E-book
7.35
Przedjutro

Bezpłatny fragment - Przedjutro


Objętość:
198 str.
ISBN:
978-83-65236-86-9

Ćma

„Chcecie poznać Prawdę? Istotę wszechświata?

Czy tym światem rządzi Bóg, człowiek, czy Szatan?

Ja wam mówię — człowiek, w to głęboko wierzę…

Pytam tylko: człowiek-bóg czy człowiek-zwierze?”


William Blake /Głos demona stróża/

Paznokcie i glina

Palce zagięte w szpony. Drapanie w glinie stało się niezbędnym warunkiem przetrwania. Byleby dalej. Kolejne wyciągnięcie ramienia wymagało nadludzkiego wysiłku. Rana pod żebrem krwawiła, niespiesznie jednak, nie tak, jak się tego spodziewała. Zostawiała za sobą ścieżkę wytartego błota i ciemny szlak gęstej krwi.


Nie obejrzał się. Odchodził niewzruszony, a jego plecy z wolna zlewały się z kolorem otoczenia, aż w końcu przestał istnieć w ogóle. Nie zauważył, jak ocknęła się i po raz pierwszy wyciągnęła zziębnięte, drętwe ramie. Nieznany jej dotąd neuron zadziałał jak system ratunkowy, gdy z wysiłkiem nieznanym sobie rozczapierzała zgrabiałe palce. Nie irytowała jej nawet drwiąca swą obojętnością przyroda, zaklęta w poszumie wiatru i delikatnym szeleście fal. Niestrudzenie wbijała zachłanne paznokcie w lodowate błoto zziębnięte od jesieni. Maź nie stawiała oporu. Zdawało się, że chce ją włączyć w swą istotę, zamazując coraz bardziej, oblepiając, przytrzymując. Czy to błoto ją uratowało? Czy to ono zapchało ranę tak skutecznie, że krwi odechciało się ciec? Możliwe również, że zmiany w jej ciele były już tak daleko posunięte, że nie sposób było ją tak po prostu zabić. Może dlatego, że w tych mikronach zgęstniałego czasu komórka zagnieżdżona dotąd w miękkim, ciepłym miejscu wewnątrz niej, zdążyła się już dawno podzielić na dwa, na cztery, na szesnaście…

Motyle

Rozpoczęło się niewinnie. Powiedziano im któregoś dnia (może to był poranek pełen jasnych powidoków wschodzącego słońca, być może jednak przygnębiające, październikowe popołudnie, któż to teraz spamięta?), powiedziano im, że to, co robili do tej pory, jest od teraz złe.


Rozpościerała odtąd ręce wyłącznie w zaciszu swojego domu, w czterech ścianach starego mieszkania. Otaczały ją odbite niewprawną ręką malarza wałkowe motyle w kolorze wymiocin. Były miejsca, w których motylom poodpadały fragmenty skrzydeł, a fakt zniszczenia przez nikogo nie został nigdy zarejestrowany. Niedostrzeżone kalectwo. Przekrzywiała wtedy głowę, zawieszona pomiędzy czynnościami i kontemplowała fakturę ściany. Czasami dla zabawy poruszała skrzydłami malowanych owadów, by przekonać się, jak bardzo odróżniają się kalekie od ocalałych. Te ukruszone, zdawać by się mogło, unikały jej spojrzenia, chowały się niepostrzeżenie za inne, te idealne. Niektóre ze zdwojoną siłą machały ocalałym skrzydłem, by zrekompensować sobie brak drugiego. Inne nie robiły nic, nawet nie sfruwały ze ścian, by spróbować. Dotykała ich czasem palcem, dla zachęty, jednak gdy po którejś z kolei zaczepce dostrzegła, że motywowany motyl rozpada się w drobinki, przestała. Zdumiewające były te nieuszkodzone. Ich bylejakość nic nie znaczyła w obliczu siły dwojga skrzydeł i dumnie sterczących czułków. Prężyły się za dwóch, za trzech, podlatywały odważnie aż pod sufit. Niekiedy wzlatywały za szybko i rozbijały się, wtedy zza ich pokiereszowanego korpusu wyskakiwały ukradkiem te niedoskonałe i czmychały, zdezorientowane, w nieodgadnionym kierunku. Często połamańce kierowały w jej stronę wzrok pełen wyrzutu. Wydawało się, że mają do niej żal. Ale dlaczego? Czy obiecywała im niebo, łąkę, kwiaty, słońce? Czyż nie dostrzegły już w pierwszej chwili po ożywieniu, jak byle jakim konstruktem są? Tanią sztuczką malarską, niedokładną odbitką grawerowanego wałka, wymiocinami naściennymi, fantasmagorią prababki. Zupełnie inaczej do przestrzeni podchodziły te odrapane. Zatracały się w narzuconym samym sobie plastikowym optymizmie, bądź w ogóle unikały konfrontacji. Odrywając się od ścian, pozostawały nieruchome, naśladując swe poprzednie upozowanie. Wydawać by się mogło, że irytowała ich ta nowa konieczność zaangażowania się.


Po jakimś czasie przestało ją to cieszyć. Może przyczyną było uszkodzenie prawie wszystkich malowideł (tak, tak, niczego się nie uczyły, ciągle rozochocone własną mobilnością obijały się to o sufit, to o okno, nawet o ścianę, z której przecież chwilę temu wyszły…). Nie martwiło jej to wcześniej, nudziło raczej. Wszystko zmieniło się po wydaniu zakazu, gdyż w pierwszej chwili zdało się jej, że nie będzie jej już dane nic innego. Ale czy na pewno? Czy aby odbijający się o okno motyl nie zostanie z zewnątrz dostrzeżony przez wprawne oko zawsze czujnej sąsiadki? Jak wytłumaczy gościom wygląd swoich poodrapywanych ścian? Przecież, tak słyszała, a ci, od których słyszała, raczej rzadko kłamią, słyszała więc, że wchodzą i patrzą.


Od jakiegoś czasu i ona patrzyła uważniej. Nie, żeby popadać w obsesję, co to to nie. Czasem wydawało się jej, że dostrzega obce, dotąd ukradkowo rzucane spojrzenia, zerknięcia kątem oka, czy pozornie powierzchowne prześlizganie się wzrokiem po zdawałoby się nic nieznaczących elementach wystroju jej domu. Wtedy ostrożnie rozwijała palce dłoni i delikatnie napinała skórę, tym samym mocniej przytwierdzając do odpowiednich miejsc nie tak dawno poruszane elementy. Szczególnie te motyle; ich reakcji nigdy nie była pewna. Niechciany, wszędobylski wzrok innych paraliżował jej zmysły. Zaczęła powoli wątpić w prawdziwość tego, co robi, chociażby z tego powodu, że nie było nikogo, kto potwierdziłby jej natychmiastowo porządność owych poczynań, zgodność z obowiązującymi zasadami. Przyczyną owego rozmycia pewności mógł być również fakt, że zasady zmieniały się z dnia na dzień i nawet osoba chcąca być w stu procentach zgodna z literą prawa, nie nadążała w planowaniu jakichkolwiek działań, bo i samo planowanie z racji zaburzonych prerogatyw traciło swój sens. Nie miała odwagi rozczapierzać palców w większej grupie (tak, znów obawa przed tymi spojrzeniami!), dlatego też często niby bezsilna kukła dawała się przyporządkować do odpowiedniego sortu. Oficjalnie gorszego sortu.


Najpiękniejsze było przesiadywanie w piwnicy. Jeszcze do niedawna miała możliwość wychodzić nocą i przetwarzać. Nigdy nie odważyła się dokonywać niczego spektakularnego, ot, drobne poprawki budynków, załatana dziura w tynku, wyrównany trawnik, czasem (ale rzadko!) wyleczona łapa bezdomnego psa. Może dzięki jej wrodzonej ostrożności (sama jednak nazywała to wylęknieniem stłamszonego zwierzęcia, które nie potrafi nawet być sobą) nie została dotąd odkryta i mogła cieszyć się względnym (zastraszonym?) spokojem. Tamci, ekspansywni, czyniący ze swojego vibru sensację, przygotowujący przedstawienia, od razu zostali wylokowani. Niektórym przydzielono opiekunów, inni mieli kuratorów, drobni tylko bransolety. Najgorzej było z tymi pierwszymi, którzy uznali jeszcze pięć lat temu swoje umiejętności za dar boży. Odsądzeni od czci i wiary, oskarżeni o herezję i działanie antyludzkie, umieszczeni zostali w więzieniach, z których transmisja live była obowiązkowym daniem serwowanym w wiadomościach wieczornych. Można nawet było zamówić sobie dostęp do specjalnego kanału i całodobowo podglądać uwięzionych, jak taplają się obłąkani we własnych odchodach, krzyczą i targają swoje splątane kołtuny, bezrozumni, otumanieni histerią, zdziczali. Skarlałe olbrzymy zamrożone w sepii. Przypominali źle nakręcone zabawki dziecięce albo nieudane marionetki, którym poprzecinano sznurki. Dla odpowiednich władz stali się emblematem, uzasadnieniem wprowadzenia dalszych zmian, obostrzeń, impulsem do śledzenia i wyszukiwania, wbijania w dowody osobiste pieczęci „Bladych spojeń” i wszczepiania identyfikatorów, które miały docelowo zastąpić bransolety. „Bladych spojeń” przybywało, a jakimś dziwnym sposobem w prezentowanych na wizji więzieniach ciągle było miejsce. Doszła do wniosku, że muszą ich zabijać. Tak po prostu, w imię prawa.


Więc piwnica i motyle. Choć te ostanie coraz rzadziej.


Najgorsze było wychodzenie na ulicę. Musiała w końcu z czegoś żyć, pracować, czy to takie dziwne? Im bardziej się denerwowała, tym trudniej było opanować dłonie. Palce same się poruszały i próbował się uwalniać vibr. Z powodu aberracji hiperempatycznej każdy przejaw zaobserwowanej krzywdy poruszał ją do głębi, a palce zaczynały żyć swoim życiem. Zdarzało się, że powstrzymywała je na milisekundy przed katastrofą, kiedy chciały wygładzić bliznę mijanej osobie, naprawić maskotkę upuszczoną przez dziecko, złączyć rozbitą przez chuligana szybę w witrynie sklepowej. Nie mogąc dać sobie z tym rady, uciekała do lasu i wrzeszcząc wypuszczała dłońmi tyle energii, ile na tę chwilę była w stanie, by wydrążyć się, opróżnić. Nawet już zaczęła myśleć o tym, jak o przykrej akcji gównomoczowej, choć to jeszcze do niedawna było tak piękne, frenetyczne i doskonałe… Musiała też zrezygnować z seksu, tak, z tego samego powodu. Miała wybór. Albo leżała jak kłoda, czekając, aż posuwający się w niej członek wreszcie nasyci się i skończy, albo próbowała oddawać się namiętności, co mogło skończyć się tragicznie, bo w najlepszym razie tylko uwolnieniem kolorów, w najgorszym przeformowaniem pomieszczenia. Nie mogła do tego dopuścić, jeśli chciała wciąż mieć tę swoją pracę, ten swój pozór stabilizacji, czyste dokumenty i nieobarczone bransoletami nadgarstki.


