, ale za nic nie chciała do tego dopuścić. — Zadbasz o nią, prawda, James? Spójrz na nią, jaka krucha i maleńka jest ta moja dziewczynka. Udała się, nie sądzisz? Powiedz mi, że zaopiekujesz się nią. Tak, jakby była twoim dzieckiem.

— Tak, udała ci się, kochanie. Wyrośnie z niej czarownica lepsza od mamusi, jeśli dane jej będzie dorosnąć. — mruknął pod nosem, wiedząc doskonale, że i tak wszystko słyszy.

— James? — zebrała się na odwagę i znowu spojrzała mu w oczy — Powiesz coś wreszcie?

— Nie mogę! — powiedział zgnębiony; teraz to on uciekał przed jej spojrzeniem. — Nie rozumiesz? Jak to powiem, znikniesz. I już nigdy nie będę mógł wyprostować tego wszystkiego… Nigdy nie powiem ci tego wszystkiego, co przez ostatnie czterdzieści lat gniotłem w sobie, a co powinnaś była usłyszeć dawno temu!

— James! — krzyknęła ostrzegawczo. — Mój czas jest już na wyczerpaniu!

— Jenny! Muszę to wiedzieć!

Przycisnęła palec do jego ust.

— David i ja mieliśmy naprawdę szczęśliwe życie. Nic nie mogłeś zrobić. Zostało po nas dziecko i tylko ono się liczy. Nic już nie naprawisz, James, nie cofniesz przeszło trzydziestu lat naszego życia!

— Tylko jedno pytanie, Jenny. — poprosił niemal z pokorą. On, ponad sześćdziesięcioletni mężczyzna, przemawiający z nutką pokory w głosie do martwej czarownicy! — Muszę wiedzieć, kiedy jeszcze wszystko można było naprawić. Kiedy jeszcze było coś do naprawienia. Przecież było nam tak dobrze razem.

Jennifer umilkła. Zamknęła oczy. Śliczne rzęsy opadły w dół, ocieniając nos, ten sam nos, z którego śmiały się wszystkie dzieci w szkole, a teraz to właśnie on stanowił najpiękniejszą część jej twarzy. Szkoła? Skąd to wspomnienie? Tak straszliwie odległe!

— Nie powinnam ci tego mówić, James. — szepnęła do jego ucha, stając na palcach, jakby była małą dziewczynką, powierzającą dorosłemu największy sekret swojego małego żywota. — Czuję, że już niedługo porozmawiamy. Będziemy mogli spędzać na rozmowie całe dnie, a nawet noce i wtedy powiesz mi to wszystko, czego dzisiaj nie dopowiedzieliśmy.

Umrę, pomyślał. Przecież to wiedział. Ale usłyszeć to teraz, to jak otrzymać wyrok śmierci; do niedawna mógł przynajmniej żywić jakąś ponurą, upiorną nadzieję, że umknie tym, którzy z łatwością chwytali młodszych, inteligentniejszych i bardziej zaradnych od niego. Spojrzał na swoje ręce, i…

Dość szybko oswoił się z myślą o swojej rychłej śmierci. Wręcz natychmiast

— Stary człowiek chyli przed tobą czoła, piękna czarownico! — powiedział nadspodziewanie wesoło. — Stary człowiek obiecuje, że ochroni dziecko pięknej czarownicy. Stary człowiek… — teraz jednak głos mu się załamał — Stary człowiek cię kocha, piękna czarownico. I nigdy nie przestanie.

Wpadła w jego ramiona i stali tak, rozpamiętując przeszłość. Każde z nich zapamiętało coś innego. Inny drobny gest, inne piękne słówko, akurat wtedy potrzebne. Inne spojrzenie, inny dotyk, inną sytuację… Wszystkie te fragmenty różnych obrazów razem tworzyły jeden, niezwykły; obraz umarłej miłości, żywej jedynie we wspomnieniach dwójki ludzi, których niegdyś łączyła.

Poczuł jeszcze jej pełne, czerwone wargi na swoich ustach. Jeszcze przez chwilę delektował się słodkim aromatem jej włosów, w które wtulał twarz. Jeszcze przez krótką chwilę czuł jej silne i ciepłe ciało w swoich ramionach. Zdążył tylko szepnąć: poczekaj na mnie i już jej nie było.

— No, stary pierniku — mruknął do siebie — jeszcze popamiętają Jamesa Maggota!

Poklepał się po brzuchu i z niejakim zdziwieniem namacał w kieszeni kamizelki srebrną zapalniczkę. Natychmiast użył zguby w celu przywrócenia do życia wygasłego już cygara. Opadł na swoje ukochane krzesło za prastarym — chyba jeszcze przedpotopowym — biurkiem i zaczął wypuszczać szary dym w kierunku sufitu.


Już nie myślał o Jennifer. Przynajmniej nie o tej, która odwiedziła go przed chwilą w jego biurze. Myśli Maggota powróciły do poprzedniego wieczora, kiedy zapukał do mieszkania Davida i Catherine Prescottów, zamieszkałych w Śródmieściu, na Dalton Avenue. Jak się spodziewał, otworzył mężczyzna, nieufnie spoglądający na stojącego tyłem do drzwi Maggota, którego pomięty prochowiec i stale obecna nad gołą głową chmurka dymu z cygara mogłaby przestraszyć niejednego.

— Pan do kogo? — głos Davida Prescotta, uprzejmy, ale jednak pełen zrozumiałego chłodu, rozległ się w ciasnym korytarzu, sprawiając, że James wreszcie się obrócił, gotów na wszystko…

Prawie na wszystko.

Na pewno nie na widok wstrząśniętej kobiety, stojącej w głębi mieszkania z mokrą ścierką w ręku.

Zauważył natychmiast, że niewiele się zmieniła w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Miła konstatacja, zważywszy, że przecież tyle czasu jej właśnie nie widział. Zawiązała włosy w kok — nigdy tak nie robiła, kiedy byli razem. Wiedziała, że wolał, jak opadały swobodnie rozpuszczone na plecy.

Wyjął cygaro z ust i stał chwilę w miejscu, medytując, od czego zacząć. Nagle uleciało gdzieś to niejasne wspomnienie, że jest tu w ściśle określonym celu — wybadać i skazać znakomicie zakamuflowaną czarownicę, jak wyraził się ojciec Collum. Teraz stał w miejscu, opuściwszy głowę, zbyt pochłonięty rozbieżnymi myślami, by powiedzieć cokolwiek. Najchętniej czmychnąłby stamtąd czym prędzej, ale takie rozwiązanie nie przyszło mu na czas do głowy.

— Czego pan chce? — spytał ostrzej David. Miał głęboki, basowy głos, dobywający się ze szczeliny w bujnej brodzie, gdzie zapewne znajdowały się usta.

Pewnie pali fajkę, pomyślał, nie wiedzieć czemu, Maggot.

Mąż Jenny wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat; ciekawe, czy wiedział, że jego żona jest o dobre dziesięć lat od niego starsza. Maggot sam by w to nie uwierzył, gdyby nie znał jej od dziecka. Miał opaloną, twarz, choć zapewne i tak byłaby ona ciemna. Na ozdobionym wydatnym garbem nosie wspierały się srebrne oprawki okularów, a ciągle jeszcze czarne, długie włosy, spięte w kucyk, spływały łagodnie na jego plecy. Pod koszulą wyraźnie rysował się już brzuszek, ale pan Prescott wcale nie sprawiał wrażenia otyłego; przeczyła temu wąska, szczupła twarz, w połowie ukryta pod zasłoną brody.

— Przepraszam, ja… — Maggot chrząknął, nie mogąc trafić na właściwe słowa. — Ja chyba… Wydaje mi się, że pomyliłem mieszkania.

Cały czas patrzył na Jenny; nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała takie piękne oczy; teraz zbladły pod wpływem zbierających się w nich łez. Powinien poczuć się zaszczycony, minęło trzydzieści lat, a ona natychmiast go rozpoznała!

Jednak wcale nie dodało mu to otuchy. Wręcz przeciwnie; zastanawiał się, czy on, stary człowiek, nie rozpłacze się nagle na progu domu kobiety, którą znał tak dawno temu.

Odwrócił się na pięcie, odzyskując równowagę. Już nigdy nie pozwoli sobie na taki wybryk! Przyszedł tu w określonym celu, a teraz odchodzi jak pies z podwiniętym ogonem. Zapomniał tylko o jednym; Jenny zawsze umiała postawić na swoim, niezależnie od tego, jak na daną sprawę zapatrywali się inni.

— Jimmy! — usłyszał jej kategoryczny krzyk i odwrócił się. Teraz ona stała w progu, tuż obok męża, promiennie się uśmiechając. Zachwyciło go, jak szybko udało się jej dojść do siebie po szoku, którego doznała na jego widok. — Niechże wujek się nie wygłupia i natychmiast wejdzie. Przygotuję kawy. Przecież nie może wujek tak sobie iść… Nie widzieliśmy się ile? Niech mi wujek przypomni! To będzie ze trzydzieści lat! Ależ ten czas leci!

Opanowało go okrutne uczucie satysfakcji. Wcale nie doszła do siebie! Skoro tak paplała, to znaczy, że próbuje ukryć zmieszanie. O, tak, pamiętał ją dobrze. Jak mógłby zapomnieć? Ubawiło go serdecznie, że oto stał się wujkiem kobiety, od której starszy był zaledwie o dziesięć lat, a dodatkowo swego czasu był jej kochankiem. No, musiał przyznać, że ma dziewczyna wyobraźnię.

— Przepraszam, kochanie. Pomyślałem sobie: „na co im taki stary dziad” i stchórzyłem. — usprawiedliwiał się James, próbując wejść w rolę dawno nie widzianego, starego przyjaciela rodziny i przyznawał z zupełnym brakiem skromności, że całkiem nieźle u to wychodzi.

Ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego oczy, wpatrzone w oczy Jenny, mówią jej całą prawdę: „Nie wiem, jak tu trafiłem, moja najdroższa, ale chcę, żebyś wiedziała, że zawsze cię kochałem i nigdy nie przestałem”.

— Co też wujek wygaduje! — zniecierpliwiła się. — Niech wujek nie stoi tak na korytarzu! — mrugnęła do niego okiem. — Zaraz zrobię kawy. — odwróciła się w kierunku męża. — David, nie stój tak. To wujek Jimmy. Wpuść go do środka i zachowuj się jak gospodarz, a nie bramkarz w dyskotece!

Nieodgadniona była twarz Davida za zasłoną brody, kiedy mijał go w przejściu. Choć uścisnął rękę „wujka Jimmy’ego”, nie powiedział ani słowa. Choć pomógł Maggotowi zdjąć prochowiec i powiesił go na wieszaku w przedpokoju, ruchy miał szorstkie i mało delikatne. Maggot czuł się trochę jak obdzierana ze skóry fretka.

Niespiesznym spojrzeniem James obrzucił mieszkanie, w którym się znalazł. Nie było biedne, jakkolwiek budynek do najdroższych w mieście nie należał. Nieźle się urządziłaś, kochanie, pomyślał. I załkał w duchu na samą myśl o potwornej sytuacji, w jakiej się znalazł.

Czyżby to Jenny była tą poszukiwaną czarownicą? A jeśli tak, będzie w stanie ją wydać? Skazać na śmierć, tylko dlatego, że jest, kim jest?

Parsknłą w duchu. Wiedzieli.

Musieli wiedzieć.

Za dużo zbiegów okoliczności — za dużo!

Chwilę potem siedzieli już w saloniku, popijając w milczeniu kawę. Maggot czuł, że rozgadałby się tylko, gdyby byli sam na sam, a David warował przy małżonce jak śliniący się brytan. Porozumiewali się tylko wzrokiem, który mógł powiedzieć wszystko, co dotyczyło uczuć i nic, co dotyczyłoby konkretów. Zadumany, Maggot nie spostrzegł, że wyraz twarzy Davida nie ulegał najmniejszej zmianie podczas całego tego wstępnego okresu.

Zastanawiał się, co skusiło Jenny do zatrzymania go i zaproszenia na kawę. Teraz siedziała sztywno, niby porcelanowa lalka; bała się poruszyć. Uśmiech nie opuszczał jej twarzy. Był sztuczny.

Prawdziwe były tylko uczucia; płonący gniew walczący z rozmarzeniem, które bezbłędnie rozpoznawał w jej oczach.

Zareagowała pod wpływem impulsu; tego był pewien. Nie chciała, żeby tak po prostu sobie poszedł. Ożywił wspomnienia, choć chyba wolałby, aby go nie rozpoznała. Teraz była wściekła na niego, że naruszył spokój jej domu, spokój, na który zapewne latami pracowała. I szczęśliwa zarazem, że może go znowu zobaczyć, po tylu latach.

— Ładnie się urządziliście, kochanie. — powiedział, z trudem dobierając słowa. Jakim cudem udaje mu się sklecić całe zdania? Gdybyż one jeszcze nie były tak słabe… Musiał się przecież kontrolować, inaczej wzruszenie całkiem odebrałoby mu mowę.

A wzrok Davida mówił wyraźnie, że czas coś powiedzieć.

— Dziękuję, wujku. — powiedziała zupełnie naturalnie. — To niesamowite! Wujek u nas! Jak się tu znalazłeś? Opowiadaj! Wszystko! Co robisz w Chicago?

Mieszkam, powiedział sobie w duchu z goryczą. Od zawsze. Tuż obok ciebie.

Głośno jednak rzekł, z wolna odzyskując siłę głosu:

— A uwierzysz, że szukałem ciebie? — uśmiechnął się ciepło. Kiedyś rozpływała się na sam widok tego uśmiechu. Teraz chyba już nie sprawiał na niej żadnego wrażenia. — Zatęskniłem nagle i… Oto jestem. To chyba wszystko.

„Łżesz, stary draniu! Łżesz, jak pies!”, mówiły jej niebieskie oczy, gorzejąc gniewem tuż nad szerokim uśmiechem czerwonych warg, obok słodkiego jak zawsze głosu.

— Nigdy nie słyszałem o żadnym „wujku Jimmy’im” — włączył się nagle siedzący obok małżonki David, chłodnym spojrzeniem taksujący tajemniczego gościa. — Mógłby pan to jakoś wytłumaczyć?

— To moja wina. — Jenny, słodka Jenny, nie dała mu dojść do głosu. — Po prostu nigdy nie przyszło mi do głowy, aby o wujku wspominać. Jimmy był… No, był przyjacielem ojca.

Aż taki stary nie jestem! Chciał zaprotestować Maggot. Wystarczyło jedno spojrzenie, by dostrzegł swoją pomyłkę. Przy nich naprawdę wyglądał, jak przedstawiciel starszego pokolenia. Jenny wyglądała na trzydziestkę, jej mąż na jakieś dziesięć lat więcej. Naprawdę jest czarownicą, przemknęło mu nagle przez myśl. Nie ma w niej chemii… Po prostu wolniej się starzeje, ot cały sekret. Nie: „wieczna młodość”, a po prostu „długa młodość”, przynajmniej jak na ludzkie standardy.

Jak w przypadku kochanej ciotki Rose.

David wbił wzrok w okno salonu. Nie chciał okazać nieuprzejmości komuś, kogo zaprosiła do domu jego żona. Jennifer pomyślała ze strachem, że czeka ją kolejna długa noc na kłótni z małżonkiem. Jeśli w ogóle mają tyle czasu… Skoro jest tu Maggot, znaczy to, że Inkwizycja trafiła na ich ślad. Kiedy już kogoś namierzą, nie ma odwrotu. Nie była to pocieszająca wiadomość i Jenny po raz pierwszy w życiu poczuła potrzebę walki o swoją rodzinę, o swój malutki świat, nawet, gdyby miała mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko, sprawić o wiele więcej bólu, niż kiedykolwiek do tej pory.

— Mamy córkę, wujku Jimmy. — powiedziała z niezauważalnym drżeniem w głosie; wiedziała, że Maggot je uchwyci, pomimo, iż minęło już tyle lat.

— Córkę, Jen… Kate? — cios był tak silny, że James ledwie oddychał, a w umyśle kotłowało mu się, jak nigdy w życiu. Mało brakowało, a zwróciłby się do szacownej pani Prescottowej per Jennifer.

— Nie, wujku, nie nazwałam jej Jenny, po mojej ukochanej mamusi! — zgromiła go spojrzeniem, więc ugryzł się w język.

Złagodniała.

— Ma na imię Priscilla. David zafascynowany jest Presleyem, no i wiesz… Samo wyszło…

Maggot poszukał sobie jakiegoś obiektu, w który mógłby wpić wzrok. Nie przystoi przecież staremu człowiekowi wpatrywać się tak intensywnie w małżonkę człowieka, który siedzi obok. Raptowna zmiana w jego twarzy pozwoliła Jenny wyczuć udrękę, przez jaką przechodził. Przez chwilę czuła się obrzydliwie, ale potem uświadomiła sobie z pełną jasnością, jakie to cele mogą sprowadzać Jamesa w jej skromne progi i drążyła dalej, bezlitośnie i bez skrupułów.

— Wiesz, nie zniosłabym, gdyby, gdyby coś się jej stało. Prissy jest wszystkim, co mi zostało na tym świecie. — mówiła, ignorując urażony wzrok męża. — Ona jest taka krucha… Taka delikatna. Byle co może ją przestraszyć i skrzywdzić.

— Krucha i delikatna! — parsknął David. — Tylko matka może coś takiego powiedzieć o córce, która o tej porze lata gdzieś po mieście!

Maggot zmusił się do obrócenia wzroku na Davida. Czy on sam mógłby być taki? Mógłby być ojcem rodziny, troszczyć się o nią i ciągle martwić się o to, gdzie też o tak późnej porze podziewa się córka, która, choć pełnoletnia, nadal przecież w oczach ojca pozostaje tą malutką dziewczynką, którą niegdyś nosił na barana i czytał bajki na dobranoc? Czy każdy ma w sobie tę moc założenia i posiadania rodziny — dbania o nią i życia tylko dla niej? A może istnieją na tym świecie ludzie, którzy pozbawieni są tego niezwykłego boskiego daru, pozostający poza nawiasem normalnego życia, odrzuceni przez światło?

