Armia

Bezpłatny fragment - Armia

Przygoda
Proza współczesna
Polski
Książka usunięta z publikacji
Objętość:
304 str.
ISBN:
978-83-8245-763-6

Armia jest organizacją silnie zmilitaryzowaną, jednak część opisanych w książce procedur, taktyk czy terminów może odbiegać od oryginalnych. Jest to zabieg celowy, a zmiany zostały wprowadzone by dostosować je do realiów, w jakich rozgrywać się będzie fabuła oraz charakteru organizacji.

01

Operacja „Żmija”, Dzień -5


Oblizał spierzchnięte wargi, wolną ręką delikatnie odsuwając na bok gałązki cienkiego, niewyrośniętego jeszcze drzewka. W drugiej kurczowo ściskał rękojeść bezkolbowego karabinka, wilgotną od potu spływającego żłobieniami wraz z farbą maskującą, która pokrywała odsłoniętą skórę dłoni. A miała być trudnozmywalna, pomyślał, nerwowo strzelając oczami na boki.

Sucha ściółka trzeszczała z cicha pod ciężkimi butami żołnierzy, których skulone sylwetki przemykały między luźno rosnącymi drzewami. Oddaleni od siebie o kilka, czasem kilkanaście metrów w milczeniu pokonywali teren, uważnie przyglądając się otoczeniu.

Słońce wiszące wysoko na bezchmurnym niebie świeciło jaskrawo, prażąc bez litości, promienie przedzierające się przez nieruchome korony tworzyły mozaikę światła i cieni wśród drzew.

Żołnierze oddychali ciężko, zarówno z emocji, jak i przez parne, stojące powietrze wewnątrz lasu. Tego lata słońce dawało się wyjątkowo we znaki, skwar męczył wszystkich bez wyjątku, skutecznie zatrzymując ich w klimatyzowanych wnętrzach.

Nie licząc grupki kilkunastu ludzi, którzy pomimo upału przekradali się lasem, wypełniając rozkazy.

Misja w teorii była prosta: podkraść się na pozycje przeciwnika, ostrzałem sprowokować do otwarcia ognia w ich kierunku, wycofać. W praktyce już samo podejście było zadaniem wymagającym, a pogoda zdecydowanie im nie sprzyjała.

Z każdym krokiem rozlegał się szelest poszycia, wyraźnie słyszalny w nieruchomym powietrzu. Żołnierz uważnie wodził wzrokiem dookoła, uwagę dzieląc między ostrożnym stąpaniem po podeschłej ściółce a kontrolowaniem otoczenia. W tym momencie wiele by oddał za powiew orzeźwiającego wiatru, zamiast tego miał tylko duchotę. Ciężkie, słone krople spływały po jego skórze, mundur pod opinającą tors kamizelką całkowicie nasiąknął potem.

Ani on, ani żaden z jego towarzyszy się nie odzywał, nie chcąc hałasować jeszcze bardziej. Komendy podawali sobie za pomocą rąk, wykorzystując skomplikowane sekwencje gestów umożliwiające przekazywanie szczegółowych informacji, wkuwane z podręczników w trakcie szkolenia. I tak wszystkich nie opanował, skonstatował kwaśno, nie było na to czasu, później o tym zapomniał.

Co chwilę oglądał się na towarzyszy, by nie zgubić miejsca w linii, którą szli. Tyraliery, przypomniał sobie to słowo. Jeden z kolegów, idąc po jego prawej właśnie dotarł do leżącego na ziemi drzewa, które obaliło się już jakiś czas temu, sądząc po roślinności powoli wyrastającej na jego zwłokach. Opromienione było światłem, wpadającym przez dziurę w poszyciu kilka metrów nad ich głowami.

Żołnierz, nie chcąc tracić czasu na obchodzenie go dookoła oparł rękę na szczycie i przerzucił nogi ponad pniem. Wylądowałby spokojnie po drugiej stronie, gdyby jego dłoń nie zsunęła się przy przeskoku, zrywając wyschniętą korę. Sekundę później uderzył ze stęknięciem o ziemię, lądując na karabinku.

Obserwujący całą scenę kolega zatrzymał się, niezdecydowany, czy podejść i pomóc mu się podnieść, czy kontynuować marsz, jednak po chwili mężczyzna z jękiem wstał na równe nogi. Z jego munduru posypało się parę wyschniętych liści i ściółka, leżąca całe dnie pod słońcem. Mężczyzna postąpił kilka sztywnych kroków, chwilę później dobiegając do przemieszczającej się wprzód formacji.

Kilka minut później ten sam żołnierz podniósł do góry zaciśniętą pięść, natychmiast zatrzymując się w miejscu i opadając na kolano. On, gdy tylko to zobaczył niezwłocznie powtórzył gest, tak samo klękając na ziemi, przesuwając się jedynie lekko w bok, by choć trochę bardziej skryć za drzewkiem rosnącym w pobliżu. Świszczący oddech wydostawał się z jego nosa, gdy ponownie oblizał wyschnięte wargi. Powietrze niemal parzyło, a gorąc falami opadający z nieba męczył niemiłosiernie.

Pokręcił nerwowo głową na boki, przelatując spojrzeniem po rosnącej wokoło roślinności, wśród której niczego oprócz kompanów nie widział. Dowódca zespołu, idący w centrum formacji, kilku kolegów na prawo od niego podbiegł schylony do jednego z żołnierzy w pobliżu i przyklęknął. Szeptem przekazał rozkazy, kwitowane regularnymi potaknięciami, on jednak nie zdołał usłyszeć ani słowa. Podoficer jeszcze chwilę pochylał się, niemal stykając z żołnierzem okrytym skorupą hełmu czołem, wskazując dodatkowo dłonią na wprost. Rzucił kilka uwag i po kolejnym kiwnięciu klepnął go w ramię, następnie wrócił na swoją pozycję. Żołnierz z kolei podniósł się z kolana i ruszył skulony do przodu, przyciskając broń do ciała, by wkrótce zniknąć im z oczu w zaroślach.

Dookoła zapadła cisza, nie licząc uporczywego brzęczenia komarów dookoła nich. Diabelstwa krążyły nieustannie, co chwila próbując wyssać ich krew, co, niestety, nierzadko im się udawało. Regularnie słyszał bzyczenie przy uchu, nagłe, głośne. Machał wtedy gwałtownie ręką, by odgonić wstrętnego owada od twarzy, ten jednak wkrótce powracał, znów próbując wylądować na skórze i się wgryźć.

Czekanie się dłużyło, słońce nie dawało wytchnienia. Duża kropla potu spłynęła mu po nosie, znacząc swoją ścieżkę swędzącą linią. Na twarzy nosił maskę ochronną, podobną do tych używanych w airsofcie. Odciągnął ją i podrapał się, jednak wróciła na miejsce skrzywiona. Jakby na złość, pomyślał z goryczą, odkładając broń na ziemię obok nogi, szczerze licząc, że dowódca nie patrzy w jego stronę. Odpiął trzymające ją paski od zaczepów na hełmie i przymocował jeszcze raz, tym razem prawidłowo. Wytarł przy okazji wilgotne dłonie o materiał spodni, nie przyniosło to jednak zbytniego efektu, poza paroma smugami farby na tkaninie. Czym prędzej podniósł karabinek i nerwowo obejrzał na dowódcę, ten jednak najwyraźniej nic nie zauważył. I dobrze, potrafił dostać wścieklizny na widok takiego zachowania. Odetchnął lekko i powrócił do obserwacji przedpola.

Od chwili, gdy zwiadowca ruszył zorientować się w sytuacji przed nimi minął ponad kwadrans, nim krzaki zaszeleściły, wypluwając go z powrotem. Przywitał go wzrok kilku luf, wymierzonych w niego przez towarzyszy, zignorował jej jednak, od razu kierując się do dowódcy i klękając przy nim, by zadać raport. Podoficer z uwagą wysłuchał jego słów, następnie zamachał ręką, wydając kolejny sygnał.

Żołnierz podniósł się z klęku, wraz z towarzyszami truchtając do dowódcy i ponownie opadając na kolano, formując krąg wokół niego.

— Okej, chłopaki — zaczął podoficer, odciągając maskę w dół i przecierając błyszczącą od potu skórę pod nosem. Szybko przesunął po nich wzrokiem, klęczących i wpatrujących się w niego z uwagą. — Za jakieś sto pięćdziesiąt metrów zaczyna się płot. Przed nim jest kilka metrów bez drzew, ale tak blisko nie podejdziemy. Dochodzimy do pozycji i otwierany ogień na mój sygnał, tak? Pamiętajcie, nie strzelać bez rozkazu — dodał twardo. Potem wskazał na parę żołnierzy przy nim, ponownie się odzywając.

— Wy dwaj będziecie ze mną strzelać z drogi, więc trzymajcie się blisko. Wycofujemy się na rozkaz i spadamy stąd. Wszystko jasne?

Klęczący na lewo od niego żołnierz wraz z innymi pokiwał zgodnie głową, potwierdzając przyjęcie poleceń. Nikt nie miał zastrzeżeń co do planu, zresztą, i tak raczej nie zostałyby uwzględnione. Oni mieli tylko wypełniać rozkazy, a to dowódca winien był je wydawać.

Wszyscy powrócili na poprzednie pozycję, na powrót formując tyralierę. Dowódca obejrzał się w obie strony, po czym ruchem uniesionej dłoni wydał sygnał do wymarszu.

Ruszyli do przodu, skuleni, spięci, nerwowo ściskając karabinki. Nierówny z emocji, głęboki oddech wydostawał się przez nos, zagłuszany przez łomot serca, ślina zgęstniała w ustach.

Stawiał ostrożnie kroki na szeleszczącym poszyciu, paranoicznie nie chcąc nastąpić na żadną gałązkę, która trzasnęłaby pod podeszwą.

Wkrótce ich oczom ukazało się ogrodzenie, wyznaczające teren jednostki, majacząc pomiędzy zaroślami. Zbudowane było z wystających z ziemi słupów, między którymi rozciągnięte były pasma drutu ostrzowego, ułożonego tak, by przy jak najmniejszej ilości stworzyć zaporę nie do przejścia, a przynajmniej nie bez narzędzi. W równych odstępach wywieszone zostały tabliczki ostrzegawcze i informacje, jednak z odległości ponad trzydziestu metrów nie był w stanie ich przeczytać.

Dał się słyszeć niewyraźny gwar dochodzący z wnętrza bazy, przez płot widać było ruch i sylwetki żołnierzy, tych stojących na warcie, jak i zwyczajnie przechadzających się po obiekcie. Nie widzieli ich, kryjących się między drzewami, ubranych w mundury wymalowane plamistym kamuflażem i pokryte kurzem.

Wszyscy stanęli, tak jak przedtem ponosząc w górę pięść i klękając, formując pofałdowaną linię. Dotarli na pozycję. Serce biło mu w piersi, ciężkie uderzenia czuł w całym ciele. Gładko przesunął bezpiecznik broni, odblokowując ją, sprawdził jeszcze osobny selektor ognia, czy spoczywa we właściwej pozycji.

Przesunął się lekko, za wątłe drzewko obok, wystawiając przed siebie broń, kurczowo przyciśniętą do ramienia. Czekał na sygnał dowódcy, pozwalający otworzyć ogień. Z jednej strony nie mógł się doczekać tego momentu, z drugiej chciał odwlec go jak najdłużej się da.

Drgnął, gdy głośna seria przecięła powietrze. Po panującej dotychczas ciszy dźwięk był nienaturalny w nieruchomym lesie, niepasujący do otoczenia. Zaraz potem rozległa się druga, a po chwili dołączyły pojedyncze huki karabinków pozostałych żołnierzy.

Podniósł broń nieco wyżej, przymykając lewe oko i zgrywając przyrządy, wstrzymał oddech, wreszcie nacisnął spust. Broń kopnęła lekko w ramię, wypluwając pociski w akompaniamencie ostrego huku i rozbłysku z lufy.

Nie celował dokładnie; mieli tylko sprowokować przeciwnika do ostrzelania ich, a nie wyeliminować. Wymiana ognia da pretekst do konfliktu, a o tym, że pierwsi zaczęli strzelać, nikt się nie dowie. Wina zostanie zrzucona na przeciwnika, oni wyjdą obronną ręką. Nikt im niczego nie udowodni. Armia stanowiła dla nich konkurencję, więc musieli ją zdyskredytować w oczach społeczeństwa.

Szarpał spust raz za razem, śląc kule w kierunku bazy. Za płotem rozległy się krzyki, sylwetki rozproszyły się, rzucając za osłony.

Napięcie oczekiwaniem minęło, zastąpione euforią. Na szkoleniu rzadko mieli okazję postrzelać, na dodatek nie więcej niż magazynek naraz, w końcu amunicja kosztuje. Teraz jednak do dyspozycji miał ich pięć, a kiedy już misja się powiedzie, nikt ich nie będzie rozliczał. Była to na ten czas jedyna i najważniejsza operacja, jaką ich siły przeprowadzały. Od niej zależała ich przyszłość.

Kule uderzały w płot, jednak wiele z nich przelatywało przez luźne dziury między pasmami zasieków. Parę chwil później od strony ostrzeliwanej bazy rozległy się wystrzały, najpierw samotne, nerwowe, następując szybko po sobie, zaraz dołączyły do nich następne, tak pojedyncze, jak i całe serie, lecące w las.

Jedna z kul uderzyła w drzewo zaledwie metr od niego, wyrywając kawałki kory i odbijając w przypadkowym kierunku, zmuszając go, by mocniej przytulił się do jakby nieco bardziej niż przed chwilą wątłego pnia. Mimo upału dreszcz przeszedł mu po plecach na dźwięk złowieszczego wizgu rykoszetu. Wściekłe odpowiedział ogniem, jednak po zaledwie kilku wystrzałach broń zamilkła, gdy skończyła się amunicja w magazynku.

Wypiął łukowato wygięte pudełko i załadował nowe, puste chowając do ładownicy. Dłonią wymacał dźwigienkę z boku korpusu i zwolnił zamek, ładując nabój do komory, po czym wznowił ostrzał.

Odezwał się karabin maszynowy na wznoszącej się tuż nad ostatnie pasmo ogrodzenia wieżyczce, prując długą serią. Kule równą linią przeorały ziemię, a następnie skosiły strzelającego po prawej towarzysza. Pociski smugowe, ciągnąc za sobą krótkie, jaskrawe linie uderzyły w niego wachlarzem, odrzucając z krzykiem do tyłu. Ten, obalony impetem zwalił się na plecy z szeroko rozłożonymi rękoma, gdzie skulił się i zaczął wić, krzycząc przeraźliwie w bólu. Żołnierz przerwał na chwilę ostrzał, opuszczając lekko obroń i oglądając na niego z przerażeniem.

Pociski, których używali, nie miały za zadanie zabić. Stworzone były w celu zadania bólu, który uniemożliwiłby dalszą walkę. W ten momencie spisały się znakomicie.

— ...dostał, dostał!

— Osłania… Kurwa, zdejmij ktoś tę wieżyczkę!

— Osłaniaj, idę! — wydarł się żołnierz, będący po drugiej stronie rannego, rzucając się do przodu.

Zamrugał, podrywając broń i celując w stanowisko, z której strzelec prowadził ogień, jednak zaraz zmuszony był skryć się za pniem, gdy dookoła uderzyły pociski.

Przed biegnącym ziemia poderwała się w górę, gdy uderzyła w nią kolejna seria, odcinając drogę do rannego. Szarpnął się w tył, lądując na zadzie i zaczął wycofywać się, panicznie odpychając rękoma i nogami. Kule zaczęły padać coraz gęściej, uniemożliwiając im wychylenie się zza osłony i wycelowanie, pozwalając jedynie na wystawienie broni i ostrzał na ślepo.

Leżał na ziemi za pniem, próbując przytulić się do niego jak najbliżej, przerażony uderzającymi wokół pociskami. Niektóre, odbijając się w pobliżu, przelatywały tuż obok niego z przeraźliwym wizgiem, wciąż wystarczająco niebezpieczne, by wyeliminować go z walki.

Kanonada od strony wroga grzmiała niczym huragan, zagłuszając towarzyszy. Ponad huk przedzierały się jedynie krzyki rannych, cierpiących po trafieniach pociskami.

— Wycofać się, wycofać! Ostrzelać i wycofać! Już! — wydarł się dowódca, jakimś cudem przekrzykując otaczającą ich kakofonię. Sam wystawił broń za osłonę i puścił długą serię, opróżniając cały magazynek. Zaraz potem zerwał się i zaczął biec, jak najdalej od jednostki. Z obu stron rozległy się podobne, długie serie z karabinków, żołnierze podnosili się i wycofywali biegiem, by jak najszybciej znaleźć poza zasięgiem wrogich kul.

Chwycił mocniej karabinek, selektor przestawił na automat i wysunął lufę zza pnia, ściągając spust i trzymając podrygującą w rękach broń. Kilkunastonabojowa seria plunęła z lufy w rozbłysku ognia wylotowego; zaraz po tym, jak wybrzmiała odwrócił się i zaczął czołgać się w przeciwnym kierunku, po chwili podrywając z ziemi i biegnąc jak szybko mógł.

Pociski zaświstały koło niego, kora z trafionych pni pryskała od uderzeń. Oddech miał chrapliwy, płuca zaczynały płonąć, tak samo jak mięśnie nóg, maska utrudniała nabieranie dusznego powietrza.

Dwa uderzenia w plecy pchnęły go na ziemię, odbierając dech. Wygiął się w pałąk, ogłuszony falą bólu, jak sparaliżowany. Kiedy w końcu wciągnął powietrze w płuca, z gardła wyrwał się wrzask, którego nie zdołał pohamować, ani nawet nie próbował.

Żaden z wciąż biegnących towarzyszy nie przystanął, zajęty ratowaniem siebie przed podobnym losem.

02

Operacja „Żmija”, Dzień -3


Terenówka kiwała się na boki, pokonując nierówności na wąskiej dróżce, obwarowanej z obu stron szpalerami niskich drzewek. Koła wzbijały chmurę kurzu ciągnącą się za pojazdem i osiadającą na oliwkowej karoserii z cienkiej blachy.

Sylwetkę Hieny najłatwiej byłoby określić jako skrzyżowanie Honkera z Humvee; kanciasta, o lekko zaoblonych krawędziach, nie umniejszających jednak jej klockowatości. Prosta. Tania. Bojowa. Bujała się rytmicznie przy pokonywaniu każdego wertepu, warcząc co chwilę przegazowywanym silnikiem.

Z przodu siedziało dwóch żołnierzy, zakutych w kamizelki i hełmy, z twarzami zasłoniętymi przez maski balistyczne. Gogle tkwiły na skorupach hełmów, na nosach mieli okulary z przyciemnionymi szkłami. Mundury pozbawione były jakichkolwiek oznaczeń, nie licząc pochewek z stopniami oraz niewielkich, kwadratowych naszywek umocowanych wysoko na ramionach, zdradzających przynależność.

Armia. Organizacja militarna, w praktyce prywatne siły zbrojne. Silnie zmilitaryzowana, prężnie się rozrastająca. Można było ją nawet sklasyfikować jako PMC, prywatną firmę wojskową. Nie było to wcale dalekie od prawdy. Nie było też całkowicie dokładne.

Korzystała z broni nieśmiercionośnej, podlegającej znacznie mniejszym restrykcjom niż klasyczna. W zasadzie obowiązywały ją zupełnie inne prawa, wprowadzone dopiero, gdy ta się rozprzestrzeniła. Dzięki temu po wejściu na rynek firm ochroniarskich zasłynęła z dużej skuteczności. Łatwiej strzelić do włamywacza niż go gonić, tym bardziej, że trafienie go nie zabije.

Sojusz pojawił się w kilka miesięcy po niej, od razu odczuwając konkurencję. Trudno się mierzyć z prekursorem, postanowił jednak spróbować. W efekcie po kolejnych miesiącach jego agresywna polityka poskutkowała obecną sytuacją.

Szarże kapitanów na ich ramionach były fałszywe; nie za niskie, by pokazać, że są kompetentni, nie za wysokie, by nie kusić przeciwnika.

Z tyłu stłoczonych było kilku żołnierzy w innych mundurach, pozbawionych wyposażenia, skutych w nadgarstkach plastikowymi, jednorazowymi kajdankami. Ściśnięci obijali się o siebie, cicho stękając, jednak dwójka na przedzie ignorowała ich protesty. Jedynie pasażer po prawej obserwował ich uważnie w lusterku wstecznym, trzymając na kolanach karabinek ze skróconą lufą i łożem oraz złożoną na bok kolbą. Bębnił palcami o polimerowy korpus broni, myślami będąc przy bramie, tuż po wymianie ognia sprzed dwóch dni.

Mieli trzech rannych, nie licząc jednego, zaledwie draśniętego przez rykoszet, choć ten bardziej panikował, niż był poważnie zraniony. Łusek wokół bramy leżało tyle, że można było brać garściami. Kieszeni w mundurze by nie starczyło, by je wszystkie pomieścić, a zaznaczyć trzeba, że tych mu nie brakowało.