Właśnie; praca. W sumie o jej umiejętnościach wiedział tylko Islander. Nie zamierzała nazywać go inaczej i miała to zupełnie gdzieś, że w kontaktach osobistych zwykła używać nicków. Co to komu przeszkadza, no co? Nie pracowali razem, czasem dotykali się, choć on dotknął ją naprawdę tylko chyba jeden raz, może dwa. Spotkania były rzadkie, jednak zawsze w tym samym miejscu. Skarpa nad stawem była jak żywcem wzięta z pocztówki z albumu staruszków; przestrzeń zanurzona w szarości, pozornie jednokolorowa, pogłębiająca swoją strukturę im więcej uczyniło się korków w kierunku wewnętrznych przestrzeni zagajników. Dookoła ołowiana woda, szumiąca beznamiętnie mruczącym poszumem i wiatr szarpiący włosy. Siadali od wielu lat w tym samym miejscu i czuła, jak spowalnia pociąg rozpędzony wewnątrz niej, słyszała jego piskliwe hamulce, gdy nagle niepotrzebne było, by dokądkolwiek pędzić. Ta chwila wymagała przynajmniej kilkudziesięciu minut na oswojenie się z bezpośpiechem i on dawał na to czas, pozwalając swobodnie płynąć jej słowom, które wystrzeliwane z prędkością serii z karabinu maszynowego, dopiero po wielu minutach przestawały nachodzić na siebie, przestawały się rwać w kontaminacji zdań i kończone niespiesznie acz harmonijnie kropką, skracały swoją strukturę aż do cichych pomruków. To był moment, w którym, zestrojeni, mogli w końcu oddać się poczuciu radości z bycia w tym wyblakłym miejscu. Ucztą było milczenie. On pierwszy zauważył zmianę. Mówili potem, że to przez antybiotyki, snuto teorie spiskowe o gazie mającym wytruć „tych innych rasowo”, a co bardziej zaciekli obwiniali szczepionki, zły urok, wskazywali na karę boską czy jeszcze inne dyrdymały z wpływem promieniowania smartfonów włącznie. Ona nie obwiniała nikogo. Podobał jej się perlisty śmiech Islandera, gdy niechcący zreperowała mu rozerwany na korzeniu but. Potem bezwiednie podniosła dłonie, ruszyła palcami, a błoto zebrane na ich ubraniach uniosło się w powietrze i zatańczyło, łącząc się w fantazyjne spirale i warkocze. Patrzyli obydwoje, urzeczeni spektaklem natury. Natury! Nie żadnego skrzywienia, dewiacji, klątwy, czy rasowego przekleństwa! Pogładził ją wtedy po głowie, czule przygarnął do siebie i wyszeptał: „Nie martw się”. Powtarzała to odtąd jak mantrę. Kilka słów stało się zaklęciem czyniącym z niej somnambuliczną kukłę uwięzioną w rutynie codzienności.


Więc; praca. Usztywniony kark, napięte mięśnie dłoni, nadgarstków, przedramion, skulone ramiona, głowa wepchnięta głęboko pomiędzy nie. Równy krok, niezmącony niczym, mechaniczny. Wyuczone, wciśnięte w konwenans sposoby reagowania. Oczywiście zawiść, fałsz i zazdrość. Może dlatego, że przy realizacji dużych projektów trochę pomagała sobie palcami, by w sumie niczego nie przekształcać, a tylko wzmocnić atmosferę współpracy i współodczuwania magicznej chwili, co dawało nie tylko satysfakcję i poczucie spełnienia, ale i odblokowywało nieznane pokłady kreatywności we współpracownikach. Tak. Shu-ha-ri. Pozwalała sobie na „ha”, uwolnienie. Niekiedy jednak „ri” nie mieściło się w standardach, w zakładanych przez „niektórych życzliwych” ramach świata i przymuszona presją sytuacji do tłumaczenia się lub oskarżana — dla równowagi — o zaniedbania banalnych detali urzędowych, spadała na pysk ze swych (w opinii wielu wyimaginowanych) przestrzeni tworzenia, haratając po betonie zębami. Początkowo głośno klęła, piekliła się niczym uwiezione w klatce zwierzę, po czym napotykała szydercze spojrzenie tej obcej, zimnej satysfakcji ze strony kogoś sycącego się radością z udanego sprowokowania jej, co mroziło ją jeszcze bardziej, frustrowało i w rezultacie odbierało chęć do robienia czegokolwiek. Teraz, po wprowadzeniu nowych regulacji, pilnowała się w dwójnasób. Przyczajone spojrzenia zawistnych czekały na jej potknięcie, z drugiej strony prawowierni, nieustannie nienasyceni, potrzebowali wciąż nowych nazwisk do swych notesów. Osaczali ją również wykonawcy projektów, dotąd istoty ufne i poczciwe, teraz ukierunkowane na postrzeganie interesowne, na kalkulację i zadowolenie rodziców. Jej wadę (wadę oczywiście w ich systemie pojmowania rzeczywistości!) wykorzystaliby dla własnych korzyści, do szantażu, a nawet dla egoistycznego odczuwania chwili dominowania. Wyrachowane bestie bezwiednie napuszczane przez tych „zza cienia”, dzierżących smycze. Postanowiła robić swoje, bez fajerwerków skupiających uwagę i bez fantazji. Po kilku godzinach w pracy dłonie drętwiały, były zgrabiałe i często do wieczora trudno było je rozruszać. W sumie nie było potrzeby, były przeklęte, powinny pozostać bezużyteczne.


Tak, zdarzały się sytuacje niebezpieczne, w obliczu których trudno jej było pohamować się. Oto ktoś wycierał sobie tyłek jej nazwiskiem. Oto wykonane zadanie okazywało się nic niewartą stratą czasu, odejściem od meritum profesji. Oto precyzja planowania i komplikacja metod realizacji zadania nie zostały dostrzeżone, a ocenę przydzielono tylko na podstawie kilku chwil finału, podsumowując to popisywaniem się. Oto stała, besztana za niezrozumiały dla niej fakt, na tyle jednak absurdalny, że nieprzystawalność agresji bezceremonialnie atakującej strony (świętego oburzenia, wypieranej hipokryzji, arogancji maskującej obłudę…) do przyczyny oburzenia, pozostawiało ją trwale zaskoczoną i niemą. Oto obarczana była winą za drobiazgi (a wina ta urastała do katastrofy totalnej i oczywiście świadczyła o jej niedostosowaniu i ułomności), jak pozostawienie kolorowej zakładki wewnątrz pliku ważnych dokumentów, a inni, stojący obok niej, dyskretnie uciekali wzrokiem, pozostawiając ją wewnątrz muru wymuszonej odpowiedzialności. W cichości kiwali potem głowami, przyłączali się do słusznego oburzenia i poczucia wszędobylskiego żalu, w cichości. Za plecami zaciskała pieści tak mocno, że drętwiały jej knykcie, wbijała paznokcie w skórę i czekała, czekała na możliwość wyjścia, zamknięcia się w bezosobowym przedziale metra, w brudnym wnętrzu własnego samochodu, w autobusie ciężkim od wilgoci i smrodu zaduchu. Wmawiała sobie wtedy, że to sen, że to wszystko jest snem, tylko snem, jak w tym filmie „Vanilla sky”. Niejednokrotnie jednak owe wmówione sny były tak silnie ekspansywne, że szturmowały barierę obronną i doprowadzały do wielu pęknięć w tej, z pozoru, stabilnej masce rutyny, w rezultacie zmuszając ją do kilkudniowego odchorowywania poczucia zbędności, nieudolności, wmówionego partactwa. Nie kontrolowała płaczu, a bezradność odbierała jej umiejętność odnalezienia szybko kontrargumentu, w rezultacie nic nie pozostawało z jej niegdysiejszej błyskotliwości. Dla tych innych było to jawnym dowodem na jakąś „winę” („Gdyby się nie wstydziła, gdyby to nie była prawda, to nie płakałaby!”, „Gdyby nie była winna, nie tłumaczyłaby się!”). Po wprowadzeniu ustaw stopniowo obserwowała również naginanie zasad etyki, a te pęknięcia w niedostrzegalnym momencie stawały się czymś powszechnie akceptowanym.


Najgorzej traktowane były dzieci. Vibr ujawniał się przecież nie tylko w genomie dorosłych. Niedorosłe istoty nie potrafiły tak wiele uczynić. Do przetwarzania potrzebne było skupienie, na co młodocianym nie pozwalały szalejące w nich dopamina i melatonina. Co najwyżej udawało im się zmienić kolor liści drzewa (a niektórym stworzyć nawet pąki kwiatów na ogołoconym zimą z liści dębie czy brzozie), skręcić w sprężynkę włosy, ożywić papierowe wycinanki. Internet, miejsce młodych, zapełnił się nagraniami dziecięcych vibrów. To były pierwsze ofiary nowych ustaw. Z początku, po namierzeniu IP, tylko odbierano ich rodzicom i umieszczano w specjalnych internatach. Nakręcona medialnie nagonka nie dała się powstrzymać istniejącym (wtedy jeszcze humanitarnym i względnie logicznym) ograniczeniom prawnym i oczywiście, jak w sytuacji, gdy strach przed nieznanym wsparty zostaje zagrożeniem poczucia przynależności do wspólnoty „mniepodobnych”, zrodziła się nienawiść, wykluczanie, przymuszanie do ujednolicenia, formowania, hejt, czy nawet głośno obwieszczana potrzeba eksterminacji. Jeszcze kilka miesięcy temu publiczne oburzenie wzbudziłaby reklama Rivenlexu, oferująca prawowiernym rodzicom możliwość dokonania amputacji dłoni ich skażonych dzieci. Dziś setki ludzi mijało obskurny banner tej treści, maszerując zrównoważonym krokiem szarego człowieka szarą ulicą z milczącym przykazaniem na ustach: byle się nie wyróżniać. Ona też wbijała głowę w ramiona, stało się to naturalnym tikiem, pozą przybieraną po przebudzeniu i niezmienianą nawet czasami podczas snu. Początkowe internowania złagodzono — czy to z powodu łaski okazanej mieszkańcom globu, czy też przyczyną było lepsze ukrywanie się i maskowanie śladów swej bytności w Internecie przez tych — odważnych czy naiwnie głupich — którzy jeszcze mieli chęć pochwalić się własnym ujarzmianiem vibru. Dano możliwość wzięcia sprawy w swoje ręce przez rodziców — myślałby kto, że w ten sposób ich honorując, śmiechu warte. Drżący o los swego potomstwa, beznamiętnie obcinali im włosy do żywej skóry (oto powrót do opętańczych teorii Heinricha Kramera i Jakoba Sprengera), wyłamywali palce u rąk (niekiedy nawet u stóp, na zapas), amputowali dłonie zastępując je naprędce wydrukowanymi, karykaturalnie kolorowymi protezami. Z Ghany i Nigerii dochodziły wieści o masowym wypalaniu dziewczynkom łechtaczek (zaszywanie to przeżytek!). Południowe stany USA wprowadziły nakaz obcinania języków, bo ktoś powiązał spontaniczne dziecięce umiejętności z zachowaniem młodocianych czarownic z Salem. Bano się złych uroków i „uroczych oczu”, wypalano więc i oczy, niewinne, wystraszone, dziecięce, szczere oczy. Mnożyły się telewizyjne wypowiedzi pseudospecjalistów, zalecających elektrowstrząsy, podtapianie, głodzenie. W Egipcie przywrócono karę zakopywania żywcem, powszechne stało się kamienowanie. Kraje azjatyckie dołączyły w swym okrucieństwie do stosowania metod opanowanych do perfekcji przez nauczycieli w Korei Północnej. Ze swych plugawych jam wypełzali wszystkowiedzący znachorzy, wyciągający po 2k z opasek kredytowych naiwnych, zestrachanych rodziców. Zamiast przerażać, opisy dzieci wciskanych do beczek ze żrącym błotem, zdjęcia napromieniowanych noworodków, wypowiedzi „nawróconych” nastolatek machających oberżniętymi kikutami nikogo nie gorszyły, co więcej, inspirowały do domorosłego naśladownictwa. W oczywisty sposób tak rozprzestrzenione okrucieństwo domagało się wciąż nowych ofiar, bo to one stanowiły rację bytu władzy, mogącej po raz pierwszy od nieznanych czasów przy pomocy terroru strachu i dyktatury prawomyślności utrzymywać porządek i dosłownie: władać. Nie dostrzegła nawet, jak widok człowieka z ręką w gipsie stał się czymś na tyle podejrzanym, by wywołać w zwykłych przechodniach tak silną falę strachu, że rzucali się oni na bogu ducha winnego i by po rozłupaniu mu opatrunku, wśród krzyków, wrzasków, sapania, zapienienia, plączących się, zakrzywionych chciwie łap, wyrwać mu połamaną rękę, uszarpać aż do ramienia i pozostawić leżącego w rynsztoku, a nieopodal krwawiący ochłap walający się w kurzu chodnika. Szybko się zapalali, szybko chłonęli. A potem, jakby nigdy nic, ci oprawcy podnosili się, otrzepywali swe prawowite palta, poprawiali swe bure garnitury i nieobecnym wzrokiem wyszukawszy kierunek swej niedawnej trasy, naprowadzali sami siebie jak niewidocznym autopilotem, krocząc ścieżką swoją, znajomą, powtarzalną, prawowitą.


