Arcykapłan

Bezpłatny fragment - Arcykapłan

Opowieści Taity cz. III


Proza historyczna
Literatura młodzieżowa
Historia
Polski
Objętość:
247 str.
ISBN:
978-83-8104-443-1

Moim przyjaciołom:

Ewie Karaśkiewicz — Halewskiej

i Krzysztofowi Karaśkiewicz

dedykuję tę książkę

Motto:

„Jeżeli kiedyś odnajdziecie naszych braci, lub ich potomków, powiedzcie im o nas.

Poznacie ich po pięknym obliczu i pięknym „ka”, ale to drugie jest ważniejsze, jak to pierwsze, gdyż ułudą piękna łatwo oczarować wasze umysły. Nie każde piękno jest zwierciadłem dobra.”


(fragmenty rozdziału: Przesłanie”)

Ammit - demon zła

Zawsze jest tak, że coś się zaczyna, a coś się kończy. Czas jest jak kropla wody z Nilu, która wpływa do wielkiego morza i nigdy już nie powraca do miejsca w którym była jeszcze przed chwilą. Tak i nasze życie upływa nie dając nam szans na powrót do tego, co już minęło. Czas pozostawia nam pamięć o tych co odeszli, ale nie zawsze i nie każdemu. Może dla niektórych to i lepiej, aby nie cierpieli z jakiegoś powodu. Każdy z nas chce zapamiętać te lepsze chwile, bo te, dają nam radość tego, co już odeszło. Chwile złe są drzazgą w naszej pamięci i ranią nasze „ka”, więc staramy się o nich zapomnieć.

Puste i palone promieniami Ra tereny za miastem stały się teraz jednym wielkim placem budowy. To sprawiło słowo jednego człowieka, władcy tych ziem: faraona, Menesa. On, pan i władca Kemetu, pan życia i śmierci, jednym skinieniem dawał i odbierał. Mógł decydować o życiu każdego ze swoich podwładnych, ale czy tak powinno być?

Ze stosu suszonych cegieł powoli powstawały budynki naszego klasztoru. Ten przypominał raczej małe miasteczko, aniżeli jedną budowlę. Do pracujących przy budowie, doprowadzano kolejnych podatników, a także i niewolników i tempo robót, rosło. Moi kapłani dbali o wszystko, a ja sprawdzałem ich poczynania, udzielając czasem rad i wskazówek. Odwiedzałem też teren działania Orypisa, zapoznając się w kolejnymi postępami budowy tamy. Niekiedy wieczorami wracałem na plac świątyni, albo nad rzekę, gdzie nieprzerwanie trwała produkcja masy do produkcji cegieł. Kiedy przyświątynne budynki zostaną ukończone, zacznie się cięższa praca, polegająca na pozyskaniu białego kamienia do budowy murów świątyni.

Kiedy odprawiłem już Kazema do domu, wybrałem się ponownie na plac budowy, a potem poszedłem nad rzekę. Lubiłem tam siadać na pniu palmy, który musiał tu przywędrować za przyczyną jednego z ostatnich wylewów naszej świętej rzeki. Tam często siadali też gwardziści Akara pilnujący niewolników. Nikt z tych biedaków jednak nie uciekał, bo bał się pustyni, albo straży, które patrolowały drogi do i z Ineb — Hedż. Także dostatek jedzenia i przerwy na wypoczynek zrobiły swoje. Ci ludzie nadal mieli nadzieję, że kiedyś będą wolnymi. Niestety do tej pory nieliczne tylko wyjątki zaznały takiego ułaskawienia.

Widok z tego niewielkiego pagórka, (gdzie leżał pień) obejmował część rzeki i wszystkie doły, gdzie „deptacze” mieszali muł ze słomą. Z obydwu stron rosły gęste trzciny i papirus okalający, jakby niewielką zieloną zatokę, która kiedyś pewnie była meandrem rzeki. Pagórek leżał blisko wody, nie więcej, jak o jeden rzut włóczni. Jedne grupy pracujących odpoczywały na brzegu, a inne w tym czasie produkowały masę do wyrobu cegieł. Całe chmary dzieciaków biegały brzegiem rzeki tam i z powrotem, bawiąc się na różne sposoby i wrzeszcząc przy tym wniebogłosy. Rodzice niektórych z nich pracowali w tych dołach, więc i dzieci trzymały się w ich pobliżu. Jedynie pociechy niewolników biegały osobno, nietolerowanie przez te drugie, (ludzi pozornie wolnych, odrabiających pańszczyznę). Był to dla mnie przykry widok, gdyż dzieci nie rozumiały tego świata przemocy, a z drugiej strony już potrafiły gardzić tymi, których los zesłał na samo dno tego ziemskiego piekła. Taką postawę wynosiły ze swoich domów, ulicy i zachowania możnych tego świata. Grupki tych lepszych i niby tych gorszych pluskały się w oddaleniu, odczuwając te same przyjemności, co ich przeciwnicy. Zacząłem przyglądać się gromadce dzieci niewolników, bo nawet i między nimi, dochodziło do podziałów. Zauważyłem, że dwójka z nich, chłopczyk i dziewczynka, (prawdopodobnie rodzeństwo) bawią się na uboczu, odrzuceni z rówieśniczej grupy. Od czasu, do czasu w ich stronę leciały kamienie, jeśli tylko podchodzili bliżej do tej gromadki. Dziewczynka mogła być w wieku około dziesięciu wylewów Nilu, zaś chłopczyk o jakieś dwa, młodszy. Dziewczynka była w okresie dojrzewania, ale nie krępowało ją bieganie i kąpiel na golasa, ze swoim braciszkiem. Dzieciaki nie przejmowały się zbytnio swoim ubiorem, bo wielu nie było na taki stać, a jedynie dzieci tych trochę bogatszych nosiły biodrowe przepaski wykonane z długiego skrawka lnianego płótna.

Jak już wspominałem, teren był wolny od krokodyli z powodu braku ryb, więc i dorośli korzystali tu z kąpieli, lecz dzisiaj było inaczej. Dziewczynka i chłopczyk, bawiąc się łódkami z kory, (jak to często bywało podczas zabawy w wodzie), coraz bardziej przesuwali się w stronę drugiego brzegu zatoczki w kierunku rosnących tam papirusów.

W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że papirusy, jakby się poruszyły chociaż dzień był dzisiaj bezwietrzny. Ktoś, lub coś przesuwało się w stronę baraszkującej tam pary dzieciaków. Zaniepokoiła mnie ta sytuacja, więc poprosiłem gwardzistę siedzącego obok mnie o włócznię. Schodząc z pagórka widziałem, że papirusy faktycznie ustępowały przed czymś, co było blisko ziemi, gdyż człowiek byłby tam widoczny.

— „Krokodyl, za chwilę dzieciaki będą w niebezpieczeństwie” — pomyślałem.

Zacząłem biec, kiedy faktycznie zza ściany roślin cielsko wielkiego krokodyla prawie bezszelestnie zniknęło w mętnej wodzie. Płynął w ich stronę, wykonując powolne ruchy. Z wody wystawały tylko oczy, górna część głowy i kawałek grzbietu. Bestia szykowała się do ataku. Kilka razy krzyknąłem na dzieci, aby wyszły z wody. Te, zajęte swoimi łódeczkami nawet nie słyszały mojego wołania.

Nie miałem wyjścia. Rozpędziłem się i z całej siły cisnąłem włócznię w stronę zwierzęcia. Celowałem w miejsce (z boku) tuż za głową, gdzie pancerz drobnych łusek prawie nie chroni jego ciała.

Świst włóczni i woda zakotłowała się, niczym przy gotowaniu na ostrym ogniu. Trafiłem idealnie i włócznia weszła głęboko w szyję zwierzęcia, zagłębiając się przy tym w kierunku środka jego ciała. Trafiony krokodyl zaczął teraz swój taniec śmierci. Pyskiem próbował ugryźć drzewce włóczni, ale nie potrafił ich sięgnąć. Kręcił się wokół siebie łamiąc je przy okazji o dno rzeki.

Dopiero teraz dzieciaki zauważyły, co się dzieje niedaleko od nich. Z wrzaskiem pouciekały z wody i w jednej chwili nie było tam żadnego. Cały ten dramat nie skończył się tylko na jednym krokodylu. Nie zauważyłem drugiego, który musiał się zsunąć do wody tuż za tym pierwszym. Ten był większy i mógł mierzyć około półtora długości włóczni. Widząc i czując pewnie krew tamtego, zaatakował go, jak swoją ofiarę. Coraz więcej czerwonych plam barwiło mętne wody świętej rzeki. Skinąłem na przyglądających się gwardzistów i po chwili dwóch zbrojnych stało już obok mnie.

— Rzucajcie, tego też trzeba będzie zabić, gdyż będzie zagrażał naszym pracującym tu ludziom.

Żołnierze niechętnie wykonali moje polecenie, uważając te zwierzęta za świętość. Jednak po chwili ich włócznie, także sięgnęły drugiego zwierzęcia.

— „Dobrze, że ten pierwszy płynął w moim kierunku, inaczej nie byłoby zbyt ciekawie, bo włócznia mogłaby nie przebić grubej skóry zwierzęcia” — pomyślałem.

— Panie, nie boisz się gniewu wielkiego Sobka i Hapi’ego, syna Horusa, to święte zwierzęta i ich słudzy? — zapytał ten od włóczni.

— Zaraz uczynimy zadośćuczynienie w tej sprawie. Biegnij teraz do naszej polowej kuchni i znajdź tam hemu — neczer o imieniu Said, (pewnie znasz) bo jest szefem wymierzaczy i powiedz mu, że z mojego polecenia, ma ci dać dwa żywe kurczaki przeznaczone na rzeź, dla naszych ludzi. Jeszcze jedno, czy widziałeś kogoś z nas, aby rzucał włócznią w święte krokodyle? Te, nie są świętymi — dodałem to z naciskiem, wiedząc, że nie uwierzy w słowa kapłana.

— No nie, panie, no, no chyba …. no, nic nie widziałem.

— Jeszcze raz ci mówię, że świętych zwierząt tu nie widziałeś, a wy? — zapytałem tych, co zabili drugiego.

— My panie, widzieliśmy tylko jakieś wielkie bestie, to były pewnie jakieś demony w krokodylej skórze — dodał ten drugi.

— Mądry jesteś, bo je rozpoznałeś i daleko zajdziesz, a ja się o to postaram, abyś wkrótce awansował. Tu potrzeba nam takich mądrych ludzi, jak ty — odpowiedziałem gwardziście.

— Tak to były demony, jeszcze raz potwierdziłem głośno jego wypowiedź.

Gwardzista z uśmiechem na twarzy ruszył do obozu i po chwili zniknął za zakrętem. Wszyscy stali teraz osłupieni i zdziwieni tym wydarzeniem. Ciała krokodyli spływały powoli z prądem rzeki.

— Panie, nie było by lepiej zostawić te dzieciaki w ofierze wielkiemu Sobkowi, to przecież dzieci niewolników? Ty panie zjednałbyś sobie jego łaski.

— Zamilcz, albo zamilkniesz do końca swoich dni — powiedziałem ostro do tego drugiego gwardzisty. Rozumem to ty nie grzeszysz, dlatego wciąż jesteś zwykłym żołnierzem. Wielki Sobek podziękuje wam i mnie za to, że zabiliśmy pływające demony w jego rzece.

Moje słowa były tak przekonywujące, że gwardziści nie pytali już o nic. Świadków tego wydarzenia było sporo, więc musiałem jeszcze coś zaradzić, a mogłem wiele będąc tak wysoko postawioną osobą. Zwróciłem się teraz do całej tej gapiącej się gromadki i zacząłem swoją mowę.

— To, co widzieliście może się wam kojarzy ze złem, jakie wyrządziłem wielkiemu Sobkowi. Jednak mówię wam, że ciała tych zwierząt opętał wielki demon zła, Ammit. Przecież wiecie, że ta potworna bestia przypominająca skrzyżowanie lwa, krokodyla i hipopotama, (zwana także pożeraczem serc) tylko czyha na okazję, aby zadowolić się każdą zdobyczą. Nie zawsze ludzkie serca są lżejsze od pióra sprawiedliwej bogini Maat. To za przyczyną tej bestii, dzieci były w wielkim niebezpieczeństwie i nie jest istotne, czy są to dzieci niewolników, czy wasze dzieci, ludzi wolnych, tu chodzi o samego demona. Najpierw zabiłby je, a potem przyszedł po ich i wasze „ka”. Czy tego byście chcieli?! — dodałem to bardzo głośno, aby wszyscy usłyszeli.

Pośród tłumu przeszedł szmer aprobaty dla mojej wypowiedzi, a ja mówiłem dalej:

— Wielki Sobek pozwolił nam zabić te zwierzęta — demony. Gdyby tak nie było, to nasze włócznie skierowałyby się przeciwko nam. One jednak dosięgły tego zła, jakie drzemało w ich „chet” opanowanych przez Ammita. Mam nadzieję, że groty naszych włóczni, wyzwolą czyste „ka” z ich opętanych ciał. By nie urazić wielkiego Sobka, złożymy w ofierze zwierzęta, a on w swojej wiekiej łaskawości wybaczy nam to przewinienie skalania wody, krwią demonów i będzie zadowolony z naszego postępowania. Nas zrobił tylko narzędziem w swoim ręku.

— Chwała wielkiemu Sobkowi i Hapi’emu! — zawołałem głośno.

Tłum powtórzył to za mną. Okrzyk chwały dla bóstwa, powtórzyłem jeszcze dwa razy. Kiedy kończyłem, nadbiegł zdyszany gwardzista, trzymając za nogi dwie trzepoczące się kury. Zabrałem mu jedną z nich i wszedłem do wody. Wyjąwszy nóż, uderzyłem ją rękojeścią w głowę, aby ogłuszyć, a zaraz potem podciąłem gardło. Krew popłynęła strużką do wody.

— O wiellki Sobku, panie tych świętych wód, wielki panie Nilu, przyjmij ten skromny dar twoich niegodnych sług, a krew tych zwierząt niechaj oczyści wody naszej świętej rzeki ze zła i demonów, jakie ją opętały.

Na moje słowa, cały tłum wraz z gwardzistami upadł na kolana i bił pokłony w stronę rzeki w takim uniesieniu, jakby sam wielki Sobek miał się ukazać na środku Nilu. Zabrałem żołnierzowi drugiego kurczaka i uczyniłem identycznie, jak za pierwszym razem, powtarzając te same słowa jak wcześniej, lecz skierowane do Hapi’ego. Kiedy ukończyłem ceremonie składania ofiary, wyszdłem z rzeki, nadal schylony w jej kierunku. Tłum nadal klęczał.

— Wstańcie i wracajcie do swoich zajęć.

Ludzie rozchodzili się powoli, dyskutując między sobą o zaistniałym wydarzeniu. Teraz podszedł do mnie ten, któremu obiecałem awans.

— Panie, kto nauczył cię tak doskonale władać włócznią. Zrobiłeś to z taką precyzją, że nie powstydziłby się niejeden gwardzista.

— Zaspokoję twoją ciekawość, żołnierzu. Od dziecka ćwiczyłem się we władaniu bronią, chociaż niezbyt to lubię. Ponadto moi bracia: Karim i Amin, (pewnie ich znasz) byli dla mnie mistrzami, nie tylko w rzucie włócznią, ale także władaniu mieczem, czy strzelaniu z łuku. Obaj są gwardzistami Menesa. Akurat nie ma ich na dworze władcy, ale zapewniam cię o ich sile i sprawności.

— Tak znam ich panie, bo to wybitni dowódcy, ale wybacz, że nie wiedziałem, iż to twoi bracia.

— No to teraz już wiesz i nie pytaj już o nic, a co do twojego awansu, to jeszcze dzisiaj porozmawiam z Akarem i pewnie wkrótce zostaniesz setnikiem w gwardii Menesa. Bo ten twój dowódca, (tu wspomniałem o tym drugim żołnierzu), nie nadaje się do tej roli, jaką mu powierzono. Ty jesteś mądrym człowiekiem, a takich potrzeba teraz naszemu władcy. Jakie twoje imię, bo Akar musi wiedzieć, o kogo chodzi?

— Panie, zwą mnie Awi — odparł zadowolony z obiecanego mu awansu, gwardzista.

Szeroki uśmiech zagościł teraz na jego twarzy. Dla niego awans oznaczał także większy żołd, nie mówiąc o pozycji społecznej.