Atak odparto, nie uchroniło to jednak warty od opierdolu za wystrzelenie takiej ilości amunicji w las. Byli z ostatniego rzutu, ledwo co po podstawowym przeszkoleniu, więc spanikowali. Skutecznego odparcia agresorów odmówić im jednak nie można. Przeciwnicy, przygnieceni nawałą ognia zrejterowali, niechybnie srając po gaciach. Prowokacja poszła nie do końca zgodnie z planem. Mission failed successfully. W efekcie pięciu jeńców kolebało się stłoczonych z tyłu pojazdu, a oni we dwójkę jechali na spotkanie z oficerami nieprzyjaciela. Jeszcze pokojowo.

W końcu, pomyślał. Odkąd tylko Sojusz wszedł do gry, Armia stanowiła konkurencję. Bardzo silną, była na rynku pierwsza. Na świecie również. Przeciwnik nie potrafił ich zaakceptować, wciąż zbliżał się do granicy, jednocześnie obrzucając ich oskarżeniami. Trzy dni temu tą granicę przekroczył.

Lekki powiew wpadał przez rozpięte okna z przezroczystej, grubej folii, wkomponowanej w drzwi — ramę obciągniętą jedynie brezentem, podobnie jak w niektórych amerykańskich HMMWV. Niefortunnie, prędkość była za mała, by wpadające powietrze mogło dać ulgę pasażerom, zaledwie mieszając wypełniający wnętrze zaduch. Umierać, nie żyć, odwracając znaną maksymę. Duchota, gorąc, słońce niemal parzące skórę, i do tego bujanie na wybojach. Niczego więcej do nieszczęścia nie potrzeba.

Wreszcie dało się dojrzeć żołnierza, przechadzającego się z jednego krańca wąskiej dróżki na drugi. Na widok nadjeżdżającej Hieny stanął pośrodku i uniósł lekko lufę przekoszonego karabinka w górę w formie ostrzeżenia. Czerń odcinała się na tle plamiastego kamuflażu jego munduru i oporządzenia.

Żołnierz siedzący obok kierowcy również wygodniej ujął broń, podnosząc ją i kładąc palec na kabłąku w okolicy spustu. Kciukiem pogładził selektor ustawiony na pozycji ognia automatycznego. Złożona kolba i skrócona lufa pozwalały manewrować bronią we wnętrzu pojazdu, więc w każdej chwili mógł wystawić ją za drzwi i zacząć strzelać.

Gdy się zbliżyli, żołnierz wycofał się nieco, robiąc im miejsce do zaparkowania. Po lewej widniała niewielka polanka, ciągnąca się zaledwie kilka metrów w każdą stronę. Pod drzewami rozstawiony został stolik i krzesła, przy których stała trójka umundurowanych ludzi.

Kierowca zatrzymał maszynę pośrodku drogi, gasząc silnik. Dźwięk umilkł natychmiast, zastąpiony panującą dookoła ciszą. Obaj rozpięli czteropunktowe pasy bezpieczeństwa, po czym wysiedli, chwytając karabinki.

Kiedy tylko wyszedł z prawej strony terenówki, podniósł broń na wysokość biodra, celując mniej więcej w nogi żołnierza stojącego przed maską. Z karabinka wystawał przedłużony, czterdziestonabojowy magazynek załadowany specjalną amunicją karabinową do strzelania na bliski dystans. Standardowa była zbyt silna na tą odległość.

Powiódł wzrokiem dookoła, przyglądając się otoczeniu. Przy stoliku z dostawionymi dwoma parami krzeseł stał jeszcze jeden żołnierz, asystujący dwójce oficerów w mundurach nieco bardziej… eleganckich niż polowe. A przynajmniej polowe Armii. Na zakręcie za polanką dostrzegł fragment należącej do nich terenówki, nikogo więcej jednak nie widział.

Oficerowie otaksowali ich spojrzeniami przymrużonych oczu, zachowując kamienne twarze. W porównaniu do dwójki w wyposażeniu bojowym zdawali się mniejsi, bardziej delikatni, nawet mimo wiszących przy boku pistoletów.

Ostentacyjnie ignorując ich uważne spojrzenia odwrócił się od stojącego naprzeciw żołnierza, kierując na tył pojazdu, na plecach niemal czując przeszywający go wzrok. Zabezpieczył broń i zarzucił ją na plecy, w zamian dobywając pistoletu z kabury tkwiącej na udzie.

Otworzył drzwiczki z tyłu samochodu, trzymając broń przy ciele i skinął znacząco głową, nakazując jeńcom wyjść na zewnątrz. Ci obrzucili go nieprzyjaznym spojrzeniem, każdy patrząc na trzymaną przez niego broń, wychodząc po kolei. W międzyczasie jego towarzysz wyciągał z tylnych siedzeń ich ekwipunek, rzucając go na suchą trawę przy maszynie.

Gdy cała piątka znalazła się już na zewnątrz, schował pistolet do kabury, w zamian na powrót biorąc w ręce karabinek i prowadząc w kierunku czekających żołnierzy. Puścił ich przodem, a stojący na drodze piechur rozciął im opaski wyjętym z kieszeni scyzorykiem, po czym odprowadził ich do terenówki. Uwolnieni obrzucili go nieprzychylnymi spojrzeniami, rozcierając nadgarstki, nim poszli za przewodnikiem. Jeden na odchodne pokazał mu jeszcze środkowy palec, który przyniósł jednie uśmieszek pogardy na jego usta, zasłonięte przez maskę. Nie czekając dłużej, skierował się za towarzyszem w kierunku stolika i oczekującej na nich pary oficerów. Stanęli naprzeciwko, oddzieleni jedynie niewielkim blatem, w milczeniu mierząc się spojrzeniami.

— Broń nie jest wam potrzebna, chyba że nie zamierzacie porozmawiać na spokojnie — odezwał się po chwili, przerywając ciszę między nimi, patrząc znacząco na eskortę. Karabinek trzymał opuszczony lufą w dół, jednak przestawiony selektor i palec obok spustu były wystarczająco wyraźnym ostrzeżeniem.

— Skoro tak, wy też chyba jej nie potrzebujecie — sparował starszy z dwójki oficerów. Obaj byli młodzi, tak samo jak rozmówcy, więc ledwie przewyższał wiekiem drugiego. Gdyby zgolił lekki zarost zapewne byłby jeszcze bardziej podobny do swojego kolegi z gładką twarzą. — A macie.

— Skoro wy wzięliście broń, my również postanowiliśmy — odparł od niechcenia. Obserwował przy tym powracającego od terenówki żołnierza, gotów poderwać broń i wystrzelić, gdyby ten zaczął zachowywać się zbyt podejrzanie.

Oficer zmarszczył brwi, patrząc mu w oczy, których nie widział za przyciemnianą warstwą okularów. Obojętny, lekko nawet znudzony ton jakim się odzywał i zasłonięta twarz utrzymywały żołnierza w niepewności co do intencji jego słów.

— A skąd niby wiedzieliście, że też przyjedziemy uzbrojeni? — zapytał twardo, niemal sycząc przez zęby. Twarze obojga były stężałe, oczy patrzyły na nich wrogo. Za grosz szacunku, skonstatował kwaśno. Jakby mieli z tego specjalne szkolenia.

— Może zajmijmy się tym, po co tu przyjechaliśmy? — Po chwili wypełnionej rosnącym napięciem ciszy wtrącił się jego towarzysz, który wcześniej kierował Hieną. Oficer naprzeciwko zacisnął wargi, mierząc go ostrym spojrzeniem, nim ledwie zauważalnie skinął głową. Dobry wybór, stwierdził żołnierz, rozluźniając nieco spięte przed chwilą do ewentualnej walki ciało.

Odsunął składane krzesełko i zasiadł na nim, zachowując odstępy od blatu stolika, broń składając na nogach. Jego towarzysz po umoszczeniu się na siedzisku położył na stole pliki dokumentów o grubości dwóch palców, po jednym dla każdej ze stron.

— Możemy zaakceptować wypowiedzenie wojny. Nie chcielibyśmy jednak niepotrzebnych ofiar — zaczął kompan bez ogródek, kiedy rozmówcy zasiedli naprzeciwko. Wojna bez ofiar śmiertelnych wymagała podjęcia pewnych kroków, by nikt nie zginął w jej toku, sama specjalistyczna amunicja nie wystarczy. Kalectwa także nie były zachęcającą opcją. — Dlatego chcielibyśmy ustalić kilka zasad, żeby uniknąć takich sytuacji.

— Wiemy, po to tu przyjechaliśmy. — W głosie oficera pobrzmiewała irytacja i zniecierpliwienie. Każdy z nich chciał zakończyć spotkanie jak najszybciej i stąd odjechać. Niestety, szykowały się długie godziny, zwłaszcza z tak negatywnym nastawieniem przedstawicieli Sojuszu. — Przejdźmy do konkretów.

— W porządku. Przeczytajcie, a jeśli macie jakieś uwagi, powiedzcie. Wprowadzimy stosowne poprawki. — Z tymi słowami przesunął jeden z plików po blacie w ich stronę.

Żołnierze sięgnęli po spięte kartki, by zacząć je wertować, rzucając między sobą ciche uwagi. Lektury mieli sporo, przepisy przygotowano tak, by zabezpieczyć wszelkie sytuacje. Nikt przecież nie chciał, by któraś ze stron posunęła się za daleko. Nawet na wojnie muszą panować jakieś zasady, a już zwłaszcza na takiej.

Od czasu do czasu zwracali się do nich z niechęcią, nie zgadzając z niektórymi punktami, żądając ich zmienienia. Wraz z towarzyszem dyskutowali z nimi, starając się dojść do kompromisu. Przy wielu kwestiach szli na ustępstwa, w zamian przy najbardziej dla nich istotnych zachowując twardą postawę. On nie odzywał się dużo, pozwalając, by drugi uczestniczył w rozmowach. Głos zabierał z rzadka, jedynie przy niektórych kwestiach, ostrożnie ważąc słowa.

Kilka godzin manipulował oficerami, oddając im do decyzji kwestie mniej dla nich ważne, naciskając i zdobywając zwycięstwo przy istotnych. Drobne gesty, właściwie wypowiedziane słowa. Inne przemilczane. Punkty, specjalnie sformułowane tak, by przeciwnicy chcieli je zmienić, i to zgodnie z jego wolą. To już była wojna, po prostu na innej płaszczyźnie.

Nie na wszystkich polach odnieśli zwycięstwo. W trakcie debaty parokrotnie ostro się spierali, jednak ostatecznie wraz z kompanem zakończyli rozmowy, wiedząc, iż osiągnęli większość założonych celów. Wystarczająco, by poczuć satysfakcję.

Gdy słońce z wolna zaczęło chylić się ku zachodowi, nadając niebu pomarańczową barwę, wszyscy czterej powstali, kończąc rozmowy. Każda ze stron wzięła jeden egzemplarz poprawionych dokumentów, by zabrać je ze sobą i wydrukować na czysto. Od tego momentu rodzący się konflikt będzie obowiązany zasadami, których przestrzegać będą zmuszone obie jego strony. Tak jak prawo konfliktów zbrojnych, tu też musiały panować przepisy, gdyż bez nich wojna mogła eskalować w stopniu, którego nikt nie chciał.

— Tak więc teraz wszyscy obowiązani jesteśmy spisanymi tu zasadami. Liczę, że obie strony będą je respektować — odezwał się, odsuwając krzesło z powrotem na miejsce.

— My również mamy nadzieję, że nie będziecie ich łamać — odparł zaczepnie oficer. Ah, cóż za hipokryzja, jakby oskarżenie ich o ostrzelanie przecież niewinnych żołnierzy przechodzących w pobliżu nie wystarczało. Bo oni przecież nic złego nie zrobili. Znał tę ich śpiewkę nie od dzisiaj.

Nie wiedzieli, że nagrania z monitoringu ochrony widziały to inaczej. Armia z uśmiechem czekała, aż użyją tego argumentu publicznie, by wyprowadzić zwycięską kontrę.

— W razie potrzeby dalszych ustaleń czy rozwiązania jakichś kwestii kontaktować będziemy się na kanale, na którym rozmawialiśmy ostatnio — odpowiedział twardo na jego słowa.

— Jeśli będzie potrzeba.

— Tak więc żegnamy, i obyśmy się więcej nie widzieli — odparł, znudzony ich nieustannie wrogim tonem i przytykami przy każdej nadarzającej się okazji.

Ostentacyjnie ich ignorując odszedł w kierunku samochodu, wsiadając do środka i zapinając pasy. Towarzysz dołączył chwilę później, siadając za kierownicą i rzucając blok papierów pomiędzy nich. Silnik zaskoczył od razu, żołnierz wychylił się przez okno i zakrzyknął do patrzących na nich z pogardą oficerów.

— Odsuńcie się trochę, żebyśmy mogli wycofać!

Ci niespiesznie zabrali stolik i krzesła, by zrobić miejsce. Hiena wjechała na polankę, po czym kierowca wycofał, stając przodem do kierunku, z którego przyjechali. Przygazował silnikiem i ruszył w drogę powrotną, zostawiając za sobą chmurę pyłu z dróżki, która otoczyła żołnierzy przeciwnika. Pasażer po jego prawej obserwował to w lusterku, rozparty w fotelu.

Gdy tylko się oddalili, zdjął z twarzy maskę i sięgnął po butelkę z wodą, leżącą wśród kilku pustych, które opróżnili w trakcie debaty. Z trzaskiem plastiku odkręcił zakrętkę i nie odrywając ust od szyjki wypił niemal połowę ciepłej wody.

— No to mamy wojnę — rzucił do kierującego samochodem towarzysza.

Ten spojrzał na niego krótko, szybko odwracając wzrok z powrotem na wyboistą drogę, nim odpowiedział.

— Taak, mamy wojnę.

03

Operacja „Żmija”, Dzień -2


Głównodowodzący odchylił się w fotelu i zaplótł dłonie na potylicy. Przed nim, na blacie biurka bielił się spięty spiralą plik zadrukowanych kartek, zawierających przepisy prowadzenia działań zbrojnych.

Wygrał pierwsze rozdanie z przeciwnikiem, teraz musiał tylko zwyciężyć w wojnie, która rozpocznie się za dwa dni. Od chwili ataku trwała pełna mobilizacja, wszyscy żołnierze byli ściągani do jednostki. Każdego dnia odbywały się odprawy, gdzie w dół łańcucha dowodzenia szły uaktualnione informacje o sytuacji. Armia budziła się do życia.

Uśmiechnął się, wpatrując w sufit, wygodnie rozparty. Chciał tej wojny. Nie stworzył tego wszystkiego tylko po to, by szkolić żołnierzy i stanowić ochronę na wynajem, czy temu podobne przedsięwzięcia. Bo po co organizacji ochroniarskiej, nawet tak specyficznej jak Armia, moździerze i broń maszynowa, nawet, jeśli nieśmiercionośne?

Przeciwnik pojawił się szybko i był znacznie bardziej agresywny, niż się spodziewał. Zaczął ich prowokować, co było mu tylko na rękę. Prowokację gliwicką zrobili, tylko znacznie bardziej pokrętną i poronioną. Sam planował już takie operacje, jednak dopiero w późniejszym terminie, i z pewnością lepiej zaplanowane. Najpierw chciał lepiej się przygotować, zgromadzić ludzi i sprzęt. Wróg się pospieszył, dezaktualizując przygotowywany w utajnieniu plan operacji Hetzer, jednak obecny stan Armii powinien wystarczyć. Najważniejsze było dobrze to rozegrać, by zdobyć przewagę na samym początku. Wesson powinien sobie poradzić, miał jego zaufanie. Był kompetentny, więc o tą kwestię nie musiał się martwić.

Bardziej przejmowała go mała liczba ludzi i sprzętu, zwłaszcza, że musieli nie tylko walczyć, ale zapewnić pełne zaplecze siłom wysłanym do natarcia. To będzie największe wyzwanie, najbardziej niepewny element. Wiedział, że przeciwnik ma więcej żołnierzy, jednak miał mniej czasu na ich wyszkolenie i zorganizowanie. To powinno dać Armii przewagę, jednak wszystko wyjdzie w toku walk. Sama jakość może nie wystarczyć.

Westchnął, prostując się i kładąc dłonie na blacie po obu stronach dokumentu. Nie obowiązywały ich Konwencje genewskie ani podobne, więc spisali swoją. Zasady były potrzebne, żeby konflikt nie wymknął się spod kontroli.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Dążył do wojny, wojnę dostanie. Nieudana prowokacja przeciwnika tylko stawiała Armię w lepszym świetle. Na ten moment górowali nad Sojuszem w kwestii PR. Akcja była idiotyczna i dla niego niezrozumiała, więc nie miał pojęcia, jak chcieli to przepchnąć opinii publicznej. Niemniej, widocznie niechcący uczynili swojemu przeciwnikowi przysługę. Wyrwanie pieniędzy ze skąpego budżetu na monitoring było dobrą decyzją.

Teraz musieli zdobyć maksymalną przewagę w każdym aspekcie, by zmiażdżyć Sojusz. Na szali stawiał dzieło swojego życia, więc nie chciał ryzykować już więcej. Musiał zwyciężyć. Bezwzględnie.

Podniósł się z fotela i okrążył biurko, kierując do wyjścia w ścianie naprzeciwko. Do rozpoczęcia operacji zostały dwa dni. Obie strony kończyły rozstawiać swoje pionki na szachownicy. Kiedy gra ruszy, nie da się przewidzieć jej przebiegu. Musieli zdobyć przewagę wszędzie, gdzie się dało. Wygranie otwarcia było pierwszym i, być może, decydującym krokiem do zwycięstwa. Dlatego musieli się postarać, by być w nim górą.

Wyszedł z pomieszczenia z uśmiechem na twarzy. Tik-tak, tik-tak, tik-tik-tik-tak. Dwa dni. A potem? Kto wie.

04

Operacja „Żmija”, Dzień 0


Żołnierz szedł szybkim krokiem po betonie, palony przez promienie słońca wiszącego wysoko na czystym niebie. Dotarł do wejścia kilkupiętrowego budynku i wślizgnął się do środka, kryjąc w cieniu dusznego korytarza. Nie zatrzymał się tam, ściągając ze spoconych włosów czapkę i kierując do dwuskrzydłowych drzwi w ścianie naprzeciwko, oddalonych o kilka metrów, energicznie wchodząc do koszar Pierwszego Plutonu.

Od razu po uchyleniu drzwi owionął go podmuch orzeźwiająco chłodnego w porównaniu z tym na zewnątrz powietrza, mielonego przez porozstawiane po wnętrzu wiatraki. Żołnierze odpoczywali, wylegując się na podstawionych pod ściany piętrowych łóżkach czy dyskutując w małych grupkach na tyle pomieszczenia. Zluzowani z obowiązków, wykorzystywali wolny czas, który im pozostał. A że żołnierze to z natury istoty leniwe, wykorzystywali ten czas nadzwyczaj skrupulatnie.

— Dobra, wszyscy, zbiórka! Ruszać się, już, już, już! — Oficer zakrzyknął od wejścia, energicznie klaszcząc w dłonie przy ostatnich trzech słowach. Od razu napotkał chmarę spojrzeń podwładnych, którym przerwał relaks. Tych oczywiście, którzy nie spali bądź nie chciało im się podnieść z materaca. Zaraz potem poczęli zwlekać się z siedzisk i ustawiać parami przy metalowych łóżkach, poprawiając wybrakowane mundury. Nie widział nikogo w bluzie polowej, wielu nie miało na nogach butów, śpiący, teraz budzeni przez kolegów dopiero wciągali na siebie spodnie.

— Zjawa, co jest? Znowu jakaś odprawa? — zapytała wysoka, złotowłosa dziewczyna, leżąca na brzuchu na górnym piętrze po jego prawej, zwracając do niego po ksywce. Tak jak zwracali się do siebie wszyscy, na wzór jednostek specjalnych używając ich zamiast imion. Tyle, że na większą skalę, kultywując swoistą tradycję Armii.

— Nie tym razem. — Spojrzał na nią, zmuszając się by nie skierować wzroku niżej, między ramiona, którymi podpierała się na materacu. — Zaczyna się, Złota.

— Czyli jednak — odparła po chwili namysłu.

— Tak. Zdecydowanie. A teraz złaź.

— Tajesss, gotowa skopać parę dup. — Usiadła, przeciągając się z westchnieniem i opuszczając nogi poza krawędź łóżka.

— Ej! — Drobna dziewczyna siedząca pod nią zasłoniła się ramiona, gdy niemal dostała w twarz jej piętą.

— Sorry, Róża — rzuciła do niej koleżanka, zaskakując na podłogę obok. Sięgnęła po buty walające się w pobliżu i z rozpędem siadła na łóżku naprzeciwko, by wcisnąć je na nogi. Zupełnie zignorowała przy tym niezadowolone spojrzenie kolegi, nota bene jej dowódcy, gdy pomięła wygładzoną rankiem pościel, ze zgrzytem zapinając zamki obuwia.