O dziwo, bunt przeciwko podziałowi na lepszy i gorszy sort trwał stosunkowo krótko. Najpierw nie wyłapano wcale tych najgłośniej sprzeciwiających się, a zabrano się za dzieci i przeciętniaków, takich szaraczków z ulicy jak ona. Pamięta, jak popuściły jej zwieracze, gdy wpadli do pracy i zatrzasnęli obręcze na przegubach stojącej obok niej Oleny. Nie potrafiła potem powiedzieć, co ją uratowało od zdradzenia prawdy o sobie: czy zamieszanie, czy panika, czy może tempo towarzyszące samemu aresztowaniu? Olena była tak zaskoczona, że dopiero na pierwszym piętrze zaczęła wrzeszczeć jak opętana, by zajęli się jej dziećmi. Machała dłońmi, zwijała się w kłębek, potem zaraz w parkosyzmach bólu wyginała się i trzepotała kończynami. Wyglądała jak zwierzę schwytane w sidła i wciśnięte do za ciasnej klatki. „Zajmijcie się dziećmi!” Oni mieli się nimi zająć, oni? Oni, jej współpracownicy, towarzysze imprez, dzielący się troskami dnia codziennego, teraz pokurczeni, spoglądający tępo w posadzkę z głową wciśniętą między ramiona? Po dwóch tygodniach zapomnieli o Olenie.


Coraz częściej było ciemno. Wydawało się, że po zmroku nikt już nie chodzi, ulice opustoszały, a metrem jeździli wyłącznie schizofrenicy. Po sprawdzeniu przez służby, czy nie dysponują vibrem, pozwalano im na to, byle płacili za bilet. Tak w kółko trasą bez początku i końca, pomiędzy przemykającą nicością ścian, a fantasmagorycznym, niemalże urojonym przystankiem znikąd. Też próbowała, jednak strach przed przypadkową kontrolą zwyciężył i odtąd po prostu siedziała w tym swoim wymiocinowym pokoju, wlepiając wzrok w obowiązkowo zaciągniętą zasłonę. Nie zapalała wizjera, bo i po co? Od dawna, przetykane niewybrednymi reklamami Rivenlexu, od treści których robiło jej się niedobrze, emitowano wyłącznie pseudonaukowy chłam, mający na celu utwierdzić prawowiernych w przekonaniu o ich czystości rasowej i byciu uprawomocnionym przez opatrzność do prowadzenia świętej walki ze skażonymi. Nawet sama o sobie zaczęła tak myśleć; skażona w skażonym pokoju, wgapiająca się w burą, poplamioną, o tak, skażoną zasłonę splecioną banalnym wzorem tkackim. Obijająca się w zaciemnieniu. Ćma w ciemności. W zaćmionym świecie.


Gdy zarządzono szczepionki, zadzwoniła do Islandera. Zadzwoniła — już samo to było czymś wyjątkowym, bo dotąd zawsze pisała. Z jej tonu głosu domyślił się chyba, co jest grane. Dziwne, nie uległ temu masowemu zdziczeniu i dotąd nie doniósł na nią. W sumie nie liczyła na wiele po tym telefonie, tylko znowu na brzeg, trawę, drzewa, wodę, miejsce.

Oczywiście ktoś mógłby zapytać, jak to się zaczęło. Gdzie rodził się ten ogólnoświatowy obłęd, zaćmienie umysłów? Co sprawiło, że ludzkość pierwszy raz od czasów swego istnienia zjednoczyła się w tym dzikim okrucieństwie? Łatwiej byłoby oczywiście wskazać palcem na konkretną osobę, partię, grupę. Jeszcze łatwiej byłoby określić tę grupę mianem odszczepieńców, terrorystów, psychopatów lub fanatyków. Niestety, brudna prawda znajdowała się tuż pod powierzchnią paznokci, czujna i niedostrzegalna, świńska. Ktoś zakrzyknął hasło, ktoś je podtrzymał, trzeci dodał swoją wersję i tłum ruszył jak rzeka w opętańczym szale motłochu kierowanego bezrozumnym pędem. Zanim ludzkość otrząsnęła się w tego szaleństwa, było już po wszystkim, ale… jej to już nie dotyczyło, bo właśnie zabijał ją Islander.

Pluskwa

„Szaleństwo jest jak grawitacja, wystarczy leciutkie popchnięcie.”


/Joker/

Wiązka

— Czy nawet teraz nie potrafisz się skupić?

— Trzymaj palce razem, kretynko, bo poruszysz zawór i…

— No? No i co się niby stanie? Przecież i tak chodzi w końcowym rozrachunku o to samo! Poza tym nie wrzeszcz na mnie, bo plujesz, prymitywie!

— Powinniśmy to umieścić pod zbiornikami…

— Trzymaj się planu! Po co teraz wydziwiasz, kiedy ona już zaczęła poruszać?

— Jeszcze nie zaczęła, dopiero rozluźnia palce! Przecież dobrze wiem, kiedy vibr jest gotowy do przeformułowywania.

— Co wiesz, to mnie nie obchodzi, trzymaj się planu. Nadia! Nadia, skontroluj kamery, proszę, rusz się ty ociężała…

— Czy ty naprawdę nawet teraz nie potrafisz obejść się bez wyzwisk?

— Szeptem, proszę was! Nie jestem pewny, czy udało mi się unieszkodliwić wszystkie czujniki.

— Jeszcze te. Tak połącz jeszcze te.

— Nie zdążymy uciec…

— Jeśli Nell się skupi, to da radę zrobić wyłom w rurze ściekowej, a tam pomoże nam prąd. Ćwiczyła. Damy radę.

— Wiesz, że mnie jest to obojętne. Nie wydaje mi się, byśmy tym wiele zdziałali. Będziemy co najwyżej nagłówkiem tygodnia.

— Przestań! Oni wierzą, że to ma sens! Przynajmniej… przynajmniej to jest jakaś forma buntu.

— Och! Coś potrąciła, jejku! Piecze! Szybko, odgarnij od zapalników, bo się przylepi!

— Coś ty zrobiła! Nieudolna idiotko, miałaś tylko aktywować zapalnik, a nie wiercić dupą! Teraz nie ma czasu na oczyszczanie…

— Odpalajcie! Teraz! Już! Tam są strażnicy, a Nell ma już na granicy detonacji swoje palce! Teraz!

— Teraz!

— NO JUŻ!

Szept

Jadąc metrem, przypominała sobie komunikaty sprzed kilku tygodni. Nie dali rady zbiec, ich portrety — galeria wstydu i poniżenia — wyświetlane były przez wszystkie możliwe telebimy w mieście. Gdzie się nie obejrzałeś, tam celowo oszpecone gęby „wrogów porządku”, „skażonych”, „dewiantów”, „ukrytych fanatyków”. Rivenlex nie poniósł szkody, co więcej, akcje koncernu poszły w górę — stał się w końcu celem ataku tych gorszych, tych tępionych, czyli, skoro zwrócili na niego uwagę, musiał być groźny, o tak, więc logiczne, że pomocny tym dobrym, porządnym, czystym. Och, bawiło ją święte oburzenie zasmuconych towarzyszy bezpłciowej, miejskiej podróży, te sztucznie napuszone twarze, te ściągnięte brwi według wzoru twarzy „ja-poprawnie myślący”. Ci co bardziej odważni prześcigali się w projektowaniu kar, gdyby któryś z zamachowców ocalał. Och, jakie oni mieli cudne wizje, nie powstydziłby się ich żaden ze strażników. Szaraczki o okrutnych duszach.


Coś się jednak udało tej bandzie zdesperowanych dzieciaków. Chcąc nie chcąc uwolnili niewidzialną, przypadkowo wytworzoną mieszankę, której działanie początkowo ją rozbawiło. Szybko zdała sobie sprawę, że to nie przyczyni się do zakończenia tego dzikiego obłędu, co więcej, zainspiruje do przekraczania kolejnych granic, będzie skutkować usankcjonowaniem selekcji i pozwoleniami na użycie broni.


Kiedy drobinki skażenia doszły do miasta (pomimo tak głośno obwieszczanej wszem i wobec akcji zabezpieczania miejsca wybuchu), poczuła ich obcą fakturę pomiędzy opuszkami palców. Dawały się rozetrzeć jak pyłek kwiatów i wnikały w powierzchnię sycząc delikatnie. Łapała się na tym, że przechodząc ulicą, niepostrzeżenie dotykała brzegów hydrantów, fragmentów straganów, klamek, zawiasów i czegokolwiek wystającego, by tylko poczuć ten pyłek. Musiała się oczywiście pilnować, ale kątem oka dostrzegała, że inni robią podobnie (och, gdyby była strażnikiem, od razu wyłapałaby bez trudu przynajmniej dziesięciu operujących vibrem już po samym dostrzeżeniu zainteresowania pyłem!). Bawiło ją, że lepszy sort nie widział tego osadu. Jak gdyby nigdy nic maszerowali swym pewnym krokiem z mieszkań na ziemię, i — jak w wierszu Tuwima — na papkę pulchną mielili propagandowe hasła, od których puchły im wzdęte zakalcem głowy.


Nocą, w tych ostatnich dniach, siedząc wymiocinowym, chorym pokoju, pod oskarżającym spojrzeniem jednookich, okaleczonych motyli, rozkładała dłonie i pozwalała, by wyrastały na nich rośliny. Rośliny były niebieskie i groźne, gryzły otwartymi paszczami tworzące je palce, mimo to ona nie przestawała, pozwalając się zakażać wciąż od nowa i w kółko. Ta dziwna tortura przynosiła jej ukojenie i chociaż vibrem potrafiła zamaskować dłonie, by nikt (o zgrozo!) w pracy nie dostrzegł ran, to zmieniało się jej wnętrze. Czuła mikrowylewy, nagle miażdżące się samoistnie maleńkie kosteczki, zapadające się fragmenty skóry. Rankiem doprowadzała się jakoś tymczasowo do porządku, ale zmiany następowały coraz szybciej i nie nadążała w kontrolowaniu ich.