Zresztą, czym było normalne życie. Definicja zależała od punktu odniesienia. Niewątpliwie jednak ktoś, kto jest czegoś pozbawiony, a tęskni za tym całym swoim sercem, niezależnie, jak czarne i zwęglone by było, za normalny uważa stan posiadania tego czegoś. Niezależnie, czy przyznałby się do tego, czy nie.

— A więc masz córkę. — powiedział z ledwie dostrzegalnym westchnieniem. — Czy jest podobna do matki?

— Jak dwie krople wody! — wtrącił się David, z uśmiechem spoglądając na zarumienioną małżonkę. — Nie można ich rozróżnić, kiedy stoją blisko siebie. To tak, jakby były bliźniaczkami, a nie matką i córką.

— Nie przesadzaj! — zaoponowała Jennifer. — Ja jestem stara i na to wyglądam, a Prissy ma siedemnaście lat i też na tyle wygląda.

— Osiemnaście. — droczył się z nią David, który już oswoił się z dziwnym gościem i nie zastanawiał się nawet nad faktem, że Jenny nie raczyła nawet powiadomić go o istnieniu kogoś takiego, jak „wujek Jimmy”. — I jest na tym punkcie bardzo czuła, moja kochana.

„Moja kochana!” To ja powinienem tak do ciebie mówić!, pomyślał, patrząc na nią ze skrywaną przyganą. Ale przecież nie miał jej niczego do zarzucenia… Prawda?

— A ty, Jimmy. — David zwrócił uwagę na gościa, który właśnie ukrywał nagłą zmianę miny w gorącym cieniu filiżanki z kawą. — Masz dzieci? Wiem, to nie moja sprawa…

— Ależ to nic takiego, Davidzie. — uśmiechnął się kurtuazyjnie Maggot. Chyba tylko Jennifer wyczuła nutkę napięcia w jego głosie. — Niestety, nie mam dzieci. Z mojej winy. — spojrzał Jenny prosto w oczy, nie dbając o kamuflaż.

Ale David nie dostrzegł niczego. Zakłopotany niefortunnym pytaniem, wbił wzrok we własną filiżankę i mieszał w niej srebrną łyżeczką, choć cały cukier dawno już musiał się rozpuścić. Trzeba by nie lada idioty, by nie zrozumieć, jak trudna była dla gościa odpowiedź na to pytanie, jak zresztą dla każdego starego kawalera.

Jenny, siedząc z pozoru spokojnie, miotała się jak lwica w potrzasku, bijąc się z własnymi myślami. Po co go zaprosiłam? Co to za impuls kazał mi zatrzymać go? Miłość? Bzdura! Przecież gotowa była go zabić, zgnieść na miazgę jednym spojrzeniem… Dlaczego przyszedł? Nie bez powodu. Nie sługus Inkwizycji. Nie Młot na Czarownice. Przyszedł. A więc nie jest już bezpieczna, ani ona, ani Prissy, ani nawet Bogu ducha winny David, któremu nigdy nie odważyła się powiedzieć, czym jest, co śpi obok niego każdej nocy. Musiał umrzeć, tylko dlatego, że był jej mężem, ojcem Prissy.

Właściwie w tym momencie jej złość całkowicie się wypaliła. To nie jest przecież wina Maggota. On przyszedł, wykonując zadanie. Nie spodziewał się, że w drzwiach ujrzy swą dawną miłość, którą przecież w swoich myślach pochował już tak dawno temu — a która dodatkowo będzie jego celem.

Tak, to zakrawało na ironię. Nawet do głowy by jej nie przyszło, że myśli Jamesa biegną podobnym tropem. Przyszedłem cię zabić, myślał, wydać na ciebie wyrok śmierci. A teraz nie mogę się ruszyć. Nie mogę ci nawet powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że nie wydam was, że powiem im, że to pomyłka, że tak naprawdę Catherine Prescott nie ma w sobie nic z czarownicy, no, może poza tym, że notorycznie przypala zupy Bóg wie z czego przyrządzone, a raz próbowała otruć mnie sosem grzybowym, nie mając pojęcia, że mam na niego uczulenie…

Wiedział jednak, że na niewiele zda się takie rozumowanie. Skoro spuścili go z łańcucha, znaczy to, że i tak zrobią z kobietą to, co chcą. I żadne przekonywania niczego nie zmienią. Znał tę procedurę. Jeśli to Młot kogoś wyśledzi, ktoś może uwierzyć w jego przekonywania, że się mylił; jeśli to jezuici zlecają wywiad, znaczy to, że mają już, co trzeba, aby zamienić cel w kupę skwierczących węgielków. Sam widział to wielokrotnie.

— Tak, Jimmy. — sapnęła Jenny. Chciała rozmowy w cztery oczy, bez świadków, ale zmuszona była patrzeć z miłością na Davida i uśmiechać się spokojnie, jakby jej wnętrze nie gotowało się już w ogniu, przez który zapewne niedługo przejdzie jej ciało.

Tak. Spojrzała jeszcze raz na męża i w jej głowie pojawiła się nagle niepokojąca konstatacja, że skoro mają umrzeć, wszelkie sekrety są i tak bez znaczenia… Zmusi więc Maggota domówienia, niezależnie od tego, czy David siedzi obok, czy też nie.

Skłoniła głowę, a kiedy ją uniosła z powrotem, ponura determinacja zagościła w jej oczach, aby nie opuścić ich ani przez chwilę i pozostać tam aż do niedalekiej śmierci…

— Jimmy, bez jaj. — warknęła nagle, niczym lwica, broniąca swego potomstwa. — Żadna nostalgia cię tu, do jasnej cholery, nie przygnała!

David, przerażony, zwrócił spojrzenie na małżonkę; jeszcze nigdy nie widział jej w tym stanie. I ten język, ten język… Gdzie ona się go nauczyła? A ten dziwny wujek… Czemu siedzi tak spokojnie, bez ruchu?

Zrozumienie przyszło nagle, jak grom z jasnego nieba.

„Wujek” znał ją z tej strony, kto wie nawet, czy i nie gorszej.

Maggot oparł się wygodnie o oparcie i obserwował Jenny spod przymrużonych powiek.

— Czego się spodziewałaś, Jen? — rzucił zduszonym szeptem. — Nie mogłaś ukrywać się w nieskończoność. Teraz to już twoja gra, kochanie. Mów, czego chcesz. Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko.

— Wszystko? — skrzywiła się upiornie, uśmiech na jej twarzy przekształcił się w potworny grymas. — Zrobisz dla mnie wszystko, James? Wszystko? — odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się tyleż głośno, co skrzekliwie. — Kurwa, James, jak mi strasznie miło. Przychodzisz tu, mówisz, że zrobisz dla mnie wszystko, choć oboje dobrze wiemy, że na zewnątrz czeka ktoś na twój pocałunek Judasza. Teraz może mi powiedz, co to, u diabła, wszystko znaczy, poza wysłaniem mnie na cholerny, średniowieczny szafot?

Maggot pokręcił głową. Widział Jenny taką, jaką ją znał i kochał. Impulsywna, diablo piękna i groźna, naprawdę groźna. Ale było też w niej coś nowego. To, czego doszukiwał się w sobie i Davidzie. Oddanie rodzinie. Nie dbała już o siebie. Własny los mało ją obchodził. Ważniejsze było życie córki i męża. Dla nich dałaby się nawet pokroić. Wysłać na szafot, jeśli miałoby to ocalić im życie.

— Jaki „cholerny szafot”? — parsknął David, chwytając ją nagle za ręce. Zaczęła pochlipywać. Wszystko się sypało. Coś jej mówiło, że nic nie trwa wiecznie. Ale nie wierzyła. Nie ja, nie ja — mówiły jej oczy. Nie była zdolna mówić, łykała własne łzy, wobec czego David zwrócił się do Jamesa: — Gadaj, cholera jasna, „wujku Jimmy”! Gadaj, albo… Cholera, sam nie wiem, co ci zrobię. Po prostu gadaj. Muszę, muszę wiedzieć, co tu się dzieje. Nie można tak człowiekowi wdzierać się do domu i straszyć żonę! — mówił prawie spokojnie, ale wystarczyło jedno spojrzenie na jego rozbiegane w gniewie oczy, by uwierzyć, że mówi poważnie.

Maggot pochylił się nad stołem, dotknął jej ramienia. Ten stan nie był dla niego nowy. Zaraz dojdzie do siebie, zawstydzona i zła na cały świat, a zwłaszcza na siebie. Psycholodzy nazywają to „psychozą maniakalno-depresyjną”, a on pamiętał te objawy z kilku spędzonych wspólnie lat.

Boże, pomyślał, jak ona musiała doskonale nad sobą panować przez te wszystkie lata, skoro on kompletnie nie rozumie, co się z nią dzieje!

— Jenny! — rozkazał. — Jenny, spójrz na mnie. Już! Jen, spójrz na mnie — powtórzył powoli. — chcę zobaczyć twoje oczy. Spójrz na mnie! — tym razem wypowiedziała te słowa szorstko.

I zobaczył jej oczy. Drżąc, uniosła w końcu twarz znad ramienia Davida. Błękitne. Przywoływały wspomnienia. Maggot otrząsnął się z zamroczenia. Tak. Nadal jeszcze potrafiła rzucić urok, nawet bezwiednie, nawet wcale tego nie chcąc. I ta delikatna mgiełka, przysłaniająca i tak blade tęczówki, kiedy płakała…

— Walczyłabyś? — spytał cicho. — Powiedz mi to, muszę wiedzieć.

Targnęła głową do tyłu, zupełnie jak uwięzione zwierzę. Maggot instynktownie odsunął się; w samą porę, już jej paznokcie drapały stół, już wyrywały w nim wióry… Wyglądała teraz zupełnie jak rzymska furia, zrodzona z krwi umierającego ojca, jedynie dla pomsty…

— Zostaw ją w spokoju! — głos Davida brzmiał piskliwie spod jego zmierzwionej brody, ale Maggot nie mógłby zwrócić uwagi na jego słowa, nawet, gdyby chciał, bowiem Jenny oswobodziła się z jego ramion i już zbliżała się do Jamesa, zginając palce w szpony. Ten nie cofnął się. Powstawszy z fotela stał niczym marmurowy posąg, wmurowany w podłogę, jedynie grdyka poruszała mu się tak szybko, że David nie nadążał za nią wzrokiem. Tak szybko w górę i w dół… W górę i w dół… W górę i w dół…

Maggot zamknął oczy. Nawet jeśli to koniec, zasłużyłem, powtarzał sobie w myśli. Zasłużyłem…

— Jenny, walczyłabyś? Odpowiedz!

Jego głos, cichy i słaby, niemal zniknął w jednostajnym krzyku wydobywającym się z płuc kobiety. Była tak blisko, gotowała się do zadania ciosu… David tkwił jak sparaliżowany, niezdolny do wydania głosu, siedząc na samym brzegu fotela. Przycisnął twarz do jego oparcia i zacisnął powieki, a rękoma zasłonił uszy. Nie chciał, nie mógł być świadkiem tego, jak jego żona, Kate, morduje innego człowieka. To było ponad jego siły.

Cisza panująca w pokoju przekonała go jednak do otwarcia oczu. Mitygował się, że przecież nie jest tchórzem. Ten stary stał, jak wrośnięty w ziemię, nie bał się, tylko grdyka poruszała mu się tak szybko… Modlił się? A on się bał… własnej żony! Kate, to przecież była Kate, nie żaden potwór…

Dlaczego jest tu tak cicho? Niedawno krzyczała, a ten stary coś tam mamrotał. Nie usłyszał nawet, aby ktoś upadł… Znał przecież ten odgłos, kto go nie zna…

Powoli, bojaźliwie, uniósł wzrok, starając się objąć spojrzeniem cały salonik. Był taki obszerny… To Kate nalegała, by go poszerzyć kosztem korytarza, a ten z kolei wydzielić z i tak malutkiej kuchni. Przecież możemy jeść w salonie, śmiała się wtedy, szczęśliwa, że mają gdzie mieszkać. Dziecko miało przyjść na świat… Ona była taka pewna, że to będzie dziewczynka… Dlaczego myśli o takich głupotach? Przecież tu się coś stało! A on rozpamiętuje przeszłość… Boi się, jak chłopak, który zbił szybę sąsiadów piłką futbolową…

Coś takiego! To nie taki rodzaj strachu? Myślał w panice.

Mogą być inne rodzaje strachu?

— Walczyłabym. — usłyszał głos Kate. Stała, pochylona do przodu, zmierzwione włosy okrywały jej twarz, ukrywały ją przed spojrzeniami. — Ale wiesz, że nie mogę…

Tajemniczy gość stał naprzeciwko niej; teraz to on trzymał ją za ramiona, luźno opuszczone wzdłuż boków, dokładnie tak samo, jak uprzednio czynił to jej mąż. Nie płakała. Już się uspokoiła. Tylko miarowe pociąganie nosem pozwalało odkryć, że jeszcze niedawno było inaczej. Maggot delikatnie, z wahaniem, podniósł obie ręce do jej twarzy i odgarnął jej włosy, jakby chciał znowu spojrzeć jej w oczy.

Tak też zresztą uczynił.

Widział je już niejednokrotnie, ale jeszcze nigdy tak przepełnione bólem, rezygnacją i rozpaczą. Założyła rodzinę, a on wrócił po latach, jak duch, aby to wszystko zniszczyć… A ona nawet nie potrafiła go za to zabić! Nie, nie mogła już z nim walczyć.

Po prostu… nie mogła.


Maggot otworzył oczy i szybko rozejrzał się po biurze. Czyżby się zdrzemnął? Cygaro w jego ustach znowu zgasło, tyle, że tym razem nie nadawało się dokładnie do niczego. Ze złością wrzucił je do zapełnionej już popielniczki i poszukał wzrokiem Prissy.

Dziewczyna nadal spała w fotelu, skulona jak dziecko w brzuchu matki. Czy docierało do niej, że straciła rodziców? Że już ich nigdy nie ujrzy? Pokiwał głową ze smutkiem. Dotrze do niej, jak się obudzi. I nie będzie to przyjemne. Co wtedy powiedział David? „Jak dwie krople wody!”, tak, to było jakoś tak.

James zwrócił się w kierunku okienka, tuż pod sufitem sutereny. Jeszcze nie dniało. Po trzydziestu latach siedzenia w tej norze potrafił odróżnić sztuczne światło od słonecznego. Parsknął cichym śmiechem. Doprawdy, ironia losu. Ale czy rzeczywiście? Przecież pamiętał, co powiedziała wtedy, kiedy David cicho, spokojnie, zapytał się jej, co to ma wszystko znaczyć, dlaczego zachowuje się jak wariatka…

— To proste, David. Widziałeś mnie właśnie taką, jaką jestem naprawdę. A on jest… — roześmiała się, urywając nagle. Odgarnęła włosy z twarzy. — On był największą miłością mojego podłego życia. I przyszedł tu, aby mnie zabić. Bo widzisz, David… Ja jestem czarownicą…

Ledwie kilka zdań potrzebowała, aby mu wszystko wyjaśnić. Powiedzieć o Inkwizycji, czarownicach, Jimmy’m i wszystkim, co do tej pory przed nim ukrywała. Wchłaniał wieści jak wysuszona gąbka, a jednak daleki był od uwierzenia jej słowom, choć widział, co się właśnie wydarzyło. Szukał wyjaśnień. Sprzeczali się cichutko przez dobrą chwilę, zanim wszystko do niego dotarło. Nie była to prawda, jakiej poszukiwał. A jednak nie zwrócił się o jej potwierdzenie do Maggota.

Siedział długo w fotelu, przyciskając ręce do piersi, wpatrując się nieruchomym wzrokiem przed siebie, w jakiś punkt w ścianie. To spojrzenie przerażało ją najbardziej, widział to.

Zastanawiała, się, czy czuje do niej odrazę, czy brzydzi się tym stworzeniem, które tak okrutnie go oszukało… Ale przecież kochała go! Jak mógł sądzić, że wymyśliła sobie tę miłość?

Maggot wiedział, jakie myśli przelatują właśnie przez jej głowę. Znał ją za dobrze. Była dla niego jak otwarta karta. Może dlatego, że nigdy niczego przed nim nie ukrywała?

Wtedy, trzydzieści lat temu… Cóż. Może to wpływ tamtych czasów sprawił, że nie zastanawiał się nad tym zbyt dogłębnie. Może ta cała posthipisowska atmosfera? Mistycyzm, magia, renesans widzeń, duchów… Po szkoleniu, które przeszedł, tamte sprawy akurat jawiły mu się dużo wyraźniej. Ale żeby miał kiedykolwiek uwierzyć, że te wszystkie niestworzone rzeczy, które wygadywała, były prawdą…

Może Davidowi też przydałoby się takie szkolenie. Wiele rzeczy od razu nabrałoby nowego blasku. Nastąpiłoby oświecenie.

David nagle oderwał wzrok od ściany i zwrócił go właśnie na niego.

— Ty wiedziałeś…

— Nie, to nie tak. — próbował się tłumaczyć. — Kiedy mi o tym mówiła, wszędzie były czarownice. O rozwianych włosach i w długich szatach. Miały szczególne przekonanie, że magia to nie to samo, co czary. Ale nie umiały łatać na miotłach. No i umiały przygotowywać tylko narkotyki, haszysz, marihuanę.

— Latać na miotle? Przecież to bajki. — wzrok Davida wyostrzył się nagle.

— Czy ja wiem? — wzruszył ramionami Maggot. — Nie, tego akurat nie wiem. — dodał po chwili. — Ale istnieją naprawdę.