— Możecie odejść, ale najpierw zawołajcie do mnie tę dwójkę dzieciaków, które miały być śniadaniem demonów.

Zbrojni, posłusznie wykonali moje polecenie i po chwili nagie i umorusane urwisy stały przede mną, a raczej klęczały u moich stóp.

— Dosyć już tych pokłonów — powiedziałem ostro do dzieciaków, aż sam się zląkłem, czy ich zbytnio nie wystraszyłem, co nie było moim zamiarem.

— Dziewczynka wstała, jako pierwsza, za nią chłopiec.

— Jesteście rodzeństwem?

— Tak panie, ja jestem Anwar (Promień Światła), a to mój młodszy brat Kufu. Jemu bogowie zabrali mowę i nie słyszy od urodzenia. Wybacz mu panie i nie pytaj go o nic, bo nie potrafi ci odpowiedzieć, ja jestem jego językiem i uszami.

— Od urodzenia nie mówi? — zapytałem, jakby z niedowierzaniem.

— Tak panie, od urodzenia.

— A gdzie wasi rodzice, sami byliście tam w wodzie? Inne dzieci was unikają i rzucają w was kamieniami, dlaczego?

— Panie to z powodu mojego brata, bo on jest inny, jak wszyscy. Sam widzisz panie? My nie mamy już rodziców, jesteśmy pod opieką naszej siostry. Ona panie pracuje tam w dole i miesza muł ze słomą, ale najlepiej ze wszystkich kobiet na tym świecie potrafi gotować, tylko czasem nie mamy, co ugotować. Teraz jest trochę lepiej, bo jesteśmy tu, na budowie. Tylko ona tak ciężko pracuje i dzieli się z nami swoim jedzeniem

— A wy, co tutaj robicie?

Panie, my biegamy z wodą roznosząc ją w dzbanach pomiędzy pracującymi przy budowie. Niekiedy za przyniesioną wodę ktoś dobry da nam kawałek chleba, albo coś do zjedzenia.

Ta wypowiedź dziewczynki na temat pomagania starszym dała mi wiele do myślenia.

— „Dzieci także pracują, ale bez wyżywienia? Rodzice dają im część swoich porcji? Tak nie może być”.

— Zawołajcie tu waszą siostrę, ale zanim do mnie podejdzie, niechaj wykąpie się w rzece. Teraz krokodyli — demonów, już tam nie ma. Tak będzie przez dłuższy czas, ale i tak wystawimy jeszcze dodatkowe warty. Pogadam w tej mierze z Akarem — to drugie, powiedziałem już bardziej do siebie, niż do dziewczynki.

Oboje pobiegli w stronę ostatniego dołu i po chwili wyszła z niego, jakaś umorusana od mułu dziewczyna i poszła w stronę rzeki. Po dłuższej chwili klęczała już u moich stóp.

— Witaj, panie i dziękuję ci za ocalenie Anwar i Kufu. W zamian zrób ze mną, co jest twoją wolą, bo i tak jestem własnością wielkiego Menesa, a ty jego ramieniem.

— Wstań dziewczyno, ale najpierw powiedz mi, jakie twoje imię.

— Jestem Rabia, (Ogród), bo kiedyś rodzice mówili mi, że jestem pięknym ogrodem ich miłości, stąd to imię. Odeszli w naszym ogrodzie, zabici przez handlarzy niewolników. Wtedy zginęli wszyscy: rodzice, dziadkowie i bracia, którzy bronili naszego domu. Odeszli zaszlachtowani przez poganiaczy, niczym rzeźne zwierzęta. Dobrze, że tych dwoje tego nie widziało, bo ukryłam ich w obórce. Jednak i tam, mnie i ich znaleziono, aby później nas sprzedać.

— Smutna twoja opowieść dziewczyno — zwróciłem się do Rabii.

Nie odpowiedziała, tylko łzy spłynęły po jej policzkach. Była to pośredniej urody młoda jeszcze kobieta w wieku około osiemnastu wylewów Nilu. Przyglądałem się jej przez chwilę. Gdyby była dobrze zadbaną, wyglądałaby o wiele powabniej niż teraz. Teraz pół naga, tylko w przepasce z niezbyt obfitymi piersiami, bardziej przypominała czternastoletnią dziewczynę, niż dorosłą kobietę. Na niedomytej twarzy w kącikach oczu, uszu, miała jeszcze sporo mułu, a także wielkie siniaki pod oczyma sprawiały, że jej wygląd raczej odstraszał, niż przyciągał uwagę mężczyzn.

— Kto cię uderzył i dlaczego? — zapytałem.

— Jeśli powiem panie, to on mie znowu pobije, a i ciebie się boję.

— To już więcej razy byłaś bita? — powiedziałem to tak, jakby nie spodziewając się po niej odpowiedzi.

Dziewczyna milczała.

— Pytam raz jeszcze, kto to zrobił?

— Boję się mówić, panie.

— Nie bój się, już nikt cię tu nie uderzy, taki wydałem nakaz, a ktoś go złamał i musi za to odpowiedzieć.

— Panie on nie tylko mnie bił, ale i wykorzystywał, chociaż go nie pragnęłam.

— Więc mów, kto? — zapytałem bardziej ostro.

— To tamten gwardzista, panie, ten od którego wziąłeś włócznię.

— Zatem dobrze, że już wiem, a ty nie wrócisz już tam do dołu, a z nim, (tu wskazałem na gwardzistę) porozmawiam sobie jutro w obecności Akara i wiedz, że nie ujdzie mu to na sucho.

— Co z nami zrobisz panie, gdzie ma teraz iść, skoro nie do dołu z gliną?

— Zabierzesz rodzeństwo, a teraz wracając zaprowadzę was do kuchni. Słyszałem od Anwar, że doskonale dajesz tam sobie rady, więc będziesz gotowała posiłki dla pracujących przy budowie.

— „Zobaczymy, co potrafisz, może kiedyś (…)?” — pomyślałem o kuchni Menesa, jeśli będzie naprawdę w tym dobra.

— Jeszcze jedno, wróć do rzeki i wykąp się jeszcze porządniej, bo w kuchni nie lubię brudasów, a ja poczekam tu na ciebie z twoim rodzeństwem.

Rabia pobiegła do Nilu, gdzie o tej porze kąpała się już cała rzeszta pracujących w dołach ludzi. Od wody dobiegał ich gwar i śmiechy.

— „Śmiali się, jak ludzie szczęśliwi, a jakimi byli naprawdę?”

Kiedy dziewczyna wróciła poszedłem z nimi do kuchni. Temu, który kierował tymi ludźmi nakazałem zakupienie dodatkowych saganów do gotowania, oraz zatrudnienie Rabii przy kuchennych pracach. Rodzeństwo Anwar, miało nadal roznosić wodę i jedzenie. Said otrzymał też polecenie wydawania wszystkim pracującym dzieciom, po pół porcji jedzenia, jakie otrzymywali dorośli. Może nie było to czymś wielkim, ale już poprawiało sytuację wyżywienia, dla wielu rodzin. Anwar wraz z rodzeństwem, znalazła też schronienie w jednym z namiotów przygotowanych dla służb kuchennych.

— Jutro tu do was wrócę — powiedziałem do dziewczyny.

Moim zamiarem było sprawdzenie jej w roli kucharki, a potem polecenie Menesowi na dwór. Byłaby wtedy pod moim okiem, a jej życie byłoby po stokroć lepsze.

— „Ilu mogę jeszcze pomóc?”

Chciałbym im wszystkim, to jednak nie było możliwe., bo nie ten czas i nie to miejsce. Wiedziałem, że muszę do tego dążyć, aby tych szczęśliwszych było, jak najwięcej.

— „Muszę postępować mądrze i rozsądnie, bo i sam mogę szybo stracić takie możliwości, a wtedy już nie pomogę nikomu. Wiem, że nigdy nie nadejdą takie czasy, aby zmienić wszystko na lepsze. Zawsze będą ci lepsi i zawsze ci krzywdzeni” — pomyślałem.

Zostawiłem dzieciaki w obozie, a sam wróciłem do domu Akara. Ned i Nitakaris czekały już na mnie z wieczornym posiłkiem, a Dar z Nechebem krzątali się jeszcze w stajni przy naszych osiołkach. Kiedy wrócili, opowiedziałem im wszystkim o mojej przygodzie z dzieciakami. Bardzo byli tym wzruszeni, co dla nich zrobiłem, nie mówiąc o uratowaniu im życia.

— Panie, jak kiedyś bałam się ciebie, że będziesz mnie krzywdził, a ty jesteś taki dobry dla wszystkich. My z Darem kochamy cię za to — powiedziała Ned.

— Dziękuję wam, potrzebne mi takie wasze wsparcie, nawet w słowach.

— A teraz chciałbym was zapytać, co wy byście zrobili temu gwardziście, (będąc jego dowódcą, jak Akar) za krzywdy jakie czynił tej dziewczynie?

— Panie, ja bym go wykastrował — pierwszy odezwał się Necheb.

— Ja też i ja też, po kolei przyłączyły się do jego wypowiedzi dziewczyny.

Dar milczał.

— A ty, Dar?

— Nie wiem panie i nie ja będę go osądzał.

— A ty, panie? — wtrąciła Ned.

— Ja zgadzam się z Darem, bo nie jestem sędzią, nigdy nim nie byłem, nie jestem i nie chciałbym być.

— Tak panie, twoja mądrość jest wielka, a my tylko jesteśmy wieśniakami.

— To nie zależy, skąd pochodzisz, lecz co czujesz? Dar także jest dzieckiem wsi, a myśli inaczej niż wy.

— Wybacz nam, panie — odezwała się Nitakaris.

— Nie trzeba wybaczać, bo nie ma w was winy. Czasem tylko gniew powoduje nasze uniesienia, ale ten trzeba w sobie poskromić. Poskromić także i swoje żądze tak, jak miał to uczynić ten gwardzista. Pewnie za te czyny spotka go zasłużona kara. Kiedy wróci Akar, opowiem mu o występkach tego żołnierza i to on zadecyduje o jego losie, to jego człowiek i jego rozkazy złamał. Na dodatek był dowódcą — setnikiem, a taki powinien być przykładem dla innych, a on zlekceważył wydane polecenia i nie tylko. Żal mi tylko tych dzieciaków, ale i im zamierzam jeszcze pomóc, a na ile? To się wkrótce okaże.

— Panie, zabierz ich do siebie, a ja się nimi zaopiekuję, odparła Nitakaris, wiedziona pewnie jakimś macierzyńskim instynktem.

— Tak byłoby dla nich najlepiej, ale pamiętaj, że jeszcze nie mieszkam w swoim domu, a to dom, Akara.

— No tak, ale?

— Nie martw się dziewczyno, bo i tak im pomogę.

Nasza dyskusja o dzieciach trwała jeszcze do powrotu Akara.

Ten zmęczony po służbie, przysiadł się do nas i słuchał, o czym rozmawiamy.

— Dobrze, że jesteś Akarze, mam do ciebie nieprzyjemną sprawę, która wymaga twojej interwencji, a dotyczy twojego gwardzisty — setnika.

Tu opowiedziałem mu całą historię Rabii i jej rodzeństwa.

— Wiesz, że wydałem wszystkim zakaz bicia niewolników, nie mówiąc o innych sprawach o jakich wspomniałem. Przypadki nieposłuszeństwa mają być zgłaszane przez kapłanów i twoich nadzorców do mnie, lub do Kazema. Ten żołnierz nie usłuchał i podlega karze i to przykładnej. To zostawiam tobie, gdyż do jego dowódcy należy jej wymierzenie.

Akar zastanawiał się długo, pewnie nie wiedział, jak z tego wybrnąć?

— Wiesz Taito, stanie się tak, aby ten człowiek zrozumiał swoje złe zachowanie. Czym grozi złamanie rozkazu, to wiesz?

— Wiem Akarze, ale pomimo swojej winy, ten człowiek nie zasługuje na śmierć, a jest wiele innych możliwości, więc można inaczej to załatwić.

Akar znowu zaczął rozmyślać.

— Co sądzisz o dwudziestu batach i kastracji? — zapytał po chwili.

— Ja, nic — odparłem — to twój człowiek i twoja decyzja, ale Jest to lepsza, jak pozbawienie go życia. To pierwsze można przyjąć, a co do drugiego, to mam inny pomysł.

— Jaki, Taito?

— Z mojej strony obłożę go taką klątwą, że nie tknie już żadnej kobiety, jeśli ona sama tego nie zechce. Powiem mu, że jeśli złamie dane słowa, to straci to, co najważniejsze, aby być mężczyzną. Takie słowa pewnie nawet lepiej zadziałają, niż same baty, ale i te mu się przydają. Można by mu odebrać rangę setnika i wysłać, gdzieś daleko na służbę, aby walczył z rabusiami.

— No to bardzo się cieszę, że doszliśmy do porozumienia. Pewnie nie raz jeszcze skorzystam z twojej mądrości? — odparł, Akar.

To mówiąc podał mi rękę, jak najlepszemu przyjacielowi.

Wyrok na setniku wykonano nazajutrz, na placu koszar przed wszystkimi gwardzistami, ogłaszając winę żołnierza. Koledzy wyśmiali go także, że zadaje się z niewolnicą, jakby nie znał innych dziewczyn w mieście. Razy batem osobiście wymierzał mu Akar, ale ja nie uczestniczyłem w tym nieciekawym wydarzeniu. Żołnierz został też skazany na wyjazd z Ineb — Hedż, jak to zaproponowałem poprzednio. Setnika zobaczyłem po raz ostatni przed jego wyjazdem, kiedy nakładałem na niego klątwę, dotyczącą wykorzystywania kobiet. Pewnie z tej przyczyny nic by go nie spotkało, gdyż niezbyt w to wierzyłem. Wierzyłem natomiast, że ten będzie się jej bał i kolejny raz tego nie uczyni.

Nowy dom

Miałem sporo zajęć związanych z naliczaniem materiałów, (i nie tylko) na budowę świątyni w czym dzielnie towarzyszył mi Kazem. Ściągnąłem do siebie, Amra specjalizującego się w ciesielce, a także i kamieniarza, Ihaba. Amr miał przygotować dla mnie znaczną ilość hebanowych klocków z których chciałem wykonać model świątyni pomniejszony do pewnej wielkości. Ihab z kolei, miał się wypowiedzieć o możliwościach późniejszego wykonania kamiennych elementów o takiej wielkości naturalnej, aby ich montaż był realny przy użyciu siły ludzkiej, czy zwierzęcej. Całość obliczeń była bardzo żmudna i obejmowała wiele spraw dotyczących konstrukcji, materiałów, transportu, zaplecza i nie tylko.

Na chwilę obecną najważniejszą sprawą było przygotowanie planszy świątyni. Tę, chciałem pokazać Menesowi, aby zapoznał się z nią i zobaczył, jak będzie wyglądała Hut — Ka — Ptah (świątynia Ptaha). Wiele czasu poświęcaliśmy na przygotowanie tego wszystkiego, a dni mijały szybko, jak z bata strzelił. W przerwach w tym majsterkowaniu doglądałem wraz z Kazemem budowy klasztornych domów i tamy Orypisa, tam kończono powoli wszystkie prace. Nie zamykano jednak przegród całkowicie, a jedynie podniesiono ich wysokość, aby sprawdzać szczelność i wytrzymałość tej budowli. Do tej pory Orypis tryumfował, bo i podwójne blokady przegród mojego pomysłu, także się sprawdzały. Jednak końcowy sprawdzian, był jeszcze przed nami. Z niecierpliwością i obawami czekaliśmy na wylew Nilu.

Zarządziłem w całym obszarze Ineb — Hedż nasilenie prac ziemnych i do stolicy ściągnięto wielu kapłanów biegłych w budowie kanałów. Ci, którzy nie pracowali przy budowie świątyni, zajmowali się budową nowych koryt rozprowadzających wodę. Z reguły powiększali i wydłużali te, które były w zasięgu upraw, gdyż w ten sposób zamierzaliśmy zwiększyć powierzchnię nawodnionych pól. Zatrzymanie przez tamę części wody z wylewu Nilu, było celem tej wielkiej budowy. Istotną sprawą była obserwacja przepływu wody i zablokowania tamy w odpowiednim momencie. Trzeba było to zrobić niezbyt szybko, aby tama wytrzymała, ale i niezbyt późno, aby zatrzymanej wody, nie było zbyt mało. W tym, miały nam pomagać ruchome przegrody — pidła. Ineb — Hedż przypominało teraz wielkie mrowisko w którym, (niczym mrówki) krzątało się wielu robotników wykonując polecenia swojej królowej. U nas królowej nie było, ale był Menes.

