E-book
14.7
drukowana A5
44.01
Ciemność

Bezpłatny fragment - Ciemność


5
Objętość:
172 str.
ISBN:
978-83-8245-121-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 44.01

Ciemność

Ciemność. Tomasz zamrugał powiekami. Czy naprawdę je otworzył? Czy może być aż tak ciemno? Przemknęło mu przez głowę. Zaczął zastanawiać się nad tym, co wie na pewno. Gdzie śpi. Właściwie gdzie spał. W domu u babci. Na pewno był sam. Szukał w głowie gdzie dokładnie, to znaczy, w którym dokładnie spał pokoju. Musiał to być ten mały. Spojrzał w stronę, gdzie powinno być okno. Ciemno. Naprawdę ciemno. Przy łóżku miał elektryczny budzik. Pomacał ręką. Był na miejscu, jednak nie pokazywał godziny. Musiało nie być prądu. Tomasz pomyślał, że właściwie brak prądu rozwiązywał zagadkę ciemności również za oknem. Nie świeciły się latarnie. Czemu się obudził, skoro było jeszcze ciemno? Co go obudziło? Nie pamiętał nic, co mogłoby go wyrwać ze snu. Usiadł na łóżku. Mózg zaczynał pracować na normalnych obrotach. Podsumowując, wiedział już, gdzie jest i czemu może być tak ciemno. Jednak czy bez światła może być aż tak ciemno? Usiłował wstać i zawadził kolanem o nocną szafkę. Zaklął, usiadł z powrotem na łóżku i rozmasował bolące miejsce. Następnie wymacał ręką, gdzie kończy się szafka i powoli skierował kroki w stronę okna. Dotkną firanki. Wyczuł ją pod palcami. Delikatny i wyczuwalny przez palce lekko chropowaty materiał. Starał się odsunąć, aby dostać się do okna. Przesuną ręką w lewo. Następnie w prawo. Firanka nie zrobiła przerwy, aby mógł spokojnie pokonać tę przeszkodę. Zdecydował unieść ją, aby przejść pod nią. Tak zrobił i uderzył się głową w parapet. Źle ocenił odległość, od wystającego parapetu. Tomasz pomasował się po głowie i od razu zsuną z niej firankę. Położył prawą rękę na drewnianym parapecie. Wyczuł gładkość, pomalowanego, drewnianego parapetu. Lewą sięgną przed siebie. Dotkną szyby. Była chłodna. W tym momencie przez plecy przeszedł mu dreszcz. Usłyszał przeraźliwy krzyk. Na pewno był to krzyk człowieka. Nie mógł określić, czy to głos kobiety, czy mężczyzny. Na pewno coś strasznego musiało się przydarzyć temu człowiekowi. Ten krzyk, jak zastanowił się Tomasz, był nie tylko przeraźliwy. Był zanikający. Nie w sposób naturalny, z braku powietrza w płucach. Zresztą wtedy ten krzyk by powrócił. Człowiek mógł nabrać powietrza i znów krzyknąć. On jednak był zanikający i to było najlepszym określeniem. Był najmocniejszy na początku i z każdą chwilą stawał się cichszy. Nie trwało to aż tak długo, jak Tomasz się nad tym zastanawiał. Jednak był nie dość, że straszny, to jeszcze dziwnie się kończący. Ciszą. Zupełną ciszą. Brak powtórki, brak odzewu pomocy. Ktoś był na tyle przerażony, aby krzyknąć, a jednak dla czegoś nie mógł ponowić tego krzyku rozpaczy i bólu.

Ledwo skończył zastanawiać się nad tym, co usłyszał, a tu ręka jak poparzona oderwała się od szyby, coś jak w tiku nerwowym. Tak zareagowała, gdy usłyszał następny dźwięk. Skowyt. Długi, przeciągły i dobiegający tuż za oknem. Jakiś pies lub coś podobnego przebiegło tuż obok i przeniośle zawyło. Ręka z całą resztą ciała Tomka odskoczyła od okna. Karnisz razem z firanką i zasłonką spadł ze ściany. Człowiek, usłyszawszy taki dźwięk, tuż obok siebie nie zastanawiał się jak oddalić się od niebezpieczeństwa. Po prostu odskakuje, nie patrząc na straty poniesione w najbliższym otoczeniu. Zresztą nie tak łatwo zastanawiać się nad tym, żeby coś nie uszkodzić, jak się nic nie widzi.

— Czy jest tak ciemno, czy może oślepłem? — Zastanowił się, gdy dotarło do niego to, czy jeśli on nie widzi niebezpieczeństwa to, czy niebezpieczeństwo go też nie widzi. A jak jest inaczej? Co, jeśli wszyscy go widzą, albo — co gorsza — wszystko go widzi. To znaczy całe niebezpieczeństwo czające się tuż obok, za oknem.

Na dworze co chwilę było słychać jakiś krzyk lub jazgot. To usłyszał, jak ktoś krzykną, to zawyły psy. Tomasz oddalił się od okna i po omacku, machając rękoma na boki, zaczął przemieszczać się w przeciwną stronę. W stronę gdzie według jego orientacji powinna być kuchnia. Parę kroków i uderzył lewą dłonią o futrynę. To musiała być futryna. Dotknął ją, a następnie przejechał dłonią dalej. Poczuł gładką ścianę. Przeszedł przez wejście do kuchni. Z tego, co pamiętał, z prawej strony był piec. Z lewej, wzdłuż ściany biegły szafki kuchenne.

— Tylko ostrożnie, aby nie zawadzić o piec. — Pomyślał i teraz delikatnie prawą ręką szukał pieca.

Dotkną zimnego metalu. Piecyk był nieduży. Typu koza na czterech nóżkach. Na razie wszystko zgadzało się z jego wyobrażeniem przestrzennym. Musiał poszukać czegoś, co pozwoliłoby mu rozjaśnić tę straszną ciemność. Z lewej strony, pomiędzy szafkami powinna być kuchenka gazowa. Wymacał lewą ręką blat, a następnie jadąc po nim, doszedł do niej.

— Gdzieś tu powinny być zapałki. — Zastanowił się, czy rzeczywiście?

Kuchenka zapalała się od iskry wywołanej przytrzymaniem kurka od odkręconego gazu. Jednak gdzieś obok kuchenki powinna być przecież zapasowa paczka zapałek. Przejechał lewą dłonią z lewej strony a prawą z prawej strony kuchenki. Nic. Machną prawą ręką trochę dalej w prawo i poczuł, że zawadził o coś niewielkiego. Odepchną to jednak niechcący i musiał chwilę po omacku poszukać tego przedmiotu. Tak, to była paczka zapałek. Serce zakołatało mu szybciej. Może w końcu coś zobaczy. Potrząsną papierową paczuszką. Coś za rzegotało. To muszą być zapałki. Wysuną środkową część i pod palcami wyczuł trzy patyczki. Ma szczęście. Drżącą dłonią wyciągną zapałkę. Nie miał zbyt dużego marginesu nieudanych prób. Palcami nakierował ją na draskę, a następnie przesuną. Błysło światło. Trwało ułamek sekundy. Zapałka nie zdążyła się zająć ogniem. Wypaliła się tylko siarka i zapałka zgasła.

— Muszę być ostrożniejszy. — Tomasz usłyszał swój głos.

Następnie wyjął następną. Powtórzył czynność. Tym razem nie zobaczył nic. Wyczuł tylko, że zapałka prześlizgnęła się po drasce dość ślisko, tak bez oporu. Spróbował znów i znów. Nic.

— Spalona.

Wyrzucił z coraz większym zdenerwowaniem i złością. Chwilę szukał ostatniej, a następnie z wielką ostrożnością, wręcz namaszczeniem spróbował ją odpalić. Gdy już miała się zapalić, złamała się. Końcówka z siarką upadła gdzieś na podłogę.

— Do jasnej cholery. Czy wszystko musi iść nie tak?

Z nerwami rzucił puste opakowanie na podłogę.

Na dworze oprócz już wcześniej opisanych dźwięków co parę chwil było słychać jeszcze jakiś inny dźwięk. W tej chwili jednak nie mógł go określić. Coś jak rumor. Jak uderzanie większych i cięższych przedmiotów o siebie.