— A… Skąd się wzięły?

Maggot ponownie wzruszył ramionami.

— Zawsze były. Są starsze, niż Inkwizycja, tyle wiem na pewno.

— To dlaczego chcecie je powybijać? — David ścisnął dłonią oparcie fotela.

— Musisz zrozumieć, David, że Inkwizycja powstała u schyłku Średniowiecza. — zaczął Maggot. — To były specyficzne czasy. Głód, zarazy. Ktoś musiał za to odpowiadać. No i ponieść karę.

Teraz wzrok Davida wyrażał czyste zdziwienie.

— Ale teraz jest dwudziesty pierwszy wiek, do jasnej cholery!

Maggot westchnął.

— A AIDS, mój drogi? Plaga Boża? — uśmiechnął się ze zrozumieniem. — Niewiele trzeba, by przekonać jednego człowieka, aby zwrócił się przeciwko drugiemu. Głód w Afryce. Globalne ocieplenie. Plagi są inne, niż wtedy, ale znowu ktoś musi ponieść odpowiedzialność.

— Ty tak na serio? — David spojrzał na niego wzrokiem sceptyka. — Przecież to bzdury.

— Salem 1691. — przypomniał ze znużeniem Maggot. — To też były bzdury. — wyjaśnił. — A jednak…

— Ty w to wierzysz?

Maggot zmusił się do spokoju.

— Muszę odpowiadać?

— Nie, chyba nie. — David znowu uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. Był wyraźnie przerażony.

— Zabili wtedy kilka milionów kobiet. Czy one wszystkie…? — David nie dokończył. Nie był w stanie wymówić tego słowa.

— Oczywiście, że nie. — szepnął Maggot. — Oczywiście, że nie. — powtórzył już głośniej. — Niektóre były po prostu stare i… — spojrzał z namysłem na Jenny — i rude. Tak, czasem wystarczały drobiazgi. Część… Może i truła bydło, może i wpuszczała zarazę do studzien. Może i tak. Nie wiem. Musisz zrozumieć, ja nie jestem księdzem. Jestem tylko psem gończym. Ich psem myśliwskim. Nikt nie pozwolił mi się zastanawiać. my nie jesteśmy od myślenia.

— A prawdziwą… — David przełknął ślinę.

Ale nie musiał kończyć.

— Poza Jen? — Maggot znowu spojrzał na Jenny. — Tak. Niejedną.

— Czy ty zabiłeś już kiedyś jakąś taką? — indagował David. Jego pewność siebie wracała powoli, ale z uporem.

Maggot skinął głową.

— Zdarzało się, że musiałem. Co nie znaczy, że to lubię. Ale częściej… — potrząsnął głową, jakby odpędzał jakieś przykre wspomnienie. — częściej szły na śmierć, zupełnie nie zdając sobie sprawy, czym są i za co płoną. Musiałem… Musiałem na to patrzeć. — wlepił wzrok w Davida. — Rozumiesz to? Łowca odprowadza swoją ofiarę na stos. Takie zasady. — oczy zaszkliły mu się.

Pamięć o tym sprawiała mu ból.

David przymknął oczy. Szok go nie opuszczał.

— Chciałbym wiedzieć, czy one są naprawdę… — jakoś trudno mu było ubrać myśli w słowa. — To znaczy, czy są prawdziwe. Albo… Czy ty wierzysz w to, że są prawdziwe.

— Na to pytanie chyba ja mogę ci odpowiedzieć. — włączyła się Jenny. Usiadła naprzeciwko męża. — Pamiętasz ciotkę Rose? — powoli przeniósł na nią wzrok; skinął głową. Ciągnęła. — Ona nie jest siostrą mojej matki. Jest moją prababcią, pierwszą czarownicą w naszej rodzinie, z tego co wiem. Ja byłam następna.

— Ciotka Rose? — patrzył na nią otępiały. — Ale musiałaby mieć…

— Sto siedemdziesiąt lat. — wtrąciła Jenny.

Maggot pamiętał ciotkę Rose. Każdego roku, kiedy był jeszcze chłopcem, przybiegał do domu, w którym mieszkała, jak były zapusty. Robiła wspaniałe pączki. Chłopiec nie miał pojęcia, co to zapusty, ale pączki lubił i wykorzystywał dobroć starszej pani, która nigdy nie odmówiłaby dziecku łakoci.

Kiedy zaczął uganiać się za Jenny, patrzyła na jego starania przychylnym okiem, a matka dziewczyny była jej tak głęboko posłuszna, że i ona zmieniła zdanie o niesfornym młodzieńcu w długich do łopatek włosach. Ciotka Rose zawsze mawiała, że jeśli da się tej dwójce szanse, będą szalenie szczęśliwi. I ten wzrok, kiedy to mówiła…

Jakby właśnie wiedziała, że szczęście akurat nie jest im pisane…

Zastanawiał się, kiedy po raz pierwszy powiedziała mu, kim tak naprawdę jest dla Jenny. Oczywiście nie powiedziała mu ani wtedy, ani później, dlaczego jest taka długowieczna i tak młodo wygląda. Faktycznie, podczas gdy dojrzewał, dorastał, a potem nawet się starzał, ona nigdy nie wyglądała na więcej, niż na sześćdziesiąt lat. To musiało być wtedy, kiedy był tak strasznie pijany… Jenny go opuściła… A ciotka Rose powiedziała, że i tak zawsze będzie go kochać, chociaż nawet sobie tego na razie nie uświadamia. Wtedy powiedziała o niej „moja prawnuczka”. Pamiętał to.

— Nie wiem, jak długo żyją czarownice. — mówił teraz chyba bardziej do siebie. — Kiedy Jenny uświadomiła sobie, że już niedługo ja będę wyglądał, tak, jak teraz wyglądam, myślę, że się przestraszyła. Tak, to chyba tak właśnie było. Zrozumiała, że ja się zestarzeję, a ona długo jeszcze będzie młoda. Ty byłeś młodszy. Mogła mieć nadzieję, że nie dostrzeżesz w niej nic dziwnego przez wystarczająco długi okres czasu. Słuchaj, ja i tak zawsze byłem dziesięć lat od niej starszy. Dziesięć lat to kupa czasu, jak się zastanowić. Kiedyś udało mi się schwytać taką jedną — niespodziewanie zmienił temat — miała przeszło sto pięćdziesiąt lat. Opowiadała mi, jak to w czasie wojny secesyjnej pracowała jako pielęgniarka. Zakochał się w niej jakiś oficer. Wybaczcie, ale nie pamiętam nazwisk.

Był chyba 1865 rok, a ona nie miała więcej, jak osiemnaście lat i zupełnie nie miała pojęcia, kim jest. To przyszło zupełnie niespodziewanie.

Ale uprzedzam fakty. Nazywała się Amanda. Tak, imię akurat pamiętam. Oficer był żołnierzem Unii i chyba coś koło sześciu lat od niej starszy. Byli strasznie w sobie zakochani. Opowiadała mi, jak to poszła do jego namiotu.

Kobiety nie miały wtedy łatwego życia. Musicie zrozumieć, że samotna dziewczyna, która w nocy odwiedzała mężczyznę, nie była jeszcze wtedy czymś zwyczajnym. Zresztą chyba nigdy tak nie było. A wtedy, sto pięćdziesiąt lat temu, było aktem nadzwyczajnej odwagi. Albo szaleństwem miłości. Ja sam tak właśnie to określiłem, choć nie jest to opinia eksperta. W każdym razie, poszła do niego, a on jej nie odrzucił.

Dlaczego o tym mówię? Wydaje mi się, że ten wstęp jest ważny, abyście lepiej zrozumieli, co przeżywał później ten oficer. I ona sama zresztą. Wszystko tak strasznie się skomplikowało. Przecież ona nie miała pojęcia, że jest czarownicą. Szok był straszliwy, kiedy zorientowała się, że mając trzydzieści lat, dalej wyglądała jak osiemnastolatka. To był trudny okres, kobiety starzały się dużo szybciej, niż teraz. Widziała, jak wyglądają jej rówieśniczki. Mąż był z niej dumny, że nie ma żadnej zmarszczki, że jest ciągle piękna, jak w dniu ślubu. Do czasu, kiedy zaczęli ją brać za jego córkę.

Najpierw go to bawiło. W końcu znał prawdę, wiedział, ile ma lat. Zaniepokoił się poważnie dopiero wtedy, kiedy urodziła dziecko. Córkę.

Chodzi o to, że długo starali się o dziecko, jakoś im nie wychodziło, oboje zaś kochali się zbyt mocno, aby obwiniać partnera. Kiedy zaś urodziło się dziecko, wszystko wydawało się wracać do normy, prawda? Otóż niezupełnie.

Bo widzicie, ona miała już ponad czterdzieści lat, kiedy dziewczynka przyszła na świat. Była ich małym skarbem, ale on nie do końca mógł pojąć, jaki m cudem kobieta w jej wieku urodziła dziecko. Wiem, że dzisiaj kobiety całkiem naturalnie, bez żadnych leków czy kuracji hormonalnych, zachodzą w ciążę mając nawet czterdzieści pięć lat. Ale nie wtedy. Nie chodzi o to, że było niewykonalne. Po prostu zdarzało się rzadko. Wyjątkowo rzadko.

Ale nie to było powodem do zaniepokojenia.

Lekarz, który przyszedł odebrać poród — w miastach nawet w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku zdarzali się położnicy — powiedział, że z dzieckiem wszystko jest w porządku, jest zdrowe, a poród zapewne będzie najprostszym, jakie dotąd odbierał. Wszystko odbyło się tak, jak powinno. Tyle, że felczer spoglądał na niego z jakoś tak ukosa. Oficer szybko dowiedział się, skąd wzięło się to dziwne spojrzenie.

Ludzie zaczęli gadać, że sprowadził sobie młodą dziewczynę, żeby zastąpiła mu małżonkę.

Nikt nie podejrzewał go o zamordowanie żony. Aż tak prymitywni ludzie nie żyli na tym świecie nawet sto lat temu. Dziś za to żyją, ale to inna sprawa.

Amanda urodziła dziecko. Poszło szybko, bezboleśnie. Dziewczynka. Cieszyli się strasznie. Podejrzenia jednak nie ustawały. Trudno im było iść do kościoła, do sklepu. Oficer wiedział, dlaczego. On wyglądał na pięćdziesiąt lat, Amanda na dwadzieścia, choć skończyła już czterdzieści. W końcu musiało to wzbudzić jego podejrzenia.

Zaczął przyglądać się żonie, szukać najlżejszych oznak starzenia, nawet takich drobnych, które mogłyby umknąć na pierwszy rzut oka. W końcu marzył, że dostrzeże obwisłość jej piersi, zauważy, że pośladki straciły jędrność, w kącikach oczu pojawiły się kurze łapki. Nic podobnego. Amanda była tym równie przerażona, jak on sam. Widziała jego spojrzenia, sama przecież wyczuwała, że coś jest z nią nie tak. Powszechnie brano ją za córkę męża. A znajomi spoglądali na nich krzywo, wietrząc jakieś konszachty z diabłem.

Jak wam się wydaje, czy miłość miała szanse to przetrwać? W miarę, jak dziewczynka dorastała, oficer stawał się coraz bardziej zgorzkniały, zamknięty w sobie, małomówny. On się starzał, a jego żona wyglądała na jego córkę. I wiedział, że może być tylko gorzej.

To było około 1900 roku. Córeczka Amandy niedawno skończyła osiem lat, była radosną, miłą dziewczynką, bardzo podobną do matki. Kiedy wychodziła z ojcem na spacery, a przechodnie zachwycali się jego „wnuczką”, już nie oponował. Uśmiechał się tylko i dziękował za wyrazy uznania. Córka napawała go taką radością, że był w stanie to puszczać mimo uszu. Spoglądał na nią z uśmiechem i mówił coś w rodzaju „dziękuję, też jestem z niej dumny”. Jeden z takich spacerów zaprowadził go i jego córkę do starej części Chicago, tej z początków dziewiętnastego wieku. Jeszcze żyli tam ludzie, którzy pamiętali te odległe czasy.

Na ulicy zaczepiła go pewna staruszka. Kiedy przyjrzał się jej bliżej, dostrzegł, że jej oczy mają podobne cechy, jak oczy Amandy, były smolistoczarne i błyszczące. Jakby nie z tego świata. Domyślacie się zapewne, że to również była czarownica.

„Jesteś szczęśliwym ojcem czarownicy”, powiedziała mu na przywitanie.

Oburzył się zapewne, pytając, dlaczego plecie bzdury przy dziecku. Odpowiedziała mu, że mała też jest czarownicą, choć rzadko się zdarza, by matka przekazała dar córce już w pierwszym pokoleniu. Dużo częściej przechodzi na wnuczkę lub nawet prawnuczkę.

Słuchał jej z takim samym niedowierzaniem, z jakim ty przed chwilą nas. Potem siedział wraz z dzieckiem na ławce w parku, patrzył na staw i dziewczynkę bawiącą się u jego stóp. Stara kobieta sprawiła, że wszystko stało się jasne, ale nie tak, jak tego oczekiwał. Szukał prostej odpowiedzi, znalazł chaos, tym większy, że nie potrafił przestać kochać swojej małżonki. Chciał wierzyć, że nie chciała go oszukać, przekonywał sam siebie, że nie miała o tym pojęcia, ale żadne argumenty nie chciały przebić się do rozgoryczonego umysłu.

To było jak szok, musicie zdać sobie sprawę; sugestywność opowiadania Amandy nawet nie znajduje odzwierciedlenia w moim opowiadaniu. Medytował kilka godzin na tej ławce, szukał wszelkich wytłumaczeń, próbował przekonać sam siebie, że mimo iż przedstawione przez tajemniczą staruszkę wystarcza, by wszystko stało się rzeczywiste, on i tak w nie nie wierzy. Przecież czarownice nie mogą istnieć, przekonywał siebie podobnie, jak czyni to każdy współczesny człowiek. Postanowił porozmawiać z żoną. Amanda wiedziałaby na pewno, potrafiłaby mu wszystko wyjaśnić. Oszukiwał sam siebie.

„Jestem czarownicą?”, zapytała go, bardziej zdziwiona od niego samego. Wiadomość wytrąciła ją nawet z równowagi, sama nigdy nie wierzyła w czarownice. Jeszcze nie wiedziała, jak strasznie się to wszystko skończy, jak bardzo będzie potem cierpiała. Zażądała, aby mąż opowiedział jej o wszystkim. Spędzili na rozmowie wiele godzin. Wszelkie próby odnalezienia racjonalnego rozwiązania spełzły na niczym. Tylko jedno zresztą od samego początku wchodziło w grę, bez względu na to, jakie było prawdopodobieństwo jego prawdziwości. Amanda musiała uwierzyć w to, że jest czarownicą, wiedźmą, taką, jakie w Średniowieczu palono na stosie. Widzicie, ona nie miała jeszcze wtedy pojęcia, że stosy nie stały się kartką z podręczników historii. Inkwizycja kamuflowała się zawsze wyśmienicie. Nikt nie wiedział, że jeszcze działa. Nie sądzę, by nawet papież miał o tym pojęcie, choć jest przecież bezpośrednim przełożonym Zakonu.

A właśnie Inkwizycja miała wejść w jej życie. Mąż pogodził się z faktem, że kiedy umrze, obie kobiety jego życia będą wyglądały na młode dziewczyny. Choć znał ich prawdziwą naturę, nie byłby przecież w stanie skrzywdzić którejkolwiek z nich, obie przecież kochał. Amanda go nie oszukała, nigdy nie wiedziała po prostu, kim jest. Nauczył się więc żyć z tym, choć nie było łatwo. Córka dorosła. Około roku 1910 rozpoczęła naukę na naszym Uniwersytecie. Wtedy wokół małej rodziny Amandy rozpoczął się ruch, którego nigdy nie oczekiwała, a z pewnością nigdy sobie nie życzyła.

Nie starzejąca się kobieta była już wtedy niemałą sensację, i to na skalę krajową. Nigdy nie umiała się z tym ukrywać, a zawistne sąsiadki skore były do zwierzania się prasie. Amanda jednak nigdy nie spodziewała się, jakie kłopoty może jej sprawić kilka artykułów w lokalnej prasie. Nadeszły szybko.

Pewnego dnia, kiedy powróciła do domu, zastała męża leżącego na podłodze. Z początku odniosła wrażenie, że spał. Rzeczywiście, nigdzie nie było żadnych ran, po prostu nie oddychał. Nie żył.

Oczywiście Amanda natychmiast wezwała lekarza, który stwierdził zgon wywołany zawałem serca. Sprawa wydawał się oczywista, jednak nie dla wszystkich. Szybko rozniosła się po okolicy wieść, rozgłaszana przez miejscowe plotkarki w zaiste błyskawicznym tempie, jakoby Amanda otruła małżonka, by znaleźć sobie nowego, była w końcu taka młoda, a on już do młodych nie należał. Nikt nie dbał o możliwe konsekwencje takich niepotrzebnych plotek. Ważne, że Amanda została powszechnie znaną czarownicą, a nagle okazało się, że ma na sumieniu jeszcze kilka niewyjaśnionych śmierci, jakie zdarzyły się w okolicy. Nieprawdopodobne, ale ludzie łatwo podchwytują podobne bzdury. Amanda zorientowała się, że jest przedmiotem zainteresowania. I nie było to miłe zainteresowanie. Także jej córka doświadczyła różnego typu nieprzyjemności w szkole. „Córka czarownicy”. Tylko patrzeć, a znaleźliby się ludzie gotowi z pochodniami i widłami wyprawić się na jej dom, aby własnoręcznie pozbawić ją żywota!

Jak się zapewne domyślacie, nigdy się tak nie stało. Amanda miała także przyjaciół. Oni wiedzieli, że tak naprawdę jest wspaniałą kobietą, która pozostaje po śmierci męża w nieutulonym żalu i w istocie cierpi z powodu tej straty. Zawsze byli gotowi jej bronić i przychodzić jej z pomocą.