Żołnierz przepuścił jej koleżankę, samemu wciskając wyjętą nieregulaminowo koszulkę z powrotem w spodnie. Dziewczyna stanęła w pobliżu, plecami opierając się o metalową ramę łóżka, dłonie splatając przed sobą, wzrok wbijając w podłogę. Niewysoka, drobna, z kruczoczarnymi włosami niemal sięgającymi ramion, ubrana w workowate spodnie mundurowe i oliwkowego tank top’a. Z charakteru nieśmiała, cicha, ale bez sprzeciwu wykonująca rozkazy. I, musiał to przyznać, zwyczajnie słodka, nie to co jej jasnowłosa koleżanka, która ustawiła się obok. Tej zdecydowanie nie można było nazwać uroczą.

Zjawa rozejrzał się po pomieszczeniu, czekając jeszcze chwilę, aż ostatni dołączą do swoich par, nim wyszedł przed nich, stając przed wejściem, twarzą do dwóch szeregów wpatrujących się w niego żołnierzy.

— Okej, macie kwadrans, żeby się ogarnąć. Oporządzić, sprawdzić wyposażenie, wyregulować, co tam musicie, potem idziemy do zbrojowni po broń i amunicję. — Podczas mówienia gestykulował dłońmi na wysokości brzucha, głowę mając podniesioną, obracając nią lekko na boki, wodząc po nich wzrokiem. — Potem zbiórka tutaj, jak wrócę z odprawy wprowadzę was w szczegóły. Wszystko jasne?

— Idziemy w bój? — zapytał jeden z podwładnych.

— Najprawdopodobniej tak. Na wartę nas raczej nie poślą. — Od pilnowania jednostki byli inni. Pierwsza Kompania, w tym i oni pójdą na czele natarcia, inaczej być nie może.

— Największe gówno dla nas.

— A czegoś się spodziewałeś po Pierwszej? — odezwał się jego kolega, stojący w głębi pomieszczenia.

— Łudziłem się, że to tylko nazwa.

— No, pierwsi do odstrzału, co nie? — rzucił kolejny z goryczą w głosie.

— Pierwsi do walki, pierwsi do zwycięstwa. Trochę wiary. — Do dyskusji włączył się optymista.

— Pff, wiarą kuli nie zatrzymasz.

— Nie będę musiał, pierwszy ją wpakuję w przeciwnika!

— Dobra, wszyscy, piętnaście minut. Do roboty! Pogadacie sobie później! — podniósł głos Zjawa.

— Jawohl! — zakrzyknął ryży, lekko pulchny żołnierz, wyprężając się z uśmiechem na lekko zaczerwienionej twarzy.

— Szwab, ty cholero! Na szpicę cię puszczę, gwarantuję! — Uniósł się dowódca, grożąc mu pięścią. Żołnierz swoimi odzywkami i puszczanymi sporadycznie, jednak zawsze niespodziewanie niemieckimi marszami wprawiał się w fachu irytowania go. Zjawa niemieckiego nie lubił, i się z tym nie krył, co szeregowy wykorzystywał. Przynajmniej do czasu, aż rozsierdzony wlepił mu kolejną karę dyscyplinarną.

— Jazda się ubierać — zakończył, patrząc spode łba, jak rudzielec czmycha czym prędzej z jego pola widzenia.

Żołnierze rozeszli się, by wciągnąć na siebie mundury i oporządzenie. Zjawa również wszedł w przestrzeń między dwoma łóżkami, pokonując odległość od pary blaszanych, pomalowanych na szaro szafek. Róża już otworzyła swoją, wyrzucając na materac kamizelkę oraz hełm.

Sięgnął do zamka i wbił krótki kod, odblokowując drzwiczki i otwierając je na całą szerokość, aż zabrzęczały krawędzią o ramę pryczy. Wnętrze poprzedzielane było kilkoma półkami, na których składował większość posiadanych rzeczy. Ubrania, ekwipunek, środki higieny i przedmioty osobiste upchnięte były w przegródkach, jedne schludnie złożone, inne wciśnięte na siłę. Żołnierze, z racji deficytu powierzchni, na której mogli składować swoje rzeczy wykorzystywali każdą dostępną przestrzeń, zarówno w szafkach, na nich, jak i pod łóżkami, gdzie bez wyjątku poukładane były wypełnione po brzegi kartony i torby, tudzież walizki.

Spojrzał ukradkiem na Różę, wyciągając z wnętrza własną kamizelkę i odkładając na już i tak wymiętą przez Złotą pościel. Nie zwróciła na niego uwagi, pochłonięta sprawdzaniem zasobników i ładownic. Odwrócił wzrok, licząc, że nikt tego nie zauważył. Niestety, ku jego utrapieniu Złota bywała czasami aż za bardzo spostrzegawcza; posyłała mu wtedy podejrzane uśmieszki, nie wypowiadając ani słowa. A potem rojąc w swojej głowie różne teorie, niemające pokrycia w rzeczywistości. Bądź, co gorsza, całkiem trafne.

Odpiął od paska podwójną ładownicę, wyciągając z niej magazynki do pistoletu, tkwiącego w kaburze na udzie. Przełożył je do kamizelki, by mieć pod ręką, gdy już ją założy. Sama ładownica wylądowała w szafce, z której wyciągnął polimerowy hełm. Gogle naciągnięte były na obłą skorupę, zatrzymywane przed zsunięciem się z niej przez zapięte szlufki pokrowca. Odłożył go obok kamizelki, zabierając się za przegląd ładownic i zasobników, przytroczonych do niej za pomocą systemu PALS. Brakowało jedynie amunicji i granatów, te jednak dopiero pobierze ze zbrojowni wraz z karabinkiem.

Łokciem zatrzasnął szafkę, wyciągając spod kamizelki bluzę mundurową w nowoczesnym, cyfrowym kamuflażu i narzucił ją na plecy, od razu odczuwając dodatkową warstwę materiału.

— Te, Zjawa, wiesz coś więcej? Nie chcę pakować się w jakąś maszynkę do mięsa w ciemno. — Usłyszał zza pleców.

Złota opierała się ramionami o materac na dolnym piętrze, wyciągnięta nad łóżkiem. Bluzę miała swobodnie zarzuconą na ramiona, jeszcze nawet niezapiętą.

— Nie, nie mam pojęcia, gdzie nas wyślą. Po odprawie wam wszystko przekażę. Więcej na razie nie wiem.

Nie była to cała prawda. Wiedział znacznie więcej, jednak była to wiedza fragmentaryczna; przedstawienie jej zajęłoby zbyt dużo czasu i mijało się z celem.

Dziewczyna zagryzła wargę i pokiwała głową. Już miała się odezwać, gdy Róża bezpardonowo wyszarpnęła kamizelkę spod jej rąk, zmuszając do oparcia się o materac. Zarzuciła ją z rozmachem nad głowę, którą zaczęła przeciskać przez otwór między naramiennikami, nie kłopocząc się rozpinaniem klamer na nich.

— Tylko nie wpakuj nas w najgorsze gówno, okej?

— Dla ciebie Złota zaprowadzę nas w największy młyn — odpowiedział sarkastycznie, poprawiając stójkę wokół szyi. Ta obrzuciła go spojrzeniem zmrużonych oczu, po tym wycofała się, znikając z jego widoku.

— Pomożesz? — Po chwili zwróciła się do niego Róża, bezskutecznie próbująca dopiąć obładowaną ładownicami kamizelkę.

— Jasne. — Sięgnął i połączył obie klamry z boku, ciasno opinając jej drobne ciało.

— Dzięki — rzuciła tylko, nie oglądając się na niego, pochylając nad łóżkiem by chwycić walający się po pościeli hełm.

Patrzył na nią jeszcze przez sekundę, nim odwrócił się, by założyć własną kamizelkę. Po zapięciu nie musiał niczego regulować, tak jak każdy miał ją odpowiednio dopasowaną — ciasną, by się nie majtała i by wypełnione ładownice nie obijały się o ciało, jednak nie na tyle, by nie móc oddychać, choć czuł wtedy ucisk klatki piersiowej. Gdy skończył się oporządzać, stanął przed wejściem, tam gdzie poprzednio, czując jak zaczyna się pocić pod warstwą munduru i oporządzenia.

Ostatni maruderzy kończyli dopinać klamry i ścigać paski, ustawiając się na swoich miejscach. W myślach przeliczył wszystkich po kolei, przesuwając po nich wzrokiem. Odezwał się dopiero, gdy wszyscy stanęli przy łóżkach, spoglądając na niego w oczekiwaniu.

— Idziemy — rzucił krótko, kiwając głową na drzwi, które otworzył wolną ręką. Drugą przyciskał do boku skorupę hełmu, z której wystawała para rękawiczek taktycznych. Żołnierze ruszyli ku wyjściu, formując luźny dwuszereg. Plutonowy wyszedł jako ostatni, przymykając drzwi koszar.

— O, Zjawa, chodź tu. — Rozległo się w głębi korytarza. Obejrzał się, widząc Odyna, barczystego dowódcę drugiego z trzech plutonów Pierwszej Kompanii. Zapuszczający czarną jak smoła, jeszcze krótką, ale gęstą brodę żołnierz machał do niego, przyzywając do siebie.

— Kolumna stać — zakrzyknął do wychodzących właśnie żołnierzy. Ci poczęli zatrzymywać się od końca, przekazując komendę tym, którzy nie usłyszeli.

— Co jest? — spytał Zjawa, podchodząc do plutonowego, spotykając z nim w połowie korytarza.

— Suchy wzywa na odprawę.

— Odprawa miała być za pół godziny. Teraz to ja pluton do zbrojowni prowadzę — zaoponował na nagłą zmianę planów, rzucając znaczące spojrzenie na kolumnę, czy raczej połowę, która jeszcze nie wyszła na zewnątrz.

— Sorry, ja nic nie wiem. Miałem cię tylko zgarnąć. — Odyn rozłożył przepraszająco ramiona.

— Ja pier… — mruknął Zjawa pod nosem, kręcąc głową. — Dobra, chwila. Hiszpan! Do mnie! — Obrócił twarz w kierunku drzwi. — Weź go ktoś zawołaj.

Po chwili obok stojących w wejściu żołnierzy przecisnął się krępy, barczysty kapral, kierując ku dowódcy. Rękawy munduru opinały się na umięśnionych ramionach, znad ochraniacza krtani kamizelki wystawała gładko ogolona twarz o śniadej cerze i orlim nosie.

— O co chodzi?

— Weź ich zaprowadź do zbrojowni i pobierzcie sprzęt, ja muszę iść na odprawę. Potem wróćcie tutaj. A, i weź mój karabinek.

— Sí, comandante. — Żołnierz odpowiedział krótko i odwrócił się, by wykonać polecenie. Wiecznie opanowany, przez wszystkich uważany za oazę spokoju, rozkazy wypełniał bez zbędnych pytań.

Zjawa ruszył za plutonowym, spoglądając przez zakurzone okna na dwór, gdzie panował ledwie kontrolowany chaos przemieszczających się żołnierzy i pojedynczych pojazdów. Przez cienkie ściany usłyszeć można było pomruk rozgardiaszu na zewnątrz.

Biuro sierżanta mieściło się na końcu korytarza; w lewo odchodziła odnoga, w której widniał szpaler wejść do pomniejszych pomieszczeń. Odyn przepuścił go w drzwiach, przytrzymując je otwarte, wchodząc zaraz za nim.

Dwóch żołnierzy, pochylonych nad postawionym pod ścianą, prostym biurkiem podniosło wzrok znad rozłożonej pośrodku mapy. Drobiazgi, dokumenty i na wpół pełna popielniczka zostały zgarnięte na bok, pod ścianę, robiąc miejsce na blacie. W kącie pomieszczenia na wąskim stojaku trząsł się tani wentylator, wściekle mieląc powietrze, niemal przy tym podskakując.

Plutonowy odsunął się na bok, pozwalając Odynowi wejść do niegrzeszącego przestronnością pomieszczenia i stanąć obok, prostując plecy wraz z nim. We czwórkę mogli się już klasyfikować jako tłok, choć wewnątrz nie było wielu mebli. Oprócz biurka z prostym krzesłem obrotowym i półki nad nim pod ścianą po prawej stał jedynie wąski regał. Leżało na nim parę książek, zdawałoby się przypadkowych, oraz nierówne stosy papierów i dokumentacji. W dużej części zakurzonych, jakby zostawionych i w jednej chwili zapomnianych. Sierżant miał nawyk spisywania wszystkiego, nawet mało istotnych informacji. Zjawa wiedział, że codziennie wieczorem pisał podsumowanie, nie ważne, jak niewiele działo się w tym dniu. Skrupulatnie wpisywał datę, stany osobowe, jakiekolwiek wydarzenia i osobiście podpisywał, by zostawić z boku i zapomnieć. I każdorazowo na osobnej kartce, przez co po roku półki zasłane były żółknącymi od papierosowego dymu papierami. Zjawa mógłby zapewne znaleźć jego zapiski z pierwszych dni na kompanii. Nigdy go jednak o to nie zapytał, niespecjalnie zainteresowany.

Suchy, dowodzący całą Pierwszą Kompanią skinął głową, zapraszając ich bliżej. Michu, dowódca Trzeciego Plutonu stał przy nim w milczeniu, drapiąc się po głowie.

— Wybaczcie, że was wcześniej ściągnąłem, ale akcja została przyspieszona. — Sierżant potoczył po nich wzrokiem, pochylony nad blatem. Twarz miał wychudłą, ba, cały zdawał się jakby zasuszony, a palenie bynajmniej mu nie sprzyjało. Będąc dość flegmatyczny, sprawiał wrażenie wiecznie zmęczonego. Bezbarwne włosy opadały krzywo przycięte na czoło, oczy miał dosyć głęboko osadzone, przez co cienie wokół nich nadawały mu jeszcze mniej zdrowego wyglądu.

— Jak status waszych plutonów?

— Wszyscy sprawni, oporządzeni, aktualnie z moim zastępcą idą do zbrojowni pobrać broń i amunicję — zameldował Zjawa, nie przejmując się zbytnio formułkami. Po pierwsze, nie były w Armii aż tak wymagane, po drugie Suchy już na początku dał im do zrozumienia, że nie zależy mu na tym, a na przekazaniu informacji. Zjawie bardzo się to podobało. Lubił efektywność.

— Moi kończą się oporządzać, potem zabiorą broń. Pełen stan, wszyscy gotowi do walki — Po nim odezwał się Odyn. Michu stał w milczeniu, widać wszystko już wyjaśnił przed ich przybyciem.

— Dobrze. Jak tylko stąd wyjdziesz, pośpiesz ich, nie mamy czasu. Odprawa będzie krótka. — Suchy sięgnął po papierosa, jednak zaraz się zreflektował i odłożył go z powrotem do paczki, którą schował do szuflady. Mimo wyraźnie wyczuwalnego swądu, unoszącego się w pokoju gryząc w nosie i gardle zazwyczaj nie palił przy niepalących, a już nigdy w pomieszczeniach.

— No to słuchamy — odezwał się Zjawa, przyglądając znaczkom wyrysowanym na mapie. Jednostki zostały już na niej umieszczone, szybko odszukał wzrokiem ich strefę działania. Na pierwszy rzut oka nie najgorzej, stwierdził, przyglądając się kierunkom natarcia i ukształtowaniu terenu. Nie idą na centrum, to dobrze, gorzej, że z szybkim wsparciem będzie kiepsko.

— To nasz odcinek frontu, na lewo od centrum linii natarcia — zaczął Suchy bez zbędnego przedłużania, wskazując obszar na planie smukłym palcem. — Pierwsza Kompania ma za zadanie przeciąć trasę maszerującym jednostkom przeciwnika i je rozbić, nim dotrą na pozycje.

Zjawa założył ramiona na piersi, opierając się barkiem o ścianę. Tyle już wiedział, inni niekoniecznie, więc nie odzywał się ani słowem, słuchając dowódcy. Odyn obok ściągnął łopatki, składając ręce za plecami, skupiając na słowach przełożonego. Zjawie zdawało się, że dostrzegł na jego twarzy krótki grymas, ale skupił się na odprawie. Sierżant tymczasem kontynuował, swoim zwyczajem poruszając w nadgarstku lekko zaciśniętą dłonią tuż nad blatem.

— Na pozycje wyjściowe zawiozą was ciężarówki, dalej będziecie musieli iść pieszo. Będziecie ze swoimi plutonami działać niezależnie, trasy przemarszu są zbyt oddalone, by kooperować. Cel jest prosty, zatrzymać ich i wyłączyć z walki. Jak najmniejsze straty oczywiście są pożądane. — Przerwał na chwilę, by sięgnąć po poznaczoną odciskami palców szklankę i upić z niej wody. — Siły przeciwnika szacujemy na pluton w awangardzie każdej z tras, będzie to około trzydziestu dwóch ludzi. Nie wiemy, jaka jest u nich struktura uzbrojenia, ale raczej ciężkiego sprzętu nie będą ciągnąć po lasach na piechotę. Karabinki, parę kaemów, podobnie jak u nas.

Wszyscy trzej stali w milczeniu, kiedy wskazywał konkretne obszary działań przypisane do każdego z plutonów. Smukłe palce przemieszczały się po papierze, śledzone przez kilka par oczu. Nie trwało to długo, informacji do przekazania nie było wiele. Tyle, by wiedzieli, gdzie iść i co zrobić. Zadanie pod tym względem wyglądało prosto. Zjawę niepokoiła jednak niewiadoma, brak informacji o wyposażeniu czy wyszkoleniu przeciwnika. Nie miał pojęcia, czego się po nim spodziewać.

Suchy skończył omawiać plan, przedstawiwszy wszystkie potrzebne informacje.

— A jeśli nas za bardzo nacisną? — zwrócił się do dowódcy Odyn, podnosząc wzrok znad mapy, kiedy ten skończył mówić, ponownie sięgając po szklankę.

— Będziecie musieli ich opóźnić, aż pozostałe jednostki będą mogły przybyć wam na pomoc. W razie czego mamy mieć sekcję moździerzy na zapleczu, ale to raczej ostateczność. Zapewne będą miały wystarczająco dużo celów do wyboru.

— Jakieś odwody?

— Tak, ale nie liczcie, że szybko przybędą. Nie mamy tyle maszyn, by ich szybko dostarczyć. — Pokręcił głową. — Będziemy iść w pierwszej fali sami.

Żołnierz skinął krótko, nie zadając już więcej pytań, na powrót pochylając się nad schematem. Jednym słowem, byli zdani tylko na siebie. Mało przyjemna perspektywa.

— A co potem? — spytał Zjawa, przenosząc wzrok z brodatego plutonowego na dowódcę.

— Właśnie. — Suchy skrzywił się, szybko jednak na powrót przybrał swój zwyczajowy, znudzony wyraz twarzy. — Połączycie się z dowództwem, wydadzą wam dalsze polecenia. Zależnie od statusu waszego plutonu. Albo poczekacie na uzupełnienia, albo ruszycie dalej, najprawdopodobniej flankując centrum, o ile Sojusz nic na was nie wyśle.

— A jakie są szanse, że wyśle? — znów odezwał się Odyn. Michu stał jedynie obok dowódcy, bez słowa drapiąc się po potylicy i przygryzając wargę.

— Cholera wie — odparł Suchy po chwili. — Z buta mają kilka godzin szybkiego marszu, co najmniej. O ile nie wyślą ich na kołach nie liczyłbym na szybkie uzupełnienia. Chyba, że kryją coś w zanadrzu za pierwszą linią, ale o tym nic nam nie wiadomo.

Odyn ponownie pokiwał głową z kwaśnym wyrazem twarzy. Sierżant przedstawił im jeszcze pokrótce całościowy plan natarcia, nie wdając się w szczegóły, po czym zamilkł, na parę chwil pogrążając pokój w ciszy, zakłócanej jedynie terkotem trzęsącego się jak w febrze wentylatora.

— Wszystko jasne? — spytał w końcu sierżant, prostując się nad biurkiem.

— Chwila. — Zjawa odłożył hełm na skraju stołu, rozpinając panel administracyjny na piersi i wyciągając własną mapę, wielokrotnie poskładany arkusz powycieranego na zagięciach papieru. Ołówkiem przeniósł na nią pozycje oddziałów i dodał kilka krótkich dopisków, by w trakcie akcji mieć kluczowe informacje pod ręką. Gdy skończył schował poskładany arkusz z powrotem do zasobnika.

— Okej. To wszystko? — spytał, biorąc do ręki hełm i spoglądając po pozostałych żołnierzach.

— Tak, idźcie. Za niecałe dwadzieścia minut wyruszamy.

— Tajest. — Stuknął podeszwami o podłogę i wykonał swobodny w tył zwrot, balansując na granicy rozluźnienia i olewajstwa. Sierżant nie zwrócił na to uwagi; nie wymagał od podwładnych żelaznej dyscypliny, póki wypełniali swoje obowiązki i zachowywali szacunek w stosunku do niego. Ten Zjawa szczerze do niego miał.