Co teraz robić. Zastanawiał się. Czemu spał tutaj? Jakoś niezbyt go to dziwiło, choć powinien chyba spać u siebie. Właściwie czemu go to nie dziwiło? Do domu nie miał bardzo daleko. Jednak w całkowitej ciemności przejść pół wsi nie mogło należeć do przyjemności. Aby spotkać się z bliskimi, powinien iść w prawo po wyjściu na ulicę. Mógł też udać się do rodziców, to było w lewo. Zastanowił się, dlaczego dopiero teraz pomyślał o żonie i dziecku. To wszystko było dziwne. Takie nienaturalne. Nie wiedział czemu spał w innym miejscu, niż powinien. Był sam, choć dobrze wiedział, że ma żonę i syna. A jego to w jakiś sposób mało dziwiło. Co teraz. Oczywiste musiało być, że pójdzie do nich. Miał nadzieję, że jakoś razem będzie im łatwiej ogarnąć tę całą sytuację.

Odszedł od kuchenki i ruszył w stronę, gdzie powinny być drzwi prowadzące na korytarz łączący kuchnię z innym pokojem, łazienką i wyjściem na ganek.

— Jednak widzę. — Krzykną. Uświadomił sobie, że widział błysk ognia po pierwszej zapałce. Teraz nawet uświadomił sobie, że rzeczywiście był tam, gdzie myślał. Obraz po błysku zapałki był jak flesz w aparacie, może nie długi, ale wrył mu się w pamięć. W pewien sposób odczuł ulgę. Skoro nie utracił zmysłu wzroku, jest nadzieja, że jak tylko będzie możliwość, to coś zobaczy. Musi tak zrobić, aby znów zapanowała jasność.

Doszedł do drzwi. Były zamknięte, wymacał klamkę, a następnie ją nacisnął. Drzwi się otworzyły. Wyszedł na korytarz i poczuł ruch powietrza. Gdzieś musiał być przeciąg. Lewą rękę przesuwał po ścianie, aż doszedł do rogu, a następnie dotkną futryny od drzwi prowadzącej na ganek. Pamiętał wręcz podświadomie, że trzeba podnieść nogę, aby nie zawadzić o dość wysoki próg. Dosuną lewą nogę do progu, a następnie prawą przestawił przez niego, aby postawić stopę już na ganku. Opuszczał nogę coraz niżej i niżej, ale nie mógł wyczuć podłogi. Cofnął ją. Postawił na progu, a następnie dostawił do niej lewą. Trzymając się futryny, spróbował ponownie. Tym razem po tym, jak nie wyczuł niczego pod stopą, przesuną ją w boki. Nic. Nie było nic. Wrócił nogą na próg. Następnie cofną się o krok i klękną. Powoli wymacał próg i dosunąwszy się jak najbliżej krawędzi, wystawił prawą dłoń na ganek. Dotkną ściany po lewej stronie, a następnie zaczął ją opuszczać w stronę podłogi. Próg w tym miejscu był wysoki, ale żeby aż tak? Przesuwał dłoń wzdłuż progu, aż miał ją na wprost siebie. Teraz zaczął ją sięgać coraz niżej i niżej, i niżej. W końcu musiał się wychylić. Nie wyczuł nic, oprócz ściany, wzdłuż której przesuwał dłoń. Przeraził się. Jak ma wyjść z domu? Co się stało z gankiem? Czy jest tu uwięziony? Teraz przypomniał mu się dziwny dźwięk, który nie mógł wcześniej zidentyfikować. To było pękanie budynków i ziemi. Jakby robiła się szczelina rozrywająca ziemię i budynki. Te dźwięki wcześniejsze, nie dotyczyły się tej wymacanej wyrwy. To musiało stać się wcześniej. Może nawet dlatego się obudził. Tamte były gdzieś dalej. Zresztą zdarzały się kolejne. To bliżej, to dalej. Dźwięki co parę chwilę przeszywały ciszę, wywołując to krzyk ludzi, to wycie zwierzęcia lub zawalenie się budynku. Dźwięki te jednak zdarzały się coraz rzadziej. Jakby dzieło zniszczenia, było na ukończeniu.

Usiadł i zastanawiał się co dalej. Nie ma zapałek, aby poświecić i zobaczyć czy da się stąd wyjść. Czy był w tym domu jak w więzieniu? Może jest tu trochę jedzenia, ale na jak długo? W końcu bez pomocy innych na pewno by umarł. Musi wyjść i po pierwsze zobaczyć co z bliskimi, a po drugie zadbać o przyszłość, o przetrwanie. Co jak to samo jest na całym świecie? Może już nie być państw czy nawet kontynentów? Zastanawiał się jeszcze nad jednym. Od drzwi prowadzących na ganek, do drzwi prowadzących na dwór, nie było daleko. Może pięćdziesiąt centymetrów. Powinien spróbować namacać czy nie ma schodów. Może tylko ganek się zapadł? Ponownie wstał i trzymając się rękoma futryny, wystawił prawą nogę w pustkę. Szukał nią jak macką, która stara się czegoś złapać. W pewnym momencie wyczuł koniuszkiem buta, że o coś zawadził. Wysunął się bardziej i spróbował jeszcze raz. Zawadził czubkami palców o jakiś stabilny grunt. Powoli wysuwał się z domu. Stopa musi bezpiecznie być cała postawiona, aby myśleć o podążeniu drugą za nią. Jak uznał, że to ten moment, ciężar ciała przeniósł na prawą nogę, a lewą powoli przestawił obok. Był na zewnątrz.

— Tak, tylko teraz czy schody, na których stoję, bo to chyba schody, to nie tylko jeden czy dwa stopnie?

Wiedział jedno na pewno. Powrotu nie było. Wejście do domu taką samą metodą było o wiele trudniejsze niż wyjście. Trzymając się lewą ręką ściany, prawą stopę powoli zaczął opuszczać. Po chwili wyczuł następny stopień. Prawą ręką postanowił znaleźć barierkę, która w normalnym czasie powinna tam być. Dotkną palcami i była. Zimny metal pod palcami sprawił, że poczuł się stabilnie. Dla pewności poruszał ją. Była trwale zamocowana. Nie zdawał sobie sprawy, ile daje światło. Nawet najmniejsze od księżyca czy gwiazd.

— A właściwie gdzie są gwiazdy?

Spojrzał w górę. Nic. Koszmarna ciemność. Zero śladów po księżycu czy gwiazdach.

Co się mogło stać, że nie ma niczego, co dałoby, choć odrobinę światła. Wszystko było koszmarne jak przeprawianie się przez smołę. Może nie było takiego oporu, ale nie widząc kompletnie nic, przemieszczał się tylko i wyłącznie po omacku i po wspomnieniach.

Zszedł po schodach. Nie zdawał sobie sprawy, ile tych stopni jest. Z każdym następnym uważał, czy to już nie jest ten ostatni. W końcu poczuł pod stopą miękkość ziemi. Właściwie dzięki Panu, że ziemi, a nie pustka. Jeszcze się nie przyzwyczaił z myślą o wyrwie z każdym krokiem, a będzie musiał, jak chce przeżyć.

Aby wyjść z podwórka, należało skręcić za budynkiem w lewo. Jednak coś usłyszał. Z lewej strony dobiegł go szelest deptanej trawy i zbliżający się oddech.

— Jakieś zwierzę. — Pomyślał i cofną się o stopień.

Co by mu to dało przy jakiejś bestii? Pewnie nic. Odruch to jednak odruch. Przez te parę sekund, przez myśl przebiegło mu stado różnych dziwnych stworów. Raczej wszystkie były mordercze.

Coś było już bardzo blisko. Zastanawiająco pewnie poruszało się w ciemności. Uznał, że brak światła to dla tego czegoś żadne utrudnienie. Stał zamurowany. Może to coś go ominie. Sam nie mógł wbiec do domu, ponieważ nie wiedział, ile stopni trzeba przebiec. Gdzie zatrzymać się, aby zeskoczyć ze schodów wprost do domu. Zresztą, jeśli stworzenie widzi w ciemności, to czy nie dopadnie go, tak czy siak? Stał więc. W pewnym momencie poczuł na prawej dłoni, najpierw oddech potem mokry nos.