Po tygodniu od wybuchu, w lipcu nastała jesień. Wszystkie liście jak na zawołanie zżółkły i sczerwieniały, a następnie potrząśnięte jedną niewidoczną ręką opadły w usypiska wijących się, szeleszczących kartoników. Zaraz potem zaczęły się kruszyć owady. Zastygały w locie i wyszczerbiały się jak rozrzucone puzzle. Jej pokój przestał się odróżniać od zaokiennej rzeczywistości, pełnej rozbitych, skostniałych fragmentów motyli, pszczół, czy nawet ważek. Szczególnie te ostatnie były zjawiskiem na tyle dziwnym, że w końcu oficjalnie dostrzeżonym i opublikowanym w mediach. Ich wielkie, tęczowo mieniące się skrzydła zaściełały chodniki, korpusy roztrzaskiwały się pod butami przemykających ludzi, chrzęściły zamiatane przez automaty i pospiesznie usuwane, bez końca.


Dusili się. Każdego dnia widziała upadających. Zastygali w dziwnych pozycjach. Rozczapierzali palce dłoni, albo przyciskali ramiona ściśle do siebie. Niektórym naciągały się mięśnie jak przy poparzeniu i w postawie gotowego do ataku boksera upadali na chodnik. Płaskorzeźby gotowe do niewidocznej walki. Oczywiście udawała. Do pracy chodziła w masce, jak wszyscy, ropiejące części ciała chowała pod bandażami. Wiele osób miało ropienie, więc, o dziwo, nie wyróżniała się. W końcu. Jedynie porcelanowa szczęka uwierała, wbijała się w rozpulchnione dziąsła. Kilka dni temu niemal zadławiła się ostatnim zębem.


Światłowstręt strasznie przeszkadzał w udawaniu. Noszenie przeciwsłonecznych okularów było podejrzane, dlatego czasami do metra szła na pamięć, będąc całkiem ślepą. Całą sobą powstrzymywała niezrozumiałą zwierzęcą potrzebę kulenia się. Wykrzesaną nie wiadomo skąd siłą woli zaciskała mięśnie łopatek, by nie dać po sobie poznać, że nie włada w pełni swoim ciałem. Poubierana we wszystkie oficjalne emblematy religijne, często, tracąc na chwilę kontrolę, przytulała się do ścian budynku, do wilgotnych kafelków w tunelach, do zaparowanej szyby w wagonie, przemykając, przyczajając się, łypiąc wokół wystraszonym wzrokiem zaszczutego zwierzęcia.


Zapytacie, czemu nie walczyli? Czemu, gdy mieli jeszcze możliwości, nie stanęli przeciwko napiętnowaniu, nie sprzeciwili się ostracyzmowi. Czemu byli bierni? Mówicie sobie, że WY nie dalibyście sobą tak manipulować, nie zgodzilibyście się na krok po kroku wprowadzane obostrzenia, na pogłębiające się podziały. Nie dopuścilibyście do głosu apatii i spowszednienia okrucieństwa. Nie strywializowalibyście przekraczania moralnych granic. Czy nie tak samo myśleli przodkowie, obserwujący ze zgrozą poczynania mieszkańców III Rzeszy? Czy świat reagował, gdy Żydów zamykano w gettach? A potem, po bezwzględnym wybiciu członków ISIS i Boko Haram, czy któryś z wygodnie żyjących Europejczyków protestował, gdy niedawno przybyłych emigrantów siłą odsyłano na Wschód stłoczonych w towarowych pociągach? Kto powstrzymał przywódców ZSRR od wyuzdanego okrucieństwa względem więźniów w łagrach, o czym z rozbrajającą szczerością informowano przecież opinię publiczną, upowszechniając gęby dysydentów w dziennikach i na plakatach? Kto napiętnował działania kolonizatorów w Kongu Belgijskim? Dlaczego prawowierni Amerykanie zgodzili się uznać za obowiązującą Konstytucję Trumpa? Święte oburzenie wybuchało później, potem, kiedyś. Co zrobić jednak, gdy obowiązujący porządek nie przestaje obowiązywać? Gdy brakuje gwałtownego otrząśnięcia się i cała zbiorowość zatraca się w masowym obłędzie, a szaleństwo eskaluje, przekracza samo siebie? Schodziła do środka siebie i w bibliotece nieużytecznych wspomnień starała się wyszukać cokolwiek, co mogłoby dać jej wskazówkę na przyszłość. Najważniejszym momentem, w którym okazało się, że poprzestanie na tych (bezcelowych w sumie) introspekcjach, była utrata pewności w stosunku do drugiej osoby. Poczucie ciągłego zagrożenia i niepokoju oraz brak jasnego stanowiska względem ludzi żyjących w jej otoczeniu — to działało destruktywnie na wszelkie pierwiastki oporu, bardziej niż oficjalne obwieszczenia i uchwały panujących. Paraliżująca niepewność, czy po odezwaniu się, zostanie się przyjętym kiwaniem (wymuszonym?) głowy, grymasem twarzy, świętym oburzeniem (choćby i nawet wystudiowanym, sztucznym, maskowaniem się, bo tak trzeba, ale zawsze oburzeniem), czy skrępowaniem i uciekaniem wzrokiem? Ta niepewność. To nie była zbiorowość sterowana racjonalnymi argumentami, a niepodlegającymi logice emocjami, histerią, iluzją skrytego wroga i teorią spiskową.


Władza totalitarna traktuje ludzi jak masę, nie dopuszcza poglądów jednostki, dlatego też, by uniemożliwić osobistą wymianę myśli, w pierwszej kolejności opanowano Internet. Nie, nie zablokowano wcale możliwości porozumiewania się. Nadal pojawiały się śmieszne filmiki, memy, wpisy, ale świadomość bycia podglądanym, pewność, że to dzięki filmom na You Tube zidentyfikowano większość ludzi publikujących tam swoje doświadczenia z vibrem, wprowadzało niepokój, poczucie osaczenia. Z dnia na dzień wpisy stawały się oszczędniejsze w słowa, fora niegdyś prężnie działające — nagle zamierały, kończyły się wątki nie tak dawno jeszcze gorących dyskusji. Karykatura i ironia spłycały swą głębię językową, przestając w końcu czynić aluzje do czegokolwiek. Żarty, ostrożne, coraz częściej grubiańskie i ordynarne, zatracały posiadaną jeszcze wczoraj finezję. Widać było działanie klakierów władzy, zasypujących sieć prostacką odmianą komunikacji obrazkowej, hejtem i chamskimi żartami drwiącymi z „tych gorszych”, prowokacyjnie czekając w zastawionych przez siebie pułapkach na chętnych do komentowania. Niepokornych bloggerów sądzono publicznie. Wyciągano na światło dzienne ich (w oczywisty sposób w większości sfabrykowane) sekrety i tajemnice, ośmieszając ich nieudolność, niefachowość, niedouczenie. W naturalny sposób człowiek, przyzwyczajony do danego typu komunikowania się, gdy zdaje sobie sprawę z potencjalnego fałszu tego kanału, zamiast szukać innych sposobów, wycofuje się z tego aktualnego, ogranicza. Trzeba czasu, by stworzyć tzw. drugi obieg, który, nawet jeśli powstanie, początkowo przypomina kloakę żalów i pretensji. Zanim jego uczestnicy nabiorą pewności, że ich nowe miejsce porozumienia dokądś prowadzi, zanim to miejsce zrównoważy odczuwany na co dzień lęk i da możliwość rozwoju potencjału twórczego, zanim ten cały proces przejdzie swą naturalną drogę… może zabraknąć tych, którzy mieli się buntować. Aparat władzy nie śpi. Tworzenie modelu wspólnego wroga działa na masę skołowanych obywateli najskuteczniej, aktywuje animalny atawizm, potrzebę ochrony grupy w celu zapewnienia jej (i sobie) przeżycia. Zagnieżdżona w nieświadomości człowieka, dostrzeżona przez Darwina walka o byt, faustowskie id staje się teraz walką ukierunkowaną, czyli podskórnie odczuwaną jako łatwiejszą. Napiętnowany cel, gdy wymierzy się weń ostrze ataku, łatwo pokonać, co daje poczucie spełnienia i zadowolenia oraz … zwalnia z myślenia o sensie walki. Mechanizm nagrody, animalny, dziki i nieujarzmiony pierwiastek tkwiący w każdym człowieku, domaga się szybkiego zaspokojenia.


Po wtóre potrzeba przynależności. Lepiej być wśród swoich, być akceptowanym, niż znaleźć się w tej wyizolowanej, zagubionej grupie innych, gorszych, zdefektowanych. Hiperbola epitetów rozwija swój płaszcz okrucieństwa. Na początku zarażeni, potem stają się ukrytą opcją destrukcyjną, gorszą rasą, drugim sortem, wrogą mutacją, a-ludźmi, groźnymi bestiami. Ot, jak łatwo, prawda? Praktycznie toczy się samo, jak lawina. Więc na pytanie, dlaczego nie walczyli, dlaczego nie bronili swojej tożsamości, czemu godzili się na podziały, czemu zrezygnowali z dumy i godności, a zgodzili się na maskowanie i fałsz, czy na to pytanie jest łatwo odpowiedzieć? Czy był ktoś, z kim spokojnie można poddać to pod dyskusję, gdy trzeba było nadążyć za zmianami w obowiązującym prawie i tempem zmienianych masek? Czy można było coś zaplanować, gdy świt kolejnego dnia obwieszczał, że wiara wczorajsza jest już wiarą nieważną? Najbardziej upokarzające były ustawy o lojalności, których przestrzegania bronili zacietrzewieni konserwatyści, epigoni, obrońcy świętej wiary i czystości natury, klakierzy i nędzni agitatorzy. Nie wystarczyło już podkreślanie odmienności kontrolujących vibr. Podsycano tajemnicę i zamiast próbować wyjaśnić przyczynę mutacji, pozwalano toczyć się lawinie lęku, umiejętnie manipulując rozbuchanymi emocjami tłumu poprzez zalewanie prawowiernych wiadomościami o okrutnym wykorzystaniu mocy przez „skażonych”. Nieustające informacje o atakach biologicznych, napastowaniu zwykłych mieszkańców miast, o zamachach i hedonistycznych rozrywkach przy użyciu vibru, tworzyły portret dewiantów, którzy dla zabawy chcą unicestwić niedookreślony pierwiastek czystości w duszach „prawdziwych ludzi”. Nie, nie były to tematy zastępcze. To były jedyne tematy. Słowa z wolna zaczynały zmieniać znaczenie, inne zaś tworzyć niecodzienne połączenia synonimiczne. Nagle skażony znaczył to samo, co pedofil i terrorysta. Media podsycały panikę, bombardując wgapionych w wizjery zlepkami gwałtownie przeskakujących ujęć, sekwencjami agresywnych uderzeń niepowiązanych faktów, w tle których nieustępliwie szczekał prezenter, używający wprawnie języka wojennych konotacji. Na każdym kroku władza budowała swój portret instytucji niezbędnej, warunkującej bezpieczeństwo i rozwój zgodny z naturą. Przezornie jednak nie przekraczano granicy absurdu (tak, można przyjąć, że po raz pierwszy wyciągnięto wnioski z historii), nie powiewano sztandarami, nie wymyślano chwytliwych haseł, znaków, totemów, nie organizowano przemarszów z symbolicznymi pochodniami ani pokazów, nie puszczano spotów idealizujących świat prawowiernych, na podium nie wychodził żaden stylizowany na mistrza i władcę dusz zapalczywy protagonista, żaden przypadkowy, napastliwie prezentujący się krzykacz nie był wyróżniany. Co więcej, politycy oddawali możliwość wypowiadania się naukowcom (ktoś był pewny, czy aby prawdziwym?), analitykom, specjalistom, zupełnie rezygnując z wizualnego przywództwa. Kicz przerysowanej rzeczywistości zostałby automatycznie odebrany jako fałsz, a nie należało zasiewać wątpliwości w sercach tak chętnych do pomocy mieszkańców blokowisk. Słowo można obalić słowem, dlatego im mniej nazywano kierunek działań, a więcej pokazywano skutków rzekomej prewencji, pozostawiano granice działań władzy w przestrzeni płynnej, jednak przez „czystych” akceptowanej, gdyż z zasady uznawanej za konieczną dla zapewnienia bezpieczeństwa.