Od razu skierował się do koszar, żwawo przebierając nogami, nie tracąc chwili. Jak wspomniał Suchy, czasu było mało. Na korytarzu panowała duchota, w przeciwieństwie do biura sierżanta, w którym wiatrak mielił powietrze z kąta, w którym był ustawiony, zaraz więc poczuł pot pod mundurem i kamizelką. Pozostała dwójka dowódców ruszyła za nim, jeden za drugim wchodząc do pomieszczeń swoich plutonów.

Zjawa wszedł do siebie jako ostatni, na końcu korytarza. Żołnierze w środku już na niego czekali, tym razem uzbrojeni w karabinki przewieszone przez piersi bądź założone na plecy.

— Zbiórka. — Hiszpan jak zwykle zdawał się w ogóle nie podnosić głosu, a jednocześnie być dobrze słyszalnym ponad gwarem w pomieszczeniu. Rozmowy zamilkły, podwładni sprawnie ustawili się w czterech szeregach między łóżkami naprzeciwko plutonowego.

Rzucił wzrokiem na swoje łóżko, przy którym osobno stał kapral; o ramę oparty był jego karabinek, amunicja i granaty leżały przy krawędzi materaca obok. Dwa rozpryskowe, jeden dymny, dwieście dziesięć nabojów w siedmiu polimerowych magazynkach. Standardowy przydział. Przełknął zgęstniałą ślinę, jęknął z niechęcią w myślach i zaczął mówić.

— Dobra, ludzie, cel jest prosty. Naszym zadaniem jest przerwanie drogi na pozycje wrogim jednostkom. Za około kwadrans ładujemy się na ciężarówkę i jedziemy. Wysadzą nas przy lesie, resztę idziemy na piechotę. — Bez ogródek zaczął wprowadzać ich w wyznaczone zadania i objaśniać rozkazy. Wolał, by wszyscy wiedzieli, co należy do ich obowiązków i czego się mogą spodziewać. — Przed nami będzie wrogi pluton w liczebności trzydziestu dwóch ludzi. Nie znamy ich wyposażenia ani wyszkolenia, ale nie powinno zbytnio odbiegać od naszego. Znamy też mniej więcej ich trasę przemarszu. Wyjdziemy im naprzeciw i rozbijemy, bądź spowolniony na tyle, żeby inne jednostki miały czas zająć się swoimi sektorami i nas wspomóc. To wszystko w tym temacie. Za dziesięć minut zbiórka na placu. Jakieś pytania?

— Będziemy mieli jakieś wsparcie innych jednostek? — odezwał się Kruk, dowodzący drugą drużyną. Smoliście czarne włosy opadały mu na czoło krzywą grzywką. Nieco krępy, choć niewyróżniający się z tłumu, ot, przeciętny chłopak, nie najgorzej łapiący taktykę, którą się interesował.

— Idziemy na szpicy natarcia. Dwójka i Trójka będą operować w pobliżu, ale nie liczył bym na nich, będą zajęci własnymi sprawami.

— Czyli pakujemy się w rzeźnię, i to sami — skwitowała z wisielczą radością Złota.

— Nie w rzeźnię — odparł jej twardo, patrząc prosto w oczy. — Mamy ze sobą element zaskoczenia, ponadto zaatakujemy ich podczas przemarszu. Może nawet z umocnionych pozycji, do tego do pierwszego natarcia wyznaczono cały batalion, więc liczymy na powstanie chaosu w szeregach przeciwnika. — Własne słowa brzmiały mu jak formułki odczytywane z podręcznika, jednak nie mógł pozwolić na spadek morale. Nie wszyscy wyglądali na przekonanych, reszta pozostawała bez wyrazu. Sam zgrywał opanowanego, w głowie jednak kłębiły się wątpliwości. Był za nich odpowiedzialny i miał poprowadzić ich w bój przeciwko nieznanemu. A z takim podejściem będzie mu tylko trudniej.

— Podobno w naszym rejonie ma operować sekcja moździerzy, więc w razie czego powinni zapewnić nam osłonę — dodał po chwili, by ich choć trochę podbudować.

— A i bez moździerzy im napierdolimy. My jesteśmy Pierwszy Pluton, najlepsi — ozwał się ktoś butnie zza pierwszego szeregu.

— W ogóle, gdzie będziemy działać? W którym rejonie, w jakim terenie? — Z rzeczowym pytaniem zgłosił się ciemnowłosy Yin, jeden z dwójki bliźniaków, w plutonie pełniących funkcję zwiadowców. Innego pytania od nich Zjawa nie oczekiwał. Jeden blondyn, drugi brunet, oprócz tego wyglądali niemal identycznie, na ćwiczeniach dogadywali niemal bez słów. Krótko po przyjściu każdy z nich wytatuował sobie pod okiem połówkę Taijitu, pasującą do ksywki.

— Nasz sektor znajduje się na lewo od przełęczy na północy, wiecie gdzie. Czyli standardowo, las, czasem jakieś polanki. Przerabialiśmy to wiele razy.

— Ale Złota ma rację, pierwsza fala to młyn, z moździerzami czy bez. — Poparł wcześniejszą wypowiedź dziewczyny Chudy, stojący w tylnym szeregu. Przezwisko w pełni oddawało jego aparycję; wysoki, szczupły, o blond włosach, w drużynie Zjawy obsługiwał radiostację.

— Ale będziemy mieli element zaskoczenia. To już przewaga. — Trzeźwo zauważył Kruk, widząc, do czego zmierza dyskusja, stając po stronie dowódcy. — Poza tym do tego się cały czas szkoliliśmy, więc nie pękajcie. — Zakończył żywo gestykulując, z mającym na celu go pocieszyć uśmiechem na twarzy.

— Nie pękam, tylko po prostu nie chcę się pakować w jebany kurwidołek! — zakrzyknęła Złota zamiast Chudego.

— Złota! Weź. Się. Ogarnij — wycedził Zjawa, gwałtownie przerywając dyskusję. — Mamy rozwalić tych fagasów, to rozwalimy. Szykować się i na zbiórkę!

Nie zważając na odpowiedzi, podszedł do łóżka by wziąć karabinek i amunicję. Żołnierze rozeszli się, kilku zostało w pomieszczeniu, by zabrać parę ostatnich rzeczy, reszta udała się na zewnątrz.

Wcisnął magazynki i granaty do ładownic, broń zawieszając na plecach. KB-1 Szturm, kaliber 10x35mm, standardowy karabinek bojowy Armii. Lekki, wykonany w większości z oliwkowego polimeru, dość ergonomiczny. Pierwszy i jak na razie jedyny model, jednak z dużą podatnością na modyfikacje i personalizację. Od różnej długości luf, modeli łoża czy rodzajów kolby, po urządzenia wylotowe i różnorodne dodatki, wszystkie kompatybilne ze standardową szyną Picatinny, pozwalającą bez problemów korzystać z akcesoriów dostępnych na rynku. Jego broń była w bazowej konfiguracji, tak jak zdecydowanej większości żołnierzy. Od pewnego czasu zastanawiał się nad zainwestowaniem w optykę, na dobry początek, jednak jakiekolwiek zakupy musiał teraz odłożyć na później. Miał zdecydowanie ważniejsze rzeczy na głowie.

Przed wyjściem na plac skoczył jeszcze do łazienki opróżnić pęcherz, nieprzyjemnie dający o sobie znać, jak zawsze przed wyruszeniem w pole.

Gdy tylko postawił krok poza budynek natychmiast odczuł skwar lejący się z nieba. W korytarzu było jedynie gorąco i duszno, teraz doszedł jeszcze upał z płonącego wysoko na niebie słońca. Co za warunki, nie do życia, skwitował gorzko w myślach, czując, jak oblewa się potem.

Na rozpościerającym się przed koszarami wyasfaltowanym placu przelewały się skupiska żołnierzy, zmierzające we wszystkich kierunkach. Jasne światło raziło go w oczy, gdy przedzierał się między truchtającymi piechurami, kierując ku widniejącym ponad ich głowami ciężarówek. Z paki zdjęto brezentowe plandeki, zostawiając żebrowanie z metalowych żerdzi, na których zwykle opierała się tkanina.

Dwie maszyny ustawione były obok siebie, przodem skierowane ku bramie. Za paką zbierali się żołnierze Pierwszej Kompanii, w tym jego pluton, już ustawiany przez Hiszpana w dwuszeregu. Żołnierze, jak to żołnierze, kręcili się, rozmawiali, ale przynajmniej nie krążyli w ciżbie dookoła, stojąc razem.

— Wszyscy są? — zapytał, podnosząc głos, by przebić się przez wrzawę panującą niepodzielnie wokół nich.

— Brakuje Szwaba i Lorda — zameldował kapral, tocząc wzrokiem po żołnierzach stojących przed nimi.

— Znowu oni? Żeby ich szlag… — Obrócił się na boki, rozglądając po tłumie wokół nich, cedząc przez zęby. Rzucił spojrzeniem na prosty zegarek, założony tarczą po wewnętrznej stronie nadgarstka. Pięć minut minęło, czyli żołnierze zaliczyli kolejne w ostatnich dniach spóźnienie.

Dwójka, znacząco się różniąca, dobrała się jak mało kto. Szwab — co tu mówić, łamaga, od Lorda z kolei większego buca ze świecą szukać. Myślał, że bogaty ojciec zapewni mu w Armii przywileje, nawet złożył kilka meldunków na Zjawę bezpośrednio do Suchego. Od tego czasu tkwił w stopniu szeregowego bez szans na jakikolwiek awans.

— Już jestem, już jestem! — Zza pleców dobiegło wołanie, a po chwili obok nich przebiegł rudzielec, zdyszany ustawiając się razem z pozostałymi.

— No? A gdzie drugi? — Zjawa podniósł głos bardziej, niż było to wymagane, patrząc na niego twardym wzrokiem, zaciskając szczęki. Cały dzisiejszy humor, jaki mu jeszcze pozostał właśnie uleciał w niebyt.

— A ja nie wiem, nie widziałem go. — Szwab wzruszył ramionami, kręcąc lekko głową. Świetnie, cudownie wręcz po prostu, pomyślał plutonowy, jeszcze mocniej zaciskając zęby, w głowie pomstując na podwładnego.

Dwie minuty później żołnierz przyszedł, krocząc bez pośpiechu w ich kierunku.

— Lord, pacanie, do szeregu! — Zjawa niemalże wydarł się na podwładnego, gromiąc go wzrokiem. Buta i wybujałe ego mężczyzny jak zawsze podnosiło mu ciśnienie, od czasu do czasu kończąc się dyscyplinarką. Niestety, żadna z kar nie zdołała go naprostować, co najwyżej cichł na jakiś czas, aż nie poczuł się na powrót pewnie.

Żołnierz niespiesznie dołączył do kolegów, nic sobie nie robiąc z morderczego spojrzenia dowódcy. Zjawa wypuścił powietrze przez zęby, nim odezwał do podwładnych.

— Czekamy, aż się reszta zbierze i przyjdzie sierżant, następnie ładujemy się na pakę i jedziemy. Macie ostatnią chwilę, żeby sprawdzić sprzęt, potem będziemy w boju. Zrozumiano?

— Tak jest! — odpowiedzieli gromko, niemal zlewając dwa słowa w jedno. Zjawa naciągnął na głowę hełm i zapiął pasek podbródkowy, następnie poprawił i podpiął do otwartej słuchawki na lewym uchu przewód od radiotelefonu. Gąbki fasunku przylgnęły do jego głowy, wewnątrz skorupy szybko zaczął tworzyć się własny mikroklimat. Tropikalny, gwoli ścisłości.

Ręką sięgnął do tyłu i przełożył karabinek na pierś, luzując pas nośny. Oparł się o burtę ciężarówki i ułożył dłonie na broni, czekając wraz z innymi. Żołnierze z Drugiego i Trzeciego Plutonu zbierali się w pobliżu, odbywając krótką odprawę. Wokół niósł się gwar rozmów; jedni byli nastawieni entuzjastycznie do walki, pewni siebie, inni nie podzielali tego zdania, wodząc nadchodzącą walkę w czarnych barwach. Nieliczni, w tym Zjawa zachowywali powściągliwość w ocenie. Osobistej, gdyż on musiał swoich ludzi zmotywować i poprowadzić do walki, a sceptycyzm nie był do tego najlepszym narzędziem.

Odgonił natrętnego komara i rzucił spojrzeniem na samochód po prawej. Maszyn mieli mało; wszystkie dałby radę policzyć na palcach obu rąk, a i jakieś wolne by mu zostały, ale załadowanie kompanii na dwie ciężarówki? Jeśli im się uda i ruszą, to więcej nie zwątpi w siłę pociągową tych maszyn. Udźwig miały znaczny, mocny silnik wraz z lekką konstrukcją ramową otoczoną jedynie blachą tak cienką, że dałby radę ją pogiąć silnym kopnięciem zapewniały wystarczająco dużo mocy na ciągnięcie paru ton, jednak pięćdziesięciu ludzi i załoga… Krótko rzecz ujmując, był sceptyczny w tej kwestii.

— Ładować się!

Suchy zakrzyknął gromko, zwracając uwagę wszystkich na sobie. Dochodząc do grupy podwładnych, machnął ręką, jakby chciał ich nią zagarnąć na paki maszyn.

— Ale że wszyscy? — Z lekkim niedowierzaniem spytał stojący najbliżej niego Michu, palcem wskazując na ciężarówkę i patrząc to na nią, to na sierżanta.

— Tak.

— A to ujedzie w ogóle? Pięćdziesięciu chłopa?

— Wyliczyliśmy to. Da radę.

Plutonowy zamrugał, stojąc w stuporze, wzrok wbijając w podwładnego. Otrząsnął się chwilę później i popędził żołnierzy do ładowania się na maszynę.

— Słyszeliście. Pakować się, mamy parę dup do skopania!

— Tajest! — odkrzyknęli, jedni gromko, z entuzjazmem, inni przeciwnie, z przymusem.

Zjawa odczekał, aż na pakę wejdzie połowa drugiego plutonu, nim wraz ze swoimi podwładnymi wspiął się za nimi. W międzyczasie w głowie dokonał szybkich obliczeń, mnożąc razy pięćdziesiąt masę obciążonego sprzętem żołnierza. Wyszło mu koło czterech, czterech i pół tony, czyli jeszcze w granicy udźwigu maszyny, która mimo to dała o sobie znać jękiem podwozia, gdy ostatni żołnierze wcisnęli się na górę. Może i się uda, stwierdził, chwytając żerdzi biegnącej przy głowie. Stłoczeni byli niczym na afrykańskich, przeładowanych ciężarówkach, stojąc na pace bez miejsca, być choćby swobodnie unieść ramiona. Jemu przyszło to z trudem.

Silnik zaryczał, gdy kierowca odpalił pojazd i z wolna ruszył do przodu z początkowym oporem. Stojący najbliżej żerdzi podtrzymujących zdjętą teraz plandekę złapali się ich, by nie stracić równowagi przy pierwszym szarpnięciu; reszta nie miała nawet wystarczająco miejsca, by się dobrze zachwiać.

Maszyny jedna za drugą wytoczyły się przez bramę, wyjeżdżając na piaszczystą drogę przed jednostką, wiodącą wśród drzew rosnących szpalerem po obu stronach. Wiodła ona przez las aż do skrzyżowania z asfaltową jezdnią, biegnącą w poprzek.

Zwolnili, dojeżdżając do skrzyżowania, mimo to samochód zachwiał się niebezpiecznie, gdy kierowca skręcił w prawo, wyjeżdżając z lasu. Dalej jazda przebiegała gładko; wcześniejszy odcinek obfitował w liczne szarpnięcia we wszystkich kierunkach w rytmie najeżdżania na kolejne nierówności. Teraz sunęli gładko po asfalcie, skrzypiące jedynie obciążonym do granic podwoziem.

05

Ciężarówki zatrzymały się z piskiem hamulców, szarpiąc ludzką masą na siłę wepchniętą na paki. Zaraz potem tylna burta pierwszej maszyny opadła, z hukiem uderzając o tylny zderzak.

Podeszwy wysokich, bojowych butów załomotały o asfalt, gdy trzydziestu ludzi po kilku naraz zeskakiwało ze skrzyni ładunkowej. Od razu ustawiali się na poboczu, tworząc nierówny dwuszereg przed oficerem dowodzącym oddziałem. W międzyczasie z drugiej ciężarówki również zeskakiwała część żołnierzy, by przemieścić się na miejsce spieszonego plutonu, odciążając samochód i dając miejsce do nabrania powietrza swym kolegom.

Zjawa odetchnął głęboko, gdy tylko ścisk wokół niego zelżał, szybko siadając na ławce, nim ktoś go ubiegł. Miejsc siedzących nie starczyło dla wszystkich; zwykle na tyłach podróżowało o połowę mniej ludzi niż teraz, toteż szczęśliwcy mogli oprzeć się o burtę wozu, pozostali natomiast stali bądź siedzieli pośrodku paki.

Chwilę po tym, jak pasażerowie przetasowali się i wskoczyli na maszyny, te z warkotem silników ruszyły, tym razem nie protestując jękami ramy, na której osadzony był przedział ładunkowy. Zjawa poczuł wreszcie lekki, narastający podmuch, gdy ciężarówka szybciej niż dotychczas pokonywała drogę, a zbita masa ludzi objuczonych ekwipunkiem nie zatrzymywała tak dostępu powietrza.

— Daleko jeszcze? — zawołała do niego Złota, przekrzykując huk powietrza i warkot silnika. Gdyby mieli plandekę, byłoby ciszej, jednak przy tej pogodzie musieliby ich wynosić i reanimować po pięciu minutach jazdy. Słońce wiszące na czystym niebie prażyło niemiłosiernie, jakby za cel obrało sobie upieczenie ich żywcem na otwartej drodze.

— Nie wiem. Patrzyłem na obszar działań, a nie dojazd do niego! Nie sądzę — krzyknął, by dziewczyna wyraźnie go usłyszała w kakofonii dźwięków silnika, pędu powietrza i rozmów pozostałych żołnierzy. Ta nie odpowiedziała, zamiast tego podniosła się z desek i przemieściła do przodu, wymijając stojących bądź siedzących towarzyszy i łapiąc żerdzi, by nie stracić równowagi ma nierównościach. Dotarła do szoferki i załomotała dłonią o blachę, bez skutku. Żaden z dwóch mężczyzn w środku nie zdecydował się odpowiedzieć. Odczekała jeszcze chwilę, po czym położyła się na dachu, nogami zapierając o tył kabiny i szarpnięciem otworzyła właz obrotnicy na górze. Część żołnierzy skorzystała z okazji, by rzucić na nią bezwstydne spojrzenia, gdy elegancko wypięła się w ich stronę.

Między nią a kierowcą wywiązała się wymiana zdań, której Zjawie nie było dane usłyszeć, po jej ruchach wnioskował jednak, iż była bardziej aniżeli mniej burzliwa. Jak zwykle, niczego innego nie można się było po niej spodziewać. W końcu zatrzasnęła metalową pokrywę i siadła plecami do kabiny, usatysfakcjonowana po otrzymaniu tego, czego chciała.

— Dziesięć! — zawołała z uśmiechem, pokazując liczbę na palcach w ichnim, armijnym migowym. Uniósł kciuk w odpowiedzi, po czym na powrót oparł się burtę, rękę zakładając o żerdź obok, korzystając z dającego ulgę podmuchu powietrza. Przymknął lekko oczy i wsłuchał w wymiany zdań między żołnierzami, przez chwilę starając się nie martwić zadaniem i przyszłą walką. Choć przez parę minut.

— Jak sądzicie, dobrzy są? — zagaił siedzących w pobliżu Punk, pochylając lekko do przodu.

— Nie. Nie mogą być. — Kruk pokręcił przecząco głową.

— A niby skąd ten wniosek?

— No wiesz, jakby byli dobrzy, to by znaczyło, że mogę oberwać. A ja nie chcę oberwać, więc nie mogą być dobrzy.

Między nimi zapadła chwila ciszy, po której Punk parsknął śmiechem, chowając twarz w dłoni.

— Rany, Kruk… Nieee…

— No co? — Żołnierz pokręcił głową, patrząc na siedzących w pobliżu kompanów z niewyraźnym uśmiechem na twarzy.

— Przy twoich sucharach to pustynia jest mokra — skomentował Carl, młody, energiczny chłopaczek, zazwyczaj nad wyraz gadatliwy. Często mówił co mu ślina na język przyniosła; koledzy uciszali go wtedy słowem STFU, kiedy coś palnął bez namysłu.

— Ej, już nie przesadzaj…

— No dobra, a wracając do tematu? — wtrącił Punk.

— Trudno powiedzieć. Jak odstawią taką szopkę, jak przy bramie to raczej się nie natrudzimy — Do rozmowy włączył się Ufo, od razu zwracając uwagę żołnierza.

— Tylko wiesz, takiej zapory ogniowej jak przy bramie nie postawimy.

— Ale ile mogli mieć szkolenia? My mieliśmy czas, i dowódcę, co nas na ćwiczeniach nie szczędził… — odpowiedział, przy ostatnim ściszając głos i rzucając ukradkowe spojrzenie na Zjawę.