— Misiek. — Cicho powiedział w stronę stworzenia liżącego w tej chwili mu dłoń.

Ułamek sekundy wystarczył, aby zrozumieć, że to stary pies dziadków. Zupełnie o nim zapomniał. Wręcz było słychać, spadający kamień z serca.

Pies najwyraźniej cieszył się z dotknięcia swojego znajomego. Tomek pogłaskał go po głowie.

— Idziesz ze mną. Chodź. — I zaczął powoli kierować się w stronę, gdzie powinna być brama.

Normalnie droga od schodów do bramy zajmowała piętnaście sekund. Teraz przy tej ciemności ciągnęła się w nieskończoność. Lewa ręka przesuwała się po murze, a nogi, jedna za drugą w przód. Parę kroków Misiek szedł za nim. Jednak w momencie jak doszedł do bramy, a poczuł to na własnej nodze, dotkliwie uderzając kolanem w metal. Tomasz zatrzymał się. Przeszedł bliżej środka, ponieważ otwierała się na podwórko. Pociągnął, lecz nie ustąpiła. Była zamknięta na zasuwę. Rozległ się hałas burzonego budynku z lewej strony, dość blisko, choć nie w sąsiedztwie. Tomasz odsunął zamykanie i otworzył bramę. Tuż za nią był chodnik. Stopom wymacał betonowe płytki i wyszedł na zewnątrz. Znał tę miejscowość całe życie. Pamiętał, co powinien widzieć przed sobą. Jednak w ciemności nic mu to nie ułatwiało. Wszystko było jakby większe. Chodnik, który normalnie miał z metr szerokości, teraz przesuwając nogą do krawężnika, wydawał się bez końca. Musiał dostawić nogę, aby kontynuować wyszukiwania drugiego krawężnika. Jak by go tam nie było. Właściwie rzeczywiście nic tam nie było. Wyczuł stopom obluzowaną kostkę, która po dotknięciu obsunęła się w dół. Tomasz o mało co nie stracił równowagi i nie podążył za nią. Wyprostował się.

— Następna wyrwa. Boże nie przeżyję tego. To jest jak pływanie w smole z wodospadami co parę kroków.

I tu się zastanowił. Wodospad robi hałas. Kostka brukowa, choć miał pewność, że spadła, nie spowodowała żadnego dźwięku. Gdzie spadła? Jak głębokie są te wyrwy. Czy to czeluście bez dna? Jak ma przejść w nieprzebranej ciemności z pół kilometra? Musi znaleźć coś, co pozwoli mu rozjaśnić tę ciemność. Może iść do sklepu, znajdującego się po przeciwnej stronie parku? Pewnie jest zamknięty, jednak w tej sytuacji trzeba podjąć radykalne środki.

Wymyślenie tego nie było tak trudne, jak próba przejścia przez może z dwieście metrów niezbadanego mroku. Jak przejść, przez znajdującą się przed nim, niewiadomej szerokości rozpadlinę? Ukląkł i dłońmi wyszukał koniec chodnika. Płytki na jego końcu były luźne i co rusz jakaś się osuwała. Musiał zrobić coś, na co tak naprawdę nie miał ochoty. Zbliżył się do krawędzi, a następnie spróbował sięgnąć przed siebie. Nie było nic. Nie wyczuł drugiej strony. Jak to zrobić? Wziął obluzowaną kostkę, zamachną się i rzucił przed siebie. Usłyszał stukot, odbijającego się kawałka betonu po ulicy. Jest druga strona. Wziął następną i rzucił bliżej. Taki sam efekt. Wziął kolejną. Pomyślał, że teraz rzuci jeszcze bliżej. Na tyle blisko, aby mógł pomyśleć o skoku. Lekko podrzucił od dołu, aby spadła gdzieś z metr od niego. Chwila strachu. Jest. Usłyszał dźwięk odbijającej się kostki. Skoczyć? Może spróbować przestawić nogę na drugą stronę? W normalnej sytuacji i wiedząc, bo widząc, jak daleko musiałby przestawić nogę, na pewno wybrałby tę opcję bez zastanowienia. Teraz, jeśli miał w zupełnej ciemności, bez podpórki lub trzymania się czegokolwiek wystawić nogę w nieznane, to wydawało mu się to wręcz samobójcze. Z drugiej strony skok? Przecież to może być bilet w jedną stronę i pewnie na wycieczkę pionowo w dół. Stanął najbliżej krawędzi jak mógł. Nachylił się i z całej siły odbił nogami. Lot w górę trwał chwilę. W dół nieokreślony czas. Oprócz tego skok w takich ciemnościach, przez wyrwę szerokości trzydziestu centymetrów, był taki jak skok z czterdziestopiętrowego budynku. Przynajmniej takie samo uczucie, w głowie i nogach. Po godzinie lub paru sekundach poczuł pod nogami twardą powierzchnię asfaltu. Upadł na kolana i z opartymi dłońmi na ziemi ciężko dyszał. Parę sekund później dojrzał, aby usiąść. Na horyzoncie zobaczył coś, co go natchnęło nadzieją. Nie chodziło o to, co zobaczył, tylko że w ogóle coś zobaczył. Przed sobą widział zarys, może kontur drzew rosnących w parku.

— Czemu akurat teraz? Co się zmieniło?

Spojrzał w górę. Na niebie coś było inaczej. Zapaliły się gwiazdy, jeszcze dość nikło, ale jednak. Dostrzegł, dlaczego wcześniej ich tam nie było. Duże zachmurzenie. Jeszcze w niektórych miejscach w dalszym czasie zasłaniały nieboskłon. Zaczynało się przecierać i z każdą sekundą może nie robiło się jakoś bardzo widno, jednak na niebie odsłaniały się białe błyszczące kropki. Było raźniej.

— Gdzie księżyc?

Głowa zaczęła nerwowo przeszukiwać niebo. W pewnym momencie ze swojej prawej strony zobaczył coś, co mogło nim być. Nie był to najjaśniejszy obiekt na niebie. Był to obiekt, który dzięki swoim rozmiarom zasłaniał dość dużo.

— Czemu nie świecił? — Pytanie było dziwne, bo skoro jest na niebie, to cokolwiek powinien być oświetlony przez słońce. Jednak on swoim jestestwem w tej chwili zasłaniał światło gwiazd, a nie onieśmielał je swoim blaskiem. Tak czy siak, pewne było jedno. Różnica z gwiazdami a bez na świecie była olbrzymia. To jest jak by ze ślepca stać się widzącym. To nie był dzień. To w dalszym czasie była noc i to bardzo, bardzo ciemna. Pojawiły się jakieś majaczące kontury.

Odwrócił głowę w stronę domu i wyrwy, którą dopiero co przeskoczył. Zarys był widoczny. To był ten dom, o którym myślał. Otoczenie też to. A wyrwa? Teraz było to niewielkie, jeśli porównać je do swojego wyobrażenia o nim. Bardziej przypominało to pęknięcie. Może nie bardzo szerokie. Jakieś poniżej jednego metra, ale ciągnęło się od lewej do prawej na niewyobrażalną odległość. Spojrzał w prawo. Tu gdzie wcześniej, jak pamiętał był budynek gminy. Nie było nic. Właściwie cała prawa strona to rumowisko. Bardziej w prawo, w miejscu zarośniętego bujnymi, może nie wysokimi, ale jednak mocno zarośniętymi drzewami, był poprzewracany plac połamanych zapałek. Drzewa poprzechylane, połamane. Niektóre, te mniejsze stały i podpierały te większe, które miały mniej szczęścia. Przesuną głowę w lewo. Dookoła wyrwy, co parę metrów robiło się osuwisko. Jeśli przebiegała przez środek asfaltu, była dość wąska. Gdy zbliżała się do chodnika, pochłaniała chaotycznie kostkę brukową wraz z krawężnikami. Tu gdzie mógł jeszcze dojrzeć, kończyła się prosta droga i ulica Długa skręcała w prawo, tam szczelina utworzyła swoją drogę i pobiegła wprost przez budynek stojący na skrzyżowaniu.

— Kto tam mieszkał? Chyba nikt? Przyjeżdżali tam tylko na wakacje.