Ręce Inkwizycji są jednak dłuższe. Pewnego dnia zaatakowali ją we własnym domu; dwóch osobników wdarło się do środka, wyważając drzwi od ogrodu. Nie byli rozwydrzonym tłumem, szukającym sensacji. Oni byli wyszkolonymi mordercami, działającymi na zlecenie Jezuitów. Mieli za zadanie dopaść czarownicę. Tak, moi drodzy, pełnili tę samą służbę, jaka mi przypadła w udziale; doprowadzić wiedźmę przed sąd, ewentualnie natychmiast pozbawić życia, gdyby okazała się zbyt oporna. Amanda była oporna. Po raz pierwszy skorzystała ze swoich umiejętności. Musicie sobie wyobrażać, jakie było ich przerażenie, kiedy nagle zdali sobie sprawę, że płoną; ogień ogarnął ich błyskawicznie, płonął tak długo, aż w końcu nie zostało z nich nic więcej, niż kupka popiołu. Tak, to było straszne, a jednak ona przyglądała się, jak płoną, wsłuchiwała się z prawdziwą rozkoszą w ich nieludzkie, przedśmiertne wrzaski, czerpała prawdziwą rozkosz, patrząc, jak umierają. I choć przerażało ją to, otępiałym wzrokiem spoglądała na popiół, jaki z nich pozostał i nie mogła pozbyć się tego uczucia triumfu, jakie w niej płonęło.

Niedługo cieszyła się z tego zwycięstwa. Niedługo potem ponowili atak. To nietrudne, jak ma się setki łowców, gotowych na wszystko, byle wykonać zadanie, zresztą Jezuici płacą nie najgorzej za wykonanie zadania. Tym razem nie było tak łatwo. W domu był córka Amandy. Dziewczyna wiedziała, że jest czarownicą, miała pewne niejasne pojęcie o mocach, które posiada, jak wydawało się Amandzie, potrafiła już nawet posługiwać się ogniem, co jest najprostszą i najwcześniejszą z uświadamianych sobie zdolności. Była piękna i mądra, jednak nie miała dość siły, aby oprzeć się dwóm mordercom, którzy zapewne mieli za sobą wojskowe wyszkolenie. Zanim przybiegła jej matka, było już po wszystkim.

Widzicie, córka Amandy nie zamierzała poddać się łatwo. Kiedy już było jasne, że przegra, zrobiła jedyną rzecz, która przyszła jej do głowy, a mianowicie popełniła samobójstwo. Podpaliła się sama, nie czekając, aż skończą z nią na stosie. Amanda nie mogła już jej pomóc. Obaj mężczyźni, ratując się, odbiegli od płonących szczątków dziewczyny, której przedśmiertne zawodzenie szybko umilkło, i rzucili się na jej matkę.

Amanda broniła się, jak tylko mogła. Była nieprawdopodobnie wściekła, marzyła o zemście, okrutnej zemście; mordercy byli dla niej igraszką, choć nie mieli o tym pojęcia. Myśleli, że poradzą sobie równie łatwo, jak dali radę córce, a tymczasem Amanda stawiła im szalony, niemal desperacki opór. Walczyła o życie, walczyła za swoich bliskich. Jej paznokcie zamieniły się w pazury, którymi cięła przeciwników po twarzy. Zyskała nagle potworną siłę, mogła unieść każdego z nich jedną ręką i cisnąć o ścianę. Kiedy mi o tym opowiadała, minęło prawie osiemdziesiąt lat od tamtych chwil, ale pamiętała każdą sekundę, każdy zadany przez siebie cios. Pamiętała, jak ich pewność siebie rozwiewała się jak dym, jak tracili rezon, a przestrach brał ich w swoją moc. Bawiła się z nimi. Wcale nie zamierzała tego kończyć ot tak, po prostu. Musieli jej zapłacić, zapłacić za śmierć dziecka i męża.

Kiedy stała później nad zmasakrowanymi ciałami obu napastników, nagle do niej dotarło, że jej życie zostało zdruzgotane. Nigdy już nie będzie mogła być sobą, niezależnie, jak bardzo będzie tego pragnęła. Nie chodziło o te trupy. Usunęłaby je. Ale to życie przestało już się liczyć, a ten dom przestał być bezpieczny.

Uciekła. Uciekała tak przez następne parę dekad, powoli gubiąc swoje człowieczeństwo i stając się taką wiedźmą, o jakiej mówią bajki dla dzieci. Ponura, zła, straszna. Czas powoli odzyskiwał swoją własność. Zabierał jej urodę, pozostawiając obłęd i świadomość, że nie ma po co żyć. A jednak żyła. Żyła, dopóki ja jej nie znalazłem.

Schwytałem ją. Nie było łatwo. Znała wiele sztuczek, pozwalających umknąć łowcom. W końcu robiła to przez całe dziesiątki lat, umykała psom Inkwizycji. I to z doskonałym skutkiem.

Kiedy już ją schwytałem, zabrali ją na sąd. Nie wpuszczano nas na salę rozpraw. Z tego, co wiem, rzadko którą czarownicę udało się tam doprowadzić, zwykle ginęły dużo wcześniej, z własnych albo łowcy rąk. Wiem o tym doskonale. Proces był nieczęstym widokiem. Nie pamiętam jednak, aby nawet ewidentnie niewinna kobieta wychodziła z sali sądowej nie skazana na stos. A w przypadku Amandy sprawa była oczywista.

Bardzo się zmieniła w ciągu tych kilkudziesięciu lat, od kiedy straciła całą swoją rodzinę. Inkwizycji umykała już tak długo, że nie znała nic innego prócz ucieczki. Dlatego siedząc w celi i czekając na egzekucję wyglądała, jak zranione zwierzę. Miała zmierzwione, zupełnie siwe włosy, oczy dawno już straciły swój blask, wyblakły tak bardzo, że możnaby odnieść wrażenie, że jest zupełnie ślepa, a wzrok miała sokoli. Czaił się w nich obłęd, wyraźny nawet dla mnie, który nigdy nie byłe psychiatrą.

Spędziłem z nią tą ostatnią noc. Słuchałem jej zwierzeń. Widziałem, jak ze ściganego zwierzęcia staje się normalną kobiet. Trudno mi to wytłumaczyć; wydaje mi się, że kiedy nareszcie wpadła w ręce Inkwizycji, jej udręczona dusza zdecydowała, że może wreszcie odpocząć. Cały czas powtarzała, że połączy się z córką w ogniu… Tęskniła do niej. Tęskniła nawet bardziej, niż sama zdawała sobie z tego sprawę. Inkwizycja bardziej była dla niej wyzwoleniem, aniżeli katastrofą. Dlatego z takim spokojem przyjęła wyrok. Dlatego opowiedziała mi całą tę historię.

Oczywiście, wszystko to ma sens tylko wtedy, jeżeli założymy, że mówiła prawdę. Ja nie wierzyłem. I nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak wielki błąd popełniam. Dopiero zaczynałem karierę łowcy czarownic i jak każdy akolita nie zastanawiałem się zbytnio, kto ma rację. Wiedźma miała na sumieniu wielu moich kolegów, zabijała ich z zimną krwią. Jakże miałem uwierzyć, kiedy mówiła, że robiła to wszystko wyłącznie w obronie własnej?

Jej stracenie nie było pierwszym, które w życiu oglądałem i możecie mi wierzyć, że nie było ostatnim. A jednak było w nim coś bardzo dziwnego, nietypowego, odróżniającego ten przypadek od wielu innych.

Amanda szła na stos z pełną świadomością nadchodzącej śmierci. Dali jej szansę odwołania błędów i wyrzeczenia się szatana, co jest przecież pustym gestem, bo i tak nie ratuje życia kobiety skazanej. Ratuje jedynie jej duszę, ale to i tak jest już bez znaczenia. Amanda powiedziała, że nie ma się czego wypierać. Ja wiedziałem, co chciała przez to powiedzieć. Nigdy nie była sługą Szatana, po co więc miałaby się go wypierać? Inkwizycja zinterpretowała to nieco inaczej. Uznali, że zaszła już tak daleko w swojej pysze, że nic już jej nie uratuje. Chyba właśnie wtedy zacząłem mieć wątpliwości. I choć schwytałem jeszcze wiele kobiet i odprowadzałem je na stos, często wcale nie będąc pewnym ich winy, nigdy już nie robiłem tego z tym samym zapałem, z jakim czyniłem to przed Amandą.

Ona była kimś szczególnym. Była już staruszką, kiedy udało mi się ją schwytać; ale nie oznacza to, że było to łatwe. Kiedy szliśmy w kierunku stosu, widziałem, że jest strasznie spokojna, gotowa przyjąć śmierć. I przyjęła ją z takim samym spokojem, z jakim przemierzała te ostatnie metry. Wyobraźcie sobie, że płonąca żywcem kobieta nie wydała z siebie nawet jednego jęku! To było dla mnie po wielokroć straszniejsze, aniżeli wrzaski i nieludzkie zawodzenie, które słyszałem po wielokroć. Amanda zawsze była inna. I długo nie mogłem uwierzyć, że właściwie nigdy nie stałaby się prawdziwą czarownicą, gdybyśmy sami jej do tego nie zmusili.

Okazało się nagle, że Inkwizycja sama tworzyła swoje czarownice. Znajdowali kobietę, która wyglądała na czarownicę i rozpoczynali polowanie — ta, która nie uprawiała czarów, nie zabijała, nie bogaciła się wykorzystując swoje zdolności, uchodziła za „dobrze się kamuflującą”. Ważniejsze od czynów było pochodzenie. Ja nie tak to widziałem. Ale nie miałem pojęcia, jak się z tego klubu wypisać.

Przerwał i spojrzał po swoich słuchaczach. Patrzyli na niego, nie wydając dźwięku, chłonąc wszystkie jego słowa z nieustającą uwagą. Choćby teraz wpadli oprawcy inkwizycji, chyba nie zrobiłoby to na nich większego wrażenia.

— Musiałem wam to opowiedzieć. — powiedział w końcu. — Historia Amandy nie jest kolejną bajką o czarownicach. Nie kończy się dobrze. A dla mnie stała się początkiem pewnego procesu. Procesu, który sprowadził mnie na samo dno, moi drodzy, procesu, który sprawił, że zacząłem się zastanawiać, a to jest największym błędem, jaki może popełnić młot na czarownice, jak sam siebie i mi podobnym nazywam. Czarownice to nie jest pewna szczególna grupa kobiet, spiskująca przeciwko całej ludzkości, zła i przewrotna. Dowiedzenie się tego kosztowało mnie bardzo wiele. I bardzo wiele dla mnie znaczyło. Świadomość, że wysyłam na stos kobiety, nie patrząc na to, czy coś zrobiły, bo po prostu były czarownicami… Cóż, wtedy poczułem, że przegrałem.

— Opowiedz mi o was. — poprosił David.

Maggot spojrzał z zaniepokojeniem na Jenny.

— O nas? — zmarszczył brwi.

— A nie możesz? Mam chyba prawo wiedzieć o wszystkim, nie wydaje ci się? — David podniósł wystygłą już kawę i upił spory łyk. — Mam prawo wiedzieć, kim była moja żona, i dlaczego to wszystko przede mną ukrywała.

— Czy to coś zmieni, Davidzie? — patrzyła przed siebie otępiałym wzrokiem, mówiąc te słowa. — Czy zaczniesz mnie postrzegać w jakiś dziwny, nowy sposób, będziesz się zastanawiał, czy twoja żona oszukała cię świadomie, bo jest tak okrutna, a może będziesz się oszukiwał, że miała jakieś ważkie powody, jak na przykład próba ochronienia własnej rodziny? Nie, Davidzie. Spójrz prawdzie w oczy. Moja historia nie ma najmniejszego znaczenia. Jesteś po prostu szalenie ciekaw, do jakiego stopnia cię oszukałam. Jak bardzo ukryłam przed tobą moje prawdziwe ja. Jak bardzo była dla ciebie okrutna, choć nie zdawałeś sobie z tego sprawy aż do dzisiaj.

— Źle mnie zrozumiałaś, Kate. — spojrzał na nią ciepło. — Nie mam zamiaru cię osądzać.

— A więc, dlaczego?

— Jen, jeśli nie masz nic przeciwko, faktycznie jest kilka rzeczy, które pragnąłbym wyjaśnić… — wtrącił się Maggot.

David spojrzał na niego z furią w oczach.

— Przestań nazywać ją Jen! — warknął. — Ma na imię Kate!

Maggot usadowił się głębiej w fotelu. Nie miał zamiaru wdawać się w kłótnie z nowym mężem swojej ukochanej. Swoje spory mogą rozstrzygać sami. Ale uśmiechnął się w duchu, przypominając sobie, co to znaczy, kłócić się z Jenny. Toż to były prawdziwe bitwy na słowa! Ten chłopak, David, nigdy nie byłby w stanie dotrzymać jej kroku. Nie, to niemożliwe. Jest zbyt delikatny. Zapewne sporo w sobie zmieniła, albo kontroluje się, jak nigdy dotąd.

— David, to, co działo się wtedy, bardzo dawno temu, nie ma już dziś większego znaczenia. Ważne jest to, co czeka nas dzisiaj i w niedalekiej przyszłości. — Jenny robiła wszystko, co było w je mocy, aby odsunąć nieprzyjemny temat, a najlepiej w ogóle wyrzucić go precz. Zwróciła się teraz do Maggota:

— Powiedz mi, co się stało. Skąd się tu wziąłeś. Jakim cudem udało im się mnie wyśledzić? Przecież nawet nie wiedziałeś, że do mnie przychodzisz, prawda? — mówiła, a jej twarz czerwieniała coraz bardziej.

— Przyszli do mnie. — opowiedział im w skrócie wydarzenia przedwczorajszego wieczoru, wizytę ojca Colluma i jego dwóch braci zakonnych, zreferował dziwną rozmowę, którą przeprowadzili w jego biurze i przyznał się, że nie miał pojęcia, że Catherine Prescott to Jennifer Maerley, którą znał tak wiele lat temu. — Przyszedłem tu, aby zobaczyć na własne oczy kobietę, którą kazano mi odnaleźć. Uwinąłem się zadziwiająco szybko, nie sądzisz? Potrzebowałem jednego dnia. Jednego pieprzonego dnia! Stary James Maggot nie stracił jeszcze pary. — powiedział to bez śladu zadowolenia. — Może powinienem im powiedzieć, że się mylili, że jesteś zwykłą kobietą, spokojnie żyjącą wraz z rodziną w podmiejskim domu czynszowym.

— Oboje wiemy, że gówno to da. — powiedziała ze złością Jenny.

— Co więc proponujesz? — Maggot spojrzał na nią wzrokiem pozbawionym nadziei.

— Uciekniemy. — twarz Davida rozjaśniła się nagle. — Tak. To przecież oczywiste! Mam przecież ciotkę Debbie na Florydzie. Zatrzymamy się tam jakiś czas. Ten tu — obrzucił niemiłym wzrokiem gościa — przecież nam nie zaszkodzi. Mówi, że kiedyś cię kochał. Wyjedziemy. Ułożymy sobie życie gdzieś z daleka od tego wszystkiego.

Jenny o mało co nie wybuchła śmiechem. Po raz kolejny Maggot mógł z uznaniem stwierdzić, jak bardzo nauczyła się nad sobą panować. Nie roztrząsając absurdalnego planu Davida, spytała go:

— Nie zamierzasz więc mnie porzucić?

— Chyba oszalałaś! Na dobre i złe, nie pamiętasz? — zdawał się być oburzony. — Cóż, sądzę, że to złe właśnie nadeszło.

— Gdybym była dobrą żoną, nakazałabym ci zwiewać. — powiedziała z nachmurzoną miną, marszcząc brwi. — Ty chyba nie do końca to wszystko rozumiesz.

— Czego nie rozumiem, oświeć mnie. — powiedział, siląc się na spokój.

— Jimmy, jak sam powiedział, jest łowcą czarownic. David, on mnie znalazł, potrzebował na to zaledwie jednego dnia, nie rozumiesz tego?

— Rozumiem tylko tyle, że jesteś w niebezpieczeństwie, a ja nie mam zamiaru cię porzucić, choćbym miał zginąć.

Piękne słowa, przemknęło przez myśl Maggotowi. Czy on jest przygotowany na wszystko, czy tylko tak mu się wydaje? Do jakiego stopnia, tak naprawdę, byłby wobec Jenny lojalny? Dzisiaj dowiedział się, że kobieta jego życia, jego największa miłość zdradziła go. Czy on sam będzie w stanie dochować jej wierności? Byłby gotów umrzeć, chroniąc ją?

— Czym się zajmujesz, Davidzie? — spytał niespodziewanie Maggot, zwracając się do brodacza.

— A co to ma niby do rzeczy?

— Odpowiedz. — poprosił James.

Widząc, że mąż szykuje kolejną zaczepkę, Jenny odparła za niego, nie chcąc dopuścić do kolejnego wybuchu:

— Wykłada filozofię w college’u.

Maggot zamyślił się.

Tymczasem Jenny mówiła dalej.

— Widzisz, Davidzie, on znalazł mnie w ciągu jednego dnia. Wcześniej nie miał pojęcia, gdzie mieszkam, nie miał nawet pewności, że jeszcze żyję. Nie kontaktowaliśmy się ze sobą, nigdy. Przyszedł tutaj, bo nie wiedział, że to ja. Zresztą, sądzę, że nawet gdyby wiedział, nie miałoby to większego znaczenia. Przyszedł tutaj, by wystawić ofiarę na cel, w tym przypadku mnie.

— A co z Prissy?

— Prissy? — nie zrozumiała Jenny.