— Coś w tym jest… A ty co sądzisz? — zwrócił się do Róży, siedzącej na podłodze kawałek dalej.

— Ja? A… Nie wiem. — Wzruszyła ramionami, na powrót wbijając wzrok w deski przed sobą, paznokciem bezwiednie skrobiąc po powierzchni jednej z nich.

— No, liczę, że to nie są jakieś badass’y co nas spokojnie rozpierdolą — zwrócił się na powrót do reszty rozmówców.

— Gdzieee, w tak krótkim czasie? Niewykonalne — wyraził zdanie Ufo, pewny swej opinii.

— Chyba, że mają coś z Chińczyków, oni są zdolni do wszystkiego! — roześmiał się Carl.

— Carl? — Kruk położył mu dłoń na ramieniu, zwracając jego uwagę.

— Co?

— STFU — powiedział z pełną powagą. Dwóch pozostałych rozmówców parsknęło śmiechem, chłopak z kolei zamilkł, zwieszając głowę.

— A gdzie ty tu żółtków znajdziesz? — odezwał się do niego Ufo, unosząc krawędź hełmu i przecierając mokre czoło. Na jasnej skórze, przy skroni widoczna była czarna siódemka, określana przez niego szczęśliwą. Jak na razie w grach hazardowych się sprawdzała. — Charliego nie liczę — dodał na końcu głosem, który gdyby nie papierosy i alkohol zagwarantowałby mu karierę śpiewaka.

— Ha ha, tak, żebyśmy tylko potem nie srali szybciej niż biegamy… — gorzko skomentował Punk, ucinając poprzedni wątek, ciągnięty przez kolegę na siłę.

Zjawa przysłuchiwał się dyskusji, nie włączając się jednak. Mieli zadanie do wykonania, więc da z siebie wszystko, by je wypełnić. Nie znaczyło to, że nie zastanawiał się nad tą kwestią, nie sądził jednak, by nieprzyjaciel był tak dobrze wyszkolony, jak jego ludzie. Oni ćwiczyli niemal rok — przeciwnik miał zaledwie połowę tego czasu. Wciąż jednak stanowił zagrożenie.

Kilka za krótkich minut później maszyny znów przystanęły, by żołnierze Pierwszego Plutonu Szturmowego mogli z nich zeskoczyć na szeroką, zakurzoną drogę tuż przy linii drzew ciągnącego się kilometrami lasu. Gdy tylko się wyładowali pozostały pluton uległ przetasowaniu, by znaleźć się całością na jednej maszynie. Załadowana ciężarówka ruszyła bez dalszej zwłoki, pusta natomiast zawróciła ma szerszym odcinku kawałek dalej i popędziła czym prędzej z powrotem do bazy, pobrać nowych żołnierzy i dowieźć ich na wyznaczone miejsca.

— W dwuszeregu zbiórka. Ruszać się, ludzie! — Szybko musztrował żołnierzy Hiszpan, stojąc z wiszącym przy boku ręcznym karabinem maszynowym. Masywny kapral miał posłuch wśród ludzi; potrafił ich zorganizować bez podnoszenia głosu, z czego Zjawa często korzystał, zostawiając mu podwładnych do ogarnięcia, tak jak teraz. Sam w tym czasie stał lekko z boku, ponownie przeglądając mapę z zaznaczonym celem i kierunkiem marszu.

Podwładni ustawiali się na drodze, od razu formując w drużyny. Teraz, gdy podmuch wiatru odczuwanego podczas jazdy zniknął, upał na powrót dał o sobie znać. Zjawa schował mapę i w zamian wyciągnął z zasobnika manierkę, by zwilżyć gardło przed wydaniem rozkazów, czując falę potu, który na powrót zaczynał go zalewać. Będą musieli oszczędzać wodę, stwierdził, patrząc na prostokątny, litrowy pojemnik.

Upił, zakręcił, schował go do zasobnika i stanął pośrodku, naprzeciw nich, za plecami mając linię lasu, ciągnącą się w obie strony. Hiszpan odstąpił w bok, by teraz on znalazł się w centrum uwagi podwładnych.

— Za chwilę sformujemy ubezpieczoną tyralierę i ruszymy. Yin i Yang na flanki, szóstka obstawia tyły, Szwab na szpicę.

— Ale dlaczego ja? — obruszył się natychmiast ryży żołnierz. — Nie chcę iść na odstrzał!

— Ostrzegałem cię. Trzeba było słuchać. Idziesz na szpicę, bez gadania.

— Szwab, nie pękaj! Nic ci się nie stanie, będziemy tuż za tobą! — rozległ się motywujący okrzyk z drugiego szeregu. Zjawa wiedział, że nie miał tylko podnieść żołnierza na duchu; nikt nie chciał pchać się na jego miejsce.

— Wy za plecami? Jeszcze gorzej. Na pewną zginę! — odparł, strzelając oczami na boki, próbując znaleźć wyjście z tej sytuacji. — Zjawa, no weź… Nie chcę być czujką…!

— Szwab! To był rozkaz. Bez. Dyskusji — niemal na niego warknął, spoglądając twardo w oczy. W ciągu roku nauczył się, jak postępować z każdym z osobna. Jednych przykładowo trzeba było chwilę przekonywać, innym stanowczo wydać rozkaz, sygnalizując, że nie mają wyboru. Szwab zaliczał się do tych drugich; nie ważne, jak by lawirował i się wymigiwał, gdy otrzymywał wyraźny rozkaz, nie pozostawiający żadnych możliwości, wykonywał go. Sarkał, ale wykonywał.

— Ja pierdolę… — jęknął zrezygnowany. — Tak jest! — odparł w końcu z niechęcią.

Zjawa zmierzył ich spojrzeniem. Nie miał humoru na przepychanki. Nie dzisiaj. Dzisiaj mieli wykonywać polecenia bez gadania, czy im się to podobało, czy nie.

— Wchodzimy tyralierą, i pamiętajcie — jak na szkoleniu. Gotowi na kontakt w każdej chwili — zamilkł na chwilę, przez moment rozważając, czy dodać coś jeszcze. — Ładować broń.

Wśród żołnierzy przetoczył się szczęk repetowanych karabinków, gdy każdy z nich szarpał za rękojeść przeładowania, umieszczając pierwszy z naboi w komorze. Zjawa wyciągnął jeszcze pistolet i odbezpieczył go, po czym odciągnął zamek, przygotowując broń do strzału. Schował go niezabezpieczonego do kabury i zapiął ją. W ferworze walki wolał nie martwić się skrzydełkiem bezpiecznika, tylko od razu ściągnąć spust.

— Ustawić się w formacji — rzucił do nich, podnosząc głos, by nadać mu odpowiednie brzmienie. Podwładni ze stukiem butów po asfalcie ustawili się w linii wzdłuż drogi, w odstępach kilku metrów od siebie. Na czoło wyszedł jedynie zgarbiony Szwab, nierad z obowiązku, z tyłu trzymało się pięciu żołnierzy ostatniej drużyny, zabezpieczając tyły. Zjawa wyciągnął z torby zrzutowej maskę balistyczną i zapiął ją, mocując na twarzy. Namalowane na niej charakterystyczne, ciemnoczerwone stróżki spływały w dół spod oczu niczym krwawe łzy. Jedni żołnierze szukali indywidualności w naszywkach, niektórzy tak jak on malowali drobne detale na maskach. Póki nie raziło to po oczach, zazwyczaj nikt nie miał nic przeciwko.

— Ruszamy. — Machnął ręką, nieco stłumionym głosem wydając rozkaz.

Zeszli do płytkiego rowu melioracyjnego, ciągnącego się wzdłuż drogi, osuwając po jego ścianie na dno. Zaraz potem wspięli się i wychynęli po drugiej stronie, po metrze zieleni zagłębiając między drzewa.

Powietrze wokół nich jakby zgęstniało; atmosfera zrobiła się bardziej przytłaczająca. Korony drzew rzucały cienie na zieloną ściółkę, po której kroczyli z okazyjnymi trzaśnięciami suchych gałązek, pękających pod podeszwami. Stagnacja i cisza dookoła wyostrzały zmysły, żołnierze kroczyli lekko pochyleni, uważnie rozglądając się dookoła.

Zjawa czuł kolbę przyciskaną do ramienia, łomot krwi w żyłach, gotów poderwać lufę do góry i ściągnąć spust broni. Wokół było więcej zieleni, niż przy jednostce; tam drzewa rosły bardziej rozproszone i niższe, tutaj rozpościerał się prawdziwy las. Skierowali się głębiej, w sam jego środek, idąc na spotkanie przeciwnikowi.

Godzinę później zarządził postój. Żołnierze zajęli pozycje, tworząc nierówny okrąg, by ustanowić linię obrony. Kryjąc za drzewami, mieli chwilę odpoczynku, by napić się wody, w zastraszającym tempie ubywającej z manierek, czy spróbować opróżnić pęcherze. Nikt nie odszedł na stronę, nie czując parcia, jakby ciało chciało zachować każdą kroplę wody dla siebie.

Zjawa skorzystał z postoju, by wyciągnąć batonik z racji żywnościowej, zanim zaczął odczuwać ssanie w żołądku. Siadł pod drzewem, ponownie wyciągając mapę, chcąc upewnić się, czy idą w dobrym kierunku.

— Wiesz mniej więcej, gdzie może być przeciwnik? — spytał Kruk, klękając obok niego. Uniósł rant hełmu i przetarł spływający czołem pot. Wszyscy bez wyjątku mieli już mokre mundury, spod kamizelek wydostawały się plamy ciemniejszego, wilgotnego materiału. Na taką pogodę nic nie poradzą; nawet gdyby kompletnie się rozebrali, pot i tak by po nich spływał.

— Nie wiem jak daleko, zależy od ich tempa. Ale na pewno będą iść mniej więcej tędy.

— Jesteś pewien? — Z powątpiewaniem powiódł wzrokiem dookoła, ponad głowami pobliskich żołnierzy.

— Na stoki raczej nie wejdą, a tu zaraz zaczyna się trudniejszy teren. Nie bez powodu idziemy środkiem wąwozu. Oni też tak pójdą — wyjaśnił. Teren tworzył tutaj wąskie gardło. Najłatwiejszy do przybycia był środek, im bliżej stoków, tym trudniej było iść. Przeciwnik się ich nie spodziewał, najbardziej prawdopodobne było więc, że wybierze najłatwiejszą trasę.

— Mogę mapę?

— Jasne. — Podał mu złożony arkusz. Kruk podniósł się i zaraz przysiadł tuż obok niego, przeglądając obraz okolicy.

— Nie podoba mi się to. — Chudy przytruchtał do nich schylony, z przewieszoną przez ramię radiostacją. — Nawet przeciwnika nie widzieliśmy, a pozostali już walczą. Na radiu same meldunki o kontaktach.

— Wiem. Szlag! — Trzasnął w rękę, ubijając komara. Draństwa nie odpuszczały, cały czas kręciły się dookoła z natarczywym bzyczeniem.

— I… nie skomentujesz tego nawet?

— A co mam ci powiedzieć? Mnie też to niepokoi. Lepiej skupmy się na akcji, rozmyślanie nic nam nie da.

Chudy pokiwał głową, wyraźnie niezadowolony z odpowiedzi, nie dyskutował jednak z dowódcą.

— Po prostu się martwię. Coś jest nie tak… — powiedział na odchodne, podnosząc się z ziemi. Zjawa westchnął cicho, nie odpowiadając.

— A tutaj? Przed i za polaną przełęcz znacznie się rozszerza. Tylko te dwa odcinki są wąskie, reszta jest dosyć szeroka. — Zwrócił na siebie uwagę Kruk, wracając do poprzedniego tematu. Zjawa spojrzał na mapę, na której kapral wskazywał palcem punkt przed nimi.

— Tak, ale nie sądzę, żeby usilnie próbowali kluczyć. Nie mają powodu, by iść bokiem, i tak musieliby potem skręcić tutaj. A nawet spodziewając się przeciwnika, co byś wybrał: kręcić się dookoła, czy iść marszem ubezpieczonym? Pamiętaj, że muszą zgrać się z pozostałymi oddziałami.

— Ja rozumiem, ale jeśli wyjdziemy na otwarty teren, a oni nas obejdą…

— Kruk, całej szerokości nie ogarniemy. — Odebrał z powrotem podaną mu mapę. — Musimy wybrać jeden kierunek, ten jest najbardziej optymalny.

— Rozumiem. — Pokiwał głową. Interesował się taktyką, regularnie dyskutując z plutonowym, nie raz i nie dwa pochylając z nim nad mapą i omawiając potencjalne scenariusze. Często jednak zbyt koncentrował się na planach idealnych, nie uwzględniając czynnika ludzkiego

Zjawa potoczył wzrokiem dookoła, wyławiając z roślinności kilka sylwetek, zlewających się z otoczeniem dzięki kamuflażowi.

— Za pięć minut się zbieramy — poinformował kaprala, spoglądając na zegarek.

— Okej — Ten potwierdził krótko, siadając i opierając się o pień pobliskiego drzewa, wzrokiem sunąc po okolicy. Odpoczynek odpoczynkiem, ale uwagę zachować musieli.

Parę minut później wznowili marsz. Tym razem byli nawet bardziej spięci wiedząc, że mogą napotkać wroga dosłownie w każdej chwili. Zjawa czuł ciężką gulę w trzewiach, znajomą oznakę strachu. Mimo to starał się trzymać fasadę pewności, kierując pluton na spotkanie z przeciwnikiem. Pod nosem nucił parę linijek piosenki, na tyle cicho, by nikt tego nie słyszał przez maskę.

Wkrótce po wyruszeniu doszedł ich słyszeć stłumiony huk z oddali, tym razem inny od dobiegającego od czasu do czasu pomruku karabinów, bardziej podobny do wybuchów granatów, lecz eksplodujących seriami.

— Moździerze? — Hiszpan zadarł głowę w kierunku, z którego nadchodził dźwięk.

— A jakże — odparła Złota, podchodząc do nich. — Czyli pewnie naszych przycisnęli.

— Może, choć niekoniecznie. — Pojednawczo odpowiedział jej kapral.

— A niby czemu mieliby kurwa w nich walić?

— Złota, słyszałaś o przygotowaniu artyleryjskim? — odparł za kumpla Zjawa.

— Phi, jaka mi tam artyleria… — prychnęła. — Dobra, dobra, gadaj, skoro tak bardzo chcesz.

Westchnął, wypuszczając powietrze przez nos.

— Lepszej artylerii nie mamy. I mogli po prostu chcieć ich walnąć z powietrza zamiast walczyć.

— Taa. Może — odparła nieprzekonana.- Sprawdź lepiej, czy na radiu nic nie nadają, zamiast spekulować.

Westchnął ponownie, jednak pokręcił tylko głową, nie chcąc wdawać się w bezsensowną dyskusję. Kłócić się ze Złotą to jak kopać z koniem — lepiej po prostu nie zaczynać. Dla własnego dobra.

Niedługo potem wyszli z wąwozu; teren po obu stronach zamiast się wznosić biegł płasko, przecinany zaledwie niewielkimi nierównościami. Cała okolica umieszczona była w przełęczy między dwoma sporymi pagórkami, przewężenie stanowiło jedynie niewielki wycinek, gdzie zbliżały się najbardziej. Prócz tego fragmentu trudno było dostrzec wznoszenie się terenu w kierunku szczytów.

— Zjawa, jakieś wieści ze sztabu? Jak wygląda sytuacja, coś? — Podszedł do niego Kruk, odpinając maskę. Jeszcze tego brakowało, ledwie udało mu się odprawić Złotą. I to dopiero po tym, jak przez radio wypytał Chudego o aktualną sytuację i wysłuchał jego obaw, całkowicie mu teraz zbędnych. Sam martwił się nie mniej od niego.

— Nic ciekawego. W naszym sektorze na razie w miarę spokój, jedynie Odyn bliżej centrum ich trochę pogonił. Młyn się zaczyna dopiero na prawej flance.

— A my jeszcze nic. Jesteś pewny, że idą tędy?

— Tak pewny jak tylko mogę być. — Zamaszyście machnął rękoma, rozkładając je na boki. — Mogli zawrócić, ostrzeżeni przez innych, ale skąd mam wiedzieć? Sztab nas nie odwołał, kontynuujemy.

— Wybacz, nie chciałem. Po prostu…

— Wiem, rozważasz możliwe opcje — wciął mu się w połowie zdania, starając opanować narastającą irytację. — Ale czasami nie skupiaj się tak nad tym, co nieistotne. Nawet jak się wycofali, nic nam to nie da. Kontynuujemy.

— Tajess — odparł tamten i odszedł, by wrócić na swoje miejsce w tyralierze.

Niespełna dziesięć minut później idący na czele Szwab dotarł do krawędzi drzew, za którymi rozpościerała się porosła wysoką trawą polana. Uniósł pięść, dając reszcie sygnał do zatrzymania, samemu czym prędzej chowając za jednym z ostatnich drzew. Pozostali żołnierze, rozciągnięci w linii zatrzymali się zaledwie kawałek za nim, również odruchowo stając jak najbliżej osłon, wystawiając przed siebie lufy i uważnie obserwując teren dookoła.

Zjawa podszedł do niego, by rozejrzeć się po terenie przed nimi i zdecydować, czy idą na przełaj, czy nadkładają sporo drogi i okrążają polanę lasem dookoła. Znacznie lepsza była opcja druga, choć zabrałaby znacznie więcej czasu, zapewniłaby jednak ochronę przed wzrokiem, jak i osłony w razie ostrzału. Pozostawała też trzecia opcja, czyli ukrycie się tu i poczekanie na przeciwnika, by przydybać go na otwartym terenie, o ile zdecyduje się iść najkrótszą drogą. Musiał wybrać między kontaktem z dowództwem i próbą uzyskania pozwolenia na zasadzenie się w tym miejscu, a kontynuacją marszu. Jak dotąd nie napotkali śladu przeciwnika, inne oddziały natomiast podjęły z nim walkę, co paradoksalnie nie podobało mu się ani trochę. Wolał już walczyć otwarcie, niż bawić się w kotka i myszkę.

Podszedł i stanął obok Szwaba, wolną rękę opierając o pień drzewa. Hiszpan również wysforował się przed linię, stając w pobliżu.

Przesunął językiem po zębach i zacisnął wargi, omiatając wzrokiem jasnozielone i zżółciałe już trawy, stojące nieruchomo. Nie podobał mu się przemarsz przez polanę, będą na niej jak na patelni. Przesunął się kawałek w bok, i zmrużył oczy, lekko przechylając głowę, wzrok wbijając w linię drzew i krzewów naprzeciwko.

Ryknęły strzały, nierówne staccato krótkich serii i pojedynczych palnięć. Huk przetoczył się po okolicy, drąc spokojne powietrze suchym, basowym trzaskiem.

Pocisk świsnął Zjawie przy uchu, ledwie go mijając i umknął dalej w las. Odruchowo padł na ziemię, unikając następnego, lecącego zaraz za poprzednikiem. Naraz kule uderzyły wokół nich, z łomotem trafiając w pnie drzew, rozpryskując kawałki suchej kory, z przeraźliwym wizgiem rykoszetując na wszystkie strony.

— Gleba, gleba!

— Kryć się!

— Kurwaaaaa!

— Nisko, nisko!

Żołnierze odpowiedzieli ogniem, wokół niego rozległy się krótkie, rwane serie i nerwowe wystrzały, okraszone gardłowymi krzykami i przekleństwami.

Klęcząc skulony, przyciśnięty do drzewa podniósł karabinek i odruchowo odpowiedział ogniem, celując w stronę, z której nadleciały strzały, w przerwie szarpiąc oplatającym ciało pasem, by go poluźnić. Po drugiej stronie polany z ziemi wyrastały wysokie krzewy, zasłaniając im widok, za to przeciwnikowi dając świetną kryjówkę, z której mógł prowadzić ostrzał.

Kule rykoszetowały, zdeformowane od uderzenia z wizgiem przelatując nad jego głową. Wzdrygał się za każdym razem, słysząc je wśród huku i mniej słyszalnego świstu mijających go pocisków. Po prawej Szwab wciskał twarz w ziemię, trzymając kurczowo za hełm, zasłonięty bitym przez nie pniem drzewa, dalej za nim Hiszpan pruł seriami, broń opierając na szybko rozłożonym dwójnogu. Kaem w rwanym rytmie pożerał odcinki taśmy, rzygając jasnym płomieniem wylotowym z końca lufy i hucząc rozrywającym powietrze dźwiękiem. Większość żołnierzy zaczęła się czołgać i przysunęła nieco bliżej linii kończącej las, prowadząc ostrzał w stronę agresorów.