Odwrócił się w przeciwną stronę. Chciał zobaczyć czy można dojść do sklepu. A właściwie, czy jest dokąd iść. Sklep był chyba cały. Jednak wzdłuż prowadzącej do niego drogi, przebiegała olbrzymia i to w tym przypadku nie na wyrost można tak to nazwać, wyrwa. To wręcz była przepaść. Od połowy parku i począwszy od niego w prawo wszystkie domy, nie tylko że były w ruinie. Ich nie było. Z prawej strony była pustka, aż jak mógł się domyślać do remizy, która jakby majaczyła w ciemności.

Zaczęło się znowu robić ciemniej. Spojrzał w górę. Od południa nasuwały się chmury.

— Nie ma czasu.

Dopóki coś więcej widział, ruszył w stronę sklepu. Chciał w miarę spokojnie dojść do następnej szczeliny w połowie parku. Zatrzymał się tuż przed i zobaczywszy, jak jest szeroka, zdecydował się iść przez park. Co w tej całej post apokaliptycznej teraźniejszości było dziwne, mógł spokojnie do niego wejść, przez prowadzące do niego oryginalne wejście. Tuż przed zejściem z chodnika zapadła zupełna ciemność. Niebo pokryły chmury i zapadła nieprzenikniona wręcz ciemność. Przejście przez park w zwykłą noc, nawet bez świateł, była niczym w porównaniu z tym placem po apokalipsie. Powoli położył rękę na murze okalającym park.

— Jak to teraz przejść?

Wykonał pierwszy krok w przód. Potem drugi i zawadził o prawą stronę wejścia.

— Najszybciej będzie, jak pójdę po skosie.

Jednak jak to zrobić skoro każdy krok, to krok po odłamanych gałęziach? Przechodzenie przez mniejsze lub większe przepaście? Co mógł zobaczyć wcześniej? Z takiej odległości i w takich ciemnościach nawet z gwiazdami? Widział przecież tylko, że park był. I tyle.

Postawił lewą nogę i od razu zachwiał się na jakiejś nierówności. Cofnął ją i opadł na kolana. Następnie wyciągnął ręce do przodu i podniósł tyłek. Był na czworakach.

— Może tak?

Powoli ręka za ręką, noga za nogą zaczął się przesuwać do przodu. Nierówności, na jakie natrafiał na początku to gałęzie. Zresztą po chwili natrafił na kolejne, większe i mniejsze. Starał się utrzymać dobry według niego kierunek. Na skos przez park. Przeczołgał się pod zawalonym drzewem, a następnie wyczuł pod rękoma pęknięcia na ziemi. Nie były szerokie, spokojnie mógł je przejść.

— Jest plus tego chodzenia na czworakach.

Gdyby nawet szedł przy gwiazdach, jak stopa wpadłaby mu w taką, choćby małą rozpadlinę mógł skręcić lub nawet zwichnąć nogę.

Coś nagle zawyło. Nie był to pies. Nie było to nawet jedno stworzenie. Było ich parę. Znajdowały się od niego z lewej strony. Zatrzymał się i ani drgną. Usłyszał szelest deptanych liści i chrzęst łamanych gałęzi. Nie było słychać ciężkiego stąpania nogami. Coś, co szło po parku, było spore, ale i zwinne. Czy go widziało? Dla pewności przytulił się do ziemi. Stworzenia zatrzymały się. Musiały usłyszeć jego lub coś innego. Zaczęły na pewno po chwili iść w jego kierunku. Było słychać je coraz bliżej. Słyszał jak dyszą i węszą.

— Już po mnie.

W tym momencie zawył pies. Tomkowi zdawało się, że poznał w tym głosie Miśka. Psa dziadków. Stworzenia ruszyły w kierunku, skąd dobiegało wycie. Nie zachowywały się już tak cicho. Tomek podniósł się znów na czworaki i zaczął szybciej iść w stronę sklepu. Po chwili usłyszał już nie wycie, ale skowyt psa.

— Dorwały Miśka.

Chwilę walczył, ale raczej było to spowodowane szczęściem psa niż jego zdolnością do obrony. Pięć sekund i zapadła cisza. Tomek z całej siły z rozpędu uderzył głową w mur. Dotarł do końca parku. Zrobiło się jaśniej. Oczywiście najpierw zrobiło się całkiem jasno. Jednak spowodowane to było uderzeniem w głowę. Po chwili zobaczył, że rzeczywiście robiło się jaśniej. Znów były gwiazdy na niebie. Wymacał górę muru i odwrócił głowę, aby sprawdzić, czy gdzieś w pobliżu nie ma tych stworów. Nie widział niczego. Zajęte widać były zjadaniem przyjaciela człowieka.

Wstał i wyjrzał zza muru. Był w dobrym miejscu. Może trochę za bardzo ściągnęło go w lewo, ale nie za daleko. Powoli i ostrożnie, i najważniejsze cicho przestawił nogę na mur. Podciągną się i dostawił następną nogę. Aby się nie podnosić, powtórzył to wszystko tylko w drugą stronę. Jedna noga z murku, następnie druga i na kolana. Był na chodniku już poza parkiem. Czy był bezpieczniejszy? Na pewno nie. Jednak na pewno zbliżał się do jakiegoś, wyznaczonego przez siebie celu. Było cokolwiek widać. Tyle że wiedział majaki budynku, do którego miał się kierować. Żeby nie było go widać z daleka, postanowił iść na czworakach. Doszedł do końca chodnika. Żadnych kłopotów po drodze. Zszedł na asfalt i już teraz szybciej ręka za ręką kierował się do sklepu. Koniec drogi, znowu chodnik. Po chwili inna nawierzchnia. Pod sklepem była inna kostka. Wyczuł ją pod dłońmi. Parę szybszych ruchów i był przy schodach prowadzących wprost pod drzwi. Usłyszał dziwny dźwięk. Nie, nie dźwięk to jazgot stworzeń, które coś zwęszyły lub zobaczyły. Jazgot zaczął się zbliżać. Tomek wstał i ruszył biegiem do drzwi. Były zamknięte. Pamiętał, że były rozsuwane. Zaczął wciskać palce pomiędzy. Udało się wcisnąć palec. Jazgot rozwścieczonych bestii był już bardzo blisko. Wcisną dłoń. Następnie drugą i zaczął rozsuwać.

— No dawaj!!!

Całą siłę i determinację, jaką jeszcze mógł w to włożyć, dał z siebie. Drzwi ustąpiły i jak już mógł się wślizgnąć, tak zrobił. Czół jak chcą się zasuwać samoczynnie z powrotem. Przeszła głowa, tułów. Jeszcze noga. Jeszcze stopa. Ostatni wysiłek. Stopa w środku a na zewnątrz uderzenie czegoś w szybę. Jedno, drugie i trzecie. Szyba drżała. Uderzenia nie ustępowały. Tomek usiadł. Modlił się, aby szyba wytrzymała. Uderzenia ustały. Zobaczył przed sobą trzy pary czerwonych i świecących się ślepi. Jednak nie. To były trzy zestawy ślepi. Trzy skośne oczy po jednej stronie łba stwora i trzy po drugiej. Na ukos opadające ku dołowi. Usłyszał wciąganie powietrza. Węszenie w szczelinie pomiędzy dwoma połówkami drzwi. Coś starało się go wywęszyć. Może zapamiętać? Po chwili zawyły i pobiegły w stronę parku.

— Co to do cholery było.

To nie mogły być ziemskie istoty. Padł na plecy. Miał dość. Poczuł się w końcu choć trochę bezpieczny. Już nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz. Sapał bezwładnie. Poziom adrenaliny spadał. Zaczynał odczuwać ból kolan, dłoni, wręcz całego ciała. Planował iść do rodziny. Jak ma tego dokonać, skoro do domu będzie z pół kilometra? Do rodzinnego może trochę mniej. Przejście przez park było jak wyprawa przez dżunglę. Po ciemku i na czworakach.