— Mamy córkę, Kate! Z tego, co mi mówisz, wnioskuję, że ucieczka jest bez sensu. Ale jak możemy nie spróbować, mając córkę? Mówisz, że wyśledzenie nas nie zabierze im wiele czasu, że pewnie będziemy musieli uciekać przez całe życie. Czyż nie to miałaś na myśli?

Przytaknęła.

— Ale pytam się ciebie, kochanie, co z naszą córką? Gdybyż to chodziło tylko o nas… Wszystko byłoby o niebo prostsze.

— Więc zajmujesz się filozofią, Davidzie? — ocknął się z zamyślenia James.

Prescott wzruszył ramionami.

— Wykładam filozofię od prawie dwudziestu lat. Nie widzę żadnego związku…

— Zobaczysz. Posłuchajcie mnie oboje. Ty także, Jenny. — Maggot zwrócił teraz na nią spojrzenie. — Pamiętacie historię Amandy?

— Tej czarownicy, o której opowiadałeś? — odpowiedziała pytaniem Jenny.

— Mhm. — Maggot skinął głową. — To bardzo istotne. Nie opowiedziałem wam tej historii przypadkiem. Pamiętacie jeszcze, mówiłem wam, co się stało po śmierci jej męża?

— Znaleźliście ją. — przypomniał David. — Próbowaliście ją zabić. Zmusiliście jej córkę do popełnienia samobójstwa.

Maggot uśmiechnął się.

— Pamiętasz. A teraz powiedz mi, czym różni się jej sytuacja od waszej? Poza tym, że mamy koniec dwudziestego wieku, a nie jego początek.

David pokiwał głową. Nareszcie to do niego dotarło. Tamta czarownica — Amanda — też była celem. I nie mogła się ukryć. Zawsze udawało się im ją wyśledzić. Musiała uciekać. Zabijała łowców, a na ich miejsce przychodzili następni. Umykała, ale na nic się to nie zdawało.

— Więc co radzisz? — zwiesił głowę.

— Musicie walczyć. Przynajmniej próbować. Ze mną nie ma problemu. A ja mam tę przewagę nad wami, że mogę ich zwodzić bardzo długo. Nie zapominajcie, że siedzę w tym od przeszło dwudziestu lat. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby wam pomóc, by was ochronić. Może i mogę niewiele, ale zawsze więcej, niż wy dwoje. Macie córkę. Pamiętajcie o niej.

— Ale sam powiedziałeś, że ucieczka jest bez sensu… — wtrąciła Jenny.

— Na własną rękę, tak. Ale z moją pomocą… Kto wie. Może się wam nawet uda. Może i to jest bez sensu, ale przecież nie wygrał jeszcze nikt, kto nie próbował. Nie możecie czekać z założonymi rękoma. Przyjdą, o to nie musicie się kłopotać.

Jenny zacisnęła dłonie w pięści. Maggot usłyszał, jak trzaskają jej kostki. Wiedział, o czym myślała. Amanda musiała zabijać. Oni ją tego nauczyli — Inkwizycja. Czy i ona będzie musiała zabijać, aby ochronić swoją rodzinę?

— Powiedz mi coś, Jimmy. — David spojrzał mu prosto w oczy. — Zapewne zdarzały się takie sytuacje, kiedy chwytaliście kobiety zamężne. Prawda? Niemożliwe, aby wszystkie czarownice pozostawały samotne, jak ciotka Rose. Zresztą, ona także miała kiedyś męża. Babka Kate nie wzięła się znikąd.

— Dobrze myślisz, David. — Maggot spoważniał. — Ty również jesteś skazany. Nie mogą sobie pozwolić na taką fuszerkę. Zrozum… To jest bardzo szeroko zakrojona operacja. Wszystko ad maioram Dei gloriam, dla większej chwały Bożej. Cel uświęca środki. Jedna śmierć, dwie, czymże to w końcu jest? Żeby utrzymać tą wielką operację na chodzie, nie można przejmować się drobnymi w końcu stratami. Wierz mi, służba Bogu skutecznie zwalcza wyrzuty sumienia. Nawet jeśli mieliby cierpieć niewinni, czymże to jest wobec wypełniania boskiego posłannictwa oczyszczania Ziemi z czynników zagrażających istnieniu ludzkości? Tak właśnie oni to pojmują. Zwalczając czarownice, walczą z diabłem, hardo unoszą głowę, wiedząc, że wszystko, co robią, jest słuszne. I jeśli po drodze padnie kilka trupów więcej… Cóż, ich maksymą jest Deus Vult.

— Bóg chciał… — powtórzył szeptem David. — Więc całe to rozważanie, czy ją porzucę, czy nie, jest bez sensu, bo przecież nawet, jeśli ją zostawię, i tak jestem zagrożeniem dla trwałości Inkwizycji, prawda? A ta instytucja musi trwać, bo jest częścią Boskiego planu. Zwalcza Szatana, niszcząc jego sługi na Ziemi, jeśli dobrze cię zrozumiałem. Umrę, czy zostanę z Kate, czy też nie, nie mylę się?

— Dokładnie tak. — przytaknął Maggot.

David opadł na oparcie fotela, zmęczony, ale jednak spokojny. Wszystko stawało się tera tak bardzo jasne… A on musiał zrobić wszystko, co był w jego mocy, a by ochronić własną rodzinę. Tak to widział — w końcu był mężczyzną, a to zadanie należało do niego. Ochronić za wszelką cenę, choćby własnego życia.

Pożegnali się jakąś godzinę później, Jenny i David smutni, przeświadczeni o zbliżającej się własnej śmierci i gotowi na wszystko, aby uratować przed nią córkę, a Maggot, zdesperowany, aby ocalić całą trójkę, choćby za cenę własnego życia. To byłoby zadośćuczynieniem za te wszystkie procesy, do których doprowadził, nawet, jeśli Bóg nie widziałby tego w ten sposób.

Maggot i tak nie wierzył już w Boga.


Teraz liczyła się tylko Jenny i jej córka. David także, ale tylko dlatego, że tak wiele znaczył dla Jenny.

Głowę miał zaprzątniętą rozmyślaniami. Zastanawiał się, co takiego powie jezuitom, kiedy w końcu przyjdą — jutro wieczorem, albo następnego dnia wieczorem — i jak ma ich zbyć. Coś przecież musi wymyślić. Chociaż oboje nie zdają sobie z tego sprawy, mają tylko jego. Reszta świata w ogóle o nich nie dba.

Wówczas nie wiedział jeszcze, że nie ma to większego znaczenia. Teraz zaś nie miało żadnego znaczenia to, co wtedy myślał. I wiedział już, dlaczego nie przyszli do niego poprzedniego wieczoru. Wszystko potwornie się skomplikowało…

Kiedy przyszedł po nich rano, ich już nie było. Właściciel domu nie miał pojęcia, gdzie się podziali. Pojechał do College`u Davida, gdzie usłyszał dokładnie to samo.

Miał złe przeczucie, jak się okazało, niezbyt odległe od prawdy.

Wskoczył w swego starego pikapa i ruszył za nimi w pogoń, nie mając pomysłu, w którą stronę mogli się udać. Jeździł przez cały dzień, aż końcu…

Nawet teraz wydarzenia poprzedniego popołudnia przejmowały go dreszczem, jego, który teoretycznie widział już wszystko i wszystko już przeżył. Jednak i on nie przeżył jeszcze i nie doświadczył wszystkiego. Teraz to wiedział na pewno.

Wieczorem poprzedniego dnia, siedząc w samochodzie, włączył radio. Nie miał żadnego pojęcia, jaki obrać kierunek poszukiwań. Zaparkował więc w pobliżu stacji benzynowej i zastanawiał się, co zrobić dalej. Radio wydawał się najlepszym sposobem na zabicie czasu, a jednocześnie ułatwiało myślenie.

To, co usłyszał, było jak rażenie gromem.

W wiadomościach usłyszał o wypadku. Samochód, wiozący wykładowcę college’u, Davida Prescotta wraz z małżonką, wjechał na nasyp kolejowy i zatrzymał się na torach, tuż przed nadjeżdżającym pociągiem. Maszynista nie zdążył zahamować. Obydwoje jadący samochodem zostali zabici na miejscu.

Sądził, że dostanie zawału. Oddychał ciężko i wolno, bardzo płytko. Przed oczyma fruwały mu purpurowe płaty. Powieki opadły mu na oczy. Oparł się głową o oparcie siedzenia i trwał tak przez kilka długich chwil, próbując opanować oddech. Prawa ręka zacisnęła się bezsilnie na kierownicy, lewą złapał się za serce, nie wiedząc, czy nie przestanie za chwilę bić; jakby próbował uściskiem utrzymać je na chodzie.

Kiedy otworzył oczy, oddychał już spokojniej. Zmierzch sprawił, że wszystko wokół zdawało się być szare i dwuwymiarowe. Drzewa stały się jednolicie czarne, choć mrok jeszcze nie zapadł. Słońce dawno już skryło się za horyzontem, ale było jeszcze dość jasno, by widzieć przejeżdżające samochody, nie będąc oślepianym ich reflektorami. Dopiero teraz pozwolił sobie na przekręcenie kluczyka w stacyjce.

Ruszył powoli, nie dbając o nerwy współużytkowników trasy. Niech pomstują. On zawiódł. Niby dlaczego miałby się martwić ich samopoczuciem?

Nie powiedziałem im wszystkiego, myślał gorączkowo. Zareagowali impulsywnie. Czego zresztą mógłby się spodziewać? Jeśli te kilka godzin nie starczyło, by ich przekonać, że sami nie mają żadnych szans, co jeszcze mógł dopowiedzieć? Chyba tylko historię Amandy. Nie powiedział im kwestii najistotniejszych, zatrzymując się na tym, co uznał wówczas za stosowne. Może… Gdyby powiedział wszystko…

Nie. Bali się go, to oczywiste. David w jakiś sposób zdołał przekonać Jenny, aby mu nie ufali. A może to ona go do tego przekonała? Tak, czy inaczej, coś sprawiło, że nie poczekali na niego. Być może już nigdy nie dowie się, co.

Gwałtownie skręcił kierownicę. Mimo swojego wieku wciąż był świetnym kierowcą. Już znajdował się na drugim pasie; już gwałtownie przyspieszał, wyciskając ostatnie siły z przegrzanego silnika pikapa. Pędził jak szalony, mijając po drodze ciemniejące domy przedmieść. Zapadała noc. Tu, na północy, bardzo wcześnie; szczególnie o tej porze roku.

Kiedy dojechał na miejsce, obszar katastrofy oświetlony był rzęsiście, jakby noc wcale nie zapadła. Zaparkował pod starym dębem; rósł tu, kiedy przybył do tego gościnnego miasta przeszło trzydzieści lat temu. I wtedy już był stary i rozłożysty, idealny punkt orientacyjny w terenie.

Wkrótce okazało się, że nie przesadził z ostrożnością. Kiedy tylko zbliżył się do nasypu, odgrodzonego policyjnymi taśmami od tłumu, w którym z łatwością mógł się zgubić, zobaczył ich.

Było ich trzech. Mieli na sobie sutanny, światło rozstawionych lamp pozwalało też dojrzeć połyskujące, haftowane stuły na ich szyjach. Niesamowite. Przyszli tu modlić się, czy dawać ostatnie namaszczenie?

Siwy mężczyzna o szerokich barach i przenikliwym spojrzeniu stał właśnie obok policjanta w randze detektywa. Rozmawiali o czymś przyciszonym głosem; zdaje się, że siwowłosy ojciec przekonywał do czegoś policjanta, który odmawiał z szerokim uśmiechem, nie chcąc obrazić duchownego. Ojciec Collum?

Maggot wtopił się w tłum. Nie było pożądane, aby któryś z trójcy mnichów dostrzegł go teraz.

Szybkim rzutem oka obejrzał miejsce katastrofy. Pociąg dalej stał na szynach; w jego przód wbiły się resztki samochodu. Tylny wagon wyleciał z szyn i zwisał teraz na łączeniach. Maszynista musiał zdecydować o hamowaniu, jednak było już za późno i zderzenie wyrzuciło tylny wagon z szyn. Trudno byłoby oczekiwać, by z powyginanej, okręconej wokół przodu lokomotywy masy metali, który kiedyś był zapewne pięknym, białym sedanem wydostał się ktokolwiek żywy. Stan pojazdu wyraźnie temu przeczył.

Maggot rozejrzał się dookoła. Najwyraźniej było to zupełnie odludne miejsce. Silne światło reflektorów policyjnych wyławiało z mroku jedynie wielkie drzewa i wysoką trawę. Przez nasyp biegła szosa, popękana, asfaltowa droga, nie naprawiana od dziesięcioleci. Dwieście metrów stąd pod torem kolejowym zbudowano tunel. Po co ktokolwiek miałby wybierać tę drogę? Nie było tu, co prawda, znaków ostrzegających o niebezpieczeństwie przejazdu pociągu, ale każdy, kto wybrałby tę drogę, rozejrzałby się i pięć razy, by się upewnić, że zza niedalekiego zakrętu nie wyskoczy nagle potężna maszyna parowa.

Tak. Zakręt. Zakręt, zza którego nie widać nadjeżdżającego pociągu. Maszynista również nie może dojrzeć samochodu, przecinającego tory starą drogą.

Maggot westchnął. Nie był tutaj chyba od wieków. Miał prawo sądzić, że coś się zmieni, wszystko jednak pozostawało po staremu. Nawet drzewa były raczej te same. I ta wysoka trawa. Odepchnął od siebie nostalgiczne myśli. Akurat teraz nie pozwoli sobie na sentymentalizm. Uznał to za oznakę starzenie się.

Policjanci niespiesznie zabezpieczali teren. W pokiereszowanym samochodzie spoczywały dwa trupy, nie bardzo więc mieli powody, aby się spieszyć. Spodziewali się zapewne odnaleźć jakieś dowody, pozwalające przypuszczać, że doktor Prescott nie był szaleńcem, który wjechał wprost pod koła pędzącego pociągu. Jeżeli zaś nie był na tyle głupi…

Maggot uznał, że czas zmierzyć się z prawdą. Jadąc szybko, nikt nie przejechałby przez tory, wystające ponad pięć centymetrów nad płaszczyzną drogi. Tylko szaleniec nie dbałby o opony i podwozie. Ktoś, kto jedzie powoli, nie wpakuje się pod koła pociągu, chociażby dlatego, że ma dość czasu na reakcję. David miał czas. Wszystko to było zdecydowanie zbyt podejrzane.

Jimmy zmrużył oczy. Pociąg przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów, zanim się zatrzymał, czemu zapewne towarzyszyły okropne dźwięki dartego metalu i pisk hamulców hydraulicznych lokomotywy. Ogłuszający hałas. W tej chwili zastanawiało go tylko jedno: czy silnik samochodu był na chodzie, kiedy uderzył w niego pociąg. Każda odpowiedź nie znaczyłaby nic, a jednocześnie bardzo wiele; Maggot zdawał sobie sprawę, że równie dobrze może założyć obie. Jednak w pewnych okolicznościach właściwa odpowiedź byłaby koniecznym potwierdzeniem jego domysłów.

Czas uciekał. Maggot przecisnął się przez tłum i opuścił miejsce katastrofy. Nie był śledczym. Miał jednak swoje podejrzenia i wiedział, jak je udowodnić.

Przez kilkanaście minut chodził w tę i z powrotem wzdłuż nasypu, wydeptując ścieżkę od przejazdu przez tory aż do miejsca, gdzie zaczynało dominować światło policyjnych halogenów, oświetlające pracę funkcjonariuszom. Przez cały czas mógł dokładnie obserwować coraz bardziej tracącego samokontrolę ojca Colluma. Siwowłosy zakonnik w końcu kopnął kamień, leżący na ziemi i poszedł w kierunku wraku samochodu, gdzie milcząc stali pozostali dwaj.

Przez kilka chwil rozmawiali przyciszonym głosem, pochylając się ku sobie, aby lepiej słyszeć słowa, zanikające w ogólnym hałasie. W końcu Collum wsiadł do stojącego nieopodal samochodu i odjechał, zostawiając obu swoich towarzyszy. Zapewne chciał uzyskać to, czego nie chciał dać mu sierżant, używając innych środków, niż perswazji.

Maggot w końcu zatrzymał się na dłuższą chwilę przed samym tyłem pociągu. Dwa kroki stąd był przejazd przez tory. W odległej poświacie lamp widział go niemal wyraźnie. Samochód Prescottów wtoczył się na tory i zastygł na nich. Niewiarygodne. Spękany asfalt nie ujawniał jednak żadnych tajemnic, mogących rozwikłać tę zagadkę. Był twardy jak skała i nie pozostawały na nim żadne ślady.

Żadne ślady?

Maggot zastanawiał się przez chwilę. Gdyby on wjechał na tory i utknął. Zapomnijmy, że ma pikapa i nie grozi mu coś takiego. Zapomnijmy, że nigdy nie wybrałby tej drogi. Co zrobiłby na ich miejscu, siedząc w białym trzyletnim fordzie? Wiedział, jak wiedziałby każdy kierowca. Przycisnąłby gaz do dechy, licząc na to, koła wyrwą się w końcu na wolność. Albo manipulowałby przy biegach, aby zwiększyć liczbę obrotów, a tym samym moc silnika. W obu przypadkach na nasypie zostałby ślad. Jakikolwiek. Musiałby.

A nie było niczego.

— No proszę, Maggot, jeśli mnie moje stare oczy nie mylą. — usłyszał nagle za sobą.

Odwrócił się natychmiast, by ujrzeć szeroko uśmiechniętego sierżanta, z którym wcześniej gadał Collum. Facet był wysoki, barczysty, dobrze umięśniony i dało się w jego słowach słyszeć południowy akcent, który tak bardzo drażnił miejscowych. Nic dziwnego, że zwykle tak doskonale panujący nad sobą ojczulek odjechał wściekły. Cóż może, biedaczyna poradzić, że nie znosi tego akcentu?