Te problemy z wodą, a raczej tamą powoli odchodziły na ubocze moich spraw, bo najważniejszą była budowa świątyni. Menes, co chwilę wypytywał o postępie robót, chociaż był to jeszcze zbyt krótki okres, aby widać było jakieś postępy. Rosły mury klasztornych domów i jeden po drugim były już na ukończeniu. Zbliżała się też chwila, kiedy i ja ze swoimi niewolnikami miałem się przenieść do własnego domu. Dziewczyny były bardzo niecierpliwe i co chwilę prosiły mnie, abym zabierał je na budowę, by pokazać im, ich izby. Całą drogą szczebiotały, (jak to kobiety) co tam będzie w środku.

Projektując całość zadbałem o wszystko, co człowiekowi jest potrzebne do szczęścia. Od kuchni, po izby i wygódki. Domki były ustawione wokół dziedzińca w systemie po dwa przylegające do siebie. Te stykały się na przemian kuchniami, oraz izbami mieszkalnymi, przemiennie. Taki układ tworzył jednolity ciąg, bez podwójnych ścian pomiędzy domkami. Wszystkie były o jednym piętrze ze schodami i posiadały taras dachowy z widokiem na okolicę i miasto. Centrum dziedzińca stanowiła studnia, obok której usytuowaliśmy dwie duże sadzawki do kąpieli. Jedna przeznaczona była tylko dla nas kapłanów, a druga dla reszty mieszkańców. Tę drugą podzielono jeszcze na dwie części, gdyż niektóre z kapłańskich rodzin nie chciały zażywać kąpieli wraz z niewolnikami i tu (niestety) musiałem postępować zgodnie ze zwyczajem. Sadzawki wyłożono płytami z cienkiego białego i dostępnego nam marmuru. Pomyślałem też o mniejszej sadzawce, takiej ozdobnej z roślinami i rybkami, jakie budowano przy świątyniach. Za budynkiem w kolejnym kręgu, a raczej kwadracie w odległości około ośmiu długości włóczni od domów, stały szeregiem obórki i pomieszczenia gospodarcze na wozy, rydwany i inny gospodarczy sprzęt. Nie wszystkie posiadały dachy, a były raczej ścianami działowymi dla ich właścicieli. Jedyny wjazd na dziedziniec prowadził od strony świątyni, poprzez lukę w zabudowaniach gospodarczych i pomiędzy domami. Taki zaplanowany układ, stawał się się także i obronnym w przypadku zamknięcia bram wjazdowych. Zewnętrzne zabudowania gospodarcze stawały się szerokim murem obronnym naszej siedziby. W jednej z wozowni, zaczęto też przygotowywać zejście do tunelu, a i drążono sam tunel, prowadzący w kierunku świątyni. Ten, zgodnie z moim planem miał służyć do celów obronnych, przemieszczania się wojska pomiędzy świątynią, a domem kapłanów.

Na tyłach planowanej świątyni, rosły już także mury domu życia i innych budynków pomocniczych obsługi świątyni: piekarni, rzeźni, lecznicy i tak dalej. W tym rejonie przewidziałem także teren pod uprawę ziół i wielki ogród z dużą sadzawką i studnią. Część terenu przeznaczyłem na pastwisko, dla potrzeb wypasu zwierząt dla świątyni, oraz zwierząt gospodarczych naszych kapłanów. Jednym słowem, każdy fragment terenu, był zagospodarowany i wykorzystany do ostatniego skrawka. W planie było także doprowadzenie kanału nawadniającego w obszar pastwiska i mniejszego odgałęzienia do ogrodu. Pomyślałem także o wykorzystaniu przyszłych dołów po zewnętrznych kamieniołomach, aby stworzyć tam bezpieczne kąpieliska dla przybywających do stolicy pielgrzymów. Odwiedzający świątynię pielgrzymi, będą mogli nad nimi rozłożyć swoje namioty. Teren wokół miał zostać obsadzony palmami daktylowymi, tworząc wraz z jeziorkami rodzaj sztucznej oazy. Przypuszczałem, że świątynia wielkiego Ptaha będzie sławna w całym Kemecie i przyciągnie w swoje progi wielu pielgrzymów.

W natłoku tych wszystkich prac, nie zapominałem też o swoich podopiecznych dzieciakach: Anwar, Rabii i Kufu. Odwiedzałem je od czasu do czasu pytając o wszystko, co ich dotyczy. Rabia doskonale dawała sobie radę w kuchni, a Anwar i Kufu biegali po całym placu, bawiąc się i przy okazji roznosząc wodę i żywność, dla pracujących tam ludzi. Nie była to sielanka, ale ich praca była teraz lepsza, jak tam przy produkcji masy (szczególnie dotyczyło to Rabii). Dbałem o czystość, (szczególnie w kuchni i nie tylko tam) więc i ludzie tam pracujący, musieli być schludni i czyści. Jako medyk wiedziałem do czego może prowadzić bród. Tak też stało się później w samym Ineb Hedż, gdzie wielu przypłaciło to życiem. Ich śmierć przyczyniła się w pewnym sensie do mojego kolejnego awansu. Rabia po pewnym czasie, została głównym szefem w kuchni władcy i uzyskała upragnioną wolność wraz ze swoim rodzeństwem. Zanim to jednak nastąpiło, minęły dwa kolejne wylewy Nilu.

Minął trymestr (cztery miesiące) od rozpoczęcia składania modelu świątyni i prace nad nim zakończyliśmy z pełnym sukcesem. Miniaturowa świątynia stanęła w mojej izbie. Można było ją rozebrać na mniejsze kawałki, a to z powodu konieczności przewiezienia jej do pałacu Menesa. Moi niewolnicy i przyjaciele śmiali się, że z Kazemem bawimy się, jak małe dzieci składając domek z klocków. Może oni tak to widzieli, ale ten plan miał się wkrótce przeobrazić w prawdziwą, wielką świątynię. Nadszedł i ten dzień, kiedy to nasze dzieło powędrowało na wozie, na dwór faraona. Poprosiłem wtedy władcę o udostępnienie jednej z jego pałacowych izb, aby tam ponownie poskładać ten model. Menes nie wyraził na to zgody, a nakazał mi ustawienie makiety w sali tronowej, aby każdy mógł zobaczyć, jak będzie wyglądała wielka świątynia: Hut — Ka — Ptah. On miał być w niej pierwszym najwyższym kapłanem, jak to było w zwyczaju.

Przy pomocy moich podopiecznych: Ned, Niatakaris, Dara i Necheba, a także i Kazema, poskładaliśmy planszę świątyni na wielkim stole, jaki Menes nakazał wykonać swojemu cieśli. Model składaliśmy pod nieobecność władcy, aby nie przeszkadzać mu w prowadzeniu urzędowania, a także, aby cały już model zrobił na nim większe wrażenie. Faraon po powrocie z objazdu miasta, (lubił jazdę rydwanem) zachwycił się widokiem naszej planszy.

— Jeżeli, tak będzie wyglądało Hut — Ka — Ptah, to wspanialszej świątyni nie będzie miał żaden z naszych bogów. Podziwiam twoje dzieło kapłanie, bo jesteś wielkim człowiekiem, a w dowód mojego uznania ofiaruję ci rydwan, jaki wykonają dla ciebie nasi kowale. Do tego dostaniesz parę koni z całym oporządzeniem. Jesteś zadowolony, Taito?

— Jak mógłbym jeszcze kaprysić panie, to dar niegodny mnie, twojego sługi. Jestem ci wdzięczny o wielki władco Kemetu.

Upadłem na kolana z twarzą do ziemi, aby podziękować królewskiemu majestatowi. Kazem obecny podczas tej audiencji, również klęczał przed Menesem, (także zadowolony) gdyż i dla niego nie obyło się bez nagrody. Menes kazał mu wręczyć sporą sakiewkę złota.

— Wstańcie teraz kapłani, bo mam jeszcze do was kilka pytań, na temat budowy.

Menes pytał, a my wyjaśnialiśmy kolejne jego wątpliwości. Sprawy z reguły dotyczyły bezpośredniej budowy zabudowań klasztornych, tunelu, materiałów, tamy i innych drobniejszych spraw. Z jego miny wnioskowałem, że projekt świątyni przypadł mu do gustu. Już sama nagroda dla mnie i Kazema potwierdzały jego zadowolenie. Sprawę otrzymania rydwanu, a raczej jego terminu, przesunąłem do czasu przeprowadzki do klasztoru, bo nie miałbym go gdzie wstawić u Akara, a nie mówiąc o stajni dla koni.

Do przeprowadzki, odliczaliśmy już dni. W końcu i taki nastąpił. Kiedy wszystko było już gotowe, obie pary moich przyjaciół zachodziły teraz codziennie do naszego nowego domu, aby wysprzątać resztki po budowie. Podobnie było z innymi kapłanami. Oni także ze swoją służbą przygotowywali się do zamieszkania swoich nowych siedzib. Z niektórymi, dopiero teraz miałem okazję poznać się bliżej. Im bliżej było przeprowadzki, tym bardziej dziewczyny namawiały mnie, aby poszedł z nimi na bazar kupić nowe sprzęty do wyposażenia domu. Stało się to koniecznością, bo to z czego korzystaliśmy w większości było własnością Akara.

Wczesnym rankiem zgłosiłem się do nowego wezyra po odbiór mojej nagrody: rydwanu i koni wraz z uprzężą. Konie, dwa wspaniałe siwki, przyprowadzono nam od razu ze stajni gwardzistów. Parę stanowiły: młody dorodny ogier i trochę tylko mniejsza od niego klacz. Konie były ze sobą dobrze zgrane i kierowanie nimi nie sprawiało żadnych trudności. Oba były po różnych rodzicach, więc mogliśmy się dochować ich własnego potomstwa. Rydwan miałem odebrać z warsztatu królewskiego cieśli, ponoć był już dla mnie przygotowany.

Zanim go odebrałem, (mając już własne konie) pożyczyłem zwykły wóz od Akara i pojechaliśmy na bazar, a czego tam nie było? Dziewczyny, aż piszczały z radości, (jak to kobiety). Handlarze, widząc we mnie zamożną osobę z insygniami mojej godności obskakiwali wokół nas zachwalając swoje towary. Na pierwszy ogień poszły drewniane zydle, skrzynie, materiały, garnki, tykwy na wodę i inne wyposażenie domu. Ławy i łoża zamówiłem u jednego z cieśli, a ten po ich zrobieniu, miał je dostarczyć bezpośrednio do klasztoru. Na wozie rosła hałda kupionego przez nas towaru. Przy okazji uzupełniłem też leki do skrzynki medyka. Na wozie znalazła się także klatka z kurami, gdyż na te „pierzaki” skusiły mnie nasze dziewczyny, aby w domu mieć świeże jajka. Był to dobry pomysł, aby go zrealizować. Również Kazem towarzyszył nam w tej wyprawie, pomagając przy załadunku. Przy okazji, kupił też kilka prezentów dla swoich ukochanych. Zakupy zajęły nam pół dnia, a kolejne pół dnia, to było wnoszenie i układanie tego wszystkiego w naszych izbach. Kiedy po przyjeździe rozładowaliśmy wóz, Necheb zabrał go, aby oddać go Akarowi i wracając, miał zabrać mój rydwan od cieśli. Kiedy się zjawił, każdy chciał się przejechać moim nowym pojazdem. Tak po kolei Necheb robił po kilka rund wokół klasztornych murów. Dziewczyny piszczały z radości, a Dar i ja, (każdy z osobna) także pojechaliśmy wypróbować zwrotność tego wozu. Był dobrze wykonany i niebyt ciężki, przez co dosyć zwrotny. Cieśla wymalował go w biało — żółtym kolorze, ozdabiając rysunkami — insygniami mojej władzy. Pojazd prezentował się wspaniale, a cieśla dodał do niego jeszcze drugi dodatkowy dyszel, na dwie pary koni. Ten można było wymienić w zależności od potrzeb i to prawie bez wysiłku. Na razie miałem dwa koniki, więc ten pierwszy mi wystarczył.

— „Może kiedyś dokupię jeszcze drugą parę i drugi dyszel będzie jak znalazł?” — pomyślałem.

Kiedy znudziła się nam jazda rydwanem, wróciliśmy do naszych domowych zajęć.

Dziewczyny zajęły się w pierwszej kolejności moją izbą, a że miała być skromna, to i szybko przebiegło jej wyposażanie. Zydel, stół, skrzynia i gruba mata do spania, zanim będziemy mieli łoża. Nie chciałem zagłówka, gdyż lubiłem spać w pozycji bardzo płaskiej. Dziewczynom nie wzbraniałem, aby zakupiły sobie jakieś dodatki wyposażenia izb, według swojego uznania. Po kryjomu wręczyłem też chłopakom po sztuce złota, aby kupili swoim wybrankom, jakieś prezenty. Te, jak zwykle piszczały z radości na widok, grzebieni, lusterek, szminek, czy innych kobiecych drobiazgów. Także oni sami, otrzymali po kolejnej sztuce złota, aby i sobie kupić, jakieś prezenty. Było wiele radości i podziękowań skierowanych pod moim adresem. Cieszyli się oni, więc cieszyłem się i ja.

Wieczorem tego dnia pożegnaliśmy gościnne progi domu Akara i jego rodziny. Jego matka była strasznie zasmucona tym, że odchodzę i nie będzie miała obok siebie medyka w mojej osobie. Pocieszałem ją, że będę ją odwiedzał od czasu do czasu, aby zapytać o zdrowie. Zaprosiłem także naszych gospodarzy do odwiedzin w naszym nowym domu. Odchodząc, zabraliśmy na rydwan resztę naszych bagaży. Dar zabrał też ze stajni Akara mojego osiołka Azibo i jego partnerkę więc nasza trzódka była teraz w komplecie.

Ned i Nitakaris szalały ze szczęścia w nowej kuchni, a Dar i Necheb w wozowni, gdzie stał nasz nowiutki rydwan, ofiarowany przez Menesa. W końcu Ineb — Hedż od dawna słynęło z ich produkcji. Ci dwaj, pewnie mieli schowaną tam, jakąś tykwę z winem, gdyż jego zapach wyczuwałem w każdym ich oddechu. Nie robiłem im jednak awantury z tego powodu. Byli szczęśliwi, jak i ja, więc poprosiłem ich, aby i mnie poczęstowali swoim „ukrywanym” napojem, oczywiście nie odmówili. Nawet osiołki odczuwały jakieś podniecenie, kiedy zaprowadziliśmy je do nowej obórki. Ośla rodzina wkrótce się powiększy i będzie to pierwszy przychówek w naszym domu. W obórce znalazło się także miejsce dla stadka kur, wraz z kogutem, jakie zakupiliśmy na bazarze.

Klasztor zaczynał tętnić swoim życiem. Wcześniej dokonałem podziału domów według rangi, a także i wkładu pracy w jego powstanie. Nikt za nic nie płacił, bo faktycznie to wszystko należało do władcy. My byliśmy jego lennikami. Coraz więcej rodzin kapłanów, (i oni sami) zaczęło pokazywać się przy swoich domach. Urządzano izby, obejścia, tarasy. Sadzono kwiaty, palmy, winorośle i wszystko to, co mogło przydać się wokół domu. Ludzie pracowali w zgodzie i jakiejś niespotykanej jedności, pomagając sobie nawzajem. Ten wspaniały nastrój udzielał się wszystkim.

Przesłanie

Kiedy późnym wieczorem zostałem już sam w izbie, przypomniałem sobie o papirusie, jaki przed moim wyjazdem z Enettentore wręczył mi dziadek. Zwój był umieszczony w długiej tykwie, którą zamykała woskowa pieczęć z odbitką pierścienia, jaki nosił nasz senior rodu. To była najodpowiedniejsza chwila, aby zobaczyć, co skrywa przedemną zalakowana tykwa?

— „Dlaczego też dziadek, nakazał mi go otworzyć dopiero wtedy, kiedy będę miał już własny dom?” — pomyślałem, lecz nic nie przyszło mi do głowy.