W końcu się podniósł. Złapał się blatu lady i wstał. Na zewnątrz było widniej, tu liche światło gwiazd nie dawało żadnej nadziei, że coś się zobaczy. Z tego, co pamiętał zapałki i takie drobne rzeczy znajdowały się z drugiej strony lady. Powoli obszedł ją, parokrotnie potykając się, o poniewierające się przedmioty. Szukał, macając dłońmi, oczywiście na oślep. Raz po raz zrzucając, to cukierki to małe buteleczki z alkoholem. W pewnym momencie zrzucił coś innego. Skojarzył, że to mogą być zapalniczki. Schylił się i po paru ruchach dłońmi znalazł. Odpalił. Co za piękne uczucie. Jasność i kolory. Zapomniał już, jak może być jasno. Zgarną po parę zapalniczek do kieszeni, a z tą jedną palącą się ruszył na sklep coś zjeść.

Gryząc czekoladę, planował powrót do domu. Co potrzebuje. Światło ma, ale trzeba by zrobić coś jak pochodnie, lub znaleźć coś innego dającego światło. Należy zabrać jedzenie. Nie wiadomo czy mają co jeść. No i oczywiście jakaś broń. O to wszystko nie powinno być trudno. Obszedł regał ze słodyczami i wziął cały rulon zrywek ze stoiska z warzywami. Zawrócił i do jednej z reklamówek powrzucał różne czekolady i batoniki. Poszedł następnie dalej do działu z wędlinami. Wszystko jeszcze ładnie pachniało. Ta dziwna apokalipsa nie mogła wydarzyć się dawno. Obszedł ladę chłodniczą i wyciągał ręką różne zapakowane w folie kiełbasy. Następnie odwrócił się i z zapaloną zapalniczką przeszukiwał ladę.

— Gdzieś muszą mieć noże, tasaki i inne takie.

Rzeczywiście były. Zabrał największy nóż i włożył go za pasek. Leżały też trzy tasaki. Wybrał oczywiście największy. Potrząsną nim w ręku.

— Będzie dobry.

Włożył go też za pasek i się zastanowił.

— Z czego zrobić pochodnie?

Przypomniało mu się, że może na dziale z różnościami znajdzie takie zapachowe przeciw komarom. Wyszedł zza lady i skierował się w tym kierunku. Nie. W tym sklepie nie było czegoś takiego.

— Może chociaż dla obrony zrobię jakieś miotacze płomieni?

Spojrzał na półkę. Były dezodoranty. Uznał, że się nadadzą. Wziął cztery największe i dostrzegł lakiery do włosów. Jednak rozmiar ma znaczenie. Upuścił dezodoranty i zabrał te drugie. Chciał wypróbować czy to działa. Położył reklamówki z prowiantem na ziemi i do lewej dłoni wziął lakier. Od pstryknął zatyczkę i nacisną przycisk spreja. Dostawił zapalniczkę i w tym momencie nacieszył oczy wspaniałym i nieokiełznanym płomieniem.

Zebrał z podłogi reklamówki i podszedł pod drzwi wejściowe. Gwiazdy zaszły i było tak samo ciemno wewnątrz, jak i na zewnątrz.

— Czy naprawdę chcę wyjść? Chcę, nie chcę, muszę.

U góry, nad drzwiami była blokada drzwi hydraulicznych. Dlatego jeszcze działały. Namacał ją i pociągnął na dół. Widział, że jak to zrobi, to nie ma odwrotu. Będzie musiał wyjść, a wejście już pozostanie otwarte. Hydraulika syknęła i drzwi ustąpiły. Teraz spokojnie można było je otworzyć. Bez wysiłku. Już nic je nie trzymało. W prawej ręce trzymał zapalniczkę, do kieszeni schował sprej, a lewą wcisnął w szparę pomiędzy drzwi.

— Teraz albo nigdy. Bardziej odważny nie będę.

Odciągnął i zrobił się przewiew. Jak duża była szpara? Oceniał, że na tyle, aby mógł bokiem się zmieścić. Chwilę jeszcze tak stał. Następnie powoli wyjął lakier. Położył na górze kciuk i nacisnął. W tym czasie równocześnie odpalił zapalniczkę. Buchną ogień. Zrobiło się widno i bardzo głośno. Jeden jazgot palonego stworzenia. Jedno z tych stworzeń musiał stać tuż przy drzwiach i czekać. Może widziało w ciemności, że Tomasz kombinuje przy wejściu i się zaczaiło. Jedno musiało stać na wprost i to zostało dotkliwie poparzone. Biegło w stronę parku jak żywa pochodnia. Dwa pozostałe stały na bokach. Po zapaleniu się jednego z nich rozpierzchły się z dzikim jazgotliwym wyciem. Tomasz wiedział, że ma broń.

Ogień nie dało się trzymać w nieskończoność. Puścił przycisk. Zapadła ciemność. Przerażająca ciemność i przestrzeń.

— Może na jakiś czas dadzą mi spokój?

Miał nadzieję. Na pewno poparzony miał go na jakiś czas dosyć. Powoli zaczął poruszać się w stronę schodów. Doszedł, lecz o mało co nie spadł.

— Za szybko. Stanowczo za szybko. — Skarcił się.

Zsunął jedną nogę ze stopnia, następnie drugą. Po paru takich posunięciach był już na prostej. Jednak to tak mogłoby wyglądać na proste, jak byłoby przy jakimś świetle. Jak przejść w miarę bezpiecznie przez ciemność widoczności smoły. Gdzie iść.

— Może do rodziców. Bliżej.

Skręcił w prawo. Prawą nogą macał. Jak wyciągną ją wystarczająco daleko w przód, zatrzymywał i podciągał lewą. Po paru takich niby krokach uderzył palcami stopy o coś twardego. Wyczuwalnie betonowego. Wyciągną rękę i złapał za płot przebiegający dookoła domu tuż przy sklepie.

— Jest nieźle. — Skwitował swój marsz.

Teraz najważniejszym jego zmysłem były dłonie. Przesuwał się i łapał co chwilę płot. Stopy podążały już bezmyślnie. Doszedł do końca działki. Teraz miał iść wzdłuż tego samego płotu, ale po chodniku. Prawa ręka na płocie, następnie nogi dochodzące do miejsca, gdzie trzymała się dłoń. Najpierw ręka. Potem nogi. Ręka, nogi. Powoli przesuwał się do przodu. Najpierw ręka. Potem noga i wisiał na jednej ręce, a prawą nogą starał się utrzymać równowagę, gdy lewa wpadła w dziurę. Ręka już go bolała. Ostatkiem sił wciągną się z powrotem na stały grunt. Sapną ze zmęczenia.

— Tak z ciekawości, jak znalazłem już tę pierońską dziurę, może sprawdźmy jej głębokość. Może nie ma się czego bać?

Lewą ręką wyciągną z reklamówki lakier. Prawą oderwał od płotu. Z wysiłku utrzymania się, palce miał zdrętwiałe. Następnie wyjął zapalniczkę. Odpalił i skierował rozpylony lakier w dół. Buchnął ogień. Na pewno zobaczył jedno, że to rzeczywiście była tylko dziura. Spokojnie mógł ją przekroczyć. Po drugie i to było też pozytywne, widział dno. Może z pół metra poniżej. Jakby wpadł, na pewno by przeżył. Może jak by miał pecha i źle by upadł, mógłby coś złamać, ale powinien jednak przeżyć. Była nadzieja. Światło zgasło. Powoli przestawił prawą nogę nad wyrwą i poczuwszy podparcie, odepchną się lewą i dołączył do poprzedniczki. Ruszył dalej. Płot za płotem. Krok za krokiem w nieprzeniknionej ciemności. Był już, jak zakładał na wysokości banku, gdy usłyszał biegnące stworzenia. To nie był tętent koni lub innych kopytnych istot. To nie był bieg psów na miękkich łapach. To był stukot pazurów po asfalcie. Tomasz odwrócił się w stronę dobiegającego dźwięku. Ślepia, czerwone i szybko się zbliżające.

— Co teraz.

Nie było czasu na jakieś dłuższe zastanawianie się. Wcisną się w róg pomiędzy stary budynek a ogrodzenie. Wyjął zapalniczkę i sprej. Skierował go w stronę dobiegającego stukotu i nacisnął. Syk wydobywającego się gazu zmienił się w szum szybko palącego się ognia. Dostrzegł, że stwory, a były tylko dwa zaczęły go okrążać. Jedno zostało w bezpiecznej odległości od niego w lewo. Drugie stworzenie przesuwało się w prawo. Zanim płomień zgasł, obrały swoje posterunki. Nastała ciemność. Kciuk zsuną się przycisku spreja. Szybko nacisnął z powrotem. Ogień, światło. Stwory wykorzystały ten czas. Te parę mikrosekund, aby się zbliżyć. Cofnęły się po odpaleniu.