— Pierce, jak mi Bóg miły. — wymamrotał James. — Zrobili cię sierżantem?

Policjant obrócił się i wskazał na dwóch jezuitów, którzy kręcili się bez wyraźnego celu w pobliżu zmasakrowanego samochodu i czoła pociągu.

— Może ty mi powiesz, czemu diabli mi nadali tych dwóch pieprzonych braciszków?

Maggot wzruszył ramionami.

— Lepiej ty mi powiedz, czego chciał od ciebie ten siwy.

Pierce zmierzył go uważnym spojrzeniem.

— W coś ty się, cholera, wpakował, Maggot?

— Mam sprawę.

— Kręcisz.

— No jasne! — rozpromienił się Maggot.

— Dobra, wiem, że nic przez ciebie nie wycieknie do prasy. — policjant machnął ręką. — Śliska sprawa, ale skoro jesteś w to zamieszany, sam już o tym wiesz. Kręcisz się tutaj, więc słyszałeś, o co chodzi. Wykładowca College`u wybrał się z małżonką na przejażdżkę samochodem, jakoś wjechali na ten nasyp, gdzie jest przejazd przez tory i utknęli.

— To wiem.

— Dobra. Ten klecha chce zabrać ciała. — palnął Pierce.

— Co przez to rozumiesz?

— Normalnie, mówi, że byli katolikami. A on chce zabrać ciała do pochówku.

Maggot zmarszczył brwi. Coś tu nie za bardzo rozumiał.

— To normalna praktyka?

— Chyba sobie żartujesz. Nawet w przypadku wypadku ciała przechodzą przez koronera. Słyszałem, że Żydzi i Amisze mają problem z sekcją, ale żeby katolicy się buntowali, pierwsze słyszę. Sprawa jest ponadto zbyt delikatna.

— Delikatna? — naciskał Maggot.

— Widzisz, nie za bardzo chce mi się wierzyć, że to wypadek. Ani, że samobójstwo. Osobiście, gdybym już chciał ze sobą skończyć, wybrałbym jakiś mniej drastyczny sposób.

— Wykluczasz wypadek?

Pierce zastanowił się chwilę.

— Parę rzeczy za tym przemawia. — ściszył głos. — Mieli zapięte pasy, Maggot. Pomijając kwestię, że nikt w tym kraju ich nie zapina, ja sam bym rozpiął je, zanim trzasnąłby we mnie dziób lokomotywy. To chyba jasne, nie? To kwestia zasadnicza. Na niej się opieram, wyrokując, że raczej nie byłby to wypadek. Jest też jeszcze jedna niejasna dla mnie kwestia.

— Jaka kwestia? — ponaglał Maggot.

— Silnik, James. — policjant pochylał się coraz bardziej, jakby chciał być pewien, że nie usłyszy go nikt poza jego rozmówcą. — Był zimny. Nie chodził od przynajmniej godziny. Dziwna sprawa, nie? Chłopaki znaleźli wybebeszone kawałki cylindrów i tłoków. Cudo! Nikt nie może powiedzieć, że nie wykonują swojej roboty.

Maggot nie odpowiedział. Myślał intensywnie. Wjechali tu na godzinę przed przyjazdem pociągu i czekali na niego na nasypie. Teraz przyjechał Collum i zażądał wydania ciał, powołując się wiarę katolicką denatów. Paranoja.

— Silnik był zimny, a pasy zapięte. Czekałbyś na śmierć prawie godzinę, stary, a potem przyjąłbyś ją tak po prostu, nie próbując walczyć?

Słowa Pierce`a dały mu sporo do myślenia. Amanda. Amanda czekał na śmierć całą noc. Wiedziała, że zginie, a jednak nie walczyła, nie broniła się, pozostała harda i spokojna do końca. Ale zaraz otrząsnął się z podobnych myśli. Niemożliwe. Zresztą z Amandą… Nie zdążył im tego dopowiedzieć. Nagle sparaliżowała go pewna myśl.

Priscilla.

W samochodzie byli jedynie we dwójkę. Nie było z nimi córki!

Czyżby popełnili samobójstwo, aby osłonić córkę? Trudno było mu w to uwierzyć. Ale nie miał żadnego innego pomysłu.

— Znaleźliście ich córkę? — spytał niedbale, starając się zachować spokój.

Pierce wlepił w niego spojrzenie pary jasnoniebieskich oczu. Były wielkie jak reszta jego ciała.

— Znasz ich córkę?

— Nie poznałem jej osobiście, jeśli o to ci chodzi. — rzekł nieufnie Maggot.

— Maggot, do diabła, spróbuj być ze mną szczery. Ja jestem.

— Och, co mam ci powiedzieć? Że szukałem ich po całym cholernym mieście? Że martwiłem się o nich, a teraz znajduję ich roztrzaskanych na czole lokomotywy, która jest jeżdżącym muzeum? Na miłość boską, Malcolm, to po prostu moi znajomi. Ciekaw jestem, gdzie podziała się dziewczynka.

— O, to spora dziewczynka. Niestety, mam złą wiadomość, zniknęła. Próbujemy ją znaleźć, od kiedy wiemy o wypadku, a byliśmy tu, nie dam głowy, ale jakieś pięć minut po zdarzeniu. Maszynista natychmiast do nas zadzwonił.

— Przeżył? — Maggot wybałuszył oczy ze zdziwienia.

— Był trochę potłuczony, ale nadzwyczaj szybko doszedł do siebie. Mówi, że takiego horroru dotąd nie doświadczył, a pół wieku prowadzi lokomotywy.

Maggot zmarszczył brwi z napięcia.

— Zeznał coś?

— Jest w szoku, przyjacielu, też byś był. Nie zdążył ich nawet ostrzec. Przenieśli przejazd przez tory, bo kiedy linia była uczęszczana, to było dość niebezpieczne miejsce. Przechodzący przez tory ludzie wpadali pod pociąg, bo nie widzieli go, a jak minął zakręt, było już za późno na ucieczkę. Taki sam problem mieli maszyniści. Teraz ruch kolejowy zmalał niemal do zera, ale nikt nie naprawił jeszcze tej drogi, zresztą nie jest nikomu potrzebna. Tylko dzieciaki tu jeżdżą, żeby pofiglować w krzakach. Teren jest dość odludny, jak miałeś okazję stwierdzić.

— Co z pasażerami?

— Pociąg był pusty. Wracał do zajezdni, ostatni kurs był o siódmej. Odwiózł parę wycieczek do miasta i wracał. Rozumiesz.

— Jasne. — Maggot znowu się zamyślił. — Dobrze, że stary miał komórkę. Szkoda, że…

— Daj spokój. Tym dzieciakom już życia nie wrócisz. Zajmij się lepiej ich córką, skoro ich znałeś. Widzisz, ten cały ojciec Collum dobiera się do nich, bo mieli żadnej rodziny, poza córką, która gdzieś zniknęła.

— Co przez to rozumiesz?

Pierce obrócił się w kierunku miejsca wypadku. Jakiś cień przebiegł jego twarz, ale szybko się opanował.

— No właśnie. Tylko to i nic więcej. Zniknęła. — widząc wyraz twarzy Maggota, szybko dodał: — Oczywiście natychmiast posłaliśmy radiowóz do mieszkania Prescottów. Było puste. Dziewczyna nie pokazała się dziś w szkole, a jej nauczyciele mówią, że to nie pierwszy taki przypadek. Mówią, że to nieco… dziwna dziewczyna. Czasem chodzi z głową w chmurach, ale jest w niej czasami coś złowieszczego i to najbardziej rzuca się w oczy. Tak mówili. Ja jej nie widziałem.

Maggot niecierpliwie potrząsnął głową.

— Znajdę ją. — powiedział. — Teraz mi powiedz jeszcze parę słów o Collumie. Co to za szopka z tym zabraniem ciał?

— Jakbym ja wiedział! — Pierce bezradnie rozłożył ręce. — Maggot, pierwszy raz, jak dwadzieścia parę lat jestem gliną, ktoś wyjechał mi prosto w mordę z tak absurdalnym żądaniem. Żebyś go widział! Pocił się jak mysz, choć dam głowę, że jest około zera stopni. Mówi mi, że jako że zmarli byli katolikami, on ma prawo zabrać ich ciała. Pytam się o rodzinę, a on mi na to, że żadnej nie mieli. Powiedziałem mu, że sam nie mogę podjąć podobnej decyzji, no i stary się rozsypał. Stwierdziłem, że może iść do samego diabła, ale ciał mu nie wydam, a on poleciał do biskupa.

— Cholera! — mruknął pod nosem Maggot.

— Więc nie wiedział o córce? — dodał po chwili, podnosząc głos.

— Wiedział. — uśmiechnął się Pierce. — Myślał, że ja nie będę wiedział, o on ulotni się z ciałami, zanim ją znajdę.

— Co mu tak na tym zależy? — głowił się Maggot.

Pierce pokręcił głową, zapatrzony gdzieś w przestrzeń.

— Myślisz, że oni coś ukrywają? — zapytał po chwili milczenia.

Maggot wzruszył ramionami.

— Jak zawsze.

Pierce wreszcie zdecydował się wskazać Maggotowi miejsce, na które spoglądał.

— Jedzie Collum.

Maggot obejrzał się, pełen obaw. Na szczęście czarny sedan jezuity minął ich i skierował się w kierunku oświetlonego zagajnika, gdzie zaparkował, przejeżdżając obok funkcjonariusza, który daremnie starał się powstrzymać go przed wjechaniem za policyjne taśmy.

— Kurwa! — przeklął pod nosem Pierce. — Cholerny klecha! Słuchaj, Maggot, muszę iść, zanim zacznie mnie szukać. — ruszył przed siebie, ale przebył zaledwie kilka metrów, po czym stanął i zawrócił, pomedytowawszy chwilę.

Patrzył teraz wprost na Maggota.

— Nie mam dużo czasu, James, więc wal prosto z mostu. Ja ci powiedziałem, co wiem, teraz czas na rewanż. Każda informacja mi się przyda.

Maggot gwałtownie obrócił na niego wzrok.

— Nawet, jeśli nie będziesz mógł jej wykorzystać? — warknął.

— Po prostu mów. Ja zadecyduję.

— OK. — Maggot zastanawiał się, chwilę, jakby to ująć tak, żeby brzmiało mniej więcej wiarygodnie. W końcu zrezygnował: — To, co widzisz, to mogło być egzekucją czarownicy.

Wątłe światło dochodzące od reflektorów spotęgowało wrażenie bladości na twarzy policjanta. Otworzył usta, ale nic nie powiedział. W końcu się opanował i rzekł.

— Mógłbyś wyrażać się precyzyjniej.

Maggot westchnął.

— Wiem, trudno w to uwierzyć. Zastanów się jednak. Collum to klecha, nie? A kto prowadził Inkwizycję w średniowieczu? Pamiętasz jeszcze? Szewcy?

— James, do diabła, to działo się w Średniowieczu.

— Zaufaj mi. Dzieje się bez przerwy. W tajemnicy.

Wiadomość wywarła na sierżancie wielkie wrażenie, nawet nie próbował tego ukryć. Szedł już, ale odwrócił się jeszcze:

— Znajdź tę małą, Maggot. Kiedy znowu się zobaczymy, masz mi to wszystko dokładniej wytłumaczyć. Teraz lepiej znajdź tę małą. To ważne. Wiesz, jak ją nazywają w szkole?

Odszedł już, ale nie musiał kończyć.

Czarownica.

To nie było nie do przewidzenia. Maggot wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza cygaro i odgryzł końcówkę.

— Czas policzyć się z panem Collumem. — syknął do siebie przez zaciśnięte zęby, zapalając cygaro.

Noc zapadła już w najlepsze, kiedy szedł w kierunku najbardziej oświetlonej części placu, omijając zbiegowisko gapiów. Skinął dyżurującemu funkcjonariuszowi, który przepuścił go przez taśmę, znając doskonale. Maggot szedł w kierunku jezuity, zupełnie nie dbając o kamuflaż.

Ojciec Collum stał odwrócony do niego tyłem, ale jeden z młodszych braci dostrzegł go i pociągnął przełożonego za rękaw. Wściekły Collum obrócił się natychmiast, a na jego usta wypłynął nikczemny uśmieszek, kiedy tylko zobaczył Maggota.

— Stary Maggot. — powiedział z podziwem.

— Licz się ze słowami. — Maggot niemal wypluł z siebie to stwierdzenie. Potem pochylił się w kierunku jezuity i wyszeptał. — Tak zabawiają się księża po mszy? Masturbacja już ci, sukinsynu, nie wystarcza? A może takie paskudne morderstwa cię faktycznie podniecają?

— Daruj sobie obelżywości, Maggot. — głos księdza stał się lodowaty. — Nie dbam o to, co sobie myślisz w tym małym móżdżku. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem w imię Chrystusa, dobrze o tym wiesz. Chyba, że… — zawahał się, spoglądając po dwu młodszych braciach, stojących obok niego. — Chyba, że zapomniałeś. — dodał.

— Collum, zamordowałeś dwójkę ludzi, a mi mówisz o Chrystusie?

— Spójrz prawdzie w oczy, gdybyśmy nie pozbywali się czarownic, ten świat wyglądałby jeszcze podlej, niż dziś wygląda.

— Starczy. — Maggot przymknął oczy i zacisnął zęby. — Rzygać mi się chce, kiedy cię słucham. Nie możesz wiedzieć, czy świat nie byłby lepszy.

Hałas silników i buczących generatorów stawał się coraz bardziej nie do zniesienia. Jednak Maggot odnosił wrażenie, że jakimś cudem ich rozmowa wyrwana jest z normalnego świata, toczy się jakby obok. Słyszał wyraźnie każde słowo wymawiane przez księdza i nie wątpił, że on słyszy wyraźnie jego słowa.

— Pomiot Szatana! — parsknął Collum, a jego oczy rozszerzyły się nagle pod wpływem fanatycznego zapału. — Byłeś najlepszy, Maggot. Co się z tobą stało?

— Gdzie masz dziewczynę?

Collum cofnął się, zaskoczony. Bladł coraz szybciej.

— Nie ma jej… w samochodzie?

Maggot zmarszczył brwi.

— Gdzie ona jest? Przestań mnie zwodzić, klecho!

Collum zaczął się pocić.

— Była w samochodzie! Przysięgam! — fanatyczny zapał gdzieś zniknął, pozostał tylko wyraźny strach. — Uciekła!

Maggot znowu przymknął oczy. Po raz kolejny był o krok od zawału, ale nie miał zamiaru dać tego po sobie poznać. Powoli otworzył oczy i powiedział spokojnym tonem:

— Przestań kręcić, Collum! Nie mam czasu na twoje gierki.

— To prawda! — przytaknął jeden z braci. — Sam ją zapakowałem na tylne siedzenie i unieruchomiłem pasem. Siedziała tam, kiedy odjeżdżaliśmy. Ale… — przerwał, wyraźnie wystraszony.

Maggot odczekał chwilę, zanim wreszcie popędził go:

— Wykrztuś to wreszcie!

— Panie Maggot, ona nie mogła się wydostać! Zbiegliśmy z nasypu dopiero wtedy, kiedy ukazała się lokomotywa. Wtedy było już naprawdę za późno na ucieczkę!

W Maggocie zawrzała krew. Chwycił Colluma za klapy jego marynarki — tylko on jeden nie miał na sobie sutanny — i ryknął mu do ucha, przekrzykując hałas:

— Jesteś mordercą! Rozumiesz? Mordercą!

Bracia chwycili go za ręce, odciągając od ojca Colluma. Tym razem nie dane mu było udusić gada, ale solennie sobie obiecał, że uczyni to następnym razem.

— Puśćcie, kurwa! — warknął na braci.

Collum poprawił przekrzywioną koloratkę.

— Puśćcie go, tylko zamieszania nam jeszcze teraz potrzeba!

Potem zbliżył się do odzyskującego spokój Maggota i mówił powoli, wyraźnie akcentując słowa:

— Maggot, postaraj się mnie zrozumieć. To, co powiem, zapewne ci się nie spodoba, ale przysięgam ci na moje śluby, których wbrew twoim insynuacjom nigdy nie skalałem, mówię prawdę. — zawahał się, potem ciągnął: — Dziewczyna nazywa się Priscilla. Imię bez znaczenia, ale dobrze żebyś wiedział, jeśli jeszcze nie wiesz. Mam dla ciebie nową robotę, i tym razem nie każ po sobie sprzątać. Czekaj! — łypnął groźnie okiem, nie pozwalając mu przerwać, ale widać było, że w środku cały dygoce ze strachu. — Powiedziałem, słuchaj. Potem będzie czas na pytania. — zgniótł stopą lezące na ziemi cygaro Maggota. — Mała jest czarownicą. Aktywną. Nie wiem, czy ma o tym pojęcie, czy też nie, ale jest aktywną czarownicą. Matce może dalibyśmy spokój. Nie jesteśmy tak krwiożerczy, jak ci się wydaje.

Przerwał dla nabrania tchu.

— Trzy przypadki niewyjaśnionej śmierci na przestrzeni dwunastu miesięcy, które z całą pewnością możemy jej przypisać. Nie wiem, czy nie więcej. Ma na sumieniu nauczycielkę, która wylądowała w szpitalu, bo wdała się z nią w scysję! To nie jest grzeczna dziewczynka, James. I do diabła z Inkwizycją! To jest przypadek szczególny. Unikat, powiedziałbym. — kontynuował, nie dbając o wrażenie, jakie wywoływał na rozmówcy. — Nie mogę ci powiedzieć, co z niej wyrośnie, ale powinieneś wiedzieć jedno. Ona ma coś w sobie. Nie wiem, możesz nazwać to przeczuciem, czy czym tam chcesz. Amanda powiedziała, że urodzi się dziecko o wyjątkowych zdolnościach. I to niedługo. Pamiętasz?