Nie wahałem się zbytnio i w moich palcach pękła woskowa pieczęć, powoli zacząłem wysuwać zwój z tej oryginalnej tuby. W pewnej chwili, coś wypadło ze środka i upadło na klepisko wprost pod moje nogi, podniosłem przedmiot.

W błyszczący metalowy pierścień, o szerokości dłoni wprawiono inną figurę, w kształcie trójkąta. Na pierścieniu przy każdym z wierzchołków istniała inna nazwa. W trójkącie wstawiono kolejne koło. Te przypominało, jakby ziemską kulę z rozłożonymi na płasko ziemiami. Morza określono znakiem fal i to skłoniło mnie do takiej interpretacji tej części medalu. Z każdej strony to kółko wyglądało inaczej. Pierścień zewnętrzny i koło wykonano z takiego samego materiału z jakiego były zrobione moje narzędzia medyka, które dawniej znalazłem w ruinach świątyni.

— „Widocznie dziadek był tam jeszcze po mnie i szukał innych śladów, a może jeszcze i reszty skarbu? Może ciekawiły go te dziwne napisy i rysunki na ścianach krypty?” — pomyślałem.

Trójkąt wykonano z jakiegoś metalu o pomarańczowej barwie, ale ten był o wiele jaśniejszy i jakby twardszy, niż znany nam metal z jakiego wyrabiano nasze miecze i groty. Medal był dosyć ciężki, jak na swoją wielkość. Koło i pierścień można było obracać w obydwie strony względem trójkąta, więc i napisy mogły zmieniać położenie względem jego wierzchołków. Obrót odbywał się dzięki wypustom na szczytach trójkąta i rowkach: jednym w wewnętrznej części pierścienia i drugim zewnętrznym na obrzeżu koła. Nie mogłem dojść w jaki sposób połączono te elementy, aby ruch tych części był możliwy. W swoim świecie nie znałem takich możliwości.

— „Może kiedyś takie znano? Czym i po co, wykonano ten medal?”

Nie wyglądał on na jakąś zwykłą ozdobę. Wewnątrz zwoju papirusu znajdował się inny zwój. Takiego w życiu jeszcze nie widziałem. Był błyszczący niczym ten srebrzący się metal, ale wiele razy cieńszy, niż nasz papirus i niemal przeświecał na drugą stronę. Kolumny znaków zapełniały prawie całą jego powierzchnię tworząc tekst, jakiegoś pisma.

— „Co zwierał ten tekst? Pewnie za chwilę się dowiem z papirusu dziadka?”

Na nim, jakby ogniem wypalono dziwne znaki podobne tym, jakie kiedyś widziałem w ruinach starej świątyni w swoim rodzinnym mieście. Tego miejsca nie lubiłem, ale jak mówił dziadek, tam znalazłem swój skarb.

Dokładnie obejrzałem ten dziwny papirus. Jedno, co mi się nasuwało, że nikt w naszych czasach nie znał czegoś takiego, (jak i medalu) a także sposobu ich wykonania, twórca także był nieznany. Po wyglądzie nie mogłem też ocenić, jak stary był ten zwój — ten „dziwny” odłożyłem, aby zająć się papirusem dziadka. Zwój dziadka składał się z trzech części. Pierwsza była informacją na temat mojego postępowania względem zwojów. W drugiej, dziadek przepisał znaki w takim układzie, jak ten oryginalny. Pozostawił też miejsce pod każdym znakiem, aby wpisać tam odpowiednik znaku naszego pisma. Nasze znaki wpisał czerwonym inkaustem, przez co stworzył, jakby równoległe tłumaczenie tego pisma na nasz język. Dziadek odczytał to, czego nam się kiedyś nie udało, a ja nie miałem zbyt wiele czasu, aby poświęcić się tej sprawie. Dziadek wieczorami przy kaganku, często siedział do późna w nocy, rozmyślał nad czymś i coś tam skrobał na papirusie

— „Może właśnie to?”

Teraz dopiero uzmysłowiłem sobie, ile lat trwała ta jego żmudna praca. Trzecia część zawierała jego uwagi na temat zawartości tego przekazu.

Główną wskazówką, jaką zawierał papirus dziadka, był nakaz dobrego ukrycia tego pisma tak, aby nikt go nie odnalazł po wsze czasy, gdyż prawdopodobnie przypuszczał, że dotrzymanie warunków „tamtych”, (przez nas ludzi) to bardzo odległa przyszłość o ile w ogóle spełni. Miałem go ukryć zaraz po odczytaniu. Według niego mogłem tylko ustnie przekazać jego treść swojemu bardzo zaufanemu uczniowi (o ile takiego będę miał?) Jeśli nie znajdę ucznia, papirus mam ponownie zapieczętować w tykwie i umieścić przed śmiercią w grobowcu, jaki dla siebie przygotuję, a to było oczywiste.

Zacząłem powoli odczytywać tę najistotniejszą treść, zawartą na drugim arkuszu. Gdybym miał włosy na głowie to te, pewnie sterczały by mi na niej, niczym trzcina na brzegu Nilu. Treść była rozłożona w rzędy informacji i brzmiała mnie więcej tak:

„Ja Gwiezdny Wędrowiec z wielkiej krainy miliona gwiazd, przybywam tu z woli Wielkiej Rady — Ammy.

Przybywam tu na ognistym rydwanie z Tritoniusza, dalekiej i nieznanej wam gwiazdy, której wzrokiem nie sięgniesz z tego miejsca.

Przybywam tu do was z rodziną, a także rodzinami moich bliskich.

Przybywamy na tę ziemię w pokoju, aby nieś wam pokój i miłość.

Przybywamy po to, aby odnaleźć naszych braci i siostry, by zabrać ich do naszej ojczyzny.

Nasze „ogniste rydwany” zniszczono, a uczyniły to istoty wielkiego i złego Am — Mit’a. Oni zniszczyli już wiele światów i niszczą także i tę planetę. Tu stworzyli istoty do siebie podobne. Istoty złe, jak oni sami. Jeśli przetrwamy, będziemy walczyć o was, o wasze dobro, o wasze „ka”.

Naszą bronią jest wiedza, którą posiadamy. Tu na waszej ziemi nasze możliwości są ograniczone i dlatego tylko od was zależeć będzie, czy zapanuje tu dobro, czy też będzie tu panował, Am — Mit’a. On będzie wracał w każdym z was, bo jego krew będzie płynęła w waszej krwi. My damy wam naszą, aby walczyć z tym, co nazywać będziecie jego „złą krwią”.

Ja i ci, co przybyli wraz ze mną odchodzimy już na zawsze zostawiając wam nadzieję w naszym potomstwie i potomstwach naszego potomstwa.

Jeżeli kiedyś odnajdziecie naszych braci, lub ich potomków, powiedzcie im o nas.

Poznacie ich po pięknym obliczu i pięknym „ka”, ale to drugie jest ważniejsze, jak to pierwsze, gdyż ułudą piękna łatwo oczarować wasze umysły. Nie każde piękno jest zwierciadłem dobra.

Dla was, zostawiamy trzy klucze do naszych komnat, które pomogą wam dojść prawdy waszego pochodzenia. Trzy odległe miejsca i trzy klucze.

Jeśli odnalazłeś nasze przesłanie, to pewnie także trzymasz w swoim ręku jeden z trzech kluczy do naszych komnat.

Uważajcie, bo klucze mogą zniszczyć to, co tam dla was przygotowaliśmy, jeśli zostaną źle użyte.

Do gwiazd, do naszej ojczyzny może powrócić tylko ten, który będzie Malak i posiądzie wiedzę, jaka zawarta jest w naszych komnatach. Te klucze są jej strażnikami i tylko mędrzec znajdzie miejsca, gdzie ukryto pozostałe. Każdy z nich zawiera informację o ukryciu następnego. Upłynie wiele czasu zanim skorzystacie z wiedzy zawartej w komnatach. Bez niej ogniste rydwany, jakie zbudowaliśmy dla was, nie polecą z wami do gwiazd. Jeśli dobro zwycięży i wasza mądrość będzie wielka, one zabiorą was do naszej starej i waszej nowej ojczyzny — Tritoniusza. Tam odnajdziecie nasz lud i wspomnienia o waszych przodkach. Odnajdziecie też pamięć o nas, którzy już odeszli wypełniając tu swoją misję.”

To było przesłanie dla nas, dla ludzi, tak ujął to dziadek w trzeciej części swojego papirusu.

Dziadek ustalił też przypuszczalne położenie dwóch pozostałych kluczy. Z jego informacji wynikało, że jeden z nich jest gdzieś bardzo, bardzo daleko w tym samym kierunku co Kraina Jęczmienia i gdzie wielki Ra rozpoczyna swoją wędrówkę. Drugi podobnie, także na nieznanej ziemi, także w stronę Krainy Jęczmienia, lecz w kierunku, gdzie Ra oddaje władzę Honsu. Najważniejszą dla nas informacją było to, że jedna z komnat znajduje się w Kemecie. Gdyby połączyć te miejsca, to powstałby trójkąt, podobny temu, jaki był zawarty w medalu. Pewnie nim sugerował się dziadek, szukając tych miejsc położenia komnat. Dziadek napisał także, że ruiny starej świątyni mogą ukrywać wspomnianą komnatę, a w niej powinien znajdować się ten zasób wiedzy i ognisty rydwan. Co mnie niepokoiło, to zdanie, a raczej druga jego część:

— „Do gwiazd może powrócić tylko ten, który będzie malak i posiądzie wiedzę, jaka zawarta jest w naszych komnatach. Te klucze są jej strażnikami”.

Nietrudno było się domyślić, że próbując wejść do komnaty i używając w nieodpowiedni sposób tego narzędzia możemy spowodować coś, co zniszczy komnatę, a może i nas samych. Z przekazu wynikało także, że zniszczenie jednej komnaty, nadal nie utrudniało otwarcia pozostałych, a więc dawało kolejne szanse na odkrycie ich tajemnicy. Może tylko stanowiło większy problem w ich odnalezieniu. Uważałem, że moja wiedza jest bardzo wysoka, ale ta potrzebna do rozwiązania tej zagadki musi dorównać wiedzy tych istot, które ją stworzyły.

— „Pewnie wiedzy bogom, jacy tu kiedyś do nas przybyli?”

Więc moja wiedza jest niczym, co jest potrzebne, aby tam wejść. Tekst pewnie zawiera też w sobie wskazówki położenia komnaty, a i to nie było na moją głowę. Dziadek doszedł do tych informacji, (jakie mi przekazał) a to dopiero była mała kropelka całej reszty.

— „Gdzie tam jeszcze wiedza z komnaty? Pewnie ogrom nieznanych nam prawd? Pewnie kiedyś, ktoś mądrzejszy znajdzie ten klucz i komnatę? Oby był to Malak, jak chcą tego tamte istoty? Każde dobro może szkodzić, jeśli znajdzie się w rękach złego, stara to prawda. Może to i dobrze, że klucze są strażnikami tych komnat?” — pomyślałem.

Siedziałem jeszcze długo nad tym tekstem i myślałem, co by mi dało odszukanie tego ukrytego miejsca. Doszedłem do wniosku, że nic. Nie jestem gotów na przyjęcie takiej wiedzy, nie mówiąc o tym ile w naszym świecie panuje zła i nie wyobrażałem siebie siedzącego rzeczywiście w tym rydwanie, jaki widywałem w swoich wizjach. To wszystko przekraczało wielokrotnie moje możliwości.

— „Ja nie jestem, malak. Co by było gdyby taka komnata wpadła w ręce Menesa, czy innych możnych tego naszego świata? Do czego by użyli tego, co ona zawiera?” — strach pomyśleć.

Cały dom pogrążony był we śnie, więc postanowiłem ukryć papirusy i medal w tykwie, (jak poprzednio) ponownie zalać woskiem i tymczasowo zakopać w klepisku jednej z izb na przyziemu domu, co też uczyniłem. Nasze pierwsze mieszkalne izby były na piętrze, więc nikt nie zauważył, kiedy zaniosłem i zakopałem tykwę pod jedną ze ścian w wiadomym dla siebie miejscu.

— „Może, kiedyś każę ją wstawić do swojego grobowca ukrywając przed światem?”

Nie nadeszła jeszcze pora, aby ludzie poznali całą prawdę o siebie, a tym bardziej o tym co mogłoby ich zniszczyć.

— „Pewnie bardzo wiele wody upłynie wody w Nilu, zanim to nastąpi? Może i święta rzeka wyschnie i nikt nie dojdzie do tych prawd, któż to wie?”

Zasnąłem nad ranem. Nawet nie zauważyłem, kiedy dziewczyny zawiesiły w wejściach do izb wykonane wcześniej przez siebie maty, więc te, stały się dla nas małymi przytulnymi kącikami. W mojej izbie było tylko niewielkie okienko wychodzące na klasztorny dziedziniec, ale jego zaletą było to, że wielki Ra codziennie rano zaglądał do mnie ozłacając izbę swoimi promieniami. Nasze pomieszczenia mieszkalne były skromnie urządzone: mata, stolik, zydle i skrzynia, (to było całe ich wyposażenie). Czekaliśmy jeszcze na łoża, ławy i duży stół na taras. Te wymienione wkrótce do nas dotarły i mieliśmy już wszystko, co było nam potrzebne w domu. Kuchnia posiadała palenisko i stół z zydlami. Ned i Nitakaris, kiedy uporały się już z moją i swoimi izbami, zabrały się do urządzania kuchni. Jako mężczyźni nie braliśmy w tym udziału, gdyż to pomieszczenie było domeną kobiet.

W trójkę, pomagaliśmy dziewczynom wnieść resztę sprzętów i porozstawiać go po izbach. Było nam wesoło i szybko uwinęliśmy się z urządzaniem domu. Cała przeprowadzka trwała łącznie tylko dwa dni. Postanowiłem uczcić ten fakt biesiadą i poprosiłem Dara i Necheba, aby pojechali moim rydwanem na bazar i kupili tam ubitą antylopę, albo baranka. Przy okazji chciałem, aby dziewczyny wypróbowały kuchenne palenisko. Ponowiłem także moje zaproszenie na „otwarcie” naszego nowego domu względem Akara i jego domowników, nie zapominając także o Kazemie i jego rodzinie.

Przy okazji tej naszej uczty dowiedziałem się, że Nitakaris jest brzemienna z Nechebem i wkrótce powiększą swoją rodzinę. Jednak dwa trymestry po naszej przeprowadzce stało się coś, co o mało nie zmieniło życia Nitakaris w jedną wielką tragedię, a Necheb nie zobaczyłby już swojego dziecka. O tym jednak później.

Nadal chodziłem na pobliski klasztoru plac budowy, aby sprawdzać postępy w robotach. Dwa doły do mieszania masy na cegły przestały być już użyteczne, a ludzi przeniesiono do pobliskiego kamieniołomu. W ostatnim dole trwała jeszcze produkcja, gdyż potrzebne były jeszcze niewielkie ilości cegły do ukończenia budowy domu życia i budynków pomocniczych o jakich wspominałem poprzednio.

Byliśmy u progu rozpoczęcia budowy fundamentów pod świątynię. Tam Kazem, Harun, Ihab z Amrem, podzielili się nadzorowaniem wykopów i już coraz bardziej zarysowywał się kształt podstawy świątyni. Jej mury będą wykonane z białego kamienia, co zapewni wieloletnią trwałość tej budowli.

Zawsze kiedy zjawiałem się na placu budowy na mój widok kapłani i budujący składali mi hołd kłaniając się tak nisko, jak przystało im według pochodzenia, przyznanej im rangi i godności. Dla nich byłem symbolem władzy i trzecią osobą po faraonie, a na dodatek równą tej drugiej, czyli wezyrowi. Do mnie wciąż jeszcze to nie docierało i jakoś dziwnie się czułem w skórze wielkiego budowniczego. Musiałem zachowywać się, jak wielki urzędnik państwowy udając inną osobę, niż faktycznie nią byłem. Przyoblekłem na siebie maskę, niczym czarni ludzie z Górnego Kemetu. Jedynie tak mogłem pomagać biedakom, aby samemu nie narazić się władcy, dworskim i starszym kapłanom.