— Mamy pas.

Gazu tak w zapalniczce, jak i w lakierze przecież w końcu braknie.

— Myśl.

Poruszał sprejem. Jeszcze jest sporo. W tym momencie ruszył w stronę stwora stojącego od niego na prawo. Biegł. Stworzenie zdziwione zaczęło się cofać, a następnie uciekać.

— Boisz się ognia!

Tomek zerknął za siebie. Drugi stwór stał jak zamurowany. Zaskoczył go ruch potencjalnego jedzenia. Spojrzał z powrotem w przód. Stwór oddalił się od niego na dalszą odległość niż jaką zachowywał wcześniej.

Wtem Tomasz potkną się i zapalniczka wypadła mu z dłoni. Zrozpaczony zaczął w pośpiechu przeszukiwać kieszeń. Oczywiście zapalniczek pełno, ale wyciągnąć tą jedną, to nie takie proste. Udało się. Rozbłysło światło. W samą porę. Stał tuż nad olbrzymią rozpadliną. Stwór przed nim wcześniej odskoczył i znajdował się teraz z towarzyszem, który wykorzystał ciemność i dogonił ich.

Zatrzymały się. W świetle ich ślepia jeszcze bardziej były czerwone, wręcz krwiste. Całościowo przypominały niedźwiedzie, ale takie zwinne i szybkie. Jakby lżejsze. Miały sierść, ale krótką, przylegającą do skóry. W momencie szykowania się do ataku stawiały coś w rodzaju grzywy na sztorc. To już nie były włosy. To raczej szpikulce. Stały tak od czubka pyska i były przez cały grzbiet. Pysk niezwierzęcy. Przynajmniej nie jak na ziemi przystało. Łeb wąski u góry ze sterczącą z kolców grzywą przechodził ku dołowi i się rozszerzał. Zęby, które teraz wyszczerzały w złości, układały się dość chaotycznie na całej szerokości paszczy. Nie były to zęby w normalnym pojęciu. Nie były to też kły. To raczej ostre jak noże szpikulce, zachodzące na siebie. Jeśli taki stwór zaciśnie to coś na czyimś ciele, nie ma szans na uwolnienie się. Te paszcze nie były przystosowane do wypuszczania zdobyczy.

Stwory zaczęły znowu się rozchodzić po bokach. Tomasz stał plecami do rozpadliny. Drugiej strony nie widział. Co ma zrobić. Zdjął palec ze spreju. Zostało tylko światło zapalniczki. Dobrze widział, gdzie są stwory. Może nie widział ich dokładnie, ale widział ich ślepia. Zaczęły się zbliżać. Przełożył zapalniczkę do lewej dłoni. Chciał prawą mieć wolną. Sięgną nią za pasek i złapał za rękojeść noża. Wtem zobaczył, jak pomiędzy stworami pokazały się, inne czerwone ślepia. Wyglądały inaczej. Dwa boczne stworzenia się zatrzymały. Ten trzeci, spóźniony wyprzedził je i szedł wprost na niego. W końcu był na tyle blisko, żeby go mógł zobaczyć trochę wyraźniej. To był ten opalony przed sklepem Widocznie ich przywódca. Miał okopconą paszczę i wypalone dwa ślepia. Jedno najniższe z lewej i środkowe z prawej strony. On nie czół lęku. On czół potrzebę zemsty. Tomek cofną rękę z noża i przełożył na tasak. Wyciągnął go. Bestia szerzej otworzyła paszczę i wydała dziwny szczekający dźwięk. Dwaj przyboczni ruszyli. Ten od prawej był szybszy. Dobiegł pierwszy. Celował od dołu. Drugi wyskoczył i chciał zaatakować od góry. Tomasz, zamachną się tasakiem w pysk pierwszej bestii. Ta zawyła i cielsko opadło na ziemię. Zanim drugi stwór go dopadł, on przykląkł na jedno kolano i przy powrotnym ruchu tasaka przejechał nim po brzuchu bestii. Ta z wyciem przeleciała nad Tomaszem i wpadła w otchłań. Tomasz został na kolanie z tasakiem w ręku i z jedną z bestii po swojej lewej stronie z rozpłatanym łbem na pół.

Usłyszał przeraźliwy dźwięk. Nigdy nie słyszał podobnego. Stwór stojący przed nim wydał ten dźwięk. Stał tak z uniesionym łbem i wył. Trwało to chwilę. O wiele za długo. W końcu przestał, opuścił łeb i spojrzał na niego. Widać było nienawiść. Widać też było rezygnację i żal po towarzyszach. Odwrócił się i odszedł. Po paru krokach jeszcze skierował na niego swój łeb. Wydał dziwny dźwięk. Coś jakby.

— „To jeszcze nie koniec” — I odbiegł w mrok.

Tomasz opadł na drugie kolano, a następnie usiadł. Udało mu się. Jeszcze żyje. Zapalniczka zgasła. Wyczerpał się gaz. Chwilę tak siedział i sapał. Następnie sięgnął do kieszeni i wyjął następną zapalniczkę.

— Szybko się kończą.

Wstał na równe nogi i spojrzał w stronę domu swoich rodziców. Jeszcze kawał drogi, a przednim rozpadlina. Spojrzał w prawo i w lewo. Końca nie widać. Wrócił na prawy chodnik i doszedł aż do samego ogrodzenia. Wykonany był z wysokiego na pół metra muru, a powyżej znajdowały się metalowe, kute przęsła. Dziwnym trafem albo dzięki solidnemu wykonaniu, mur wisiał nad przepaścią.

— A spójrzmy. — Pomyślał. Wyjął lakier i psiknął w stronę zapalniczki. Skierował w dół. Przepaść była tym na co wyglądała. Była to nie tyle nawet przepaść, ile otchłań bez dna. Przechadzka nad nią po chwiejnym, dyndającym murku dość ryzykowna. Mógł zaryzykować. Mógł też spróbować pójść w górkę, wzdłuż rozpadliny i poszukać jej końca.

— Spróbujmy. Może się uda.

Miał na tyle dużo jeszcze we krwi adrenaliny, że chciał spróbować. Schował sprej do kieszeni. Musiał się dobrze przyjrzeć, żeby jak najwięcej zapamiętać z drogi przed sobą. Nie mógł iść, trzymając się jedną ręką. Musiał zgasić płomień zapalniczki, aby trzymać się płotu. Chwycił lewą ręką ogrodzenia, a następnie zgasił zapalniczkę i schował ją do kieszeni. Wymacał płot i już dwoma rękoma podciągną się, aby móc stanąć na murku. Powoli noga za nogą, ręka za ręką, przesuwał się do przodu. Właściwie w bok. Z każdym krokiem wyczuwał, jak ogrodzenie pod jego ciężarem zaczyna się uginać.

— Jeszcze parę kroków.

Nie było to jednak parę kroków. Po paru dziesięciu sekundach zatrzymał się i opuścił jedną nogę, aby zobaczyć czy jest już grunt. Zniżał ją coraz bardziej. Nic. Podciągną się i poczuł jak ogrodzenie, po którym przechodził, niebezpiecznie zatrzeszczało. Poszedł jeszcze parę kroków, czując, jak coraz bardziej zaczyna mu pod nogami sprężynować. Ponownie wyciągną nogę.

— Boże.