Na początku im współczuła. Dumnym przechodniom przekonanym o swojej czystości, tym przekonaniem maskujących zazdrość, oraz zakompleksienie (och, jak ciężko znieść bycie jałowym, nie posiadać jakichś magicznych zdolności, kiedy nie jest się nagle wróżką z bajki, a zwykłym statystą codziennego dnia…). Wystarczyło jednak kilka miesięcy, by zaczęła się bać. W ich złośliwościach i przytykach nie dostrzegała już tłumionej zazdrości, a powstrzymywany ostatkiem sił wstręt i święte przekonanie o byciu wybranym do misji dziejowej, do bycia rycerzem urodzonym, by uratować ludzkość. W chaosie łatwo o pomyłkę, ktoś robi coś głupiego i zawsze można wykorzystać niedookreślony aparat do stworzenia precedensu, tym samym mocniej pogłębiając różnicę pomiędzy prawowiernymi, a skażonymi. Wystarczy również do upartego wykorzystywać mowę skojarzeń, przemianować desygnaty, dzięki czemu odbiorcy przekazów medialnych chcąc nie chcąc już na zawsze (i co najważniejsze — nieświadomie) łączyć będą podteksty w wymagane sensy, odczuwać będą sterowane emocje. Jeden agresywnie zmontowany reportaż filmowy o pedofilu (nie ważne, czy nim był, czy nie), do tego wzmianka o łączeniu zboczenia z ujarzmianiem vibru, w tle obskurna nora pełna łańcuchów, jeszcze kilka ujęć z wkroczenia policji, pochwycenia przestępcy na gorącym uczynku i najazd kamery na wdzięczne twarze uratowanych dzieci. Pomiędzy ujęciami migawki haseł, odpowiednie modulanty, podprogowo zmieniające w umysłach widzów ciągi skojarzeń. Tyle wystarczy, by za jakiś czas bez słowa sprzeciwu wprowadzić restrykcyjne prawo segregacji. Widziała to. Nie sprzeciwiał się nikt, klaskano oglądając orędzie szefa Zjednoczonych Narodów i pod nosem psioczono, że i tak zbyt długo zwlekano ze zmianą prawa. Święte oburzenie szaraczków — wspaniała broń w rękach dyktatorów.


Pytać można również, czemu nie uciekła. Było wielu, którzy wybierali porzucenie pracy, miasta, rodziny, by odszukać iluzję spokoju i miejsca, w którym można było być sobą. Wielu sprowadzono i „nawrócono”. Wielu wygrzebano z jam, nakręcono o nich poglądowy film, który potem wielokrotnie, w kółko wyświetlano w przerywnikach filmów, w blokach reklamowych, w całodobowych serwisach informacyjnych. Te napastliwe komentarze komentatora, te skrzywione wstrętem usta prowadzącej, to święte oburzenie świadków i donosicieli, te okrutnie miażdżące pseudostatystyki badania opinii publicznej… Ona, dzień po dniu, odnajdując namiastkę spokoju w rutynie pracy i odpoczynku, ciągle miała nadzieję, że przecież szaleństwo nie może tak bezkarnie wdrapywać się na szczyty, że to nie potrwa długo, że w końcu ktoś to przerwie, ludzie się opamiętają. Przecież mają swój rozum! Mają?


Zabandażowane palce nie bolały. Wizjer sprzedała w lombardzie, a pieniądze wydała na konserwy. Dzięki temu nie musiała już tak często wychodzić po pracy z domu. Nie otwierała komputera. Zainfekowane przez „Aktywną Młodzież” popularne serwisy nie dostarczały już dawnego wytchnienia, nawet nie irytowały, ale dawały jej poczucie bycia jeszcze bardziej izolowaną, namacalnie pozwalały jej zrozumieć, jak obcy jest otaczający ją świat, jak wrogi. Dawne poczucie zadowolenia z siebie, z własnych dokonań, zastąpił wstyd, niedowartościowanie, lęk, niepokój i poczucie odrzucenia. Nie wyglądała też przez okno. Nie było owadów i zielonych liści. Chodniki, od kilku tygodni niesprzątane, pełne były skruszałych szczątków przyrody. Przechodząc, mimowolnie zerkała i przerażona dostrzegła tam kilka dni temu resztki małych gryzoni potrącane butami ludzi w maskach tlenowych. Jednocześnie policja nie pozwalała na degenerację i rozprzężenie. Nie dokonywano samosądów, ale również nie rezygnowano z pracy. Każda wizyta u lekarza była skrupulatnie odnotowywana w dokumentach patroli terenowych. Jej początkowy pomysł na symulowanie choroby spalił na panewce, gdy uświadomiła sobie, że przynajmniej dwa razy w ciągu dnia skontroluje ją opieka społeczna (oczywiście, sporządzając przy tym dokładny protokół, w którym na temat jej stanu zdrowia poświęcą może z dwie linijki, a pozostałą część wypełniając informacjami o tym, co znajduje się w jej mieszkaniu). Często rozpuszczano czujki, malutkie drony skanujące, które wyłapywały źródło ruchu w mieszkaniach. Nie było problemu, jeśli był tam zgłoszony chory. Co innego, gdy ktoś się tam po prostu ukrywał (coraz częściej ludzie robili to nieświadomie, pogrążając się w szaleństwie, katatonii, apatii). Drony nie odkrywały zmarłych; tymi musieli zajmować się sami sąsiedzi (często to robili, zwłaszcza tacy, których wieczornym zajęciem już od kilku miesięcy było podglądactwo „ku lepszej sprawie”, albo hieny liczące na możliwość bezkarnego splądrowania mieszkania).


Pokazowy proces ekipy ochrony fabryki Rivenlexu nie powstrzymał postępujących zmian w przyrodzie. Amerykanie jako pierwsi otoczyli kopułą Nowy York i okolice, generując tam sztuczne natlenianie. Na nic zdały się bunty wysiedlanych. Mieli do dyspozycji pracę w fabrykach kopalin na najniższym poziomie powstałym dzięki zaludnieniu tuneli metra lub życie na peryferiach, ale poza kopułą. Wielu uciekało w nadziei przedostania się na tereny nieobjęte szkodliwym pierwiastkiem, jednak nie uniknęli zmian w swych ciałach. Ulice Gwatemali, Wenezueli i Ekwadoru zaściełały zwłoki tych, którym nie dane było dostać się do Amazonii. Upadali w drodze i tak zostawali, jak milczące, gnijące w świetle słońca drogowskazy. Inni mieli nadzieję, że zimno spowolni działanie zarazków, dlatego wybierali Syberię, Islandię, Grenlandię, czy Patagonię. Tych również zawodziły ciała. Zmutowany zarazek rozpuszczał im oczy, topił palce u stóp i rąk. Nacjonalistyczna Europa Wschodnia przekuła swą pseudodoktrynę prawowierstwa na szybki sposób identyfikacji wrogów systemu. Jeden z domorosłych ideologów opublikował głośną rozprawę naukową, w której dowodził, że tylko ludzie głęboko wierzący są zdrowi, gdyż ci panujący nad vibrem uważają się za bogów, więc (co przecież logiczne!) w naturalny sposób odrzucają religię. Zanim zarazek zaatakował, kraje Bloku Wschodniego skutecznie zdołały pozbyć się innowierców (bo tylko religia Jedynego była tą poprawną), ateistów (tylko człowiek pełen pychy i dumy w nic nie wierzy, ale to zapewne jest maskowanie, a naprawdę to nieczysty ukrywający swoje czarostwo!), homoseksualistów, chorych umysłowo (sprawdzianem umiejętności prawdziwego wierzenia był wyrecytowany bez zająknięcia pacierz), niepełnosprawnych („Bóg już ich karze, nie czekając na Sąd Ostateczny, wiec muszą mieć złą duszę!”), przebywających w więzieniach („Jeśli byli niewinni, Bóg ocali ich serca.”), wywrotowców politycznych („Występując przeciw prawu, występuje się przeciw Bogu, bo rządzą przecież ci najwierniejsi, którzy dostąpili łaski Pańskiej.”). Zachód, początkowo przerażony ostrością i absurdalnością zachowania sąsiadów, szybko dołączył, w prawicowych poglądach przekraczając wszystkie granice moralne, usprawiedliwiając masowe zbrodnie na migrantach, tworząc obozy przesiedleńcze, a wcześniej zrzucając kilkadziesiąt bomb wodorowych na tereny, na których zgodnie z „bardzo tajnymi i bardzo wiarygodnymi raportami” swoje kryjówki miały oddziały terrorystów. W kilka minut wyparował Bliski Wschód, część Afryki, góry Kaukazu.


Dla ukrywających się dotąd, skutecznie maskujących operatorów vibru, wybuch w fabryce Rivenlexu w pierwszych dniach traktowany był jako głos prawdziwie boskiej opatrzności.


Uciekając od kopuł, ona i jej podobni patrzyli na kończący się świat. Pluskwy pierzchające przed światłem? Przyroda, to nieujarzmione perpetuum mobile, skostniała lub sfermentowana, przetwarzająca nieustannie w znanym od przedwieczy cyklu obrotu w przyrodzie, bawiła się cząsteczkami wody i tworzyła kwaśne deszcze. „Blade spojenia” w dowodzie osobistym, czujki, policja prawowierna — jakie to wszystko teraz wydawało się śmieszne i nieważne. Patrzyła na granatowo-zielone chmury i nie mogła oprzeć się przeświadczeniu, że parująca woda wzięła ze sobą do góry całą ludzką złość, całą ujawniającą się perfidię, by ją tam w górze zintensyfikować, powielić bombardującymi piorunami i oddać w deszczu, ożywiającym stratowaną ziemię kolejną dawką ślepej furii. Na niechcących się podporządkować urządzano łowy prawowiernych. Ze znakiem religijnym wypalonym na czołach gonili uciekinierów obłąkani, wytresowani dzicy o wywróconych źrenicach. Udawało się jej skutecznie ukrywać w tunelach metra, w kanałach ciepłowniczych, rurach dawnej wentylacji. Dziwne, że w ich zacietrzewieniu nie prowadził łowców jakiś duch, czy święty palec, a jedynie powtarzalna sekwencja ruchów. Tak długo chodziła w masce, że nawet nie potrafiła cieszyć się z tej ironii losu. Niestety, mimo że vibr wypełnił ją całą, to utraciła zdolność przetwarzania. Uwolniony po wybuchu w fabryce tajemniczy, trujący pierwiastek zniszczył nawet to, co było w niej piękne. Gdy zdała sobie sprawę, że w sumie dokonał tego, co obiecywał Rivenlex w swych kampaniach reklamowych, czyli szeroko rozumianej amputacji, chwycił ją dziki, pusty śmiech i rechotała wtedy zanosząc się jak wariatka, zalewając wygnite usta pianą.