Przy takiej mojej wizycie, a raczej wizytacji każdy z nadzorujących przekazywał mi informacje na temat swojego odcinka budowy. Szczególną uwagę zwracałem na pracujących tam ludzi. Ich pracowitość nie wynikała tylko z ich stanu fizycznego, ale także z samego „ka”. Znając budowę naszego ciała wiedziałem, jak wszystkie jego części mają znaczenie w całości i jaki ma to wpływ na wykonywaną przez człowieka pracę. Kapłani mieli dbać o pracujących i tak też tłumaczyłem im, dlaczego jest to takie ważne w realizacji tak wielkiej budowy.

Samech dostarczał nie tylko materiałów na budowę, ale także i żywność wraz z lekami. Feluki zwoziły Nilem ogromne ilości mięsa, zboża i innych płodów na tyle, że nikt nie głodował wykonując swoje powierzone mu zadania. Roboty wykonywano solidnie i zgodnie z zaplanowanym terminem.

Sprawa wyżywienia wszystkich pracujących była początkowo sprawą problematyczną. Któryś z urzędników Menesa, (chyba niezbyt mi nieprzychylny) próbował przekonać władcę o ograniczeniu wydatków na niewolników i zwiększeniu czasu ich pracy, aż do wyczerpania ich sił. Zostałem wezwany do pałacu na rozmowę przed oblicze faraona, abym wyjaśnił tę „rozrzutność”, jak określił ten fakt, dworski urzędnik. Jednak po tej rozmowie i przedstawieniu sprawy z mojego punktu widzenia, jako lekarza i budowniczego, Menes doszedł do wniosku, że słuszność jest po mojej stronie. Miałem na to wiele przykładów, a największym argumentem były postępy w budowie. Tamten, gdybym się za nim nie wstawił, pewnie poszedłby w ślady poprzedniego wezyra i jak on został skazany na przepłynięcie świętej rzeki. Menes uznał jego postępek, jako podjudzanie innych przeciwko mojej osobie. Słowa tamtego przedstawiłem Menesowi tak, aby uznał je za brak doświadczenia w takich sprawach i uchroniłem go od wyroku. Faraon stracił jednak do niego zaufanie i nakazał mu wyjazd do mojego rodzinnego miasta Enenttentore i ustanowił go drugim zastępcą miejscowego wezyra. Tam, miał także nauczyć się mądrości zarządzania od swojego zwierzchnika. Tu w pałacu oznaczało to jedno, poniżenie. Urzędnik i tak miał wiele szczęścia, że uratowałem mu skórę. Opuszczając Ineb — Hedż nawet nie podziękował za ocalenie, bo jego duma nie pozwalała mu na taki gest.

— „Tylko, jak wyglądałaby ta jego zarozumiałość w pysku krokodyla?” — pomyślałem.

Nie dbałem jednak o to jego zachowanie wiedząc, że tacy, jak on i tak kiedyś zapłacą za swoje występki.

Wracając jeszcze do spraw związanych z zapleczem budowy do tej pory nie stwierdziłem żadnych uchybień, ale i takie pewnie pojawiają się z upływem czasu?

W kamieniołomach wykuwano ze skał kamienne bloki i transportowano wozami na plac budowy. Bloki pozyskiwano wiercąc w skale otwory, wbijając w nie suche drzewo i polewając je wodą. Te pęczniejąc rozsadzało skałę do odpowiedniej ich wielkości. Druga grupa kamieniarzy zajmowała się wyrównywaniem bloków, aby ich powierzchnia była równa i gładka. W miarę dokładnie skuwano dłutami nierówności, a następnie piaskiem z użyciem twardych kamieni szlifowano, tak uprzednio przygotowaną powierzchnię. Była to praca żmudna i pochłaniała wiele czasu. Bloki były niezbyt duże, ale ciężkie, a ich wielkość wynosiła: pół włóczni, na pół włóczni przy wysokości jednej czwartej włóczni. Przewiezienie ich na miejsce budowy, było chyba najcięższą pracą wykonywaną tam przez ludzi. Do przetransportowania takiego bloku potrzeba było dwie dziesiątki silnych mężczyzn, po jednej dziesiątce z przodu i tyłu. Ilość niosących tak dobrano, aby ciężar na jednego niosącego, nie był zbyt wielki. Blok zawieszano na skórzanych podwójnych pasach, na drewnianych długich drągach. Drągi te, posiadały odpowiednie zaciosy, które nie pozwalały także na przemieszczanie się pasów, a tym samych transportowanego kamienia.

Kamień po kamieniu opuszczały kamieniołomy stając się powoli murami świątyni. Usytuowanie pierwszych warstw kamienia było najważniejsze, aby powstające mury nie pochylały się i nie doszło do ich wywrócenia na wskutek przechyłu. W skale podstawy świątyni wykuto niezbyt głęboki rowek i zalano wodą, by ten wskazał poziom ułożenia bloków. Później w taki sam sposób sprawdzano położenie kolejnych warstw układanego kamienia. Do ustawienia pionu ściany używano małego ciężarka z kamienia, lub metalu, zawieszonego na palmowym włóknie.

Kapłani, bezpośrednio mi podwładni w budowie, uwijali się pomiędzy kamieniołomem, a budową, nadzorując prace. Także i ja spędzałem tam sporo czasu, korygując od czasu do czasu, jakieś sprawy konstrukcyjne.

Tama

Często odwiedzałem też Orypisa, który kończył już budowę tamy. Rozmawialiśmy wtedy o obydwu budowach, ale był i czas, aby pogawędzić chwilę o swoich problemach.

Moim oczkiem w głowie w obydwu tych miejscach była kuchnia i dom życia, a raczej miejsce gdzie opatrywano okaleczonych podczas pracy. Jak to bywa na budowie zdarzały się drobne skaleczenia, ale także i poważniejsze urazy. Były także i porody kobiet pracujących na zapleczu budowy. W tych, pomagały nam kapłanki Hathor. Menes nawet nie musiał ich prosić o pomoc, a kapłanki same przychodziły na wezwania niewiast. Czasami zdarzało się, że i te prosiły mnie o pomoc przy cięższych porodach, a ja nigdy też nie odmawiałem. Pracujący tam ludzie nabierali do mnie coraz większego szacunku i zaufania widząc moją przychylną postawę względem nich. Także i sam Menes był bardzo zadowolony z postępu prac.

Wśród robotników czasem zdarzały się też jakieś kłótnie i bójki. Te konfliktowe sprawy rozsądzali kapłani, przykładnie karząc winowajców zgodnie z wielkością ich winy.

Plac budowy stał się, jakby drugim bliźniaczym miastem przyległym do Ineb — Hedż. Na czas budowy, ta społeczność funkcjonowała własnym życiem. I chociaż wszyscy byliśmy podwładnymi Farona, ale to z jego polecenia powstało to, niby „małe państwo” w na obrzeżu stolicy. Sam władca, co pewien czas zaszczycał nas swoją obecnością, zaś jego wizyta odbywała się z wielką pompą pewnie z tej przyczyny, aby Menes mógł pokazać swoją wielkość.

Mijały dni i budowa tamy została ukończona. Potężny wał z kamieni i ziemi (w kształcie łuku), przegrodził rzekę. Powoli dokładano drewnianych belek w upustach, podnosząc tym samym poziom wody. Zatrzymywana w ten sposób woda napierała na brzegi, rozlewając się po nowych korytach, a także zalewając niżej położone tereny przed tamą. Orypis jeździł z jednego krańca miasta na drugi, sprawdzając poziom wody w głównych kanałach.

Kiedy nastąpił pierwszy achet (pierwsza pora wylewu naszej świętej rzeki) z wielką obawą patrzyliśmy na wodę napierającą na czoło tej nowej budowli, jakiej do tej pory Kemet nie widział w dawniejszych czasach. My byliśmy pierwszymi budowniczymi tej budowli, która przegrodziła na pół naszą świętą rzekę.

Nie wszystkie kanały w obrębie stolicy zostały ukończone. Te, których nie zabezpieczono poprzecznymi groblami, Nil zalewał w takim stanie, jakim je zastał. Te, zbyt jeszcze płytkie, lub o nieukosowanych jeszcze brzegach zapadały się w wodę, zasypując skarpami kanał. Ten zwiększał swoją szerokość, kosztem głębokości. Późniejsze jego pogłębianie było o wiele bardziej problematyczne. Niestety nie mogliśmy już dłużej zwlekać, bo wszystkie te prace trwałyby zbyt długo i korzyści z tej budowy nie byłoby zbyt wiele.

Woda w rzece przybierała powoli, co znacznie ułatwiało jej obserwację. Orypis wyznaczył ludzi, którzy sprawdzali kilkanaście razy za dnia i w nocy poziom wody w upustach. Oni także w późniejszym czasie stali się grupą, która na stałe trudniła się obsługą tamy. Wszelkie zmiany zgłaszali do niego tak, aby ten wiedział, co się dzieje w rejonie tej budowli. Do tej pory wszystko przebiegało pomyślnie, jednak kolejny przybór spowodował konieczność otwarcia górnych segmentów wszystkich śluz. Woda z hukiem przelewała się przez ostatnie belki upustów. W tym roku wody było o wiele więcej, niż w poprzednich latach, a ta była dobrym sprawdzianem dla wytrzymałości tamy. W kanałach wody było już pod dostatkiem, a jeszcze jej przybędzie, kiedy tylko pozostałe kanały zostaną ukończone.

Zamierzałem w przyszłości zatopić powstający dla potrzeb świątyni kamieniołom. Z niego miał powstać wielki zbiornik wodny, zapewniający dostatek wody na długie okresy suszy. Wystarczyłby, nawet niedługi kanał łączący rzekę z kamieniołomem, aby zrealizować ten plan. Tak też zrobiono, kiedy świątynia została już ukończona.

Podwójna przegroda, także spełniała swoje zadanie. Kiedy poziom wody wzrastał nadmiernie, usuwano kolejne belki i woda mogła przepływać spokojnie nie zagrażając budowli.

Dopóki nie zakończyliśmy prób z jej wytrzymałością nie zapraszaliśmy Menesa na świętowanie zakończenia robót, tłumacząc się jeszcze ostatnimi pracami przed jej uruchomieniem, co było faktem.

W końcu nastąpił i ten wielki dzień, kiedy władca zaszczycił nas swoją obecnością przy gotowej już tamie. W Orypisa i mojej obecności, (także wezyra i Kazema) ośmiu czarnych niewolników przeniosło władcę z jednego krańca tamy na drugi i z powrotem. Menes był zachwycony i pewnie czuł się także panem tej rzeki.

Nil stał się teraz o wiele szerszy, a zarośla z których kiedyś krokodyl zaatakował dzieci, zniknęły głęboko pod wodą. Budowla była naprawdę okazała i stała się dobrodziejstwem dla tego miasta na wiele lat. Po zwiedzeniu tamy, władca zlustrował jeszcze budowę świątyni, a po zakończonej wizytacji nakazał nam przyjście do pałacu.

Wezyr, Kazem, Orypis i ja stanęliśmy przed władcą w jego sali tronowej, czekając na jego polecenia. Menes lubił nagradzać swoich poddanych, jeśli praca została wykonana sumiennie. Nie musieliśmy długo oczekiwać na jego przyjście. Stałem u tronu z pochyloną głową, a wezyr i Orypis klęcząc, oddawaliśmy cześć jego świętej osobie. Menes z reguły szybko przerywał takie powitania, gdyż był człowiekiem bardzo niecierpliwym. Widząc nas wezwał jeszcze do siebie skrybę, oraz skarbnika. Przybycie tego drugiego, mogło oznaczać jedno, nagrody. Byłem ciekaw, jak oceni naszą pracę? Według mnie najwięcej należało się Orypisowi, bo ten zasłużył się najbardziej w tej budowie, faktycznie nie pomyliłem się. Menes nadał Oryspisowi spory szmat ziemi, będący onegdaj własnością poprzedniego wezyra. Budowniczy otrzymał także w prezencie jego dom wraz z obejściem, a na dodatek sporą sakiewkę złota i drogich kamieni. Mnie także w udziale przypadła kolejna sakiewka, a tylko nieco mniejsza, Kazemowi. Nowy wezyr dostał parę ładnych rumaków i dwa osiołki.

Skryba spisał wszystkie dary naszego władcy wręczając przy okazji Orypisowi dokument nadania ziemi, ten pełen zachwytu, cały promieniał ze szczęścia. Dziękując Menesowi, już chcieliśmy opuścić salę tronową, kiedy ten zaprosił nas na uroczysty obiad. Po nim wniesiono duże puchary pełne wina przywiezionego z zamorskich krain. Napój był wyśmienity i dosyć mocny tak, że w niezłym humorze wracaliśmy do naszych domów. Menes w geście łaskawości przydzielił nam po jednym ze swoich gwardzistów, abyśmy bezpiecznie mogli wrócić do siebie. Przy okazji śmiał się z Kazema, że teraz jego wybranki nie będą miały zeń pożytku. Kazem potraktował to, jako żart, gdyż atmosfera była luźna i wypowiedź władcy nie była jakąś złośliwością.

Historia Necheba

Wylew rzeki był sprawdzianem funkcjonowania i wytrzymałości tamy, ta, spisała się na medal. Ci, którzy kiedyś podważali konieczność jej budowy, teraz dopiero zaczęli doceniać jej znaczenie. Tama była pomysłem samego Menesa i przysporzyła mu wiele chwały, jako władcy. Ciche dawniej Ineb — Hedż coraz bardziej rozkwitało, jako stolica zjednoczonego Kemetu. Przybywało mieszkańców, a i życie było tu dla nich, jakby łatwiejsze.

Neda i Dar, a także Nitakaris z Nechebem coraz bardziej byli ze sobą związani. Wielka miłość i wspólna praca łączyła obydwie pary. Także przyjaźń między nimi, a mną, rosła z każdym wspólnie przeżytym dniem. Cała ta sielanka miłości pomiędzy Nechebem i Nitakaris nieomal legła w gruzach. O mały włos nie utracilibyśmy Necheba, gdyż ten, pewnego dnia zniknął, jak kamfora z pucharu i ślad po nim zaginął.

Tego feralnego dnia (rankiem) wysłałem go do naszego małego portu w rejonie tamy. Tam z kilku pomostów rozładowywano feluki z towarem przywożonym do Ineb — Hedż. Necheb, miał odebrać spory ładunek ziół przywieziony dla mnie na zamówienie przez handlarzy z górnego kraju. Zabrał rydwan i pojechał. Trochę dziwiliśmy się, że nie wrócił do domu na popołudniowy posiłek. Nitakaris chodziła jakaś podenerwowana, obawiając się o ukochanego. Tłumaczyliśmy to sobie opóźnieniem handlarzy i tym, że nasz przyjaciel nadal oczekuje ich w porcie. Zbliżał się wieczór, a jego wciąż nie było. Kiedy słońce zaczęło się skrywać za domami na naszym podwórku pojawił się jeden z gwardzistów Akara, prowadząc zaprzęg z rydwanem. Wraz z dziewczynami i Darem wybiegłem na dziedziniec.

— Panie — zwrócił się do mnie gwardzista, nisko pochylając głowę — twój rydwan i konie stały tam w porcie od rana i nikogo obok nich nie było. Ktoś uwiązał je do pnia palmy i tak stały tam bez wody cały dzień.

— Jak to? — zapytałem zdziwiony — wysłałem do portu mojego niewolnika, Necheba. On miał zabrać dla mnie towar, jaki mieli tam dzisiaj przywieźć handlarze ziół.

— Panie, dzisiaj w porcie takich nie było. Byli myśliwi, handlarze niewolników, kupcy zbóż i inni, ale tych od ziół nie było. Ja nie znam twojego niewolnika i nie wiem, jak wyglądał, no może gdybym go znał …?

— Co mogło się stać z Nechebem? — pomyślałem głośno.

Nitakaris, słysząc moje słowa zaczęła płakać i zawodzić.

— Nie płacz dziewczyno, przejdziemy się do portu i poszukamy twojego ukochanego. Może się gdzieś zapodział, opiwszy piwem lub winem?

Co prawda sam w to nie wierzyłem, ale musiałem ją jakoś uspokoić. Ned przytulała ją do siebie, ale niewiele to pomagało, Nitakaris rozpaczała coraz bardziej. W moje głowie powstawały różne wersje wydarzeń związane z zaginięciem Necheba.