Jest. Wyczuł chodnik. Depnął mocniej, aby zobaczyć czy jest w miarę stabilnie. Było. Powoli opuszczał drugą nogę. W tym czasie zwiększał uścisk dłoni na płocie. Stopa dołączyła do poprzedniczki. Zwolnił uścisk. Dłonie go bolały i był cały spocony. Wyciągną zapalniczkę. Mrok zelżał. Obejrzał się za siebie. Przepaść była z metr za nim. Ogrodzenia już nie było. Otchłań bezgłośnie pochłonęła jego most. Spojrzał w przód. Po paru metrach płot się kończył i zaczynał się inny. Pamiętał, jak wyglądała ta ulica wcześniej. Nie raz przechodził tędy, odwiedzając rodziców. Budynków nie było. Ani z prawej, ani z lewej. Było ciemno, jednak widział same rumowiska. Do domu rodziców wzrok jeszcze nie sięgał. Nie dlatego, że to tak daleko. Już normalnie powinien być spokojnie widoczny. Światło małej zapalniczki dawało tylko lekki blask i złudzenie, że się coś widzi. Przynajmniej nic niebezpiecznego na swojej drodze nie dostrzegł. Wyglądało dość bezpiecznie, a że szkoda mu było już zapalniczki, postanowił przyspieszyć na tyle, jak bardzo pozwalał mu płomień. Nie mógł pozwolić sobie ani na zgaszenie ognia, ani na wypalenie jej. Ruszył szybciej. Widzi, że ogień się odchyla. Osłania go drugą dłonią od wiatru i zaczyna biec.

— Co, jeśli dom rodziców również jest zniszczony?

Zatrzymał się. Widział dom rodziców. Stał cały. Odetchną.

— Boże daj nadzieję.

Szedł dość szybko, ale teraz zaczął bardziej się rozglądać. Zamarł.

— A gdzie inni ludzie?

Szedł już dość długo. Przeszedł, już obok wielu tak domów, jak ruin. Żywego ducha. Żadnych nawet krzyków cierpiących, czy wzywających pomocy. Czyżby tylko on przeżył? Doszedł do furtki. Wszystko wyglądało jak zwykle, oprócz przerażającej ciemności. Wszedł za nią z małym płomykiem zapalniczki. Serce biło mu coraz mocniej. Doszedł do domu. Dotkną ściany. Wszystko wyglądało w porządku. Przeszedł wzdłuż muru. Skręcił w lewo za rogiem. Odsłonił płomień, aby lepiej oświetlić schody prowadzące na ganek. Schody były w porządku. Jednak ganku nie było. Wcale podwórka nie było. Wielka, czarna otchłań.

— Mamo? — Zawołał.

— Tato?

Nic. Zaczął wchodzić po schodach. Na ich szczycie, tu gdzie powinny być drzwi wejściowe, zaczynała się dziura w ziemi. Z lewej strony, tu gdzie powinny być drzwi prowadzące z ganku wprost do domu, była dziura w ścinie. Dalej wyglądało w miarę normalnie.

— Mamo!

Wskoczył do środka. Zaraz z lewej strony był mały pokoik. Spojrzał w tym kierunku. Przez całą długość podłogi, była odbijająca światło zapalniczki, plama krwi. W progu do pokoju telewizyjnego leżała noga.

Powoli z sercem wręcz na granicy palpitacji zaczął iść w tym kierunku.

— Mamo?

To, co zobaczył, musiało być tym, co po niej pozostało. Stopa w papciu, wystająca z niej kość, która kończyła się za progiem. W drugim pokoju była wielka porozrywana, zakrwawiona breja. Coś, co ją zjadło, nie delektowało się smakiem mięsa. Rozerwało ją na kawałki i co zdołało zjeść, zjadło, a resztki walały się w całym pokoju. Na podłodze i ścianach.

— Tato?

Wyszedł z powrotem na korytarz. Powoli szedł w stronę sypialni. Przeszedł przez próg. Łóżko wyglądało jak basen krwi. Całe czerwone. Pościel zmiędlona, ułożyła się jak fale. Tu nie było nikogo żywego. Oparł się o ścianę. Jaka jest nadzieja, że jego żona i syn żyją? Coraz mniejsza. Nienawidził tego wszystkiego. Zgasił zapalniczkę i usiadł na podłodze. Opanowała go rozpacz i bezgraniczna ciemność. Zakrył dłoń rękoma.

— Co teraz? Jak przejść przez całą wieś do swojego domu?

— A czy na pewno chce ich też takich zobaczyć?

Musiał usnąć, ponieważ zaskoczył go hałas. Znów coś się zawaliło, jednak to nie tylko było bardzo blisko. To musiało się stać z tym domem. Poderwał się na równe nogi. Znów zamrugał parokrotnie jak rano. Oczywiście nic nie zobaczył. Przypomniało mu się. Ciemność. Poszukał w kieszeni zapalniczkę i odpalił. Odwrócił wzrok od zakrwawionego łóżka. Następnie wyszedł na korytarz. Na lewej ręce obwieszony reklamówkami z jedzeniem. Za pazuchą nóż i tasak. W kieszeniach zapalniczki i lakier. Tak wyszedł na dwór. Na horyzoncie pokazało się parę gwiazd. Patrząc w niebo, widział więcej światła, niż patrząc na ziemię. Po chwili znów było nieprzeniknione ciemno. Przestawił nogę na schody i wyszedł. Zobaczył, że zawalił się dostawiony do tego budynku inny, sąsiedni. Zawalił się? Nie. Wchłonęła go otchłań, ponieważ nie było zgliszcz. Zszedł po schodach. Wiedział przecież, że tą samą drogą nie przejdzie do swojego domu. Zaczęła zmieniać się pogoda. Ruszył się wiatr i coraz bardziej trzeba było zasłaniać płomień zapalniczki przed zdmuchnięciem.

— Jeszcze potrzeba większego wiatru.

Jak teraz iść. Musiał zdecydować i wymyślił. Musi iść w stronę pola, a potem drogą przez wzgórza. Droga dłuższa, ale może do przejścia? Skierował kroki w wybranym kierunku. Z prawej strony w normalnych czasach były domy. Teraz same ruiny. Dzięki temu też nie musiał omijać płotów z siatki, tylko po dziesięciu metrach mógł wejść na teren sąsiadów. Wszystko było zrównane z ziemią. Pozostał tylko pustak na pustaku w nieregularnych odstępach. Przejście po tym rumowiu nie należało do najprostszych. Istniało poważne ryzyko zwichnięcia nogi. To nie było łatwiejsze, ale na pewno bliższe niż ominięcie całego tego bajzlu. Jednak z każdym krokiem zastanawiał się, czy aby nie byłoby szybciej, idąc inną drogą. Teraz było już za późno. Był może w pół drogi i zaczęło w końcu ubywać terenu. Udało mu się przejść jakimś cudem, bez jakiegoś zadrapania. Teraz przed sobą miał podejście pod górkę, ale chociaż po asfaltowej drodze. Droga, którą zamierzał ominąć wcześniejsze niebezpieczeństwa, była dłuższa, jednak miała też plusy. Mniej zabudowań, mniej przeszkód. Kierował się w górę. Zgasił zapalniczkę. Była już gorąca i wyraźnie lżejsza. Poruszał nią. Jeszcze trochę gazu w niej się chlubotało. Mógł ją zgasić, ponieważ niebo się przejaśniło. Było widać kontury na horyzoncie i bliższe znajdujące się przy drodze rzeczy. Doszedł do najwyższego miejsca. Teraz było chwilę prosto, potem tylko w dół. Z lewej i prawej strony w tym miejscu były zabudowania. Dobre sformułowanie, były. Teraz ich nie było. Wyglądało jak po trzęsieniu ziemi. Same gruzy. Przez całe wzniesienie, nie widział, ani jednego domu w całości. W tym momencie usłyszał wycie tych stworzeń. Doleciało do niego od prawej strony. Z tej, z której była cała omijana miejscowość i którędy sam wcześniej szedł. Zatrzymał się i starał się zorientować, gdzie mniej więcej jest. Był na wysokości sklepu. Na razie udawało mu się. Było na tyle widno od gwiazd, że mógł iść bez światła, a po drugie droga była stosunkowo czysta. Przeszedł tę samą odległość co na dole, parokrotnie szybciej. Wycie, skowyty i dziwne szczekania przemieszczały się z jego prawej strony. Wszystko, co złe mijał bokiem. Właściwie rozumiał czemu. Na tej drodze było z pięć domów. Na dole była cała miejscowość. Więcej ludzi, więcej mięsa.

— Muszę zrobić jakąś pochodnię.

Potrzebuje grubego kija. Szmaty i jakiś olej napędowy, czy coś dość dobrze palnego. Na pewno nie benzyna. Za szybko by się spaliła.