Przemykając opuszczonymi ulicami mniejszych miasteczek, które nie dostąpiły zaszczytu bycia objętymi którąś z powstających kopuł, ocierała się o ponadrywane plakaty propagandowe, powiewające zżółkłym arkuszem dla nikogo. Papierowe, karykaturalne twarze wrogów publicznych obserwowały beznamiętnie każdy jej ruch. Zwisające z latarń głośniki, megafony dyndające na kablach, strzaskane telebimy, oderwane głowy plastikowych figurek, podobizn aktorów seriali o sterowanej fabule… Takie wszystko zbędne, poniewierające się, a jeszcze do niedawna były one orężem wojujących „czystych”… Najgorszy był niewygaszony lek. Pomimo znalezienia się w tragicznej sytuacji (ile jeszcze pozostanie opuszczonych sklepów, które można będzie okraść?), nadal stroniła od ludzi. Tłumaczyła sobie, że przecież właśnie teraz mogliby się zjednoczyć. Chociaż nie mieli już vibru, dano im w końcu pozorny spokój. Nie dusili się przecież i nawet powinni zachowywać się solidarnie, by jakoś poradzić sobie z głodem. Racjonalnie, zdroworozsądkowo powinni przyjąć, że stworzą odtąd grupę żyjących wolno.

Wolność.

Była pewna, że kiedyś słowa niosły ze sobą znaczenie, teraz jednak tak silnie wpojono jej umiejętność podważania jednoznaczności słów, że wybrała samotność, zamiast konieczności konfrontacji z kimś innym i trudu wspólnego ustalania na nowo sensu świata. Istnienie w chaosie dawało jej większe poczucie bezpieczeństwa, jednak gdy pewnej… w sumie nie wiadomo, nocy czy dnia, doznając jednej z niewielu chwil otrzeźwienia umysłu, złapała się na przeżuwaniu ludzkiego mięsa, kiedy kątem oka dostrzegła drgającą dłoń swej własnej ofiary, jeszcze nie domknięte, powoli zachodzące mgłą, rozbiegane oczy, postanowiła, że nie skaże nikogo na konieczność obcowania ze sobą. Ze smutkiem zdała sobie sprawę, że wmawiane jej od wielu miesięcy bycie potworem i odmieńcem w końcu się spełniło. Oto w kawałku szyby nie widziała już twarzy człowieka.


— Jesteś pewna?

Czuła jego przyspieszony oddech na swym karku. Malutkie włoski jeżyły się za każdym razem, gdy ze zdenerwowania silniej wypuszczał powietrze.

— Jesteś pewna?

Ból był nieważny. Po raz ostatni był w niej. Lekkie falowanie nie odrywało jej uwagi od spokojnej możliwości kontemplacji delikatnych zmarszczek wody na powierzchni znanego od przedwieczna zbiornika wody. Zalew trwał w obojętnej niezmienności, nieczuły na szaleństwo otaczającego świata. Drwił z obłędu ludzi, ostentacyjnie okazując to delikatnym poruszeniem wody. Miarowym, rytmicznym, bezwiednym. Poruszał się w niej, podobnie jak wiatr poruszał zmartwiałymi kikutami drzew. Bezlistne badyle wygrażały niebu, drgały w powolnym falowaniu. Czuła jego ciepło, podobnie jak i ciepło ziemi, oddychającej ciężko skostniałą trawą, pokruszonymi szczątkami owadów i małych zwierząt. W tym rytmicznym, delikatnie przyspieszającym falowaniu odkryła na chwilę puls globu, puls bezczasu, drżenie vibru pod zgnitymi opuszkami palców.

— Jesteś pewna?


***


Wejść pomiędzy czas i ubrać kostium szczura. Przebywanie w norze ogranicza się do drapania. Każdy element szczurzości zaznaczony jest na ścianie pomiędzy kępkami sierści, w cieple odchodów, wewnątrz świstów oddechu. Bycie przypomina śledzenie tropu pchły w szczurzym futrze. Pierwiastek szczurości można odnaleźć szczególnie w każdej najbielszej bieli.


Na początku zawsze jest szarość. Potem czerń. Z nich wykluwa się zaułek, jako byt pierwotny, skaza i praprzyczyna dwoistości.

Intermedium

„Im bardziej zagłębia się w sobie,

tym wyraźniej widzi Innego,

który jest jego niedościgłą miłością

i jego obsesją.”


/J. Tischner/

Rozdział I

Nenufi

Nie zatrzymywał się nawet na sekundę. Rozbiegane, miękkie oczy oceniały odległość, taksowały ściany, weryfikowały cienie, wyodrębniając pozostałości logiki z ogarniętego szokiem ciała. Biegł, a pot mieszał się z deszczem, oddechem i smrodem. Wargi drżały, stymulowane drganiami agonii. Pędził mimo wszystko, cichy. Jeszcze się nie potykał.

Widziałam.

Kluczył, ale nie oglądał się za siebie. Czyżby nie uciekał? Przemykał pomiędzy zabudowaniami, na których zbyt dawno temu osiadła gruba warstwa szlamu, błota, wymiocin, moczu i niechcianej, zmarnowanej tęsknoty, potencjału ludzkiego gatunku, czy też zaprzepaszczonego i niezrealizowanego oddechu. Znaleźć tam można było odpadki o niezidentyfikowanym składzie, wszystkie jednako bure i duszące odorem. Czas pozbawiał tożsamości, a każdy ze śmieci jednako pod wpływem czasu zatracał swoją wyjątkowość, stając się sobiepodobny, nijaki, bury. Ze studzienek kanalizacyjnych unosiła się para, zazdrośnie walcząca o terytorium ze snującą się tu i ówdzie mgłą. Gruz rozpadał się ze starości, czego powodem głównie była wilgoć. Wszechobecne nasiąkanie doprowadziło stopniowo do wygnicia ostatnich bezlistnych drzew, zakwaszenia gleby i rozmiękczenia wszystkiego, co stałe, poza metalem, który we właściwy sobie sposób zardzewiał i rozpadł się na brązowe, ostre drobinki.


Arobyen nie pamiętał kierunku, ba, nie znał go, bo nigdy nie był tak daleko poza Poziomem Architektów. Czasem, omijając zręcznie wrogie zaułki i ciemne zawaliska, udawało mu się nie natknąć na wiecznie głodne, zielone oczy nenufi. Łapały go w sidła pulsujących powiek i przenikliwych, żółtych źrenic. Wtedy musiał biec dwukrotnie szybciej, starając się nie upaść na śliskim podłożu, nie otrzeć nigdzie nadgarstka, nie skaleczyć ramienia, by nie pozostawić ani kropli krwi. Nie był świadomy autookłamującej go endorfiny, zamierzającej do końca chronić jego zdrowy rozsądek i poczucie równowagi. Melatonina pozwalała zaraz zapomnieć o strachu, przyjmowała bodźce sekwencyjnie. Przeraziłby się, naprawdę, bo nie był w stanie określić fizycznego stanu swego ciała. W narkotycznym szale strachu powtarzał jak mantrę ostrzeżenie dla samego siebie, że gdyby tylko, och gdyby tylko pozostawił gdzieś kawałek siebie, tak nęcący kawałek, nie miałaby sensu dalsza ucieczka. Nenufi wyczuliby każdą kropelkę krwi, a jej niepowtarzalny zapach doprowadziłby morderców prosto do uciekającego, do właściciela niedostrzeżonej cząstki.


I można by uznać przedstawioną scenę za oczywistość codzienności. Nie jest bowiem godnym zapamiętania i wyróżnienia fakt czyjejś ucieczki przed nenufi. I naturalne wydaje się, że owa ucieczka jest raczej ucieczką szybką, mającą na celu oddalenie się, niż schowanie. Niby. Chyba, że Arobyen nie uciekał przed nenufi. Nie uciekał przed kimś.


Płakał. Kto przy zdrowych zmysłach płacze uciekając?

Gdy w końcu zatrzymał się, by nabrać tchu, bez cienia wątpliwości mogłam stwierdzić, że nie wiem, która kropla na jego ciele, to pot, która krew, a która jest rozbryzgiem ekskrementów lub szlamu. Śmierdział, a jego oczy były puste, ubłocone. Widziałam. Zdawało się, że wypłakał z wnętrza siebie wszystko, co stanowiło o esencji jego istoty. Łzy litrami zapadały się do wnętrza jego ciała, wypełniając go bezbrzeżnym poczuciem banału i absurdu. Pęczniał tym uczuciem i nadymało go ono tak silnie, że nie obserwacja terenu zajmowała go teraz, a paroksyzmy drgawek, atawistyczna potrzeba wytrząśnięcia ze swego ciała nieznanego przygnębienia.

Latarnie na ulicy, na której znajdował się teraz, nieco szerszej od innych, odbijały łaskawie swe minisłońca w zakamarkach, na mokrych ścianach i oświetlały kałuże, tworząc za ich pomocą iluzję miniluster, odbić, wariantów przejść do innego, niepasującego, pustego świata.

Arobyen nachylił się nad jedną z imitacji zwierciadła, by przekonać się, czy twarz z innej perspektywy, z innego wymiaru, uśmiechnie się do niego w odpowiedzi na widok jego załzawionych i pustych oczu. Jakiż spotkał go zawód, gdy po drugiej stronie „lustra” ujrzał wyłącznie zabrudzone i zaciśnięte usta, zapadnięte policzki, cienie strachu nieumiejętnie skryte w bruzdach na twarzy… Pomyślał, że we wszystkich wymiarach zawsze jest taki sam, co go rozwścieczyło. Pogroził dla zasady w kierunku pięt boskiego herezjarchy, tupnął nogą w bezwiednej, dziecinnej brawurze, próbując protestować wewnątrz siebie przeciw tej nielogiczności układu światów. Krzyknął bezwyrazowo, dziko, zlewając w jeden ton wyartykułowane miliardy tęsknot, tysiące niezwerbalizowanych przeczuć, które pozwoliły się nazwać dopiero tutaj, w absurdzie końca. Wywrzeszczał rozsadzający go, połowicznie dotąd uświadamiany bezsens trwania, wiedząc, jak nic nieznaczący jest jego krzyk, jak bezradnie odbija się od granitowego, nieczułego bloku wszechmaterii. Tak niewiele znaczy zarówno tutaj, jak i tam, na Poziomie, wszędzie będąc tylko krzykiem szaleńca, miotającego się wewnątrz sztucznych ścian pozorów. Pod powiekami przeszłość powtarzała się jak w zaciętym filmie. Pozwolił sobie na chwilowy powrót TAM i otarł się o dzikość w wirowym tańcu, powidokach repetycji. Kukła pomiędzy innymi kukłami. Prowizorka człowieka.

Umykała kolejna milisekunda zatrzymania. Dotknął uda. Zdziwiony roztarł krople krwi pomiędzy palcami, jakby próbował sprawdzić ich fakturę. Potem usiadł i, skąpany w świetle latarni, oczekiwał, który pierwszy nenufi podejdzie i zajrzy mu w oczy, by złożyć na nich pocałunek, długi, kojący, pusty. Potem, uspokojony, poczekałby z uśmiechem na dotyk rąk oprawcy, co w jednej chwili przekształciłoby jego oczy w puste zwierciadła. To, przed czym uciekał, nadal wierciło się i krzyczało w nim samym. Nieuchwytne i jednostajne. Mimo zbliżającej się śmierci, z sekundy na sekundę wrzeszczało ciszej.