Maggot przełknął ślinę. Klątwa czarownicy? Ale skinął głową, potwierdzając. Jak mógłby zresztą nie pamiętać? Od tego czasu wszystko się w jego życiu zmieniło.

— Miała w sobie tyle narkotyków, że dwa razy cięższy facet dogorywałby w męczarniach. — ciągnął ojciec Collum. — A jednak brat Mitchell przysięgał, że patrzyła mu w oczy, kiedy opinał ja pasem. Gdybyż tylko miała więcej wiedzy o swoich zdolnościach, zapewne zabiłaby go na miejscu. Wierz mi, nie mówimy tu o kolejnej Bogu ducha winnej zielarce, które faktycznie swego czasu mordowaliśmy na pęczki. Ta jest groźna. I bez dwóch zdań będzie się chciała zemścić.

— O to się boisz, prawda? — spytał z uśmiechem triumfu Maggot.

— Znajdź ją, Maggot. — nieoczekiwanie pokornie poprosił Collum.

Znajdź dziewczynę. O to samo prosił Pierce. Jednak z zupełnie innych powodów. Policjant chciał, żeby ją ochronił. Ksiądz kazał mu ją zabić.

Mam za mało informacji, pomyślał.

— Ty się naprawdę boisz, prawda? — spytał nagle, marszcząc brwi.

— Chyba tak. — przyznał Collum, ocierając chusteczką zroszone potem czoło.

— To przecież tylko dziewczynka! — powiedział powoli Maggot, podnosząc dłoń do głowy.

Dobrze, że zapadła noc. Hałas wydawał się w ciemnościach lżejszy do zniesienia.

— One wszystkie najpierw są małymi dziewczynkami. — pokiwał ze smutkiem głową Collum. — A potem niektóre z nich wchodzą w konszachty z diabłem. I wykonują za niego brudną robotę tu, na ziemi. Skutki? Włącz telewizor i obejrzyj wiadomości. Nie trzeba komentarza. Samo rzuca się w oczy.

Maggot pokręcił z niedowierzaniem głową. Ale nie miał zamiaru wdawać się w teologiczne rozważania. Nie teraz bynajmniej. Teraz liczyła się tylko dziewczyna.

Priscilla Prescott, córka Jenny.

— Mała wiedźma… — wymamrotał.

— Co powiedziałeś? — zainteresował się Collum.

— Mała wiedźma. — powtórzył głośniej Maggot. — Tak to ujęła Amanda.

— A, tak. Prawda. — ojciec Collum pokiwał głową. — Tak powiedziała. Powiedz mi. Zabierzesz się za to?

— Znajdę ją. — powiedział bezzwłocznie Maggot; nie dbał o to, jak bardzo jego brak wahania mógłby zdziwić jezuitę. — Ale to już koniec, Collum. Potem dacie mi spokój.

A ja będę mógł dopilnować, aby nikt inny nie ruszył jej śladem, pomyślał. To niezwykle istotne, nieprawdaż? Jeśli chcemy ocalić dziecko Jen… A jeśli ona naprawdę jest wiedźmą Amandy? Te trzy trupy…

Ojciec odetchnął z ulgą.

— Masz moje słowo. Potem damy ci spokój. — jeśli nawet dostrzegł dziwny brak wahania Maggota, nie dał tego po sobie poznać. Zapewne miał i tak swoje plany, wystarczające dobre, by nie dbać o efektywność działania Maggota.

Maggot tymczasem odwrócił się i szedł w kierunku swojego samochodu, z myślami całkowicie zaprzątniętymi losem dziewczyny, kiedy usłyszał jeszcze głos Colluma:

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

Odwrócił się i zmierzył jezuitę zniecierpliwionym wzrokiem.

— Racz mi przypomnieć, o które pytanie chodziło.

— Byłeś najlepszy, Maggot. Co się z tobą stało? — Collum z wyraźną satysfakcją zacytował sam siebie.

Maggot stanął do nich plecami. Chwilę medytował, potem ruszył z miejsca. Ale jego głos, silny, wznoszący się ponad ogólnym hałasem, dosięgnął jeszcze jezuitów:

— Przejrzałem na oczy.

A do siebie dodał: — Jak ją znajdę, to, kurwa, dostanę wreszcie jakieś odpowiedzi.


Tak, pomyślał, spoglądając na zwinięte w kłębek na jego wyleniałym fotelu dziecko. Teraz nareszcie mogę chyba liczyć na jakieś odpowiedzi.

Tymczasem pytań nadal było więcej, niż odpowiedzi. Gdzieś tam, na samym dnie serca, czuł narastającą sympatię do tej małej, on, stary facet, który najlepsze lata ma sobą, czuł, że zakochuje się, zupełnie zresztą niewinnie, w tej dziewczynie. Lata minęły, od kiedy czuł coś podobnego. Najgorsze, że to uczucie wcale nie było mu niemiłe. Wiedział zresztą, skąd się brało.

Oczy, usta po matce. Te same rude włosy. Nie mógł tego nie dostrzegać, nawet mimo skończonych sześćdziesięciu pięciu lat. Z pewnym rozrzewnieniem przypomniał sobie, że Jenny także wiązała włosy w warkocz we wczesnej młodości. Parsknął bezgłośnym śmiechem. Jakże staremu człowiekowi wydłuża się pojmowanie młodości! Wczesna młodość dotyczyła dwudziestki, może nieco mniej. Jenny i on na spacerze. Jenny i on na tańcach. Jenny i on w komunie hippisowskiej, choć on akurat tego nie znosił — dla niej zrobiłby jednak wszystko. No, może poza rezygnacją z wyjazdu do Wietnamu. Musiał jechać. Hipis z długimi włosami.

Uśmiechnął się pod nosem. Zawsze był pełen przeciwieństw. Ale ciotka Rose, praktycznie jego przybrana matka, kiedyś stwierdziła: „Spojrzysz własnemu synowi w oczy, kiedy cię zapyta, czy byłeś w Wietnamie? A co mu powiesz, jeśli nie pojedziesz? Synu, to nie była nasza wojna?” Pojechał. Pozwolił obciąć sobie włosy. Wrócił znienawidzony przez wszystkich członków komuny. Poza jedną z członkiń. Jen na niego czekała.

Jak zawsze.

Jak u każdej śpiącej młodej osoby, jej twarz przybrała wyraz niczym nie zmąconej niewinności. Nie potrafił uwierzyć, że mogłaby ona kogokolwiek skrzywdzić. Ale cóż on mógł o tym wiedzieć? Przypomniał sobie Jenny, kiedy wpadł do ich mieszkania tak nagle, tak arogancko i bezczelnie. Zamieniła się w potwora. Czyżby i to dziecko mogło stawać się potworem?

Trzy śmierci. Tak brzmiała beznamiętna relacja ojca Colluma. Trzy śmierci. Z tego, co mówił stary klecha, dało się wywnioskować, że wszystkie te przypadki są odpowiednio udokumentowane.

Jaki to mogło mieć związek z Prissy? Do diabła, wypadki się zdarzają, nawet najdziwniejsze. Nie mógł jednak zapomnieć o tej swego rodzaju klątwie, czy też przepowiedni, jaką swego czasu otrzymał od Amandy. Najzabawniejsze było to, że Amanda twierdziła, że od początku będzie związany z „małą wiedźmą”. W tym konkretnym przypadku zdawała się mieć rację.

Zaraz pójdzie dalej tym tropem: jeśli miała rację w jednym przypadku, to zapewne nie myli się i w innych.

Z niechęcią odwrócił wzrok od dziewczyny. Mógłby tak spoglądać na nią w nieskończoność, smakować oczami te gładkie policzki, lekko zadarty długi nosek, ześlizgiwać się spojrzeniem na miękką szyję i delikatną linię obojczyków, pod którymi już wybrzuszały się jędrne i twarde, jak przystało na młode ciało, małe półkule piersi, osadzone dość wysoko. Wąskie dżinsy nie były w stanie ukryć szczupłych bioder i płaskiej linii brzucha, tak obecnie popularnych atrybutów piękna. Zrzuciła buty, kiedy sadowiła się na wielkim fotelu, a jej drobne stopy w białych skarpetkach spoczywały teraz na brzegu fotela. Rozpięta kurteczka ujawniała, że miała na sobie białą, bawełnianą bluzę, z naszytym na piersiach napisem „Punx”. Za jego czasów byłoby to pewnie „Flower Power”, pomyślał z lekkim rozbawieniem.

Ciekawe, czy naprawdę zrobiła to, o co oskarża ją ojciec Collum?

Cóż, to już chyba nieważne.

Znalazł ją, kiedy późno w nocy wrócił w końcu do domu. Siedziała na schodach do jego sutereny, zapłakana, w rozpiętej kurtce. Jednak nie czuł wcale współczucia, kiedy ujrzał smugi rozmazanych łez na jej policzkach. Był już chyba za stary, aby babskie łzy na niego działały.

Podniosła na niego wzrok; miała zaciętą twarz. Otarła ostatnie krople wilgoci z twarzy, jakby nie chciała, aby ktokolwiek widział ją płaczącą.

Z lekką niechęcią podniosła się z zimnego betonu i milcząc podążyła za nim do jego mieszkania, a potem z ulgą opadła na ciepły, wyleniały fotel, który jej wskazał i pozostawała na nim aż do chwili obecnej. Przez długą chwilę żadne z nich się nie odzywało, mieli więc chwilę, by się sobie przyjrzeć. Bez żadnej wrogości, ledwie z zaciekawieniem. miał wystarczająco dużo czasu, aby się nad tym wszystkim zastanowić.

Prissy znalazła jego, podczas gdy to on zobowiązał się, że ją znajdzie. Może obiecał Collumowi, że ją wyda, ale stary oprawca nie doczeka się tego. Już wcześniej przecież postanowił, że tym razem postąpi właściwie. Nie sądził, by tym jednym czynem udało mu się zmazać wszystkie te czyny, które dotąd popełnił; przypadek Amandy był tylko jednym z długiej listy.


To zresztą Amanda mu o sobie znowu przypomniała. Jak na nawiedzającego go ducha, czyniła to nader rzadko. Nie starała się go straszyć, ani męczyć. Właśnie tego nie zdążył dopowiedzieć Prescottom. Ale chyba było już i tak za późno.

Ostatnio duchy wybrały go sobie na medium, przynajmniej takie możnaby odnieść wrażenie. Amanda odwiedzała go rzadko, ale nigdy nie mówiła żegnaj, a co najwyżej do zobaczenia. Przyzwyczaił się już do jej obecności — może dlatego tak naturalnie zareagował na pojawienie się Jenny? Ale pierwszy raz był istnym horrorem. Nie, Amanda nie posunęła się do tanich, filmowych sztuczek z rzucaniem sztućcami i podnoszeniem mebli, choć parę razy dała do zrozumienia, że potrafi to robić.

Nie. Chodzi o samo pojawienie się.

Maggot nigdy nie wierzył w duchy. Nie wierzył, że mogą pojawiać się, straszyć ludzi, nawiedzać ich albo ich domy. Po prostu nie wierzył, że one istnieją. Jak się nie wierzy w Boga, to takie rozumowanie jest chyba całkowicie zrozumiałe, nieprawdaż? Chociaż… konstatacja, że duchy jednak istnieją, nigdy nie wstrząsnęła jego niewiarą w Boga. Przyjął do wiadomości, że istnieją, ot i wszystko. Nie było w tym żadnego cudu, jakkolwiek duchy zdarzały się naprawdę rzadko.

Amanda przyszła do niego pewnego wiosennego dnia, kiedy odpoczywał na ławeczce przed grobem matki w odległych rejonach Kanady, który starannie oczyszczał z zimowych pozostałości. Wyglądał już całkiem nieźle, trzeba jeszcze było jedynie zebrać do siatki zeschłe liście, do wiosny leżące pod śniegiem, a potem wysuszone przez pierwsze silniejsze promienie słońca, martwą trawę i chwasty, wyrywane przez niego pieczołowicie wraz z korzeniami.

Zadowolony z dobrze wykonanej roboty siedział i wspominał matkę.

Pamiętał ją bardzo niewyraźnie. Zmarła, kiedy był jeszcze szkrabem, miał osiem, może dziewięć lat. Ale potrafił sobie przypomnieć jej rysy twarzy i zmęczony chorobą wzrok. Cierpienia strasznie ją wyniszczyły. Wychudła, skóra rozciągnęła się na jej kościach, żar w oczach zgasł, a ręce, tak chude, że palce przypominały obciągnięte skórą szpony jakiegoś dzikiego zwierzęcia cały czas pozostawały we władzy niekontrolowanych drgawek. Nie była stara; nie wydawało mu się, by przed śmiercią skończyła trzydzieści lat. A jednak wyglądała wtedy na z dziesięć lat więcej.

Był trochę za młody, aby tak do końca zdawać sobie sprawę z rozmiarów straty, której doznał. Ta wiedza przyszła znacznie później. Być może dokładnie wtedy, kiedy zdał sobie sprawę, że nigdy już nie ujrzy Jenny. Tak, to było chyba wtedy. Ale w dniu pogrzebu matki — owszem, wiedział, że leży w trumnie, że umarła i poszła do nieba, tego, w które obecnie nie wierzył — ale nie umiał jeszcze myśleć abstrakcyjnie i nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji tego, co się stało. Kto wie, czy czasami nie zastanawiał się wtedy, co to znaczy: „na zawsze”.

Ale podejrzewał teraz, że po prostu nie był w stanie tego ogarnąć. Tak, jakby myślał — „na zawsze” to kupa czasu, bardzo dużo czasu, ale ile konkretnie?

Dostrzegł ją, kiedy przechadzała się wzdłuż alejki, odczytując napisy na płytach nagrobnych. Cmentarz był naprawdę świetnie utrzymany. Matka zawsze chciała być pochowana na starym cmentarzu — tam, gdzie leżała cała jej rodzina. Tak więc jedyny jej syn musiał parę razy do roku fatygować się, by uprzątnąć jej grób. Nie sprawiało mu to większego kłopotu — przeciwnie, cisza cmentarza koiła go i pozwalała w spokoju odciąć się od zewnętrznego świata, zatopić w rozmyślaniach. Skromne alejki, ocienione starymi bukami i wierzbami, rzadko wypełnione były gwarem przechodniów, odwiedzających, jak i on sam, groby bliskich, a popołudniowe słońce rozleniwiało, przypiekając odrobinę, skoro dzień był bezwietrzny.

Maggot przyglądał się z zaciekawieniem postawnej niewieście o rudych włosach, zmierzającej powoli w jego kierunku piaszczystą alejką. Miała na sobie czarną suknię z — jak podejrzewał — jedwabiu, zgrabne pantofelki na stopach i wspaniały kapelusz na głowie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie stwierdził nagle z niejakim rozbawieniem, że podobne ubrania nosiło się w poprzednim stuleciu — no, może nie z jedwabiu, ale krój się zgadzał. Coś jeszcze było nie tak z tą kobietą.

Nie widział je twarzy, ocieniał ją kapelusz. A jednak zdawało się, że to od niej bije światło, którego oświetlało kobietę tak, że nie mógł mieć wątpliwości, że to nie jest światło słoneczne. Byli sami, cmentarz zdawał się być opuszczony. Uczucie rozleniwienia potęgowało się, zaczął czuć się senny. Z wysiłkiem utrzymywał otwarte powieki, pragnąc tylko je zamknąć. Drzemał już na tej ławeczce wielokrotnie. Z niejasnych przyczyn jednak uznał, że nie tym razem. Tym razem powinien pozostać trzeźwy.

Kobieta była już naprawdę blisko. Teraz mógł stwierdzić, że jej sukni nie uszyto raczej z jedwabiu, ale z drugiej strony materiał nie przypominał żadnego, które znał do tej pory. Był gładki i lśniący, o wyraźnych szwach, ale jednocześnie efemeryczny, zanikający. Nie mógł zatrzymać oczu na jakimkolwiek fragmencie na dłużej, gdyż natychmiast rozmywał się w jego oczach, kiedy nadaremnie próbował skupić znużony zmysł wzroku.

Kiedy obróciła twarz, myślał, że serce wyskoczy mu z piersi. Oddychał ciężko. Widok rzeczywiście napawał go przerażeniem i paniczną chęcią ucieczki.

Połowa jej twarzy była wypalona — okrywała ją sczerniała, ściągnięta skóra, naciągnięta na kości niczym pergamin, ściągająca górną wargę w kierunku nosa, co odsłaniało w straszliwym grymasie przenikliwie białe zęby. Nie pamiętał już zresztą, czy istotnie były tak niesamowicie białe, czy też wydawały się takie w porównaniu z poczerniałą skórą policzka.

Za to drugiej części twarzy nie było w ogóle. Już wiedział, co było źródłem owego nieziemskiego świecenia. Znajdowała się tam naga czaszka, emanująca żółtym, mdłym światłem, wręcz obrzydliwym, przywodzącym na myśl katakumby. Żyło w niej chyba tylko oko, wielkie, czarne i pozbawione powieki.

Chyba krzyknął, czując, jak krew odpływa mu z twarzy. Nie mógł oderwać wzroku od zjawy. Wpatrywał się w nią, nie będąc nawet zdolnym do zamknięcia powiek. Chłonął makabryczny obraz, postrzegając swoje zainteresowanie jako rodzaj niezdrowej fascynacji, choć podobne przekonanie dotarło do niego dopiero po całym tym zdarzeniu, kiedy już nieco ochłonął, a Amanda zakończyła swoją pierwszą wizytę, pierwszą z wielu.

— Amanda! — wyszeptał przerażony, zaciskając rękę na krawędzi ławki. Był bezsilny; mógł jedynie siedzieć i patrzeć.

Zjawa zbliżyła się do niego i mógł teraz z łatwością dostrzec, że dłonie, zamknięte na rączce staromodnej parasolki, były białe i świeże, bez śladów ognia. Także i szyja nie zdradzała objawów spalenia, a włosy wydawały się bardzo żywotne. Tylko ta twarz — twarz samej śmierci, jak później skonstatował — przypominała o ponurym losie swojej właścicielki.