— Chudy, melduj kontakt! — nadał na kanale plutonu, by żołnierz przekazał wiadomość do dowództwa sektora. Jego radiotelefon nie miał takiego zasięgu, w przeciwieństwie do radiostacji. Zaraz puścił przyczepiony do kamizelki przycisk PTT, gdy nad głową ponownie zagwizdały pociski i sam posłał parę w stronę słabo widocznego między zaroślami przeciwnika. Mierzył w stronę rozbłysków z luf, bladych w jasnym świetle słońca i okazyjnych ruchów między porośniętymi gałązkami. W słuchawce rozległ się nerwowy głos kaprala, ale nie odpowiedział, zajęty walką.

— Kuurwaaa, Wietnam dostał! — wydarł się któryś z żołnierzy, niemal zagłuszony przez wrzask bólu trafionego kompana.

— Idę!

— Szlag, ranny, ranny!

— Osłaniaj, osłaniaj!

Żołnierze krzyczeli, nieraz bezwiednie powtarzając się po dwa razy, gdy padli pierwsi ranni, drąc się i szarpiąc z bólu. Zostali zaskoczeni przez wroga, który zdążył przygotować dla siebie osłonięte pozycje, im zostawiając pośpieszne skrycie się w najbliższych dołkach i za pniami.

Nie mogli tu zostać, musieli działać. Jeśli zalegną tu na dobre, szanse na wyjście zwycięsko ze starcia znikną, już malały z każdą chwilą zwłoki. Zjawa przerwał na chwilę prowadzenie ognia, rozglądając po przedpolu. Obejść polany lasem nie zdążą, była za szeroka, leżenie tu zapewni im tylko więcej rannych. Wóz albo przewóz, stwierdził, przełykając zgęstniałą ślinę.

— Przygotować się, będziemy nacierać! — wydarł się do leżących najbliżej żołnierzy, przekrzykując ogłuszającą kakofonię wystrzałów i wrzasków. — Trójka, piątka, szóstka, szykować się do osłony. Jedynka, dwójka, czwórka gotuj do natarcia! — nadał na radiu do dowódców poszczególnych drużyn.

— Pojebało?! Nigdzie nie idę! — wydarł się Szwab, próbując zapaść się pod ziemię. Od początku nie wystrzelił chyba ani razu, podczas gdy niektórzy kończyli właśnie drugi magazynek.

— Idziesz do cholery! Bez dyskusji!

— Nie będę się pakować wprost na kule! Mowy nie ma!

— To był rozkaz! Ma mój sygnał nacieramy! Jak nie wstaniesz, sam cię zaciągnę!

— Kurrwaaaa! — Wcisnął twarz w trawę, porastającą drzewo dookoła.

— Drużyny jeden, dwa, cztery — alfa, trzy, pięć, sześć — bravo! Meldować! — zakrzyknął na kanale plutonu, ręką wciskając przycisk biegnący od słuchawek do radiotelefonu. Dym z wystrzałów zaczynał być wyraźnie wyczuwalny, siwy, ledwie zauważalny obłok unosił się wokół strzelających.

Gdy tylko wykrzyczał rozkazy, chwycił znów karabinek i powiódł lufą po linii drzew naprzeciwko, patrząc przez przyrządy celownicze. Namierzył wrogiego żołnierza po rozbłysku z lufy i oddał kilka następujących po sobie strzałów. Nie wiedział, czy trafił, a nawet jeśli, to przeciwnicy i tak byli blisko granicy skutecznego zasięgu. W tym czasie dowódcy drużyn przez radia meldowali przyjęcie rozkazów i gotowość do działania.

— Nie idę! — Znów krzyknął Szwab, trzymał jednak karabinek w rękach. A raczej ściskał, palce mu pobielały, odcinając się wyraźnie od oliwkowego łoża broni.

— Idziesz! Będzie dobrze! Pamiętaj, jak na ćwiczeniach!

— Na ćwiczeniach do mnie nie strzelano!

— A teraz strzelają! Powiedziałem: idziesz! Albo zaraz oberwiesz tutaj, jak się w ciebie wcelują!

— Ja pierdolę…! — jęknął płaczliwie, niemal roniąc łzy. Dalej, kurwa, idziesz, myślał Zjawa, patrząc na niego. Z ziemi pomiędzy nimi wzniosły się dwa obłoki kurzu i źdźbeł, gdy pociski uderzyły w grunt. Oblizał mokre od słonego potu wargi, słysząc, jak mu się wydawało, jak ostrzał od strony przeciwnika chwilowo traci na sile.

— Bravo osłania, alfa naprzód. Już! — nadał ostatni rozkaz, krzycząc do mikrofonu tkwiącego przed maską, tam gdzie zasłonięty siatką tkwił otwór wentylacyjny. Po obu stronach rozległy się wywrzaskiwane komendy, ogień towarzyszy z kolei wzmógł się, śląc falę pocisków na pozycje nieprzyjaciela.

Zjawa poderwał się z ziemi i ruszył do przodu, nie zwracając uwagi na przelatujące wokół kule, zauważane z ledwością, gdy mknęły w stronę jego towarzyszy. Tych wymierzonych w siebie nie dostrzegał, słyszał je jednak, gdy ze świstem przelatywały obok, wystrzelone z obu stron.

— Kurwaaaaa! — wydarł się Szwab, w akcie odwagi podrywając zza drzewa i sprintując wraz z połową plutonu. Zjawa zarejestrował to bez refleksji, skupiając na jak najszybszym zniknięciu z widoku.

Jeden krok, drugi, trzeci. Jeszcze jeden, dopadł do kępy trawy, upatrzonej chwilę przed biegiem. Opadł na kolana, twarde skorupy ochraniaczy założone na nich uderzyły o ziemię, zaraz podparł się ręką, łagodząc opad tułowia. Ledwo zaległ, a już przystawił broń do ramienia, strzelając raz za razem w wysoką trawę przed sobą. Dziesięciomilimetrowe pociski opuszczały oktagonalnie gwintowaną lufę w jaskrawym rozbłysku, mknąc w powietrzu w stronę wrogich żołnierzy. Uniósł się wyżej, by zobaczyć choć trochę więcej, gdy broń szarpnęła ostatni raz i zamilkła.

Natychmiast przytulił się do ziemi, szybko wyciągając z karabinka pustą skorupę magazynka i wciskając od wiszącego z boku worka zrzutowego. Rozpiął ładownicę i wyrwał ze środka pełny, wpinając go w gniazdo broni.

Druga sekcja dopadła pozycji pod osłoną ich ognia i zaległa obok, strzelając. Zjawa uniósł się, wciskając kciukiem przycisk zwalniacza zamka na korpusie broni i oddał kilka niecelnych strzałów. W słuchawce słyszał meldunki sekcji bravo, gdy dowódcy meldowali zajęcie pozycji przez swoich ludzi.

— Alfa, naprzód! — wydarł się ponownie chwilę później, wciskając przycisk na kostce PTT, przekazując sygnał zarówno kapralom, wyposażonym w radiotelefony, jak i krzykiem leżącym po obu stronach żołnierzom.

Znów podparł się ręką i uniósł, odpychając stopami od ziemi, startując do przodu z ciężkim oddechem i rwaniem w nogach. Kilka metrów pokonał w chwilę, by rozpędzony drugi raz paść na ziemię, kryjąc przed lecącymi w jego kierunku pociskami. To była loteria, nie miał wpływu, czy ktoś go namierzy i odstrzeli, czy wybierze kogoś innego. On sam mógł tylko minimalizować czas, przez jaki wystawiał się na widok.

Od razu wznowił ogień, kolba kopała delikatnie w ramię, sprzed lufy unosił się siwy obłok. Łuski leciały w bok, w trawę, niknąc pomiędzy źdźbłami, wyplute przez okno wyrzutowe po opróżnieniu z prochu i kul.

Po jego lewej przemknęła drobna nawet w kamizelce sylwetka, wybiegając przed linię.

— Róża, nie szarżuj! — wydarł się Zjawa niespełna sekundę zanim padła na ziemię, kawałek przed nimi. Dziewczyna znów zachowywała się zbyt brawurowo, dokładnie tak samo jak na ćwiczeniach, wypełniające powietrze kule niczego nie zmieniły.

Niewiele widział ponad rosnącą wokół trawą, strzelał jednak dalej, starając się przygnieść ogniem przeciwnika i osłonić dobiegających towarzyszy. Nie chodziło tu nawet o trafienie, ale zmuszenie go, by pod groźbą dostania kulą skrył się za osłoną, przerywając ogień.

Kilka pocisków ze złowieszczym świstem słyszalnym nawet w huku kanonady przeleciało tuż obok niego, mijając zaledwie o centymetry. Przetoczył się w bok, nie wychylając ponad zżółkniętą trawę i oddał parę kolejnych strzałów. Po obu stronach widział kilku najbliższych towarzyszy, zielonych sylwetek odcinających się od jasnego tła wyschniętych traw. Kamuflaż radził sobie wyśmienicie, ale w lesie, a nie na polu, gdzie aktualnie przebywali.

Chwilę później znów cała sekcja zerwała się do szaleńczego biegu, by zbliżyć się do wroga o kolejne kilka metrów. Biegnącym po jego lewej żołnierzem szarpnęło; upadł w tył, lądując na plecach i zaraz zwinął się w kłębek na boku, kurczowo trzymając za klatkę piersiową, gdzie trafił go pocisk. Uderzenie zostało zamortyzowane jedynie przez materiał kamizelki i kilka warstw tkanin wkładu, który miał zapobiec penetracji w przypadku strzału ze zbyt bliska. Bólu jednak znacząco nie załagodził.

Spomiędzy zaciśniętych zębów tamtego wydostał się krzyk, jednak Zjawa już padał na kolana kilka metrów od niego, chowając przed kulami w rosnącej wysoko trawie.

— Ranny! — Gardło zabolało go od krzyku, nie zwrócił jednak na to uwagi, tak samo jak nie czuł potu lejącego się po nim pod kamizelką, przepełniony krążącą w żyłach adrenaliną. Serce biło w piersi niczym kowalski miech, pompując krew uderzeniami, które odczuwał w całym ciele.

Nie zajął się trafionym towarzyszem, oddając strzały w kierunku lepiej już widocznego przeciwnika. Nim zaopiekują się medycy, po bitwie, najpierw musieli ją wygrać. Zajęcie się nim oznaczało kolejną lufę mniej, a jednego żołnierza bezbronnie wystawionego na kule więcej.

Przyrządy celownicze zgrały się na nakrapianej sylwetce wrogiego żołnierza, kryjącego się w krzakach i wychylającego, by oddać strzały. Wziął poprawkę na nastawę i ściągnął spust, śląc pocisk w jego stronę. Karabinek zaryczał, odrzut przyjemnie kopnął w ramię; z lufy wystrzelił rozbłysk ognia wylotowego, najbliższe źdźbła poruszyły się targnięte podmuchem. Przeciwnik szarpnął się, trafiony, pozostałe kule uderzyły obok, jednak ta jedna wystarczyła, by powalić go na ziemię i wyłączyć z walki.

Przy ostatnim ściągnięciu spustu karabinek nie wypalił; przekosił go i wyciągnął magazynek, by przeładować, w ostatniej chwili zauważył jednak błysk mosiężnych łusek w szczękach podajnika. Przekręcił broń w drugą stronę, spoglądając na okno wyrzutowe i pustą łuskę, zakleszczoną między zamkiem a jego krawędzią.

— Szlag… — wysyczał, podpinając magazynek z powrotem i energicznie szarpiąc za rączkę zamkową, usuwając zacięcie i ponownie ładując broń. Podniósł się i wznowił przerwany ostrzał.

Chwilę później odrzucony w tył zamek nie powrócił do swojego pierwotnego położenia nabierając kolejny nabój z magazynka, wieszcząc koniec amunicji. Ponownie przeładował, klnąc pod nosem, by po chwili kontynuować ostrzał, śląc kilka kul w przeciwników z miernym skutkiem. Amunicja schodziła szybko, nie był już nawet pewny, który magazynek opróżnił przed chwilą; trzeci, czwarty? Nieistotne, teraz najważniejsze było wyeliminowanie zagrożenia. Amunicją zajmą się potem.

Otaczała go kakofonia przekleństw i krzyków żołnierzy, wrzasków rannych i huku karabinowej palby, wypełniającej powietrze i napierającej na bębenki. Powietrze wśród krzewów posiwiało od gazów wylotowych, transparentny dym był widoczny w jasnym świetle słońca wiszącego wysoko na niebie. Na polu z kolei panował ledwo kontrolowany chaos, gdy żołnierze przebiegali, czołgali się, strzelali i sami dostawali, zwalając na ziemię. Zjawa tkwił w samym jego środku, nie wiedząc już, czy wolał to, czy poprzednią niepewność.

Wychylił się nieco ponad czubki traw, by rozejrzeć po okolicy, jednak po chwili znów przypadł do ziemi, gdy kule zaświstały wokół niego, kiedy namierzył go przeciwnik. Cholera, peryskop byś się tu przydał, pomyślał, przetaczając w bok z chrzęstem suchych traw gniecionych pod jego ciężarem. W głowie na szybko próbował sklecić jakiś sensowny plan, bo natarcie, jakkolwiek lepsze niż pozwolenie by wystrzelać się jak kaczki pociągało nieco za duże straty, by kontynuować. Przez tą krótką chwilę, gdy wychynął ponad trawę zorientował się mniej, więcej w terenie przed nimi. Naprzeciwko widniała linia krzewów, z których dobiegał ogień nieprzyjaciela, za nimi zaś ciągnęły się drzewa, tak samo jak daleko po bokach. Oni leżeli w szczerym polu, za osłonę mając jedynie wysoką, gęstą trawę, utrudniającą ich trafienie. Sytuacja nie była jeszcze tragiczna.

Gdy ostatnia drużyna zameldowała dołączenie do linii i gotowość do prowadzenia ognia osłonowego, miał już gotowy plan. Nie najlepszy może, ale zdecydowanie bardziej od leżenia na środku pola i bycia polewanym wrogimi pociskami.

— Alfa, naprzód! — Ponownie wydał ten sam rozkaz, niemal zdzierając gardło. Terkot karabinków wzmógł się, nielicznych kilkunastu ludzi zerwało się do biegu, by kilka metrów dalej paść ponownie. Przestrzeń wypełniały kule, mknące w obie strony, tu padając w trawę czy las z tyłu, naprzeciwko zaś łamiąc i wyrzucając w powietrze gałązki krzewów, siejąc odłamkami kory i rykoszetując z tym samym, przeraźliwie brzmiącym wizgiem.

Zaległ w trawie, przytulając do ziemi. Nie zaczął strzelać, w zamian wcisnął przycisk nadawania i połączył z dowódcami drużyn.

— Skrajne oddziały, meldować.

— Tu trójka, melduję się na lewej flance. Dwóch rannych, reszta sprawna.

— Tu piątka, prawa flanka, trzech rannych, pod ostrzałem!

— Tu dowódca, trójka, piątka, dobrać komplet, na mój rozkaz flankujcie wroga, zapewnimy wam osłonę ogniową. Wszystkie drużyny, rzucać dym i ostrzał zaporowy. Czwórka wsparcie ogniowe piątce. Przekazać i meldować — wyrzucał z siebie w tempie grzechoczącego nieopodal karabinu maszynowego.

— Kogo brać?! — rozległ się ociekający paniką krzyk jednego z kaprali, wyraźniej będącego pod intensywnym ostrzałem.

— Kuźwa, kogokolwiek! Bierz kogo chcesz, tylko szybko! — wydarł się do mikrofonu. Gaz, gaz, gaz, nie mamy czasu, krzyczał w myślach, okraszając przekleństwami. Ze słuchawki wprost do ucha popłynęły potwierdzenia, wokół dowódcy drużyn, jako jedyni wyekwipowani w radiotelefony krzykiem przekazywali instrukcje pozostałym.

Sięgnął do ładownicy po granat dymny, podłużny walec, zakończony z jednej strony zapalnikiem, z obu zaś obramowany okrągłymi otworami. Ogień na pozycje przeciwnika zmalał, gdy żołnierze również wyciągali ładunki, wróg jednak nie przestawał strzelać. Zjawa wyrwał zawleczkę, palcami przyciskając łyżkę do korpusu i uniósł się, podpierając wolną ręką. Granat wraz z innymi zatoczył łuk w powietrzu, odpalając się już w locie i ciągnąc za sobą warkocz białego dymu, by po wylądowaniu na ziemi rozpalić na dobre i zacząć zasłaniać okolicę murem gęstej chmury.

Ponownie przetoczył się na bok, zmieniając pozycję. Ostrzał zza białego ekranu wzmógł się, jednak spadła jego celność, kule zaczęły bić szeroką ławą, zamiast koncentrować się wokół żołnierzy. On sam oddawał pojedyncze strzały, starając się oszczędzać amunicję. Walka była intensywna, a przeciwnik póki co nie szczędził kul, oni zresztą tak samo.

— Trójka, piątka, ruszać.

— Przyjąłem.

— Tak jest!

Z obu stron formacji poderwały się grupki żołnierzy, zmierzając na boki, by zaatakować wroga z flanek. Pozostali skupiali na sobie uwagę przeciwnika, strzelając, zasłonięci przez dym, przy bezwietrznej pogodzie unoszący się w powietrzu niemal nieruchomo.

Zjawa nie widział już wysłanych okrężną drogą żołnierzy, leżąc i od czasu do czasu oddając kilka strzałów. Pociski drążyły w zasłonie tunele, mieszając oparami jak w tyglu, przelatując ponad ich głowami bądź uderzając w ziemię dookoła.

Wystrzelał kolejny magazynek, sprawnie zrepetował broń i zaczął opróżniać następny. Po lewej z trawy podniosła się drobna sylwetka, klękając na jednym kolanie i oddając krótkie, dwu, czasem trzystrzałowe serie. Odrzut nie był zbyt duży, jednak karabinek, a raczej już subkarabinek w jej rękach podrygiwał, szarpiąc nią lekko w tył. Dziewczyna była drobnej budowy, siłą też nie dorównywała reszcie, więc wyekwipowana była w broń z krótką lufą i łożem, a także składaną, ażurową kolbą by choć trochę ją odciążyć.

— Róża, na ziemię bo oberwiesz. Gleba! — wydarł się na nią, zdzierając gardło, by przekrzyczeć karabinową palbę. Dziewczyna rzuciła na niego spojrzenie spod krawędzi hełmu, po czym podparła wolną ręką o ziemię i opadła między źdźbła. Znów ją ponosiło, na szkoleniu również musiał ją notorycznie tonować, żeby przez swoją brawurę i wyrywność nie napytała sobie biedy. Inni na początku również wymagali utemperowania, jednak ona jedyna nie potrafiła się dostosować tak jak jej towarzysze. Była dobrym żołnierzem, jednak często grała za ostro jak na warunki, w których się znalazła.

— Tu trójka, pod ostrzałem! — W radiu rozległ się meldunek, przekazany krzykiem, gdy oddział okrążający zaległ pod ogniem. Na flance huk palby wzmógł się, gdy oddział odpowiedział ogniem, panicznie próbując odstrzelić kryjącego się w zaroślach przeciwnika.

— Piątka, nacieramy.

— Przyjąłem, lewa flanka, spróbuj wesprzeć trójkę.

— Przyjąłem, ostrzelamy lewą flankę. Trójka melduj, jak będziecie nacierać, żebyśmy was nie zestrzelili.

— Dobra, ale najpierw załatwcie tego jebanego strzelca, całą drużynę przygniata!

Ściana zasłony dymnej zaczęła się przerzedzać, rozpływając wśród traw. Zjawa nawet nie zarejestrował upływu czasu, wypełniony adrenaliną, zdawało mu się, że dopiero co ja rzucili, a przy takiej pogodzie musiała utrzymywać się dłużej niż zwykle.

Po lewej, między nim a leżącą w trawie Różą Hiszpan zaczął intensywnie strzelać, śląc długie serie pocisków z drącym powietrze rykiem. Ręczny karabin maszynowy drżał jedynie, zaparty dwójnogiem o ziemię i ściskany w umięśnionych rękach tamtego. Mężczyzna miał sylwetkę niemal jak rasowy kulturysta, więc bez wysiłku poskramiał gwałtownie plującą ogniem broń. Dalej, za nim niósł się dźwięk długich serii i miarowego terkotu karabinków, gdzie lewa flanka prowadziła intensywny ogień.

— Wszyscy szykować się do natarcia! Przeładować broń i idziemy!

— Tak jest! — rozległo się parę potwierdzeń, ledwo słyszalnych w ogłuszającej kanonadzie.

— Fuck!

— Hiszpan dostał! — Zjawa obrócił się w kierunku towarzysza, ściskającego się za postrzelone ramię.

— Dam radę…! — jęknął kapral przez zaciśnięte zęby, z widocznym bólem sięgając do zasobnika apteczki po autostrzykawkę ze słabym lekiem przeciwbólowym. Nie znieczulał całkowicie, jedynie uśmierzał ból w pewnym stopniu, pozwalając go lepiej znieść.

— Dobra, wszyscy, idziemy! — Plutonowy machnął ręką, drąc się i podnosząc z ziemi. — Dalej, chcecie żyć wiecznie?