Wyczuł go, jak wszyscy nenufi ciągnący w to miejsce z różnych, zbyt ciemnych przestrzeni dzielnicy. Wiedział, że biegnący mężczyzna został skrzywdzony. Czuł ból jego uda, gdy ocierane przez za ciasny i nie nawykły do tak intensywnej eksploatacji materiał zaczęło krwawić, najpierw powoli, potem intensywniej, mieszając się z popuszczanym ze strachu moczem. Z moczem i ze zmęczeniem. Nenufi czuł jego zaskoczenie oraz poczucie nieprzypasowania do sytuacji. Stwór odczuwał całym sobą niewyrażony przez chłopca strach przed rozszerzonymi w perfidnym uśmiechu ustami niedawnych kolegów, prawowiernych absolwentów w ładnych szatach, tych spoza dzielnic Obelisku, gdzie nenufi nie mają dostępu. Słyszał świst wydobywającego się pomiędzy słowami-kłamstwami podnieconego oddechu, gdy gwałtownie popychali naiwnie patrzącego w ich oczy młodego człowieka, do samego końca wierzącego, że to żart, że to musi być żart. Widział migawki bezradności, dyskomfort ciała przewieszonego przez oparcie ławki i szał domniemywań, podsycany przez gwałtownie pracujący mózg dopowiadający obrazy oczom zasłoniętym opaską. Czuł jego ból, tak jak czuła go setka innych, zbliżających się nenufi. Dziwny to był ból, pełen obrzydzenia do siebie, wstydu, ran niechcianych i naznaczających. Z tego też powodu nenufi rozkojarzył się, przystawał i zaintrygowany wąchał. Niekontrolowana istota w nim samym pragnęła zrozumieć ten dziwny chłopięcy lęk. W jednej chwili otrząsał się, targając natrętnie głową, jak wyjęty z kąpieli pies. Zabetonować, jak dawniej, jak zawsze. Chytrze łypać na boki, ostrzegać sykiem, jeżyć sierść… Przemieszczanie się w skradaniu, bycie podchodzeniem, nienawiązaniem do niczego. Nenufi jest sam, da radę sam, sam… Pozwolił oczom nierejestrować. Uśpił je, odwrócone do wewnątrz, karykaturalnie zamyślone.

Klęczącemu w kałuży na chwilę otworzyła się księga wspomnień, obrazy, E’Raven i Herring. Fabryka tego ostatniego zaczęła działać. Mrowiska w szklanych pojemnikach — fascynujące stworzenia wymarłe w innych częściach Obelisku, wyhodowane ze swoich zapisów dna. Ćmy składające jaja larw na pleśniowych pożywkach. Stegny produkowało porządne substytuty snu. Demerol, betafenethylamina, sognoprhalox. Wszystkie na kwasie mrówkowym. Obraz niestrudzenie poruszających się owadów (tak? przecież nie powinny żyć! wszystkie skostniały!), kontemplacja ruchu robotnicy. Skupienie na przebierających niestrudzenie nóżkach, jedna za drugą, jedna za drugą, jedna za drugą, jedna za drugą. Użyteczność i brak potrzeby weryfikowania celu. Mini Obelisk przeznaczony na prasę. Nenufi potrząsnął głową, lecz obrazy Arobyena krzyczały, myśli chłopca były tak hałaśliwe, że stwór nie potrafił się opanować i czerpał przykucnięty, uczepiony stopami krawędzi muru.

Bones i jego dziwka przywlekli się wczoraj. Byli zmęczeni powtarzaniem tego samego zdania, jak świętej mantry powitalnej: „Oddaj…”. Szukał w ich oczach przedwiecznego spokoju, jaki obiecywali. Odnalazł ohydę plugawego, bezzębnego seksu. Ich opuchlizna znaczona była ruchem ręki, niezmiennie od wieczności wędrującej ku ustom, szyi, czołu, nosicielki plastrów i trod, dawnego szeptu vibru. Obietnice, wzorzec dybuka schowany w matrycy, zafałszowana nowość, inspiracja, emocje…

Pamiętał kilkanaście chwil w jednym z brudniejszych kanałów maszynowych, blisko Kim Cafe. Sąsiedztwo wytapiarek Koldów sprawiało, że we wnętrzu wąskich pomieszczeń unosiła się ciężka, nierozwiewalna mgła. Kanały były miejscami niekontrolowanymi przez nikogo. Stanowiły niejako połączenie starego świata metra i mitycznej zielonej trawy (pięknie wyglądała wymalowana w pradawnych czasach na ścianach tych podziemnych pomieszczeń…) z pionowymi megakonstruktami Sajnów i ich utopizmem społecznym. Kanały — świadectwo ciągłości historii ludzkiej i jej najgorsza wizytówka. Pełne śmiecia, zwłok, przeskakujących z jednej górki na drugą czerwonych zwierzątek o szerokich oczach, których moc tkwiła w wyłączaniu świadomości, pijanych mieszkańców Stegny, tanich dziwek i robotów czyszczących, wmontowanych w betonowe ściany korytarza, wypalających systematycznie szerokowiązkowym laserem podnoszącą się niestrudzenie górę ludzkich pozostałości — kiedyś tam był. Bones zawsze spotykał się tutaj z klientami — zapewne przyciągało tu takich jak on poczucie swojskości — a może dlatego, że z powodu mgły nie było widać dokładnie jego twarzy?

Widział. W kanale zrobiło się jakby jaśniej, ale miał wrażenie, że oczy mu zachodzą mgłą wciskającą się kwaśnym składem pod powieki. Rejestrował poziomy smrodu. Nie przypominał ani moczu, ani kału, żadnego ze znanych alkoholi, ani też wypoconej skopolaminy? Dreszcze porwały jego ciało we wściekły taniec. Spojrzał na pucha, a ten zobojętnił jego umysł symulując wiry przepływającej Late, więżąc go w przestrzeni swoich niezwierzęcych źrenic, zwężając świat do obszaru oczu, zamykając w bezruchu i karmiąc się nim. Anagram rzeczywistości rozsypał się jak szkła kalejdoskopu i poskładał ponownie w inny wzór, bez tła i poszumu wiatru.

Coś na kształt czkawki utkwiło w żołądku i zginało jego umęczoną postacią… To był wyziew z jej....uhm...ust. Przylgnęła do niego szybko, jak płaszczka, przylepiając spróchniałe dziąsła do drżącej z przerażenia szyi młodzieńca. Oh, jak cierpiące było jego ciało, z jakim wstrętem piszczały wszystkie mikrowłoski na ciele, jak potworne wstrętna mu była, skazując na wybryki żołądek, ach… Wyuzdanie ohydna, spuchnięta i tandetna. Mrucząca wiedźma. Brudnymi paluchami przyciągała go do ciebie, potem wślizgiwała się pod ubranie i rozdzierała delikatny materiał mikrofibry, bezczeszcząc jego perfekcję. Wybałuszone, zażółkłe gały otaczała zasklepina ropy i wydartych znikąd łez. Można było usłyszeć zgrzyt ocierających się o siebie, zaskorupiałych rzęs, mamrotanie wydętych warg bezzębnej gęby. Błagał w duchu, żeby tylko nie próbowała się uśmiechać, gdyż znał na pamięć koronę czarnych kikutów i zapuchłych dziąseł, walczących o swoje miejsce w ustach z plugawie wywijającym się jęzorem. Miał jej wzór wpisany w neurony pamięci; znał każdą bliznę na jej ciele, widział każdą pozycję, w której kopulowała, znał jej przeszłe gwałty i miejsca, w których wynajmowano ją zamiast si, jako najgorsze ścierwo. Zamykał swe oczy, gdy i ona je zamykała pochylając się nad kolejnym organem. Była częścią jego i czekała, zawsze za zakrętem, w zbyt ciemnych załomach pamięci. Myśli, słowa, ślina, zaskrzepy, wypełniając jej usta, mnożyły się, rozpychając je jak balon. Czuł słodki smród niemytego krocza, do którego perfidnie wciskała paluchy. Gdybyście mogli go wtedy widzieć, umęczonego, rozbieranego trzęsącymi, koślawymi łapskami bełkoczącej w pijackim amoku potworzycy, zbyt dawnego wspomnienia z młodości, okropnego wyrzutu sumienia czekającej na niego tu, w tym pożal się Boże relikcie dawnych igraszek tysiąca par liczących na emocjonujący, niebezpieczny i drwiący z etycznych nakazów seks. Potworna nemesis wyskakująca zawsze zza mgły i tylko na niego — gdybyście tylko byli na jego miejscu i widzieli zrozpaczonego, wiecznie młodego dzięki genetycznym wynalazkom z Ameby, a teraz przerażonego obserwacją starości, zgrzybiałości, obwisłych, zużytych piersi i martwoty… czuć smród zgnilizny i pamiętać, że z tych ust kiedyś, dawno, spijano nektar najcudowniejszej słodyczy, ekstazy, erotycznej tajemnicy zaklętej w wijącym się nieziemsko języku — czy uchwycilibyście tę bezduszną myśl, z którą nie można było się nie zgodzić: „To twoja wina”? Uciekał wewnątrz siebie nie pokonując żadnej drogi, nagi, poganiany jej skrzekliwymi wrzaskami pulsującymi w żyłach, pobrudzony kolejny raz. Chociaż żołądek wariował nadal, zdał sobie sprawę, że tym właśnie stanie się kiedyś, Edną Mei w całej swej istocie. Pochłonie go. Za karę. Fala nieświadomości niosła go przez przestrzenie piaszczyste, puchowe, kamienne i cierniste, aż wypluła jak zgnitą larwę na łące epatującej szarością, nieziemsko twardej i wrogiej. Zeszklała trawa krzyczała, zmęczone uszy bolały od słuchania niezrozumiałego wrzasku kruszących się liści, ręce drętwiały próbując się chwycić kikutów gałęzi, wyszarpać, nawtykać. Cisza by zabiła. Wrzask by zabił. Tak, on też zabił kogoś. Zabił ją. Pamiętał. Zawędrował kiedyś, tak dla zabawy, na niższy Poziom Obelisku. Rzucił butelką na oślep, w poruszające się, drażniące go zwały szmat. Wypełzła spod nich wtedy, z resztką flaszki wbitą w głowę, przerażająco komiczna z tymi swoimi ciągle zdziwionymi oczami, kapiąca krwią i bełkocząca. Puszczała krwawe bańki ustami, a on, podbiegłszy do niej, roześmiał się, pijany szokiem, z obrazu kiczowatego, z paradoksu przypadku. Rżał jak baran, jak osioł, a ona konając napędzała ten jego potężniejący histerią śmiech. To dlatego spotyka ją… tak, to dlatego spotyka ją zawsze tam, gdzie ciemność lochu zaczyna go przerażać, gdzie ściany mają ochotę go zmiażdżyć. Za karę. Za jego rechot. I za butelkę.