Doszedł do ośrodka zdrowia. Był już na skrzyżowaniu dróg. Z prawej był kiedyś właśnie budynek ośrodka zdrowia, teraz kupa gruzu. Na wprost widoczne jeszcze niektóre ściany z budynku szkoły, a w lewo droga prowadząca na „Między góry”. Kiedyś będąc chłopcem, często tam chodził. Było dziko. Teraz jak pomyślał o zarośniętych lasem górach i wąskim pomiędzy nimi przejściu aż się wzdrygnął.

Budynków przy tej drodze nie widział. Może jednak były, nie miał jaśniejszego tła i mógł ich nie widzieć. Wiedział, gdzie jest. Wiedział, gdzie teraz ma skierować swoje kroki. Skręcił w prawo. Droga biegła lekko z górki więc szło się szybko. Całą drogę wcześniejszą też było lekko, ale co z tego, jak trzeba hamować i powoli stopami przeszukiwać w poszukiwaniu szczelin i wyrw. Może dlatego, że drogi powyżej miejscowości ułożone były na kamieniach, nie było rozpadlin.

— Do jasnej cholery co to?

Za nim, od strony „Miedzy gór” dobiegł go jakiś dziwny dźwięk. Oj może nawet niedziwny. Przeraźliwy. Coś jak wycie, pohukiwanie i szczekanie razem. Coś jak nawoływanie. Ten dźwięk nie mógł wydawać żaden ze stworów, jakie widział wcześniej. To coś innego i to raczej na gorsze. Przestał się oglądać za siebie. Przyspieszył. Doszedł do następnego skrzyżowania. Szybko ruszył przez nie i wszedł w najbardziej zabudowaną część miejscowości. W pewnym momencie tuż przed postawieniem nogi zorientował się, że pod nią nic nie będzie. W ostatnim momencie odepchną się mocniej od pozostawionej z tyłu i rzucił się w przód rękoma. Połowa ciała wpadła w przepaść. Całe szczęście dolna. Brzuch go bolał, a nos najprawdopodobniej rozbił. Podciągną się i usiadł. Przetarł dłonią pod nosem. Oczywiście nie zobaczył krwi. Nie mógł w tej ciemności. Nie wyczuł też niczego mokrego. Za to nos po dotknięciu strasznie bolał. Brzuch, nos łokcie wszystko poobijane, ale przeżył. Dźwięk od strony „Między gór” się powtórzył, ale był bliżej. Oprócz tego było słychać wycie tych paskud, które już znał. Poznać mógł, że pędzą w jego stronę. Na pewno nie zdąży schronić się w domu. Jest za daleko, a oprócz tego, zaczął robić się tor przeszkód. Samo przejście tego odcinka drogi było pewnie wyzwaniem, co dopiero z bestiami i jeszcze czymś na plecach. Musi znaleźć jakieś schronienie. Wstał, zobaczył przed sobą stojący niezniszczony budynek.

— Może tam.

Pięć kroków. Był na podwórku. Przebiegał chodnikiem przy budynku. Skręcił w prawo za rogiem i leży jak długi. Wpadł wprost na jakąś kupę czegoś twardego. To nie kamienie czy coś podobnego. Wymacał. Kloski drewna i gałęzie. Wyjął zapalniczkę i zapalił. Ktoś, kto tu mieszkał, przywiózł sobie drewno na zimę. Pewnie dopiero co wysypał przed komórką i nie zdążył jeszcze go schować. Były grubsze kawałki, ale były też drobne z igliwiem. Szybko zrobił kupkę z igieł i podpalił. Błyskawicznie zajęły się ogniem. Podłożył grubsze patyki. Wszystko było bardzo suche. Momentalnie buchną ogień. Zrobiło się naprawdę widno. W tym momencie zobaczył trzy bestie nadbiegające od strony, z której sam wcześniej przybiegł. Miały zdziwione ślepia. Mocno je zmrużyły. Widać było, że ogień mocno je oślepia. Może nawet nie wiedziały, że może być tak widno. Zatrzymały się w dość dalekiej odległości. Tomek dobrze je widział. Miały zakrwawione pyski, ale nie było wśród nich tego okaleczonego wcześniej przez niego. Stały z mocno przymrużonymi ślepiami.

— Jakaś inna trójca.

Były przerażające. Teraz jednak już się ich spodziewał, więc nie robiły na nim takiego wrażenia. Dostrzegł, że boją się ognia. Po chwili dostrzegł coś jeszcze. To dopiero było przerażające. Zza pleców jednego ze stworów, zza tego środkowego coś wyjrzało. Twarz małej dziewczynki. Rozczochranej, brudnej i całej we krwi. Otworzyła usta. To nie były usta. To jakaś dziwna jama z podobnymi kłami jak u stworów. Z otwartej paszczy wypłynęła stróżka krwi. Na pewno nie była to krew tej istoty. Oczka małe. Wielkości ludzkich, lecz mocno przymrużone i skośne. Światło sprawiało tej istocie wyraźny ból. Co chwila tylko wychylało się i chowało. Coś syknęło do towarzysza i stwór, za którego się chowało, ustawił się bokiem. Wyraźnie miało nad nim kontrolę. Stwór zasłonił ją własnym ciałem.

Tomasz podłożył do ognia. Iskry buchnęły w powietrze. Dziwna istota zawyła. Coś zaszeleściła w swoim języku i zniknęła w ciemności. Bestie jeszcze chwilę stały w swoich pozach, a następnie oddaliły się, co chwila, zerkając z wyraźnym zawiedzeniem w oczach. Tuż przed całkowitym zniknięciem w mroku przyspieszyły. Chciały chyba dogonić swoją panią. Czy może pana?

Tomek wyszukał większy gniotek drzewa i usiadł. Nogi mu dygotały. Zachowywały się jak po długim i wyczerpującym biegu. Oczy miał otwarte do granic możliwości. Dla niego światło z ogniska było życiem i ratunkiem. Dla tych bestii przeszkodą i cierpieniem. Czym była ta nowa istota? Skąd się wzięła? Co się stało w tej miejscowości? Czy to samo jest na całej planecie? Tyle pytań i żadnych odpowiedzi. Co z innymi ludźmi? Czy jest tu sam? Miał nadzieję, że nie. Podłożył następną szczapę. Drewna miał wystarczająco. Mógł tu siedzieć długo. Jednak co z jego rodziną? Przecież przyszedł tu, aby upewnić się, że nie jest sam. Że jest ktoś jeszcze żywy z jego rodziny. Jak kobieta z dzieckiem miała przeżyć spotkanie z takimi stworami? Wolał o tym nie myśleć. Puki ich nie zobaczył martwych, będzie tliła się w nim nadzieja.

— Poczekam chwilę. Ochłonę.

Chciał odczekać, aż prześladowcy oddalą się, a może zapomną o nim? Marne nadzieje. Przynajmniej odpocznie. Teraz zauważył coś jeszcze. Od ognia nie było mu za gorąco. Uzmysłowił sobie, że na dworze temperatura zaczęła spadać. Nie jakoś drastycznie, ale już zauważalnie.

— Słońca nie ma, to od czego ma być ciepło? Co dziesięć, piętnaście minut podrzucał drewno. Było miło, ciepło i bezpiecznie. Zamknął oczy. Nie, jednak otworzył. Stęsknił się za jasnością. Szkoda mu było przegapić, choć sekundy światła.

— Dobra.

Wstał. Rozejrzał się. Trochę dalej przywieziono więcej drewna. Było większe i jeszcze niepocięte. Wybrał dłuższy kij. Ocenił, że może przydałby się grubszy. Przerzucił parę i znalazł. Był idealny. Jeden koniec włożył do ogniska. Chwilę poczekał i wyjął. Drewno było dość suche. Szybko się zapaliło i pięknie się paliło. Pomachał nim, aby upewnić się, czy nie za szybko zgaśnie. Podrzucił parę grubszych klocków w ogień i wyszedł z podwórka. Do domu nie było już daleko. W prostej linii z trzysta metrów. Drogą z czterysta. Szedł dość szybko. Co chwila odwracał się, aby zobaczyć czy nic za nim nie podąża. Przeszedł ze sto metrów. Coś poczuł pod nogami. Drżenie. Ziemia drżała.

— Co to? Trzęsienie?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 44.01