Zerwał się na równe nogi, po obu stronach z traw wychynęło paru pozostałych żołnierzy. Dopiero teraz dostrzegł, jak niewiele ich tu było. Zapewne nie doliczyłby się dziesięciu, jednak nawet nie miał na to czasu, biegnąc do przodu, wprost w chaos wśród krzewów, gdzie nieprzyjaciel ostrzeliwany był z trzech kierunków. W ruchu oddał kilkanaście strzałów, wraz z pozostałymi strzelcami licząc na trafienie, czy choćby zmuszenie wroga do ukrycia się.

Gdy znalazł się zaledwie kilka metrów od zarośli, kciukiem przełączył selektor ognia i wypuścił serię po krzakach, opróżniając magazynek. Puścił broń, by zawisła na pasie nośnym, sięgając do kabury na udzie. Uchwycił rękojeść pistoletu i dobył go gwałtownym ruchem ręki; zapięcie puściło pod wpływem szarpnięcia zgodnie z przeznaczeniem. Wchodzili na bliski dystans, wolał więc nie używać karabinka ze zbyt silną amunicją.

Broń już była odbezpieczona i załadowana; palec od razu wsunął się w kabłąk, opierając na spuście.

— Gleba, już! — wydarł się, gorączkowo podrywając broń i strzelając w przeciwnika przed nim, stojącego przy krzewie i odwracającego się w jego kierunku. Jedna z trzech kul ugodziła go w ramię; jego barkiem szarpnęło, zwalił się na ziemię z krzykiem.

— Rzuć broń! — Lufa pistoletu podskoczyła, gdy oddał następne dwa strzały w ziemię tuż przed leżącym na niej i podnoszącym ręce do góry nieprzyjacielem. Kule poderwały w powietrze niewielki obłoki suchej ziemi i poszycia, żołnierz zastygł w przerażeniu, poddając się, niechętny do podzielenia losu uprzednio postrzelonego kolegi.

Huk eksplozji granatu gdzieś po prawej niemal rzucił ich na ziemię; Zjawa skulił się i pochylił odruchowo, niemal padając na trawę pod nogami. Towarzysz po prawej podbiegł do żołnierza, bo go skuć jednorazowymi, plastikowymi kajdankami, które właśnie wyciągał zza szlufki kamizelki, w drugiej ręce trzymając mierzący w górę karabinek. Zjawa nie został przy nim, idąc dalej w krzaki, kurczowo ściskając w dłoniach rękojeść pistoletu.

Wokół niosły się podobne krzyki, nie tyle nawołujące do wykonania poleceń, ile mające na celu zdezorientowanie przeciwnika, zastraszenie agresją. Między krzewami wybuchła kotłowanina, gdy żołnierze obu stron przemieszali się. Do sekcji Zjawy dołączyli żołnierze dwóch grup flankujących, którzy zagłębili się wraz z nimi w zarośla.

Wyminął kolejny krzak, ściskając broń w dłoniach skrytych w wilgotnych od potu rękawiczkach taktycznych, gotów wystrzelić w każdym momencie. Celował raz z prawej, raz z lewej, napompowany adrenaliną posuwając się energicznie do przodu, patrząc na otocznie znad zamka pistoletu. Strzały ucichły, odzywały się co najwyżej sporadycznie, więcej było krzyków jego żołnierzy, osaczających przeciwników.

— Stój!

Wrogi żołnierz przekradający się w krzakach, kucając za krzewem niespełna dziesięć metrów przed Zjawą spojrzał na niego spłoszony, niczym sarna złapana w przeszywające światła reflektorów. Zaraz potem zerwał się w popłochu, biegnąc co sił w nogach z dala od niego.

Zjawa bez wahania wymierzył trochę niżej i wystrzelił dwukrotnie w nogi tamtego, by go zatrzymać. Pierwszy dwunastomilimetrowy pocisk przeleciał między nimi, uderzając w ziemię u jego stóp, drugi natomiast ugodził w łydkę. Żołnierz potknął się i przewrócił na ziemię z krzykiem, odruchowo łapiąc za trafione miejsce.

Zza pleców dobiegł go szelest roślinności. Obrócił się błyskawicznie, mierząc w wyłaniającego się zza wysokiego krzewu zwalistego żołnierza z przyciśniętym do ramienia kaemem. Gdy spojrzał w osmaloną lufę trzewia zalał mu zimny ołów, a gardło ścisnęło się boleśnie.

Strzelec naprzeciwko niego po chwili wahania opuścił nieco broń i skierował ją w bok, rozpoznając swojego.

— Dobra, luz. — Zjawa, drżąc lekko na ciele wypuścił z płuc bezwiednie wstrzymywane powietrze, obracając się w bok i omiatając okolicę lufą pistoletu. Strzał z tej odległości, do tego amunicją karabinową na pewno połamałby mu żebra, i wcale nie byłby ty najgorszy scenariusz. Nie bez powodu pociski miały określony dystans minimalny, z którego mogli bezpiecznie strzelać. Relatywnie bezpiecznie. Zerknął do tyłu, na potężnie zbudowanego mężczyznę z doczepionym do kamizelki dopancerzeniem w postaci osłon na ramiona i uda.

— Seagal, no nie wierzę, że cię widzę — westchnął z ulgą. Żołnierz był wielki jak za dwóch, więc stanowił raczej dosyć duży cel dla przeciwnika, z pewnością większy, niż ranni leżący teraz na polu.

Zjawa przeszedł jeszcze kawałek, pobieżnie omiatając lufą rannego przeciwnika i wychodząc na nieco większą przestrzeń wolną od krzewów. Rozgardiasz wokoło niemal ucichł, nie licząc jęków rannych, zastąpiony ciężkimi oddechami i odgłosami nerwowo przemieszczających się żołnierzy.

— Meldować sytuację — rzucił krótko na kanale plutonu, starając opanować wciąż lekko niepewny głos. Kątem oka spojrzał na krępującego leżącego wroga Seagala. Jeszcze czuł mdłości po tym, jak niemal oberwał z bliskiego dystansu, w dodatku od swojego.

— Tu trójka, czysto. Mamy rannych, skuwamy jeńców. — Drżącym głosem odezwał się kapral, meldując sytuację lewej flanki.

— Piątka, czysto. Zabezpieczamy teren — nieco niewyraźnie odpowiedział Charlie, Japończyk dowodzący piątą drużyną.

— Dwójka, tak samo.

Plutonowy odetchnął głęboko, stojąc niepewnie na nogach, niezdecydowany czy opaść na kolana, czy stać dalej. Adrenalina zaczęła z wolna odpuszczać, a świadomość, co mogło się z nim stać podczas walki wchodziła na jej miejsce.

Krzaki po lewej zaszeleściły, wypluwając wychodzącą z nich Złotą. Spóźnił się sekundę, nim poderwał broń, od razu ją opuszczając, dziewczyna zdawała się jednak tego nie zauważyć.

— Kurwa… Po chuja ja się w to władowałam… — klęła, oddychając ciężko i z suchym trzaskiem wyszarpując zaczepiony o gałązki karabinek.

— Parę w okolicy masz, możesz wybierać. — Spróbował zażartować. Dziewczyna przystanęła i spojrzała na niego, szukając odpowiedniej riposty, po chwili jednak skwitowała jego wypowiedź jedynie krótkim „spierdalaj”. Klęknęła w trawie i podparła ramionami o ziemię, oddychając ciężko.

— Kurwa mać… Nigdy więcej…

— Przyzwyczajaj się, to dopiero początek — parsknął, jak tylko przełknął ciężką gulę w gardle. Musiał mówić znacznie głośniej niż zazwyczaj, słyszał jak przez watę. Ich broń nie generowała tylu decybeli, co zwykła, jednak i tak huk kanonady bywał ogłuszający.

Zignorował mordercze spojrzenie koleżanki i wyprostował się, ponownie łącząc z dowódcami zespołów, krążących gdzieś między krzewami dookoła.

— Zabezpieczyć teren. Jeńców przenieść na otwartą przestrzeń, potem zająć się rannymi. Nasi mają pierwszeństwo. Przyjęto?

— Tu trójka, przyjęliśmy.

— Charlie, przyjął.

— Kruk, potwierdzam.

Plutonowy westchnął ponownie, podnosząc wzrok i rozglądając się dookoła.

— Seagal? A ty gdzie żeś polazł?

— Tu jestem! Jeńców skuwam. — rozległ się jego głos z prawej. Zjawa nie odpowiedział, nie widząc potrzeby. Oparł się ramionami o kolana i trwał tak przez chwilę ze spuszczoną głową.

Strach, dotychczas tłumiony adrenaliną powoli wypełzał z cienia. Spychał go z powrotem, z dala od umysłu, ale wiedział, że w pewnym momencie w końcu go dopadnie. Już teraz przechodziły go dreszcze po bitwie, mimo, iż ta się już skończyła. Dopiero teraz stres wyłaził na powierzchnię, gdy nie musiał walczyć.

Odwrócił się i na chwiejnych nogach poszedł w stronę pola. Nigdy by nie pomyślał, że po prawdziwej walce aż tak nim będzie trzęsło. Przed Armią grał parę razy w paintball, grywał i w airsoft, więc nie była to dla niego taka nowość. I tak zniósł to nie najgorzej, innych chwyciło znacznie bardziej.

Wyszedł przed linię krzewów, mając widok na pobojowisko. Z lewej nadeszło kilku podwładnych, prowadząc paru jeńców, pomagając iść tym, którzy byli ranni na tyle, by potrzebować ich asysty.

— Szwab, i co, mówiłem, że będzie w porządku? — Wykrzesał z siebie nieco entuzjazmu na widok żołnierza, klepiąc go przy tym w ramię. Ten wzdrygnął się, szarpiąc lekko i podniósł na niego wzrok, drżąc. Kucnął bez słowa i złapał się za skorupę okalającego głowę hełmu, wbijając spojrzenie w trawę przed sobą.

— Ku-ku-kurwa… mać… ja pierdolę… nigdy więcej — wydusił z siebie, oddychając ciężko.

— Ej, Szwab, weź się w garść, jest dobrze. — Klęknął przy nim i odciągnął mu głowę nieco do tyłu, by spojrzeć w oczy. — Idź pilnować jeńców, a nie się tu mazgaj. Tak? — zakończył twardo. Żołnierz spojrzał na niego, kiwając lekko głową.

— Tajest — wydusił z siebie i niepewnie powstał. Chwycił wiszący na pasie karabinek i poszedł na lekko drżących jeszcze nogach wykonać rozkaz.

Zjawa wypiął magazynek z pistoletu i wyciągnął z ładownicy pełny, zamieniając je. Dopiero potem odpiął maskę i potarł twarz, ocierając spływający po skórze pot. Bardziej go tylko rozmazał, rękawiczki nie chciały chłonąć już więcej, przesiąknięte nim.

Rozejrzał się po żołnierzach, zajmujących się pojmanymi. Kilka metrów przed nim zebrani w jedno miejsce jeńcy klęczeli bądź zwijali się na ziemi, jęcząc cicho, pilnowani przez dwójkę żołnierzy. Z naprzeciwka nadchodzili następni kompani, prowadząc kolejnych przeciwników, niezbyt delikatnie się z nimi obchodząc.

Pośrodku pola zauważył pojedynczego żołnierza, depczącego zawzięcie kępę trawy. Dopiero po chwili dostrzegł wątłą smużkę dymu, rozpływającą się w powietrzu nad jego głową. Nie było to miejsce, w którym spadły granaty, widać ogień z lufy musiał zająć suche źdźbła. Ich karabinki miały tendencję do plucia rozżarzonymi drobinami, zwłaszcza takie plujki z krótkimi lufami jak Róży. Zaczepił najbliższego żołnierza i polecił mu przejść się z tamtym po polu, upewniając, że ich akcja nie zakończy się pożarem.

Chłopak kiwnął krótko głową i odszedł. Zjawa przestał zwracać na nich uwagę, skupiając na przeliczeniu ciągle przemieszczających się towarzyszy, by poznać status plutonu. Dla niego, jako dowódcy było to w tej chwili najważniejsze.

Miał dwunastu sprawnych, nie licząc siebie samego. Siedemnastu leżało w polu, postrzelonych podczas natarcia na wrogie pozycje. Naprzeciwko zaś było trzydziestu dwóch ludzi, tak rannych, jak i całkowicie nietkniętych, którzy skapitulowali mając przed sobą wizję podzielenia losu postrzelonych. Nie najgorszy wynik, skonstatował kwaśno.

— Hiszpan, jak ramię? — zapytał, zbliżając się do przechodzącego obok żołnierza.

— Tylko draśnięcie, comandante.

— Daj potem Złotej albo komuś z szóstki do obejrzenia, dobra?

— Już dałem. Drobiazg, tylko paskudnie wygląda.

— W porządku. Idź ich pilnować ze Szwabem, reszta ma pomóc rannym. — Spojrzał na niego z powątpiewaniem, w końcu jednak klepnął go w sprawny bark, wskazując głową na jeńców. Jego ramię, jego sprawa, dopóki był w stanie walczyć.

— Złota! — zawołał, czując przy tym drapanie w gardle.

— Co kurwa?! — Dziewczyna odkrzyknęła, podnosząc głową znad jednego z rannych w polu, któremu aplikowała środki przeciwbólowe.

— Chodź tu. — Zamachał ręką, przywołując ją do siebie.

— Chwila.

Dokończyła pracę i spakowała wyjęte z torby medycznej rzeczy, po czym podbiegła do niego truchtem. Mamrotała przy tym pod nosem, rzucając niezbyt przyjazne spojrzenia na przeciwników.

— Co jest?

— Weź od kogoś z szóstki plecak i zajmij się pojmanymi.

Ponownie obrzuciła wzrokiem zebranych kilka metrów od nich jeńców, po czym gwałtownie wypaliła.

— Co kurwa? Mamy naszych rannych, a ci niech się jebią.

— Złota, po prostu weź wykonaj rozkaz. Zrób minimum, ale zrób.

— Weź kogoś innego do cholery! Bardziej się przydam naszym — zaoponowała, niechętna udzielić pomocy ludziom, którzy dopiero co gorliwie do niej strzelali, zresztą z wzajemnością.

— Z tobą nie będą dyskutować. Idź to zrób — zakomenderował. Złota była najlepsza do tego zadania; jeśli tylko któryś zacznie coś kombinować, dziewczyna poradzi sobie z nim tak, by jeszcze tego pożałował. Musieli się nimi zająć, nie musieli być jednak przy tym mili. Ani przesadnie delikatni.

— Chuja zrób, kurwa mać… — burknęła, jednak posłusznie udała się w kierunku jednego z medyków, służącego w szóstej drużynie. Niezbyt uprzejmie wzięła od niego plecak, szarpnięciem zarzucając sobie szelkę na ramię i poszła zająć się rannymi jeńcami, całą sobą okazując niezadowolenie z przydzielonego zadania.

On wyjął z zasobnika prostokątną, plastikową manierkę i pociągnął parę łyków ciepłej wody. Teraz musiał znaleźć Chudego z radiostacją i połączyć z dowództwem jego strefy działań, by złożyć raport i spytać o nowe rozkazy, jeśli będą jakieś mieli. Nieśmiało liczył, że nie będą odbiegać od pozostania w miejscu i czekania na wsparcie i ewakuację medyczną.

Jeszcze raz przyjrzał się odsłoniętym teraz twarzom żołnierzy, mrużąc oczy w blasku słońca. Kaprala z nimi nie było. Świetnie, pomyślał, czyli trzeba go jeszcze znaleźć w polu, wśród kilkunastu innych rannych.

Skrócił pas, przyciskając karabinek do ciała i przesunął go na bok, by lufa nie majtała mu się pomiędzy nogami, kiedy ruszył z powrotem w kierunku drzew, przy których dostali się pod ostrzał. Kręcił głową na boki, wodząc spojrzeniem po wygniecionym morzu żółkniejącej w trwającym od kilku dni skwarze roślinności. Pośród wysokich traw jak w ukropie uwijało się kilku żołnierzy z szóstej drużyny, na szybko zajmując rannymi i ściągając ich w miejsce zgrupowania plutonu. Chyba będzie musiał im pomóc, stwierdził, idąc w kierunku czekających na pomoc, zwiniętych na ziemi, samotnie radzących z bólem. Nie mógł sobie pozwolić, by przejść obojętnie obok rannego i nic nie zrobić. Niestety. Miał inne sprawy na głowie, dotyczące wszystkich tu zebranych, nie tylko poszkodowanych.

Problem rozwiązał się sam, gdy zauważył medyka z szóstki pomagającego iść jego radiooperatorowi, wyraźnie utykającemu. Ten oczywiście osiągał dwieście procent w ekspresji swego bólu, mimo, iż z pewnością dostał już znieczulenie. Zjawa skierował się ku nim, skupiony na dwójce, specjalnie ignorując otoczenia. Naprawdę nie miał czasu na zajmowanie się paroma towarzyszami, kiedy musiał zadbać o całą jednostkę.

Odebrał radiostację bez słowa i zawiesił pasek od jej pokrowca na ramieniu, od razu zawracając i szybkim krokiem idąc do pozostałych, grupujących się przy krzewach. Chudy chyba coś do niego powiedział, nie zatrzymał się jednak, udając, że nie słyszy.

Opadł na kolana w cieniu wysokiej rośliny i ściągnął torbę, szybko montując zestaw i łącząc się z dowództwem kompanii.

— Pierwsza Kompania, tu Jedynka, zgłoś się, odbiór.

— Tu Suchy. Zjawa, jak sytuacja? Odbiór. — Sierżant odpowiedział niemal od razu, bez ogródek przechodząc do rzeczy. W głosie słychać było napięcie, jednak mówił jasno i zwięźle.

— Nawiązaliśmy kontakt, wrogi pluton wyeliminowany. Mamy rannych, pojmaliśmy nieprzyjaciół. Aktualnie zabezpieczmy teren i zajmujemy się ludźmi.

— Jaki status plutonu?

— Trzynastu sprawnych, pozostali ranni, wyłączeni z akcji.

Na kanale zapadła cisza okraszona szumem, po chwili oficer odezwał się ponownie.

— Przyjąłem. Ile możesz zebrać do dalszej walki?

— To znaczy? — dopytał, odzywając się po chwili, niepewny jakiej odpowiedzi oczekuje od niego Suchy.

— Sztab mówi, że lewej flance przydałoby się wsparcie, ilu ludzi możesz zabrać?

Szybko skalkulował ilość żołnierzy, którą mógłby pozostawić z rannymi i pojmanymi, szukając optymalnej liczebności obu grup.

— Ośmiu, reszta by oczekiwała na ewakuację. Mamy tutaj trzydziestu dwóch nieprzyjaciół, z czego około jedna trzecia sprawna.

— Przyjąłem. Weź ich i przemieść się w rejon kurwa mać…! — krzyknął w połowie zdania. W słuchawce rozległy się odgłosy walki i niewyraźny szum wydawanych poleceń. Po chwili oficer odezwał się z powrotem, zwracając do tego pełnym emocji głosem. — Przejdź w rejon działań Trójki. Łącz się z Michem w sprawie ich pozycji.

— Przyjąłem. Co z ewakuacją naszych i pojmanych?

— Załatwię sprawę w sztabie. Macie się pospieszyć. Bez odbioru.

— Potwierdzam, bez odbioru — zakończył rozmowę z kwaśnym wyrazem twarzy i rozejrzał po żołnierzach, w myślach wybierając już poszczególne osoby.

— Kruk, do mnie. — Sięgnął do przycisku na kamizelce i rzucił do mikrofonu na kanale plutonu.

— Przyjąłem. — Kapral potwierdził krótko, po czym podniósł się z trawy nieopodal i ruszył w jego kierunku.

— Słucham — stanął przed nim karnie. Zjawa nie dostrzegł po nim szoku po walce, jak u chociażby Szwaba, wiedział jednak, że mógł się on gnieździć gdzieś głębiej, czekając, by wypełznąć, tak jak u niego.

— Zbierz jeszcze sześciu ludzi. Hiszpan, Seagal, Róża, Oczko, ci na pewno. Złotej daj czterech pozostałych do pilnowania rannych i jeńców, jasne? — powiedział, wstając i odruchowo otrzepując nakolanniki. Kruk pokiwał głową, przyjmując rozkazy. — Przy okazji, weź później radiostację. Chudy jest wyłączony z akcji, przejmiesz sprzęt.

— Wyruszamy?

— Mamy wesprzeć Micha z Trzecim Plutonem. Idziemy w ośmiu, reszta czeka na ewakuację.

— Przyjąłem. A… — zaczął niepewnie, zatrzymując w pół kroku i odwracając się do niego. — Co z rannymi?

— Dobra, najpierw się nimi zajmiemy, dopiero potem ruszamy. — Zdecydował po chwili namysłu. Podwładny kiwnął potakująco i ruszył pomóc medykom w robocie. Zjawa podążył za nim, zbaczając po drodze w bok, by pomóc iść Punkowi, postrzelonemu w biodro.