Kiedy się odezwała, jej twarz poruszyła się nagle. Spodziewał się, że usłyszy jej głos, a usta nie wypowiedzą ani słowa? Chyba tak właśnie było. Tymczasem, kiedy Amanda przemawiała, jej spalone usta wymawiały każdą sylabę bez najmniejszego wysiłku:

— James. Wydajesz się być zaskoczony moim widokiem.

— A nie powinienem być? — szeptał dalej, bojąc się podnieść głos. Chrząknął i dodał nieco głośniej. — Amando.

— Poznałeś mnie?

Dalej wpatrywał się intensywnie w jej nieistniejącą twarz, a do głowy przychodziły mu tak absurdalne myśli, jak na przykład roztrząsanie, czy takie przypatrywanie się jest uprzejme, czy też nie. Oddech mu się uspokajał; zaczął się przyzwyczajać do tej nienaturalnej sytuacji.

— Amanda. Wyglądasz…

— Powiedz to. — zachęciła go, ale nie wyczuł groźby w jej głosie. Raczej nutkę… Rozbawienia?

— Twoja twarz… — słowa jakoś nie chciały mu się układać w zdania.

Zjawa okręciła się wokół własnej osi, ze świstem kręcąc parasolką. W jakiś dziwny, absurdalny sposób ta starodawna sukienka wydała mu się nagle najwłaściwsza. Amanda podeszła jeszcze bliżej i nagle opadła na ławeczkę, przysiadając na niej na samym jej brzegu, jak przystało na dystyngowaną damę. Odniósł wrażenie, że to wiatr spoczął obok niego, a nie solidna i materialna istota — a takiej się spodziewał.

— Mogę nosić takie ubrania, jakie tylko sobie zażyczysz. — poinformowała go z przejęciem małego dziecka. — Wystarczy, że mi powiesz, co mam włożyć. — spoważniała nagle. — Ale wiesz… — włożyła paluszek między zęby, zupełnie jak mała dziewczynka. — Wolałabym, aby były to jakieś pełne ubrania. Wydaje mi się — zaniepokoiła się i zmarszczyła nieistniejące brwi, a potem pochyliła się do niego i powiedziała szeptem, jakby powierzała mu jakąś ogromną tajemnicę. — Odnoszę takie dziwne wrażenie, że nie jestem tam… pełna. — zrobiła jakiś nieokreślony gest w kierunku swojej piersi.

— Domyślam się. — wykrztusił.

Zogniskowała na nim wzrok. Jej wielkie, smolistoczarne oczy wyglądały złowieszczo, świecąc światłem odbitym od nagiej czaszki.

— Wiesz? — zagadnęła. — Ja już chyba nie żyję.

Nie potrafił nic jej odpowiedzieć na te słowa.

Patrzyli na siebie, chłonąc się wzrokiem. Nie sposób było wyczytać cokolwiek z przerażających, okrągłych oczu Amandy.

Maggot zaobserwował nieomal bez uczucia, że oswaja się z obecnością zjawy. Jej niesamowita twarz nie przyprawiała go już o dreszcze. Bał się, owszem, ale oswajał się.

— Co ty tu robisz?

Chyba próbowała się roześmiać, ale próba wypadła mizernie. Zabrzmiało to trochę jak stukot dzwoniących z zimna zębów. Amanda nie przejęła się tym jednak. Zaczęła skubać brzeg parasolki swoją nieskazitelnie białą ręką, kontrastowo białą w porównaniu z twarzą. Mówiła powoli, poruszając bezwargimi ustami:

— Nie wiem. Uwierzysz? — nagle odzyskała humor. — Czułam dziwne ciepło — wiesz, jakbym grzała się przy ognisku, albo cos podobnego — i nagle bum! — jestem tutaj, na cmentarzu. Podoba mi się tutaj. Tak cicho i przyjemnie. Ale ja nie żyję.

— Czy to jest straszne? — spytał, ostrożnie dobierając każde słowo; nikt nie uczył go porozumiewania się z duchami.

Znowu wyglądała, jakby zmarszczyła brwi, których już nie miała, albo raczej zostały jej ich resztki na sczerniałej części twarzy.

— Co jest straszne? — spytała, nerwowo skubiąc jedwab parasolki — parasolka na pewno była z jedwabiu.

— Miałem na myśli twój stan. — mówił dalej, lekko zmieszany, nie chcąc za wszelką cenę jej urazić.

— James, jaki stan? Przecież ja nie żyję! Co może w tym być strasznego? — wybuchła nagle. — To jest zupełnie naturalny stan. Tylko to… — znowu pomachała ręką na wysokości klatki piersiowej. — Nie mam tam czegoś i to jest… Po prostu jest niewygodne. O, to chyba jest najwłaściwsze słowo, nie uważasz? — wyraźnie zaakcentowała słowo czegoś, nie pozwalając mu się jednak domyśleć, co takiego ma na myśli. Życie? Ciało? Serce?

Maggot poczuł, że jego uścisk na brzegu ławeczki zelżał. Odbierał to prawie tak, jakby był zewnętrznym obserwatorem, nie zaangażowanym bezpośrednio w wydarzenia. Tym łatwiej, wobec ich nierealności, udało mu się zaakceptować postępowanie zdarzeń.

— Wiedziałam, że cię znajdę na tym cmentarzu. Myślę, że byłoby to doskonałe miejsce na złożenie mojego ciała. — znowu wpiła w niego swoje nieludzkie, a jednocześnie tak bardzo ludzkie spojrzenie. — Co się stało z moim ciałem, James?

Unikał odpowiedzi.

— Pamiętasz mnie? — spytał lekko zaniepokojony.

Chociaż jej oczy składały się jedynie z czarnych dysków, przysiągłby, że dostrzegł w nich zarys powiększającej się soczewki. Dziwiła się jego słowom?

— Tak. — odpowiedziała i po raz pierwszy odniósł niejasne wrażenie, że czyta w jego myślach. — Dlaczego miałabym ciebie nie pamiętać? Przecież jesteś ostatnim… ostatnim… — wysilała pamięć, jakby usiłowała coś sobie przypomnieć, jakby to coś było tuż za granicą pamięci, tak blisko, a jednocześnie tak daleko, jak woda i jedzenie dla Tantala z mitologii greckiej. — Ostatnim… kim? Pomóż mi! — poprosiła pokornie, kierując na mnie smutne spojrzenie wielkich oczu. Przysiągłby, że widzi teraz wyraźnie zarys źrenic, wydawały się być ukryte pod czarnymi błonami, ale istniały.

— Amando, czy spotkałaś kogoś jeszcze? Rozmawiałaś z kimś poza mną? — pytał Maggot, z każdą chwilą zyskując na śmiałości.

Patrzyła na niego przez chwilę z tym oszałamiającym wręcz oślepiającym smutkiem, a potem, zrezygnowana, potrząsnęła głową.

— Ty nie chcesz mi pomóc… — jej nieistniejącą piersią wstrząsnęło żałosne łkanie.

Zapragnął nagle otoczyć ją ramieniem, zapomnieć o jej zdeformowanej twarzy, przytulić ją do serca i trzymać tak długo, aż przestałaby płakać.

— Zrób to, James! — poprosiła desperacko, prostując się nagle. — Jest mi tak zimno, James… Proszę, obejmij mnie…

— Ale… ty… — chciał powiedzieć: „nie żyjesz”, ale nie mogło mu to przejść przez gardło. Byłoby to jak zaakceptowanie rzeczywistości, tej rzeczywistości, która zdecydowanie bardziej wyglądała mu na sen.

Nie mógł zaakceptować czegoś, w co nie wierzył.

Patrzyła na niego błagalnie. Jak mógłby jej odmówić? Miał przecież sumienie. Wiedział o tym, bo od czasu jej śmierci gryzło go z powodu każdej przeklętej kobiety, którą odprowadził na stos…

Ostrożnie wyciągnął w jej kierunku rękę, delikatnie dotknął jej ciała, spodziewając się, że przeniknie jej skórę i ręka znajdzie się wewnątrz jej ciała… Oczywiście, nie wewnątrz jej ciała. Był pewien, że po prostu natrafi na pustkę. Zawiśnie w powietrzu. Albo, co gorsza, rozwieje jej magiczną postać. Przecież zaczął się już do niej przyzwyczajać i chyba nie zniósłby, gdyby jej zabrakło…

Nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie; poczuł pod palcami wyraźną fakturę materiału, z którego uszyto suknię, a pod nią ciepłe, tętniące życiem, prawdziwe ciało. Miękkie i jędrne, znowu młode, jakby czas je oszczędził. Poszedł za ciosem; prawa ręka dotknęła jej drugiego boku, przesunęła się po nim, objęła ją od tyłu, opierając się na plecach, cielesnych, solidnych, jak jego własne. I nagle jej okropna twarz znalazła się na jego szyi, z łkaniem wtulając się w jego szyję, ręce zacisnęły się na jego plecach, jakby w odpowiedzi na jego dotyk, a na twarzy poczuł muśnięcie jej delikatnych, miękkich włosów.

Amanda żyje, pomyślał z niejakim zdumieniem. Nie, jest martwa, sprzeczał się sam ze sobą; przecież na własne oczy widziałem, jak płonie. Sam odprowadzałem ją na stos…

W złą godzinę pomyślane słowa, szybko się o tym przekonał.

Kiedy tylko te słowa wybrzmiały w jego głowie, zapłonęła szkarłatem; płomienie ogarnęły jej eteryczne ciało, które zdawało się tak rzeczywiste w jego ramionach. Jednocześnie zaś obserwował z rosnącym przerażeniem, że buzujące płomienie nie tylko nie czynią mu żadnej krzywdy, ale nie tykają również skąpanego w nich krzyczącego i zawodzącego ciała! Amanda stała w płomieniach, wiła się, jęczała, ale ogień, ogarniający ją jak ogromny płaszcz, spowijający ją całkowicie, nie spalał jej!

Poczuł nagle, że krzywi się z bólu. Docierało do niego echo tego, co odczuwała ona!

Zgiął się w pół. Odbierał jej cierpienie, świadomie czy też nieświadomie, a jedyne, co przychodziło mu do głowy, to nieustające, przeradzające się bezgłośną mantrę: „zasłużyłem! Zasłużyłem!”

Ocknął się, leżąc na trawie. Amanda siedziała na brzegu ławki, gniotąc w białych paluszkach brzeg jedwabnej parasolki. Jej ręce nie są białe… Białe są jej rękawiczki…, skonstatował nagle, dlaczego tego wcześniej nie zauważyłem? Miała na rękach koronkowe, bardzo delikatne, haftowane rękawiczki. Przeniósł wzrok na jej twarz i nagle zdało mu się, że ma halucynacje.

Uśmiechała się do niego!

Widział uśmiech na jej bladej twarzy; tak musiała wyglądać sto lat temu, kiedy wychodziła za mąż za swojego oficera. Rysy jej twarzy były wyraźne, szczupłe i pozornie kruche. Miała czarne źrenice, okolone białymi rogówkami, zupełnie przecież naturalnymi. Nos miała długi, ale szczupły, a nie ostry, usta bladoczerwone, skromnie podkreślone kredką; jej skóra, blada i miękka, wyglądała na pozbawioną życia, nie zdobiły jej rumieńce, ani nie przebiegały pod nią delikatne siateczki niebieskawych żyłek. Była duchem, zjawą, czego się w końcu spodziewał?

Odpowiedział jej uśmiechem. Wpatrywali się w siebie przez dłuższą chwilę, zanim wreszcie otworzyła usta i zaczęła mówić:

— Witaj z powrotem, James. Już myślałam, że chcesz do mnie dołączyć po tej stronie. — kpiarsko mrugnęła okiem. — Wyglądałeś, jakby to ciebie dopadły ognie piekielne.

— Amanda? — spytał ostrożnie, dźwigając się na łokciu.

— Tak, to ja, mój drogi. — powiedziała z lekkim westchnieniem. — Obawiam się, że wszystko już pamiętam. — Znowu westchnęła. — Wolałabym nie. Ale nieważne. Wiesz może, dlaczego tu jestem?

Zaniepokoił się nie na żarty. Duch pytał go, dlaczego tu jest?

— Co przez to rozumiesz?

— No, wiesz, co ja tu robię? — zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką. — Dlaczego jestem przywiązana do ziemi. Czy to piekło? — nagle spojrzała na niego z przestrachem, a po chwili lekceważąco machnęła ręką. — Dlaczego niby mam się obawiać piekła? Przecież jestem czarownicą. — posmutniała. — To znaczy, byłam czarownicą.

Wstała i wyciągnęła do Maggota rękę.

— Podnieś się, przeziębisz się.

Siedzieli już z powrotem na ławeczce, kiedy odważył się zapytać:

— Co się właśnie stało?

Milczała długą chwilę, jakby właśnie zastanawiała się nad odpowiedzią. Dopiero po chwili zorientował się, że jeśli nawet o czymś myślała, to nie były to z całą pewnością ognie piekielne.

— Myślę, że spaliłam się właśnie do końca. — odparła powoli. — Nadal czegoś we mnie brakuje — ciągnęła z namysłem. — ale większość wróciła. Mam na myśli wspomnienia. Stały się nawet ostrzejsze, bardziej mogę na nich polegać. Chociaż, z drugiej strony, może wcale nie powinnam na nich polegać? Wiesz, o co mi chodzi. Jestem duchem, a jednocześnie czuję, że ty odbierasz moje ciało jako żywe, choć wcale go nie mam. Prawda?

Przytaknął. Tok jej rozumowania zdumiewał go, wytrącał z bezpiecznego stanu skupienia, ale starał się dotrzymywać jej kroku.

— To mnie właśnie zastanawia. Przecież wiem, że umarłam. A jednak ty czujesz, że to ciało jest materialne. — przesunęła dłonią wzdłuż brzucha. — Ja je odbieram tak samo. Skoro więc nasze zmysły nas oszukują, dlaczego i moja pamięć nie miałby płatać mi figli? Z drugiej strony, oboje przecież wiemy, jak zginęłam. — wyraz jego twarzy odebrała jako popłoch, więc pospieszyła wyjaśnić: — Och, nie kłopocz się, dlaczego niby miałabym winić cię za to, co zrobiłeś? To była twoja praca. Zabiłam dziesiątki takich jak ty. — roześmiała się. — A ty mnie złapałeś.

— Nie tylko ciebie. — mruknął, zdając sobie sprawę, że ten duch wychwyci najlżejszy szept. — A każda z tych zamordowanych kobiet jest jak kolejny kamień, ściągający mnie wraz z innymi coraz szybciej w otchłań.

Spojrzała na niego uważnie.

— Wyrzuty sumienia? Dlaczego?

— Bo to ja je zabiłem. — westchnął. — Ciebie też. Będę się smażył w piekle, w które nie wierzę.

— Jeżeli to ma być piekło, to ja chcę w nim pozostać na zawsze. — rozejrzała się z rozmarzeniem po pięknej, starej nekropolii położonej w północnej części kanadyjskiej prowincji Alberta. — Ciągle się zastanawiam, co ja tu właściwie robię. Jednak sądzę, że dowiem się, kiedy przyjdzie na to czas. Moja obecność tutaj nie wydaje mi się zupełnie naturalna.

— Nie ma was więcej? Mam na myśli duchy.

Wzruszyła ramionami.

— Jak dotąd nie udało mi się spotkać żadnego innego. Nawet tutaj, na tym cmentarzu. Jest tu mnóstwo zmarłych, ale żadnego ducha. Powiedz mi — znowu zmieniła temat. — dlaczego nie wierzysz w to wszystko? Wiesz, piekło, niebo, Bóg, diabeł, duchy… Przecież ja tu jestem. Czy moja obecność nie jest dowodem na prawdziwość tego wszystkiego?

Na rozmowę o teologii raczej nie był przygotowany. Ale wysilił się, szukając odpowiedzi, i w końcu zaczął:

— Amando, powiedz mi, czy widziałaś piekło albo niebo, Boga albo diabła? Czy ktoś po ciebie przyszedł, wskazywał ci drogę w jakimkolwiek kierunku, czy w ogóle widziałaś jakąś drogę?

— Zapewniam cię, że poszłabym nią, bez wątpienia; niezależnie od kierunku, w górę, czy w dół. — zamyśliła się. — Masz rację. Nie widziałam niczego. Po prostu tu jestem. Nie było światła, nie było tunelu, aniołów, ani diabłów.

Pokiwał głową ze zrozumieniem, wpatrując się w jej piękną, mlecznobiałą twarz ducha.

— Sama więc widzisz, że jesteś właśnie dowodem na to, że tego wszystkiego po prostu nie ma. Coś musiałabyś zobaczyć, prawda? Dla mnie to było prostsze. Kiedy stałem się człowiekiem Inkwizycji, zobaczyłem, że chrześcijańskie ideały dla samych ludzi Kościoła nie mają większego znaczenia. Po prostu ujrzałem na własne oczy, że religia chrześcijańska to jeden z wielu mitów, objaśniających to, co niemożliwe do wyjaśnienia. I w tej interpretacji religia chrześcijańska może co najwyżej dołączyć do mitologii Greków, Rzymian, Skandynawów i innych nacji. Proste, czyż nie?

Siedziała przez moment spokojnie, w ciszy rozważając jego słowa. Maggot zorientował się, że oswoił się całkowicie z widmem, które toczyło z nim absurdalną, dziwną, wielotematyczną rozmowę, przeskakując z wątku na wątek. Ale on sam nadal miał wiele pytań. Skorzystał więc z chwili jej niepodzielnej uwagi:

— Mówisz, że pamiętasz, co się stało. Gdzie byłaś przez ostatnie tygodnie? Przecież od tej potwornej egzekucji minęło tyle czasu!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 53.28