Nie zastanawiałem się wiele, zabrałem z domu moją podręczną sakwę z lekami, oraz wahadełkiem i ruszyłem pieszo z Dar’em w kierunku przystani. Poprosiłem też gwardzistę, aby nam towarzyszył. Konie i rydwan zostawiłem w domu i poprosiłem, aby Ned napoiła te biedne zwierzaki po całym dniu posuchy. Do przystani nie było zbyt daleko i wkrótce byliśmy na miejscu. Opisałem żołnierzowi wygląd naszego Necheba i poprosiłem, aby wraz z nami dopytywał się o niego przygodnie napotykanych ludzi. Rozeszliśmy się w różnych kierunkach szukając i pytając o chłopaka, jednak nie było po nim śladu i informacji. Wyjąłem wahadełko i z jego pomocą, zacząłem szukać (niczym z psem) począwszy od palmy, gdzie stał rydwan, a którą wskazał mi gwardzista. Ślad prowadził w stronę jednego z kilku pomostów do którego przybijały feluki, lecz teraz nie było tam żadnej łodzi. Na pomoście ślad się urywał, lecz po kolejnym pytaniu wahadełko pokazało mi kierunek w stronę rzeki. Były dwie możliwości zaginięcia naszego przyjaciela: mógł utonąć, wpadłszy do wody, lub też został porwany przez handlarzy niewolników i wywieziony gdzieś w górę rzeki. Utonięcie odpadało, gdyż byłoby o tym głośno w mieście i pewnie musiałby ktoś, to zauważyć? Bardziej prawdopodobne było jego porwanie. Handlarze, widząc samotnego niewolnika, mogli go okłamać podszywając się za handlarzy ziół. Kiedy wszedł na pokład po towar, mogli go ogłuszyć i zakneblować. Na takie scenki mało, kto zwracał uwagę i wystarczyła krótka chwila i człowiek znikał bez śladu. Takie porwania, a raczej kradzieże, jak mówili o nich zamożni, zdarzały się od czasu, do czasu. Zadałem sobie jeszcze dwa pytania:

— „czy Necheb żyje i czy został porwany”.

Obie odpowiedzi wahadełka były potwierdzające. Pomimo takich wskazań, chodziliśmy jeszcze po przystani, tak długo, aż Ra schował swoje boskie oblicze za horyzontem.

Nikt nie widział i nikt nie słyszał o naszym Nechebie. Z opuszczonymi głowami wracaliśmy do domu. Nie będę opisywał rozpaczy Nitakaris, kiedy opowiedziałem jej o moich ustaleniach. Był to smutny dla nas dzień, kilka następnych podobnie.

Czas leczy rany, mawiają mędrcy, ale nikt nie wspomina o bliznach, jakie po nich zostają, taką dla nas była utrata Necheba. Zdarza się też czasami, że problem sam znajduje jakieś rozwiązanie i tak też się stało w jego przypadku.

Po ośmiu dniach od zaginięcia, nasza zguba się odnalazła. Był trochę posiniaczony i kulawy, ale ogólnie w dobrym stanie. Z jego opowieści wynikało, że faktycznie został uprowadzony przez handlarzy niewolników, a raczej ich poganiaczy. Było, jak przypuszczałem. Tamci podali się za handlarzy ziołami i kiedy Necheb wszedł na felukę, jeden z nich od tyłu uderzył go w głowę i nakrył żaglem. Potem związano mu ręce, nogi i zakneblowano usta, aby nie krzyczał. W południe wywieziono go w górę rzeki. Miał naprawdę wiele szczęścia, bo trafił na targowisko w Tayu — Djayet tam, gdzie kiedyś był sprzedany, jako niewolnik. Przypadkiem trafił w ręce tego samego handlarza, który nam go sprzedał. Wtedy to, upokorzyłem tego człowieka i nastraszyłem karami ze strony władcy. Necheb nie tracił głowy i zaczął krzyczeć do niego, że jest własnością wielkiego budowniczego Taity, a ten nie podaruje im jego kradzieży. Wykrzyczał też, że widział ich jeden z gwardzistów Akara, a ten pewnie będzie wiedział skąd pochodzą poganiacze. Ponoć handlarz, słysząc moje imię wpadł w panikę i darł się jak opętany na poganiaczy, przeklinając jednego po drugim. Co prawda zanim Necheb trafił przed oblicze handlarza oberwał kilka razy batem, ale to spotkanie właśnie z nim uratowało mu życie. Ten, nie zapomniał o Taicie i nakazał jednemu z nich, odwiezienie niewolnika do Ineb — Hedż. Na odchodnym powiedział tylko, że drugi raz nie zamierza się ze mną spotykać. Nitakaris po powrocie Necheba, szalała ze szczęścia. Nie było w tym nic dziwnego zważywszy, że mogliśmy go utracić na zawsze.

Tajemnica Neferi

Prace przy budowie świątyni wciąż trwały i jak każdego dnia, wyszedłem na lustrację placu budowy. Witano mnie jak zwykle pokłonami i pozdrowieniami, jak nakazywał tego obyczaj i szacunek względem wysoko postawionej osoby. Tam miałem swoje miejsce, gdzie czekał na mnie szeroki zydel z wysokim oparciem. Ten wraz z ławą i szerokim baldachimem ustawiono go na powstającym dziedzińcu świątyni, na dosyć znacznym wzgórku usypanym z ziemi po wykopanych fundamentach. Z tego wzniesienia roztaczał się widok na cały plac budowy. Często też obok mnie siadał Kazem i wspólnie ustalaliśmy plany kolejnych etapów robót. Tego dnia Kazem z Samechem, oraz grupą niewolników udali się wozami, aby od poborców podatkowych odebrać z przystani większą dostawę zboża. Z tej przyczyny siedziałem teraz sam, żując ulubione daktyle i spoglądając w kierunku wznoszonych ścian powstającego już sanktuarium.

Ni stąd, ni zowąd, ktoś podszedłszy do mnie od tyłu i zasłonił mi oczy, rękami. Po delikatnym uścisku na twarzy poznałem, że musiała to być kobieta.

Delikatnie złapałem ją za przeguby i odsłoniłem swoje zakryte oczy, jednocześnie odwracając się na zydlu.

Zszokował mnie jej widok.

— Neferi! — krzyknąłem, wstając jednocześnie z ławki.

— Witaj, wielki panie — kapłanie!

— No nie przesadzaj, moja przyjaciółko — zwróciłem się do niej.

Pokaż się śliczna dziewczyno, tak długo cię nie widziałem.

— I ja ciebie Taito, tak bardzo stęskniłam się za tobą. Jak widzę zmężniałeś i z tego, co już się dowiedziałam, stałeś się kimś wielkim u boku władcy. Twoje marzenia i przepowiednie powoli się spełniają.

— I ty wypiękniałaś dziewczyno. Z pięknego pączuszka zamieniłaś się w jeszcze piękniejszy kwiat.

— Jaki tam kwiat?

Od kiedy jesteś w Ineb — Hedż?

— A… od kilku wschodów, Ra. Mieszkam wraz z jedną hemu — neczer w pobliżu świątyni Hathor.

— Dziwię się, że zrezygnowałaś z pobytu w sławnej świątyni w Enettentore w zamian za tę skromną, tu w stolicy.

— To z powodu ciebie, Taito. Wiesz, co ci obiecałam, kiedy wyjeżdżałeś? Teraz dotrzymuję słowa.

— Przecież tam jest o wiele lepiej dla kapłanek twojej bogini — kontynuowałem swoją wypowiedź.

— Może dla innych, ale nie dla mnie — odparła Neferi.

Tu ze swoją wiedzą mogę zostać kimś, a tam byłabym zwykłą szarą świątynną myszką. Tu mam szansę, aby zostać nawet arcykapłanką. Tutejsze kapłanki nie grzeszą rozumem, a ten sprzyja w dojściu do władzy. Jeszcze i to najważniejsze, tam nie miałam ciebie.

— Ale masz wymagania, a co teraz zamierzasz? — zapytałem jeszcze.

— Co zamierzam? — powtórzyła moje pytanie — teraz zamierzam zaprosić cię do siebie na mały poczęstunek, abyśmy mogli porozmawiać o tym, co się wydarzyło podczas naszej rozłąki.

— Wybacz Neferi, teraz nie mogę się stąd ruszać, ale później, bez problemu.

Umówiłem się z Neferi, że przyjdę pod wieczór, kiedy tylko dokonam podziału robót na jutrzejszy dzień. Neferi odeszła nie żegnając się ze mną, a jedynie, co usłyszałem od niej, to było jej tradycyjne:

— Do zobaczenia mój kapłaniku!

Po chwili zniknęła za powstającą także, bramą świątyni. Byłem zszokowany jej pojawieniem się w stolicy. Różne myśli przelatywały mi przez głowę i nie wiedziałem, co o tym myśleć?

— „Do czego znowu zmierza ta dziewczyna, czego ona chce? Może władzy w tej świątyni?” — myślałem.

Tak, to wynikało z jej wypowiedzi.

— „Jakie plany ma względem mnie?”

Był już wieczór, kiedy wróciłem do domu. Nitakaris i Ned czekały już na mnie z posiłkiem. Wziąłem kąpiel i wielkim apetytem zjadłem to, co przygotowały mi dziewczyny.

Po kolacji poprosiłem je, o nałożenie mi na twarz szminek, a także o pomoc w przybraniu się w odświętne szaty.

— Panie, a gdzie to wychodzisz o tej porze, nie lepiej ci posiedzieć przy nas w swoim domu?

— Tak, tu jest przyjemnie, ale dzisiaj zostałem zaproszony przez kapłankę Hathor o imieniu: Neferi do jej domu, a ją znam jeszcze z czasów mojego pobytu w Enettentore.

— Oooo, to coś nowego — odparła Ned.

— Nic nowego, znamy się od wielu lat i razem leczyliśmy ludzi w naszej domowej lecznicy.

— Pewnie to jakaś stara już kapłanka? — zapytała Ned.

— Jest w moim wieku, to hemu — neczer, a tu w stolicy jest dopiero od kilku dni.

— A ładna, panie?

— Tak ładna, nawet bardzo ładna, a dlaczego pytasz?

— No tak z ciekawości, panie. Prz okazji uważaj, bo mówią, że jedno serce, może zostać niewolnikiem drugiego.

— Aleś wymyśliła, Ned — dodałem na odchodnym.

— Kiedy wrócisz, panie? — zapytała.

— Pewnie późno w nocy, a przy okazji będę … — tu powiedziałem dokładniej, gdzie zamierzam się udać.

Wkrótce znalazłem się w progu nowego domu, a raczej mieszkania Neferi. Ta oczekiwała już na mnie w swojej izbie, którą dzieliła z nieco młodszą od niej dziewczyną o imieniu Falak (Gwiazda). Ta, także pełniła funkcję hemu — neczer w randze pierwszej tancerki kapłanek Hathor. Neferi przedstawiła mnie swojej koleżance, ale po cichu usłyszałem też skierowane do niej słowa:

— A teraz zmykaj stąd, bo chcę być z nim sama.

Udawałem, że nie słyszałem. Falak wyszła zasłaniając wejście grubą kotarą. Neferi przyniosła sporą ilość smakołyków i te rozłożyła na stole, wskazując ręką, abym się częstował. Lubiłem takie pyszności, więc bez skrępowania zajadałem się tym, co przygotowała mi dziewczyna.

— Smakuje?

— Jak zawsze to, co przygotujesz, Neferi.

— W zamian za te pyszności opowiedz mi, co tu porabiałeś kapłaniku przez tak długi czas? Może znalazłeś sobie po cichu jakąś kobietę — kochanicę, albo zabawiasz się z niewolnicami?

— Tu cię boli — odparłem z przekorą.

— Nic mnie nie boli, a dbam o ciebie.

— Czy jestem dzieckiem?

— No nie, ale z wami trzeba, jak z dziećmi. Stary, a jeszcze was mężczyzn trzeba niańczyć, jak niemowlęta.

Nie odpowiedziałem, znając zachowanie kapłanki. Zacząłem natomiast opowiadać o siebie, poczynając od czasu swojego przybycia do Ineb — Hedż.

Neferi przysiadła się blisko mnie, słuchając tej opowieści. Wsłuchana patrzyła mi głęboko w oczy tak, jak może tylko patrzeć pożądająca mężczyznę, kobieta.

— Może napijemy się wina, żeby w gardle ci nie zaschło od opowiadania. Mam go dwa dzbany, kupiłam na tutejszym bazarze od jakiegoś zamorskiego kupca — dodała jeszcze.

— Dlaczego nie? To dobry napój o ile nie wypije się go za wiele — wtrąciłem.

Neferi wyszła do komórki przynosząc stamtąd dwa pokaźne gliniane kubki napełnione czerwonym napojem.

Piłem powoli rozkoszując się jego smakiem.

— Wspaniałe! — zwróciłem się do kapłanki.

— Wiesz, że ja zawsze biorę to, co najlepsze — tu ponownie głęboko popatrzyła mi w oczy.

— „Co miała na myśli? Czyżby kolejna jej gierka, aby mnie usidlić?” — pomyślałem.

Neferi opróżniła swój kubek, niemal w tym samym tempie, co i ja, swój.

— Może jeszcze jeden, Taito?

— Pewnie dwa mi nie zaszkodzą, ale trzeciego nie nalewaj, bo te dwa wystarczą — odpowiedziałem na pytanie dziewczyny.

— Tak wystarczą, Taito — powiedziała to, jakoś dziwnie, jakby z naciskiem i przekonaniem.

Zlekceważyłem jej słowa. Po chwili trzymałem już w ręku kolejny kubek wina, ten wypiłem do połowy i poczułem się jakoś dziwnie. Coś działo się z moim ciałem. Zaczął opanowywać mnie jakiś bezwład i spokój połączony ze zmęczeniem. Głowa stawała się ciężka i niezdolna do myślenia. Neferi patrzyła na mnie nadal bardzo pożądliwie, bacznie obserwując moje zachowanie.

— Co się z tobą dzieje kapłaniku, czyżby ten nektar ci zaszkodził?

— Wiesz, jakoś mi dziwnie i w głowie mi się kręci, ale to chyba nie z tego napoju?

— Pewnie nie? — potwierdziła moją wypowiedź, lekko się uśmiechając.

— Połóż się na macie.

Będąc teraz w pozycji leżącej, moje ciało ogarniała jeszcze większa słabość i nie mogłem się poruszać. Ona widząc kolejne oznaki mojej bezwładności, ułożyła moją głowę na swoich kolanach. Poczułem jej rękę, głaskała i całowała mnie po niej, po policzkach, a potem i w usta. Próbowałem uwolnić się z jej rąk, ale bezskutecznie. Moje „chet” odmawiało mi posłuszeństwa. Byłem w jej rękach, bezsilny i zdany na jej kaprysy. Ten mój dziwny stan pogłębiał się z każdą chwilą. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że to nie makowe pigułki i mój umysł zaczął „pływać”, niczym feluka po wodach Nilu. Twarz Neferi stawała się jeszcze bardziej powabniejsza, a i całe jej ciało widziałem, jakby było ciałem jakiejś bogini. Promieniowała blaskiem, jakiejś nieziemskiej urody, a może i żądzy. W resztach świadomości widziałem, jak Neferi rozbiera się obok mnie, a potem zdejmuje wszystko, co ja miałem na siebie. Nawet nie czułem swojej nagości.

— „Może to jakieś moje zwidy?”

Obraz falował w moich oczach i coraz bardziej zapadałem się w otchłań niesamowitej i nigdy nie zaznawanej wcześniej, przyjemności. Nie czułem nic, oprócz tej dziwnej rozkoszy. Byłem w stanie jakiegoś uniesienia, radości i pewnie jedynie bogowie wiedzą, czego jeszcze?

Teraz wydawało mi się, że do izby weszła ta druga dziewczyna i wołała coś do Neferi, że arcykapłanka che się z nią widzieć.

— „Czy to był już tylko sen, czy Neferi wychodziła naprawdę? Może był to jej cień, bo wszystko widziałem, jak przez mgłę? Sen czy jawa, gdzie ja jestem, gdzie moje „ka”? Może to wizje i „ka”, ukazuje mi takie dziwne obrazy?” — myślałem w tym oszołomieniu.

Tamta, druga podeszła teraz do mnie i zaczęła się rozbierać, jak poprzednio, Neferi.

— „Czy to znowu jakiś koszmar, czy to prawda, co się ze mną dzieje, czy to mogło być rzeczywistością?”

Oprócz tego stanu uniesienia, ogarniał mnie jeszcze, jakiś dziwny strach przed nieznanym.