Ogarnięcie rannych i zorganizowanie ludzi przez Kruka zajęło kwadrans, po którym przed Zjawą stała luźno siódemka podwładnych. Kruk zdążył jeszcze spakować zestaw radiostacji, mając teraz prostokątną torbę z doczepionymi ładownicami wiszącą u boku.

— Dobra, wszyscy, mamy iść pomóc Trójce. Uzupełnić amunicję, apteczki, sprawdzić broń. Ruszamy za pięć minut, pozostali będą czekać na transport do bazy. Jakieś pytania? Nie, Szwab, nie możesz zostać — uprzedził żołnierza, nim ten się odezwał.

— Zostawiamy rannych? — spytał Ufo bardziej niż zwykle chropawym głosem, z niepewnością wypisaną na twarzy.

— Musimy. Złota i czwórka naszych zostanie by pilnować ich oraz jeńców — powiedział rzeczowo.

— A my idziemy? No ale… — urwał Seagal, z wyciągniętą ręką oglądając się na żołnierzy, którzy mieli zostać.

— Też mi się to nie podoba, ale mamy rozkaz. Michu na nas liczy, a ci znajdą się w bazie jeszcze przed nami — usprawiedliwiał siebie i swoich przełożonych, wiedząc, że decyzja nie podobała się pozostałym.

— Nie podoba mi się to, comandante. Będzie ich tylko pięciu, a muszą pilnować jeńców… — dołączył się Hiszpan. Jakby czytał mi w myślach, skonstatował Zjawa kwaśno.

— Wiem, ale otrzymaliśmy rozkaz. Trójka potrzebuje nas bardziej. Wybacz, ale tak wygląda sytuacja.

— Tak jest, po prostu… W razie walki…

— Hiszpan, nie ma w tym sektorze nikogo. O to się nie martw. Jakby co, wezwą moździerze — zacisnął zęby, patrząc na kaprala ciężkim wzrokiem. Wsparcie artyleryjskie było bzdurą, musiał ich jednak jakoś przekonać. Były rzeczy ważne i ważniejsze, a ryzyko ataku na zespół Złotej minimalne. On to widział wyraźnie, gdyż kalkulował na zimno. Pozostali — niekoniecznie.

— Jeszcze jakieś uwagi?

Nikt się nie zgłosił, zamiast tego bez słowa rozeszli się odebrać pełne magazynki od rannych, w zamian zostawiając im puste skorupy. Im amunicją się nie przyda, wyruszającym do walki — owszem.

Czekając na towarzyszy, Zjawa poinformował Złotą, a także uzupełnił komplet nabojów; apteczka była nietknięta. Przechodząc obok złożonego sprzętu pojmanych zatrzymał się, patrząc na zrzucone na stos karabinki. Bezkolbowe konstrukcje, podobne wyglądem do brytyjskich karabinków L85, pomalowane na klasyczną czerń. Kucnął przy nich i wziął jednego do ręki, oglądając z bliska, po chwili składając się do strzału. Cięższy niż ich, stwierdził, jednak dobrze wyważony. Sięgnął po leżący na stosie obok łukowaty magazynek i przyjrzał tkwiącej w środku amunicji.

Odłożył karabinek do reszty, i wyłuskał na dłoń kilka naboi. Mosiężne łuski były dłuższe, z wystającą kryzą i stożkowatym kształtem w przeciwieństwie do cylindrycznych, używanych w jego broni. Podobne do ośmiomilimetrowych nabojów do Lebela pozbawionych szyjki, nieco większego kalibru.

Odrzucił magazynek z powrotem, garść kul chowając do kieszeni, potem wstał z kucek i skierował do czwórki żołnierzy, czekających na niego i maruderów. Stanął obok nich i wyciągnął mapę z zasobnika na piersi, ołówkiem wyznaczając pozycje swoje i oddziałów Micha, rysując do tego trasę przemarszu.

— Daleko mamy? — spytał Kruk ponurym głosem.

— Niezbyt, ale pójdziemy nieco naokoło, żeby nie wejść przypadkiem w gorącą strefę. Łukiem i od tyłu, ale będziemy musieli narzucić tempa — odparł, nie patrząc na niego, zamiast tego spoglądając na tarczę zegarka.

— Szlag… — powiódł wzrokiem po stojących przy nim żołnierzach. — Ufo, Oczko, do mnie! Natychmiast!

Zawołani szybko dokończyli wciskać magazynki do ładownic i czym prędzej do niego podbiegli, niemal przewracając na nierównościach ukrytych w wysokiej trawie.

— Mówiłem, pięć minut. Idziemy, Michu i Trójka czekają na nasze wsparcie.

— Tajest — mruknęli bez entuzjazmu, podążając za nim. Zignorował to, prąc przez nieruchomą trawę w stronę lasu.

— Na razie, Złota — rzucił jeszcze, mijając ją po drodze. W odpowiedzi otrzymał środkowy palec, gdy zajmowała się kostką jednego z pojmanych. Przynajmniej go przy tym nie zwyzywała, a wyglądała na dosyć rozsierdzoną. Pełne obaw spojrzenie jeńca tylko to potwierdzało.

Ruszył truchtem, nie zważając na jęk podwładnych za nim. Im szybciej połączą się z Trzecim Plutonem, tym lepiej. Pokonali porośnięte wysoką trawą pole, tym razem poruszając się niemal dokładnie w poprzek dotychczasowej trasy marszu i zagłębili między drzewa, zwalniając na chwilę, by nie potknąć się na wystających z ziemi korzeniach. Do przebycia mieli parę kilometrów, a na jej końcu czekało widmo kolejnych walk. Zdecydowanie ten dzień będzie ciężki, pomyślał kwaśno Zjawa.

06

— Stand, hold your ground… come around… hostile… land, your last stand… — dyszał cicho Zjawa pod maską, biegnąc nieprzerwanie przez nierówny teren. Śpiewanie pod nosem, chodź nikt, kto usłyszałby jego rzężenie nie określiłby tego w ten sposób pomagały mu psychicznie w przebieraniu nogami i nie zatrzymywaniu się. Może tylko sobie to wmawiał, jednak łatwiej było mu biec w rytm ledwo słyszalnych słów.

Poruszali się truchtem przez las, pokonując nierówności w akompaniamencie ciężkich oddechów. Prowadził, narzucając reszcie tempo, wybierając drogę między drzewami, od czasu do czasu oglądając się za plecy na pozostałych żołnierzy. Znali to już aż za dobrze; na ćwiczeniach za każdym razem prowadził ich paskudnymi trasami, zamiast kluczyć w poszukiwaniu łatwiejszego przejścia. Męczył się razem z nimi, to jednak nie zmniejszało nienawiści podwładnych do wybranych przez niego dróg.

Spojrzał do tyłu, znów upewniając się, czy nikt nie odpadł. Towarzysze podążali za nim, nie zatrzymując się. Róża zdeterminowana jak zwykle, mimo z trudem wciąganego powietrza przebierając nogami, Szwab natomiast biegł chyba tylko dlatego, żeby nie zostać samemu. Po Hiszpanie niemal nie było widać zmęczenia, jebany kulturysta spocił się jedynie, jak wszyscy zresztą. Poza kroplami perlącymi się na jego śniadej twarzy i ciemnym plamom na mundurze nie przejawiał żadnych oznak wysiłku. Miał nie tylko mięśnie, ale i kondycję, której pozostali mogli jedynie pozazdrościć. Kroku dotrzymywał mu bardziej już zasapany Seagal, sądząc długie kroki. Reszta tak jak dowódca, z trudem biegła, bez słowa przedzierając się przez roślinność i gęste, parne powietrze.

Wkrótce trafili na nierówną dróżkę, biegnącą mniej więcej w kierunku, w którym zdążali, zakręcając pomiędzy drzewami, pofalowana przez korzenie. Zjawa zwolnił nieco tempa na łatwiejszym odcinku, by wszyscy mogli złapać nieco oddechu.

— Dobra… Stać… — wydusił z siebie, zatrzymując i podnosząc pięść do góry. Żołnierze z ulgą przerwali bieg, niemal opadając na kolana.

— Ale obronę okrężną… formować! — zganił ich, samemu opadając z impetem na kolano za pobliskim drzewem. Towarzysze za jego przykładem, nieco niezgrabnie zajęli pozycje, które od biedy można by określić jako nakazaną obronę okrężną.

Odpiął maskę, by zaczerpnąć świeżego powietrza, spoglądając na las dookoła. Broń zaparł z jednej strony o ramię, z drugiej o pień drzewa, trzymając ją jedną rękę, drugą ocierając pot z twarzy.

— Pięć minut przerwy — wysapał, starając się póki co bezskutecznie uspokoić oddech i zignorować przeszywający ból w boku — potem biegniemy dalej.

— Błagam, nie… — wyjęczał Szwab, obok Róży w najgorszym stanie, opierając się bokiem o pień, siedząc na ziemi. Dziewczyna starała się trzymać prosto z grymasem bólu na twarzy, z wysiłkiem biorąc hausty powietrza. Wyglądała przy tym jakby miała zaraz paść nieprzytomna na ziemię.

— Napijcie się i złapcie oddech. — Zjawa zignorował ich, zwieszając karabinek na pasie i sięgając do ładownicy z tyłu kamizelki. Wyjął w połowie pełną manierkę i pociągnął z niej kilka długich łyków zdawałoby się słodkiej wody, niemal się nią krztusząc i zapluwając. Pozostali poszli za jego przykładem, na chwilę zaniedbując kwestie obserwacji otoczenia. Tym razem ich nie zganił, widząc, jak pogoda i forsowny bieg ich wymęczyły.

— Kurwa… Musimy tak biec? — odezwał się zachrypniętym głosem Szwab. Zjawa ledwo go zrozumiał przez ciężki oddech i niewyraźną mowę.

— Tak, musimy. Mamy kawałek do nadrobienia, a czas leci.

— Jest nas tylko ósemka, naprawdę nas tak potrzebują? — odezwała się Ufo, podnosząc rant hełmu i ocierając czoło.

— Kazali się spieszyć, coś musi być na rzeczy — odparł z wysiłkiem, wciąż oddychając z niejakim trudem.

— Okej — pokiwał sceptycznie głową, kończąc rozmowę. — Skoro tak mówią…

Przez kilka następnych minut łapali oddech, wymieniając od czasu do czasu parę słów. Zjawa przesiedział z nimi trochę dłużej, niż zamierzał, w końcu jednak niechętnie wydał rozkaz wymarszu. Podniósł się z zagłębienia, z którego obserwował otocznie znad karabinka i z oporem wznowił bieg, już nie tak szybko, jak wcześniej.

Tym razem poruszali się interwałem, odcinki truchtu przetykając marszem, by być w stanie poruszać się dalej do przodu. Wcześniej, po pokonaniu zaledwie niecałych dwóch kilometrów byli wycieńczeni. Utrzymywanie pierwotnego tempa pokonałoby ich jeszcze przed dotarciem na pole walki.

Echa wystrzałów niosły się z dwóch stron, obwieszczając ciągle trwające wymiany ognia i popychając ich dalej. W normalnych warunkach spokojnie pokonywali ponad trzy, czasami nawet i pięć kilometrów w pełnym oporządzeniu, truchtając dookoła jednostki, jednak po walce i w tym cholernym skwarze nie mieli już sił, wyssanych przez niedawny stres i upał.

Znów się zatrzymali, gdy dotarli do skrzyżowania z wąską, wyasfaltowaną dróżką, biegnącą na skos w poprzek ich dotychczasowej trasy. Zjawa machnął ręką w powietrzu, nakazując zająć pozycje i przycupnął za pniem drzewa, wyciągając mapę. Chwilę orientował się w terenie, kręcąc arkuszem, nim odnalazł ich pozycję. Zboczyli nieco z kursu, ale droga pozwoli im go skorygować.

— Idziemy drogą. Marsz, ubezpieczać sektory — wysapał, chowając arkusz do ładownicy i podnosząc się z kolan. Pozostali jęknęli, ale posłusznie wstali i ruszyli za nim, wkraczając na asfaltową wstęgę biegnącą pomiędzy szpalerami zielonych drzew. Słońce, teraz oświetlające ich bezpośrednio piekło niemiłosiernie, nagrzewając skorupy hełmów i kamizelki, wyciskając z nich ostatnie poty. Szło się łatwiej niż po nierównej, dzikiej przecince, drzewa jednak nie chroniły ich już tak w swoim cieniu.

— Chyba wolałbym jednak zostać z pozostałymi… — odezwał się Kruk, człapiący po jego prawej.

— Weź już nic nie mów… — wydyszał Szwab zza ich pleców.

Zjawa obejrzał się na żołnierzy, skupiając zwłaszcza na Róży, z determinacją idącej za nim. Klatka piersiowa pod opinającą ciało kamizelką falowała w rytm głębokich oddechów, drobna twarz widoczna pod niemal karykaturalnie dużym hełmem zroszona była błyszczącym się w słońcu potem. Szlag by to, pomyślał, patrząc na nich. Przesadził, niepotrzebnie narzucając tak forsowne tempo.

— Dobra, ludzie, zaraz pobiegniemy jeszcze kawałek — wydyszał — żeby szybciej zejść z tej patelni — dodał, słysząc jęk Szwaba i Oczka. — Potem już dalej tylko marsz.

— Nie przesadzasz trochę? — spytał nieśmiało Kruk, oponując lekko przeciw jego rozkazowi.

— Kazali się spieszyć — rzucił jedynie na usprawiedliwienie, nie znajdując na szybko innych słów.

— Sami mogliby wyjść ze sztabu, zanim wydadzą taki rozkaz — burknął Hiszpan. Zjawa rzucił mu lekko zaskoczone spojrzenie. Skoro on zaczynał narzekać znaczyło to, iż naprawdę było im ciężko.

— Afgan jebany… — mruknął Ufo.

— A co, byłeś już tam?

— Nie, i po dzisiaj na pewno nie będę.

— Nie chcesz tam zmarznąć?

Szli jeszcze przez parę minut, pobrzękując oporządzeniem, nim odezwał się ponownie.

— Ruszamy. Kawałek i schodzimy w las, później marsz. Dalej! — zakrzyknął słabo na koniec, z trudem przyspieszając. Żołnierze z wysiłkiem pobiegli za nim, poruszając się niewiele szybciej niż przed chwilą.

— Matko jedyna… kuźwa… nie dam… rady… — wydusił Szwab po paru chwilach, niemal upadając na twarz.

— Jeszcze sto metrów, zwalniamy — wyhamował ich Zjawa. Jednak próba szybkiej ucieczki w cień pod koronami drzew nie była dobrym pomysłem. Od początku bieg był błędem, ale dobitnie uświadomił sobie dopiero teraz, gdy było za późno. Nie podobało mu się to. Nie lubił popełniać błędów.

— Dzięki — wysapał ryży żołnierz, z ulgą drastycznie zwalniając tempa. Zdecydowanie go za ten bieg znienawidzą, pomyślał Zjawa.

— Jeszcze kawałek i schodzimy w las. Tam odpoczniemy — powtórzył kolejny już raz.

Kiwnęli głowami bez słowa, zgadzając się z jego decyzją.

Ciężkie, lekko charczące oddechy zagłuszyły dźwięk listowia, jednak zlane potem oczy nie przegapiły dwóch sylwetek, wybiegających z zarośli po prawej stronie drogi, kilkanaście metrów przed nimi.

Zjawa poderwał lufę karabinka do góry, jednak zawahał się w połowie ruchu. Para przed nimi też przystanęła na niecałą sekundę niczym sarna złapana w światła samochodu, widząc niemal dwa oddziały naprzeciwko siebie. Krótka chwila starczyła Zjawie do rozpoznania plamistego kamuflażu, krótkich, czarnych sylwetek broni i kształtów hełmów, różnych od tego, do czego przywykł w bazie Armii.

— Stój, rzuć broń!

Huk rozdarł powietrze wraz ze słabo widocznym w jaskrawym słońcu rozbłyskiem ognia wylotowego. Piasek zalegający na asfalcie obok jego nogi poderwał się w górę w serii obłoków, rykoszetujące pociski zawyły przeraźliwie. Drgnął zaledwie, chwilę po tym samemu naciskając spust.

Karabinek kopnął w bark, hucząc z każdym wystrzałem. Na ramieniu przez tkaninę munduru poczuł gorący podmuch gazów wylotowych, gdy Hiszpan za nim puścił długą serię, strzelając wraz z kilkoma innymi. Przeciwnicy szarpnęli się, trafieni kilkunastoma pociskami i upadli ciężko na zakurzoną drogę, wijąc z bólu.

Ostrzelali ich z kilkunastu metrów; już z parokrotnie większej odległości trafienie bolało jak diabli, skutecznie zniechęcając do dalszej walki.

— Pozycje! — krzyknął, ruszając w lewo, za wątłe drzewko przy drodze. Niepotrzebnie, żołnierze odruchowo rzucili się za osłony, kryjąc przed ewentualnym ostrzałem.

Wcisnął się w niewielkie zagłębienie, kryjąc za pniem i strzelającymi w górę źdźbłami trawy. Uniósł karabinek, mierząc między drzewa po drugiej stronie drogi, skąd wybiegli nieprzyjaciele. Naprzeciwko widział leżącego w krzakach Kruka i klęczącą zaraz za nim Różę, nerwowo przesuwających lufami na boki, oddzielonych od niego wstęgą asfaltu.

Zamrugał nerwowo, czując piekący pot spływający do oczu, starając się zachować ostrość widzenia. Wbijał wzrok w las, patrząc ponad przyrządami celowniczymi broni i czekając na kontakt z przeciwnikiem. Cisza zakłócona była jedynie przez jęki postrzelonej dwójki, zwijającej się z bólu niedaleko, zagłuszając ciężkie oddechy towarzyszy, a także irytujące brzęczenie komarów dookoła.

Tkwili tak nieruchomo, od czasu do czasu odganiając natrętne bestyjki, wodząc wzrokiem po lesie jeszcze parę chwil, starając się wypatrzeć cokolwiek między drzewami. Sześć luf mierzyło w kierunku, skąd nadbiegli przeciwnicy, dwóch żołnierzy natomiast ubezpieczało plecy pozostałym.

Gdy po dłuższej chwili oczekiwania wciąż nic się nie wydarzyło, Zjawa oderwał polik od ciepłej, woniącej rozgrzanym plastikiem kolby i spojrzał po zajmujących pozycje towarzyszach, wzrokiem wyławiając z zarośli ich sylwetki.

— Wygląda, że byli sami — stwierdził w końcu Hiszpan, leżący kawałek za nim z podpartym na dwójnogu kaemem, wyrażając myśl, która każdemu przyszła do głowy.

— Kruk, widzisz coś? — zapytał Zjawa na radiu, dusząc przycisk PTT zamocowany pod lewym barkiem, nad dwiema ładownicami pistoletowymi. Dzieliły ich może trzy, cztery metry, jednak nie chciał podnosić zbytnio głosu, by przekrzyczeć rannych.

— Nic. Wygląda czysto.

Róża, będąca za kapralem przemieściła się nieco w bok, wyciągając szyję w górę i patrząc przez zarośla, nerwowo przygryzając wargę.

— Oczko?

— Pusto — nadał żołnierz przez radio, wzięte od rannego kaprala jeszcze przed wymarszem z miejsca pierwszej potyczki. Obserwował teren przez karabinek z przedłużoną lufą i zamocowanym na szynie celownikiem optycznym o niewielkim powiększeniu. Zjawa zamilkł, myśląc intensywnie, bezwiednie zlizując słoną kroplę z ust.

— Może dezerterzy jacyś albo coś? — odezwał się Ufo z krzaków na jego ósmej.

— Albo zwiad, szpica jednostki. — Hiszpan zajął bardziej ostrożne stanowisko w tej sprawie.

— Jakby to była szpica to reszta raczej już by tu była — odparł Zjawa, poprawiając swoją pozycję i zapinając na twarzy maskę. — Nie przegapiliby wystrzałów.

— Co robimy? — odezwał się Kruk na radiu.

— Chwila.

Musieli się stąd ruszyć, nie było wątpliwości, z drugiej strony jeśli po opuszczeniu pozycji dostaliby się pod ogień z dużą dozą prawdopodobieństwa ponieśliby straty, nim dopadliby osłon. Nie mówiąc już o tym, że Michu mógł w każdej chwili potrzebować ich pomocy.

— Nic nie widać, chyba jesteśmy tu sami. — Radio wydało z siebie głos Oczka.

— Jesteś pewien?

— Trzeci raz przeglądam okolicę, musieliby mieć cholerne ghillie, żeby się tu ukryć.

— Szefie, co z rannymi? — odezwał się Kruk, zwracając uwagę na problematyczną kwestię.

— Będą nas spowalniać — trzeźwo ocenił Hiszpan.

— Może opatrzymy ich, skujemy i zostawimy? — zasugerował niewidoczny dla Zjawy Ufo, szeleszcząc zaroślami.

— A jak się niby potem uwolnią?

— Może… Nóż im zostawimy, jakoś dadzą radę.

— I wystrzelą nam w plecy, albo pójdą za nami.

— Zjawa? — zapytał Kruk, oczekując rozkazów.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.