— Usłyszałem ciche słowa tamtej:

— Jesteś mój „kapłaniku”! Ta wiedźma poszła sobie i teraz ja będę cię kochała do upadłego. Dasz mi siebie i będziesz ze mną i we mnie, staniemy się jednością, jesteś mój. Ja dam ci większą rozkosz, niźli ona. Mnie pokochasz i będziesz moim wiernym psem gotowym spełniać wszystkie moje żądze. Będziesz pożądał mojego ciała, niczym spragniony pragnie wody na pustyni, a ja ugaszę twoje pragnienie.

— „To chyba jednak wizje?” — docierało do mnie, gdzieś z oddali.

Po raz kolejny próbowałem się bronić, ale chyba ta dziewczyna mocno przycisnęła mnie rękami do posłania, bo nie byłem w stanie się poruszać. Sam już nie wiedziałem czy to rzeczywistość, czy jakaś ułuda? Wszystko co działo się wokół mnie było jakieś nierealne, jakby nie dotyczyło mojej osoby, ale nie mogłem tego porównać z rzeczywistością, bo taka w tej chwili nie istniała.

— „A może ten nektar, tak mnie obezwładnił?” — szukałem odpowiedzi w myślach, ale i im także nie dowierzałem.

Moim ciałem wstrząsnęły drgawki i straciłem świadomość, już na dobre.

Obudziłem się następnego dnia w swojej izbie. Patrzyłem na świat, jakbym dopiero się urodził.

— „Gdzie ja jestem?” — pomyślałem.

Głowę miałem ciężką, niczym kamień do mielenia zboża. Nie potrafiłem wstać, a cóż dopiero zrobić kilka kroków.

— Panie obudziłeś się w końcu? — usłyszałem miły głosik Nitakaris.

— Co się dzieje? — zapytałem dziewczynę.

— Znaleźliśmy cię panie o poranku, przed drzwiami. Musiałeś się strasznie upić, bo spałeś na progu. Jak w takim stanie doszedłeś do domu, nie mamy pojęcia? Jeszcze nigdy panie, tak źle z tobą nie było. To pewnie przez te kapłanki?

— Jakie kapłanki?

— No te, u których byłeś wczoraj w odwiedzinach

— Jak widzę, wiadomości szybko się rozchodzą, bo ja mówiłem tylko o jednej. Wiesz Nitakaris, nie mogę zrozumieć, jak można tak się upić z dwóch pucharków wina? To jest u mnie niemożliwe. Myślę, że Neferi dosypała do wina jakiegoś proszku? Dopóki nie wyjaśnię tej sprawy, niechaj pozostanie ona naszą tajemnicą.

— Panie, powiem jeszcze, że kiedy cię znaleźliśmy było bardzo wcześnie i pewnie nikt cię nie widział, tak upojonego? Tylko jak ty panie tu przyszedłeś, to będzie wielką dla nas zagadką.

— Nie przejmuj się, Nitakaris, a byłbym zapomniał, gdyby przyszedł Kazem, to powiedz mu, że ma mnie zastąpić w nadzorowaniu budowy świątyni i że jestem bardzo chory. Lepiej niech mnie nie widzi w takim stanie.

Było mi wstyd, że i dziewczyny zobaczyły mnie tak mocno upojonego winem. Faktycznie tego dnia musiałem wyglądać, jak wizerunek nędzy i rozpaczy. Na dodatek rozbolała mnie głowa, a i co jakiś czas, wymioty wstrząsały moim ciałem. Nadal nie potrafiłem pojąć, co było tego przyczyną. Było pewne, że nie samo wino. To sprawka Neferi, a ja stałem się jej ofiarą. Postanowiłem wyjaśnić to, co mnie spotkało.

— Panie, przygotowałam ci wywaru z kogutka, kupiłam go dzisiaj na bazarze, to cię wzmocni i poczujesz się lepiej.

Nie miałem ochoty na żaden rosół, ale Nitakaris nie ustępowała i w końcu zjadłem całą przygotowaną dla mnie porcję. Nawet mi smakował ten posiłek, zważywszy na te dolegliwości mojego żołądka. Po tym rosołku faktycznie poczułem się o wiele lepiej i wymioty także ustały. Nie byłem jednak w stanie pójść do Neferi i porozmawiać z nią w tej sprawie. Rozmowę z nią, odłożyłem na kolejny dzień. Herbaty z ziół na dobre oczyściły mój zatruty organizm. Popołudnie spędziłem w naszym ogródku, pluskając się w sadzawce.

Oko „Ka”

Następnego dnia zanim Kazem zawitał w moich progach udałem się do domu Neferi. Nie zastałem jej, ani jej koleżanki, Falak. Nikt z sąsiadów nie potrafił mi powiedzieć, gdzie są kapłanki. Wróciłem do siebie z zamiarem kolejnych wizyt w następnych dniach, aż do skutku. Zacząłem też zastanawiać się, co mogło się stać, kiedy moje „ka” błądziło poza „chet”? Do głowy przychodziły mi różne myśli. Mogłem się jedynie domyślać, że stałem się zabawką w rękach tej dziewczyny, a może i obydwu? Jeśli pomiędzy nami doszło do zbliżenia, to utraciłem swoją godność kapłańską i stałem się nieczystym. Ta myśl przerażała mnie bardziej, niż myśl o samej śmierci. Nie chciałem być błąkającym się po wsze czasy przeklętym „ka”. Nie mogłem tego znieść, to zatruwało mnie bardziej, niż jad kobry.

Ubrałem się w codzienny szary strój i poszedłem do świątyni Ptaha, aby tam odnaleźć siebie. Ludzie cofali się z drogi kłaniając się na mój widok. Nawet nie zważałem na te ukłony i szedłem z opuszczoną głową, niczym pokutujący kapłan idący do świątyni prosić o przebaczenie. Tak było w istocie, chociaż nie wiedziałem, czy te wszystkie wydarzenia były do końca, prawdą.

Stara świątynia była niedaleko, więc szybko znalazłem się pomiędzy jej pylonami. Wszedłem na dziedziniec, wykąpałem się i wszedłem do wnętrza kierując się bezpośrednio do sanktuarium. Poprosiłem dyżurujących tam kapłanów, aby zostawili mnie samego przed obliczem Ptaha. Wyszli zamykając za sobą i za mną, drzwi.

Uklęknąłem przed posągiem, odłożyłem na bok hekę, a następnie położyłem się brzuchem na posadzce z głową skierowaną w stronę bóstwa i rękoma wyciągniętymi przed siebie. Moje „ka” musiało opuścić „chet”, abym mógł rozmawiać z wielkim Ptahem. Musiałem się skupić wyzbywając się wszelkich myśli.

Powoli, bardzo powoli zaczynałem swoją wędrówkę po krainie bogów, wędrówkę po świecie niedostępnym dla wielu. Szedłem coraz dalej i dalej. Nie czułem już ciała, ani tego, co jest z nim związane. Byłem coraz bardziej spokojny i stawałem się lekkim, niczym puch. Do tej pory ograniczałem się tylko do wędrówek bliższych ziemi. Teraz chciałem być daleko, aby poznać inne prawdy i dowiedzieć się, co się faktycznie wydarzyło u Neferi i dlaczego tak się stało, o ile się stało?

W pewnym momencie dojrzałem przed sobą niesamowite światło, a w nim stojącą postać. Jej rysów nie widziałem, ale ta istota była jakaś nieziemska i niesamowita. Jej światło ogrzewało moje „ka” tak, że czułem bijące od niej nie tylko ciepło, ale jakby wielką miłość do mnie. Poczułem się tak wspaniale, że żadne słowa nie potrafią określić tego uczucia, więc zbliżyłem się do niej. Jakaś siła podpowiadała mi, że powinienem oddać hołd tej istocie, co też uczyniłem. Moja ciekawość była jednak zbyt wielka, aby nie zapytać.

— Witaj panie, kim ty jesteś?

— Witaj, Taito.

Jestem tym, którym jeszcze nie jestem, a i tym, którym dopiero będę.

— Wybacz panie, ale nie rozumiem twoich słów, bo są zbyt trudne, aby je zrozumieć mnie, marnemu człowiekowi.

Moje „ka” wyczuwało, że to jakieś bóstwo, ale nie jest ono wielkim Ptahem, ale kimś o wiele ważniejszym od niego, ale kim?

— Tak, Taito, nie jestem wielkim Ptahem, ale nie trudź swojego umysłu, bo i tak nie odgadniesz nawet wtedy, gdybyś myślał o tym przez całe wieki. Przyszedłeś spotkać się z nim, a spotkałeś mnie. Jego, będziesz szukał przez całe swoje życie, lecz nigdy go nie znajdziesz, chociaż tak bardzo mu ufasz. Mnie już odnalazłeś, chociaż nie wiesz, kim jestem?

Ta istota znała moje myśli. Czytała w moim „ka”, jak w rozwiniętym rulonie, jak to było możliwe?

— Wiem, co cię trapi kapłanie i dlaczego tu przyszedłeś do świątyni, która nie jest moim domem. Mój wygląda inaczej, niż ten kamienny dom Ptaha. Twoja czystość nie daje ci spokoju, prawda? Boisz się skalania nieczystością poprzez kontakt z niewiastą, a na dodatek kapłanką?

— Tak panie, skąd wiesz?

— Ja wiem wszystko, Taito.

Nie pytałem już o nic, oczekując dalszych jego wypowiedzi.

— Wiem, że bardzo cierpisz przez to, co cię spotkało. Nie wiesz jak było i to jeszcze bardziej nie daje ci spokoju. Teraz słuchaj, co ci powiem i sam dojdź do prawdy, bo jesteś bardzo mądrym i rezolutnym człowiekiem. Zapytam cię teraz:

— czy wtedy, twoje „chet” uczyniło coś, co dyktowało ci twoje „ka” i uczyniłeś to w pełni świadomie? Nie musisz odpowiadać, ja znam i ty znasz odpowiedź. Nie widzę winy w tobie i powtórzę ci to, raz jeszcze. Jeżeli nie ma w tobie winy, to nie ma także kary. Kiedyś przyjdę na twój świat, aby życie swoje oddać za wielu, ale niewielu to doceni. Swoją krwią oczyszczę ludy tej ziemi i moje królestwo zapanuje tu, po wsze czasy.

— Panie, a kiedy to nastąpi?

— Twoje „chet” nie doczeka tych czasów. Wiele wody upłynie jeszcze w Nilu i wielu władców usiądzie na tronie Kemetu. Jeden z nich zniewoli naród, który ujdzie spod bata tego prześladowcy i wyruszy do ziemi obiecanej im przez mojego ojca. Ja zrodzę się z tego narodu po to, aby dać świadectwo prawdzie.

— Panie, to ty będziesz wielkim królem?

— Tak, będę wielkim królem, ale nie tu jest i będzie moje królestwo. To, co teraz widziałeś i słyszałeś, zachowaj dla siebie, bo jeszcze nie nadszedł mój czas. Możesz o mnie wspomnieć tylko tym, którym zaufałeś. Ty Taito, także zginiesz za prawdę i za miłość do swoich braci, zabije cię jad ludzkiej zazdrości. Umrzesz szybko u boku kogoś, kto bardzo cię pokocha i zaznasz wtedy spokoju. Wielu takich jak ty, będzie jeszcze cierpieć z podobnego powodu, póki Ziemia istnieć będzie. Nie wracaj już więcej do tej przeszłości i nie wnikaj w nią, bo ta, jest już za tobą. Nawet w Nilu nie szuka się kropli wody, która upłynęła już do morza.

— Panie, a co z Neferi? Pewnie wiesz, jak kocha mnie ta niewiasta?

— Wiem, Taito. To, co tobie uczyniła jest złem, lecz jest to zło nieświadomie uczynione z wielkiej miłości, która zrodziła jej pożądanie do ciebie. Taka miłość nie jest wolną od potrzeb „ka” i „chet”. Wiesz, jak zbudowany jest człowiek i jak wszystko jest w nim od siebie zależne. Ty jesteś jej miłością i ta kobieta pragnie stworzyć z was, jedność. Jedność pomiędzy tobą mężczyzną, a nią, kobietą. Ty wiesz, jak ona cierpi, bo i sam cierpisz z tego powodu. Ja kiedyś będę waszym oczyszczeniem, jeśli nie skalacie się gorszymi uczynkami. Nie bądź jej sędzią i wybacz w imię miłości. Wybaczaj też każdemu, kto wyrządza ci krzywdę. Miłość jest ponad wszystko i to ona jest wybaczeniem. Zapamiętaj te moje słowa, Taito. A teraz wracaj, bo twój czas jeszcze nie nadszedł. Pokłoniłem się temu królowi i moje „ka” powróciło po chwili do „chet”. Byłem znowu jednością taką, jaka była mi dana od dnia moich narodzin.

Leżałem jeszcze przez dłuższą chwilę przed posągiem Ptaha i nie mogłem się pozbierać po tym, co przed chwilą widziałem i usłyszałem.

— „Panie, kim jesteś?” — ciągle wracało w moim umyśle. W sanktuarium panowała cisza. Postanowiłem ponownie wrócić w to miejsce i zapytać tego przyjaznego mi króla o więcej. Niestety nie było mi to dane, nie potrafiłem po raz drugi wejść do tego świata.

Wszedłem w inny świat, świat niezbyt może odległej przyszłości. W nim, było już tylko moje „ka”. Zobaczyłem swoje „chet” zawinięte w bandaże i leżące w drewnianej skrzyni w kamiennym (większym) sarkofagu. W tym kamiennym, obok mojego (drewnianego), był jeszcze drugi z „chet” kobiety. Na nim, zdobne kwiatem lotosu, wymalowano jej imię: Jasmin. Obecnie nie znałem kobiety o takim imieniu.

— „Kim była, jeśli jej „chet” spoczywało obok mojego, więc musiała być bliską mi osobą? Pewnie to ta kobieta z mojej przyszłości?” — pytało moje „ka”.

To nie była Neferi.

— „Czyżby nasze drogi, aż tak się rozeszły?”

Powędrowałem dalej. Mój, a raczej nasz wspólny sarkofag, był ukryty w wielkiej kamiennej sali. Tej, nie stworzyła ludzka ręka. Ściany sali były skałami jaskini. W niej zobaczyłem też dwa inne, kamienne sarkofagi. Były puste i czekały na to, aby w nich złożyć czyjeś „chet”. Jedno z tych miejsc położone poniżej naszego, także było komorą tej jaskini, lecz miejscem godnym królewskiego pochówku. Jego ściany lśniły marmurem. Pewnie ten, przepięknie wykonany kamienny sarkofag oczekiwał tam na żyjącego jeszcze, władcę? Zobaczyłem też pierwszą podziemną salę. Tam także stał pusty podwójny sarkofag, a na nim wyryto dwa imiona: „Orypis” i to drugie, bardzo krótkie i dziwnie brzmiące, „Li”. Zorientowałem się, że to musiało być przyszłe miejsce spoczynku mojego przyjaciela i pewnie jego ukochanej?

Nie chciałem tam już dłużej być, to było nieciekawe i ponure miejsce, pomimo przepychu w jakim je wykonano. Nawet nie chciałem zobaczyć „chet” kobiety, spoczywającej obok mojego ciała. Miałem taką możliwość, ale jej spokój był dla mnie ważniejszy. Wystarczył mi widok mojego ciała z dziurą po włóczni i zawiniętego w bandaże. Oddaliłem się od tego miejsca. Znowu było tylko moje „ka”, lecz w innym czasie.

Zobaczyłem rydwan Menesa stojący na Nilem i jego samego, wraz z grupką dworzan i gwardzistów na małych łodziach z wiosłami. Dla rozrywki polują, strzelając z łuków do kaczek. Widzę jakieś zamieszanie na łodzi faraona. Ludzie i on sam wskakują do wody atakowani przez jakieś duże zwierzę, to hipopotam. Ten, wyłonił się z pobliskiej kępy papirusów i zaszarżował w stronę łodzi obierając sobie za główny cel łódź Menesa. Ta rozlatuje się w drzazgi pod jego ciężarem i zębami. Gwardziści próbują osłaniać władcę. Zwierzę nadal atakuje. Słyszę krzyki ludzi, leje się krew. Zwierzę dosięga także faraona. Kolejni gwardziści próbują go osłaniać, ale bezskutecznie. Zwierzę zajadle ponawia ataki. Menes znika na chwilę w wodzie. Wyciągają go żołnierze, próbując oddalić się z nim od tego miejsca. Jeden z nich wbija swoją włócznię głęboko w ciało zwierzęcia, ten nie pada, ale jeszcze nasila swój atak. Brodząc w płytkiej w tym miejscu wodzie, kolejni gwardziści wbijają swoje włócznie w ciało zwierzęcia. Ryk, szamotanina, krew ludzi i zwierzęcia mieszają się z wodą i rzecznym mułem. W końcu hipopotam pada, dźgany kolejnymi ostrzami grotów i dobijany mieczami żołnierzy. Widzę, jak kilku z nich wraz z dworzanami, wynoszą okaleczonego Menesa na brzeg. Żyje jeszcze, ale krew uchodzi z jego ciała, wypływając strugami, niczym woda ze źródła. Wiem, że z nią ujdzie też „ka” naszego władcy. Wszyscy biegają wokół niego chcąc go ratować. Ten odchodzi w chwili, której nawet się nie spodziewał. Nad ciałem tego, który niedawno był jeszcze wielkim władcą, stoi mój przyjaciel, Akar. Słyszę jego słowa, wymawia moje imię:

— Nawet sam Taita by mu nie pomógł, zbyt wielkie są jego rany. To już koniec, jest już bogiem i pośród bogów zamieszka.

Teraz donośnym głosem, Akar zaczyna zmawiać krótką modlitwę do bogów zachodu:

— O wielki Ozyrysie, przyjmij do swojej ojczyzny jego „ka” i uczyń go nieśmiertelnym, równym sobie i równym wszystkim bogom. Ty, Anubisie poprowadź go drogą do zachodzącego słońca, aby dotarł bezpiecznie przed tron Ozyrysa, wielkiego sędziego tej wiecznej krainy.

Akar uderza mieczem w tarczę, raz, potem drugi i trzeci. Za nim, czynią tak pozostali ocaleli z tego pogromu gwardziści. Klękają na kolana i schylają głowy do ziemi, oddając ostatnią cześć swojemu władcy. Horus roztoczył już nad jego „ka” swoją opiekę.

Teraz widzę Menesa sposobionego do ostatniej jego wędrówki. Kapłani z wielką czcią składają jego ciało do drewnianej ciężkiej skrzyni. Obok niej stoi druga, także bogato zdobiona królewskimi znakami. Do niej kapłani wkładają drugie ciało, jakiegoś biedaka.

— „Tylko, po co te insygnia dla kogoś, tak mało znaczącego i niebędącego władcą?” — myśli moje „ka”.

Na tych wydarzeniach zakończyły się te moje nieciekawe wizje.

Pot zalewał mi czoło chociaż ja, wciąż leżałem na chłodnej posadzce.

— „Jak to możliwe, to przyszłość, ale już nie moja. Ja w niej jestem tylko wspomnieniem” — pomyślałem.

Mogłem się teraz domyślić, że pewne wydarzenia mogą wynikać z mojego poprzedniego w nich uczestnictwa.

Wróciłem do siebie.

Pomimo tych ostatnich tragicznych obrazów, byłem jakiś spokojniejszy, co też od razu zauważyły moje niewolnice.

— Panie, gdzie byłeś? — zapytała Ned.

— W świątyni, zmawiałem modlitwy do wielkiego Ptaha.

Nie powiedziałem im jednak o moich wizjach, gdyż nie nadeszła jeszcze pora, aby im o tym wspominać.

— Teraz wybiorę się na plac budowy, a potem pójdę do Neferi.

— Panie, tylko tam nie pij — ostrzegały mnie dziewczyny.

— Nie mam zamiaru, a idę tam po to, aby wyjaśnić, co wtedy zaszło.

Na budowie Kazem doglądał robót, więc spokojnie mogłem się oddalić do domu Neferi. Ten, nawet nie wspomniał o mojej słabości. Tym razem zastałem kapłankę w domu. Natomiast nie widziałem, Falak.

— Witaj, Neferi!

— Witaj, Taito!

— Sama jesteś?

— Tak sama, a po co ci inna?

Tego mogłem się spodziewać, że zazdrość nadal w niej tkwi, niczym kolec w palcu.

— Pewnie wiesz, dlaczego przyszedłem do Ciebie?

— Aaaa, nie mam pojęcia, kapłaniku? — dodała jak zwykle — czy coś się stało? — udawała zdziwienie.

„Nieźle gra swoją rolę” — pomyślałem.

— Wiesz Neferi, chodzi mi o to nasze ostatnie spotkanie, czy chciałabyś mi coś powiedzieć na ten temat.

— A niby, co?

— Chociażby, to twoje wino?

— Aaaa…, to wino? Pewnie musiało być mocne, a ty masz słabą głowę no i padłeś, jak kogucik po zjedzeniu sfermentowanych ziarenek.

— Dobrze wiesz, że wypicie dwóch pucharków wina nie powoduje takiego upojenia — stwierdziłem stanowczo.

— A jednak się mylisz, może to było bardzo mocne wino, a twoja głowa może zbyt słaba?

— Neferi, ty coś kręcisz? — wyczułem to w jej odpowiedziach.

Ta rozmowa nie miała sensu. Chciałem wyjść, ale Neferi złapała za moją hekę i wciągnęła z powrotem do izby.

— Gdzie znowu, nie chcesz ze mną porozmawiać? Tak długo cię nie widziałam, a ty tak szybko się upiłeś i nawet nie dokończyłeś swojego opowiadania.

— Jak mnie upiłaś, no to masz, a tak faktycznie, co mi wsypałaś wtedy do wina?

— Ja nic, może Falak, coś ci namieszała? — mówiła, kręcąc się nerwowo po izbie.

— Zostaw już tę dziewczynę w spokoju, a popatrz raczej na siebie.

— A co mam patrzeć, kiedy ty robisz to za mnie.

„Cała Neferi” — pomyślałem.

— Wiesz, że Falak od tej pory nie pokazała się jeszcze w domu? — dodała.

Nawet w świątyni nie pokazała się od tego czasu. Także w okolicy nikt jej nie widział. Zniknęła, jak kamień w wodzie.

Jak się później okazało, rybacy znaleźli resztki jej ciała na brzegu Nilu w zaroślach. Nikt nie wiedział, co tam mogła robić, czy utonęła, albo czy też zaatakował ją krokodyl? Może zginęła z ludzkich rąk?

— „Czyżby zrobiła to zazdrosna o mnie, Neferi?” — pomyślałem.

Nie mogłem osądzać, bo nie wiedziałem. Zanim przygotowano ją do wiecznej wędrówki, poprosiłem arcykapłankę o możliwość zobaczenia jej ciała, (jako medyk). Oczywiście zasugerowałem jej ewentualną możliwość sprawdzenia przyczyny jej odejścia.

Otrzymałem zgodę, chociaż zauważyłem pewną podejrzliwość ze strony tej kapłanki.

Skrupulatnie przejrzałem to wszystko, co po niej pozostało. Dziewczyna była brzemienna.

— „Czyżby wyznawczynie Hathor jej pomogły?”

Nie śmiałem przypuszczać, bo ktokolwiek to zrobił, niechaj czuje się winnym i spocznie na nim przekleństwo bogów. Miałem nadzieję, że nie zrobiła tego, Neferi? Arcykapłance nie wspomniałem o wyniku mojego badania. Jeśli to ich sprawa, to i na mnie mogłoby się to zemścić, a tego nie chciałem. Naruszenie ich tajemnic pewnie skończyłoby się dla mnie spożyciem odpowiedniej dawki trucizny, abym milczał na wieki. Wyznawczynie Hathor rządziły się swoimi prawami, a jedynie faraon, mógł się wtrącić w ich sprawy, ale także nie wszystkie. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, więc dałem sobie z tym spokój i nie wnikałem już nigdy w tę historię z dziewczyną. Było mi jej żal, bo krótkim było jej życie. Tajemnicę poczęcia swojego dziecka zabrała ze sobą.

— „Może tylko jego ojciec wiedział, co zaszło pomiędzy nim, a tą młodą kapłanką, a może to on był winny jej śmierci? Kim był ten człowiek?”

Co jakiś czas odwiedzałem Neferi, a i ona, mnie. Wystrzegałem się jednak, picia wina i piwa w jej w domu. Teraz mieszkała tam sama, ale nie narzekała na pustkę, która ją otaczała. Czasami przychodziły też do niej znajome kapłanki i ich obecność rozpraszała smutne nastroje Neferi podczas mojej nieobecności.

Pewnego dnia u Neferi zauważyłem coś, co zdarza się niewiastom na początku ich brzemienności i zapytałem o te dolegliwości. Dziewczyna, jakby zlekceważyła moje pytanie i stwierdziła, że to jakieś chwilowe niedomaganie związane z wnętrznościami. Jej natarczywość do przypodobania się mojej osobie, także zmalała i już nie prowokowała mnie swoim nagim ciałem. Wiele o tym myślałem, ale nie miałem żadnego dowodu, aby stwierdzić, że moje przypuszczenia są rzeczywiste.

Nie minął jeden trymestr (cztery miesiące) i Neferi wyjechała do Abdżu, (Abydos) ponoć na jakiś czas do tamtejszej świątyni, aby uczyć tam nowo przyjęte uabu. Takim było jej wytłumaczenie. A jaka była prawda? Tego nigdy się nie dowiedziałem. Może była brzemienną i urodziła dziecko, może i moje dziecko?

— „Czy kiedyś będzie dane mi się o tym dowiedzieć? Może ten, z którym rozmawiałem w świątyni, nie chciał, abym czuł się winnym?”

Gdyby było to prawdą, to nigdy bym sobie nie wybaczył takiego skalania swojej czystości, nawet wtedy, gdyby nie było ono z mojej przyczyny. Pewnie swoją krew złożyłbym w ofierze wielkiemu Ptahowi, aby mi wybaczył.

Neferi wróciła do Ineb — Hedż po kolejnych dwóch trymestrach od wyjazdu. Trochę zmizerniała, ale nadal była uśmiechnięta i pragnąca uwodzić mnie, Taitę.

Histria Akme i Amenet’a

Ostatnie wydarzenia wybiły mnie trochę z rytmu, ale musiałem szybko wrócić do rzeczywistości, gdyż wielki Menes wezwał mnie do siebie.

Na dworze, jak zwykle przywitano mnie z honorami, jakich dostępują osoby wysokiego urzędu. Menes czekał na mnie w sali tronowej w asyście swojej świty. Po moim wejściu odprawił wszystkich, za wyjątkiem jednej niewolnicy. Trochę mnie to zdziwiło, gdyż zawsze, wyzbywał się wszystkich, podczas mojej obecności, a nasze rozmowy były prowadzone w cztery oczy. Rozmowa przebiegała, jak zwykle i Menes zwyczajowo poruszał tematy związane z tamą i budową świątyni. Miałem pewne problemy z zaopatrzeniem ludzi w żywność i poruszyłem ten temat. Władca obiecał mi pomóc w tej sprawie. Pytał mnie też o moje domowe sprawy, jakby miały dla niego jakieś znaczenie. Tu wolałem odpowiadać mu ogólnikami, aby zbyt wiele o mnie nie wiedział. Nie pytał mnie o sprawę spotkania z Neferi, albo do niego nie dotarło, albo celowo nic nie mówił w tym temacie? Kiedy rozgadał się na dobre, ja swoją uwagę przeniosłem na dziewczynę. Mnie nadal niepokoiła sprawa jej obecności. Menes coś wymyślił, a ja nie wiedziałem jeszcze do czego zmierza. Dziewczyna była rodowitą Egipcjanką o ładnej budowie ciała. Ubrana w szaty, jakie noszą królewskie nałożnice prezentowała się wspaniale. Przez przewiewną narzutę widać było jej jędrne piersi. Nie nosiła natomiast peruki, co świadczyło poniekąd, o jej przynależności społecznej. Jej włosy były jednak ładnie zaczesane i wyglądały lepiej, niż niejedno kobiece nakrycie głowy. Z daleka pachniała jakimiś przyjemnymi olejkami, a i twarz miała przyozdobioną, szminką. Jej wygląd oceniłbym na jakieś osiemnaście wylewów Nilu. Nie znałem jej imienia, gdyż widziałem ją po raz pierwszy. Menes dalej gadał i gadał, Ale w jego wypowiedziach nie było nic istotnego. Starałem się zapamiętać istotniejsze sprawy, ale tych nie było zbyt wiele. W końcu zapytał mnie, czy zrozumiałem? Skinąłem głową na potwierdzenie.

— Podejdź tu do nas — skinął na dziewczynę.

Ta podeszła blisko do władcy i uklękła w pokorze przed swoim królem, opuszczając wzrok w stronę posadzki.

— „Piękna” — pomyślałem.

— Zdejmij wszystko, co masz na sobie — nakazał Menes

Ta posłusznie spełniała jego wolę, odsłaniając przed nami, swoje nagie ciało.

— Co ładna, Taito?

— Tak, panie.

— Chcesz ją? — zapytał Menes.

— A jeśli nie to, co? — zapytałem wprost, może i nieodpowiedzialnie, narażając się takim pytaniem na jego gniew.

Ten, jednak nie uznał tego za obrazę, a raczej za mój głupi żart i kontynuował dalej.

— Jeśli ty ją nie chcesz, to dam ją żołnierzom dla zabawy, a potem sprzedam na bazarze za jednego osła.

To mnie zdziwiło, gdyż taka niewolnica była warta kilkanaście osłów.

Menes ciągnął dalej.

— Zobacz Taito, jakie ona ma ładne i dorodne piersi i wspaniałe łono, da ci wielu niewolników.

— Panie, nie szkoda ci takiej kobiety?

— Mam ich wiele, a tej akurat nie chcę, może tobie się przyda do codziennych uciech.

— Panie, co ty mówisz? Jestem kapłanem i wiesz, że ślubowałem celibat i czystość.

Menes zbliżył się jeszcze bardziej do mnie i teraz dopiero wyraźnie poczułem od niego zapach wina. Jego zachowanie potwierdzało to, że i sam król, także lubi ten nektar bógów. W końcu i samym nim będzie po śmierci.

— I jak, chcesz ją? — dodał ponownie z naciskiem.

— Panie, twoja wola jest dla mnie święta, więc zabiorę dziewczynę uznając ją, jako twój podarunek.

— Tak, tak, Taito, teraz mów wszystkim, jaki jestem dobry.

— „O to ci chodziło” — pomyślałem.

— Tak panie, wszyscy wiedzą o twoje łaskawości dla poddanych.

Moje słowa zrobiły na Menesie dobre wrażenie i chodził teraz po sali dumny niczym paw z wysoko podniesioną głową.

— Ubierz się dziewczyno — powiedziałem do niej z cicha.

Jednak zanim ta zdążyła coś na siebie włożyć, Menes klepnął ją ręką w pośladki i powiedział do mnie:

— Zobacz, jest niezła, jak moje klacze w stajni.

— Tak panie, odrzekłem, bo i cóż mogłem odpowiedzieć, upojonemu winem, władcy.

— No możesz już odejść i tylko nie zapomnij zabrać ze sobą mojego podarunku! — głośno zaakcentował w tym ostatnie słowa.

— Jakbym śmiał panie zapomnieć, o tak pięknym „prezencie”. Te ostatnie słowo dodałem z naciskiem, co Menes przyjął, jako pochlebstwo za swoją łaskawość. Pokłoniłem się władcy i wyszedłem. Niewolnica podążyła za mną, ubierając się jeszcze w biegu. Zatrzymałem się w sali przedtrzonowej, aby ta mogła przyodziać się do końca. Kiedy była gotowa, wyruszyliśmy do domu.

W pałacu nie chciałem wypytywać dziewczynę o przyczyny tego „dobrodziejstwa” Menesa. Dzisiaj lepiej było się trzymać z daleka od faraona, bo z upojonym człowiekiem może być różnie, a i jego „łaskawość”, mogła za chwilę zmienić swoje oblicze.

Opuściwszy pałac, odetchnąłem z ulgą.

— Jakie twoje imię? — zapytałem, kiedy tylko znaleźliśmy się za kolumnami. Jak do tej pory, nie spotkałem cię w pałacu Menesa?

— Panie zwą mnie Akme, a na dworze faraona jestem dopiero od dwóch trymestrów.

— Jesteś bardzo piękna, a Menes nie chce cię już na swoim dworze, dlaczego?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.