Odzyskał przytomność. Puch leżał obok, rozcięty, z nadal otwartymi oczyskami niepamięci. Lupus Bones wyciągał do niego niedomytą rękę. Zapłacił wtedy i obiecał sobie, że już nigdy tu nie wróci. Ale TU wróciło do niego…


Vanranq wiedział, że będzie pierwszy. Nie dlatego, że był najszybszy, ani dlatego, że nienawidził ludzi z Obelisku — co pewnie dodałoby mu animuszu — ani nawet z powodu dobrej znajomości terenu. Myślał, że to głód — mylił się. Zatrzymał się na chwilę, wyciągnął głowę do góry, a jego szyja naprężyła się. Pulsowały żyły. Chociaż jego skóra parowała, nie wydawał się być zmęczony. Wciągnął powietrze przez nos, a robił to o wiele za długo. Miałam wrażenie, że zachłyśnie się taką ilością powietrza, że ono utopi jego płuca, jak uczyniłaby to woda; stałoby się tak na pewno w przypadku każdej innej istoty. Widziałam, jak płonęły mu oczy, bo wiedział o biegnącym człowieku coś jeszcze. I płonęły w rezultacie z ciekawości. Jak to tak? Wyczuć i nazwać, zanim się zobaczy? Gdyby tylko potrafił się komunikować! Gdyby rozumiał dźwięki wydawane przez ludzi i gdyby potrafił je przetwarzać… Owszem, wiedział, co mają na myśli, wiedziały to jego oczy i jego węch. Ale jak powiedzieć im, co myśli nenufi? A odkąd zapach tego chłopca i jego tajemnicy wplątały się w nozdrza Vanranqa, od dwudziestu minut może, tak długo, jak gonił uciekającego, od tej chwili nenufi nie myślał o niczym innym. I po raz pierwszy w życiu chciał się porozumieć z kimś nie ze swego gatunku.

Bo Arobyen, Vanranq wiedział o tym od samego początku, przesiąkał zapachem trupów. Już od wielu, wielu miesięcy umierał. A i wstydził się, nenufi wiedział to. Chłopiec doznał olśnienia w chwili swego upodlenia, gdy ból przymusu i poczucie operowania jego wydawać by się mogło sterylnym ciałem aktywowały błysk, zrozumienie. Odbicie w kałuży było bardziej prawdziwe od niego samego. Tak wygląda przecież wstyd z powodu poznania wiedzy o samym sobie. Będąc sponiewieraną ludzką rzeczą, wiedział o sobie więcej, niż dawniej, gdy był naiwnie czysty.

Vanranq stanął za nim i przyglądał się pochylonym plecom. Takie drobne, jak łatwo było je zniewolić. Jak szybko można było wygiąć rękę, by unieruchomić wijące się ciało. Nic dziwnego, że dało sobie z nim radę kilku rozochoconych, obłudnych, gładkogębych młodych ludzkich samców. Nenufi wykonał instynktownie serię kilku ruchów; miękko na nogach, szybko podejść, zacisnąć jedną ręką szyję, przesunąć się do przodu i usiąść vis a vis twarzy tak, by oczy unieruchomiły myśli ofiary, otulić udami jej brzuch i zapleść ze stóp pradawną w swej formie klamrę na plecach, wbijając pięty w nerki i pocierając, by adrenalina zelektryzowała chwilę umierania. Potem patrzeć, spoglądać, spozierać, aż zza zakamarków oczu wyczmychać zacznie „istota”. O tak, „istota” nieświadoma sama siebie, ale lubiąca światło oczu nenufi.

Vanranq patrzył powoli. Wiedział, że ten człowiek nie jest taki sam, jak inni. W prawdzie nie pamiętał swojego ostatniego polowania, nie pamiętał po prostu, chociaż przecież musiało być jakieś polowanie, zapewne; mimo to wiedział, co należało robić. Każdy nenufi miał to zakodowane w sobie od bardzo dawna. W sobie. Ale jak długo żył, jak długo był nanufim, nie wiedział. Nie pamiętał swoich urodzin, niczego poza węszeniem i próbowaniem, by być pierwszym przy ofierze. Nie był świadomy nawet tego, czy ma prawo nazywać się starszym, czy młodszym od Arobyena. Lecz nie wolno się rozpraszać, nie teraz! Arobyen, Aroby.., Aro… Taaak, wychynęła „istota”, tak, teraz można spróbować przedsionka ust.

Vanranq zamknął oczy i zbliżył nabożnie wargi do ust swej ofiary. Obezwładniony człowiek jeszcze minutę wcześniej spoglądał w fałszywe lustro kałuży, upłynęło zaledwie dziesięć minut od chwili, w której poczuł pierwsze krople krwi spływające z otartego uda, jeszcze dwadzieścia minut temu próbował zapomnieć o przyklejającym się do jego ciała cienkim materiale szat nasiąkniętych moczem, jeszcze godzinę wcześniej był bity wśród dzikich gwizdów, posapywań i jęków, jeszcze w południe kochał Gigola i starał się znaleźć zagadkę wewnątrz siebie, na wpół świadomy jej koniecznej obecności, naznaczony poprzez to poszukiwanie, skazany na wyjaśnienie (ach, to była ta tajemnica, którą w końcu poznał Vanranq!). I ofiara uśmiechnęła się; nareszcie ucieka z bezsensownej, po upartym okręgu toczącej się ludzkiej bezproduktywności! Kołowrót stereotypów już go nie dotyczy. Stygmaty wstydu nie mają znaczenia. Jest tylko spokój. Usta Arobyena rozchyliły się niespiesznie, powoli, gdy poczuły dotyk warg Vanranqa. Ich języki połączyły się i zaplotły. Zatańczyły w radości dzielenia się swoją innością. Oddawały sobie nawzajem słodką wilgoć i ciepło. Świat zawęził się do otarć wilgotnych narządów. Tymczasem „istota”, wywabiona z zakamarków przebywania, podążyła powoli na granicę ostateczności, przyglądając się oprawcy zza źrenic. Vanranq odsunął bezwładne ciało od swoich warg. Dotknął kciukami oczu Arobyena, a „istota” przewędrowała cichutko do nowego mieszkanka w zimnych, obcych rękach, potem w kościach, potem w krwioobiegu, potem w głowie, by zagnieździć się pomiędzy oczami nenufi, teraz jego nenufi.


Wiotkie ciało kukły spadało stężałe. Wydawało się zszarzałe, bezbarwne, gdy z plaśnięciem upadało w kałużę. Spojrzał w bezbarwne oczy, szare przestrzenie, najbardziej podobne wizerunkom marmurowych posągów płaskorzeźb gotyckich katedr. Rozplótł nogi, zszedł z ciała i patrzył spokojnie, jak bezwładny korpus przewraca się twarzą w kałużę skąpaną w mdłym świetle latarni. Obce ciało było brudne, śmierdziało odchodami, słodką wonią potu, śliny, krwi i błota. Nie oddychało. Chyba. Jak na warzywo przystało, było bardzo spokojne, bezwładne i niczego niepragnące.

Nachylił się, by zobaczyć, jak wygląda twarz ciała. Przesunął na bok głowę zanurzoną teraz do połowy w kałuży. Miała opuszczone powieki, rozchylone usta i nie wyrażała niczego. Niczego poza spokojem pustki.

Vanranq, Vanranq … tak, jako nenufi powinien był wiedzieć, kto to jest. Powinien był rozumieć, dlaczego, jak oddalający się dzwonek, kołacze się to imię w jego głowie. Ale nie pamiętał.

Obnażył plecy ofiary. Wiedział, że tak należy. Znalazł wgłębienia odbite przez własne pięty, gładził, szukał miejsca, potem zwilżał skórę językiem. Wyciągnął ssawki, dwie rurki z ksynoszkła, owinięte w za starą, by znać jej pochodzenie, chustę. Nie pamiętał, kiedy się nauczył, jak wbijać je w nadnercza, jak ssać, jak później trzepotać rzęsami, jak drżeć, jak pocić się słodkim potem rozkoszy i finalizować zadowolenie orgazmem wygiętego w łuk ciała. Prawdę mówiąc, nie pamiętał, by robił to kiedykolwiek wcześniej.

Arobyen spojrzał na kałużę zza nowych oczu. Obok leżało jakieś ciało; czyje? Woda w kałuży miała dziwny kolor, świat miał dziwne barwy, jak w technikolorze, przejaskrawione. Pamiętał, że musi iść, zapach dawał mu znać. Czuł potrzebę wykluczenia, zakodowaną w upływającej setki metrów stąd obcej krwi. Nie wiedział, skąd to wie. Po prostu wiedział. Wiedział też, że musi gonić tę osobę. Niby skąd wiedział, nie pamiętał. Czy to pierwsza jego pogoń? W kałuży, w nikłym sinożółtym świetle odbijała się dzika twarz likwidatora, piękne, żółtozielone oczy. Oczy należące do nenufi. Jego oczy? Gdy podniósł głowę i prawie wyprostował drżące jeszcze w rozkoszy ciało, instynkt kazał mu naprężyć mięśnie i zastygnąć. Rozejrzał się czujnie i dostrzegł siedzącego na piętach, chroniącego się w półmroku malkaviana. Stwór chichotał bezemocyjnie i wywracał oczami jak Fioł znad rzeki Dol. Podparty jedną ręką pomiędzy rozsuniętymi na boki udami, przyłożył policzek do sterczącego kolana i wydał gulgoczący dźwięk. Drugą ręką poruszał miarowo powłócząc szmacianą peleryną przegniłego rupiecia w rytm sobie tylko znanej melodii, przygotowując się jakby do skoku.

Arobyen odwrócił się do niego plecami, pozostawiając za sobą bezwładne, prawie martwe ciało zanurzone w kałuży, jakby w mistycznym kontakcie przebywające pomiędzy światami powietrza i wody. Ciało, którym się pożywiał, było mu już zupełnie niepotrzebne, a przyda się na pewno malkavianowi. Do czego? Do czegoś, był tego pewny.

Nenufi odskoczył sprężyście kilka kroków w ciemność, wyciągnął szyję; silnie ukrwiony nos złapał trop. Odprowadzany chichotem i gulgotem malkaviana, pognał za zapachem krwi. Skąd wiedział, że polował, nie wiedział. Dałby sobie rękę uciąć, że robi to pierwszy w życiu raz.

Rozdział II

Sosonah

Uderzał ją. Wiedziała, że to on. Miał męskie knykcie, męskie kolana wbijające się w jej żebra, męski kwaśny pot, kapiący, kapiący… zawsze kapiący na jej twarz, aaaAAAAAA!


Przebudzenie było podobne do tysiąca jej przebudzeń. Jak wyreżyserowane: gwałtowne szarpnięcie głową, uświadomienie sobie, że suche usta otwarte są szeroko przez zapewne zbyt długi czas. Prawie nie czuła mięśni twarzy i miała wrażenie, że coś odcięło jej dolną szczękę. Z trudnością udawało jej się wcisnąć kości na swoje miejsce i zacisnąć zęby. Pot, kwaśny śmierdzący pot — zapach, który bestialsko przypominał cały sen, każdy wyśniony kadr, każdy ruch głową, gdy próbowała uniknąć kropli potu ściekających z jego twarzy. Znała go tylko z tej mistycznej, onirycznej przestrzeni, jego zapach zagnieżdżony był w nerwach całego jej ciała i warunkował paroksyzmy ruchów, przy pomocy których próbowała odgonić wspomnienie, lub zetrzeć wyimaginowane krople z ciała trzęsącego się ze zdenerwowania.


Regilis leżał rozwalony na łóżku. Zastanawiała się, czy spał naprawdę, przecież puppety si mogą ten stan tylko udawać. Więc udawał dobrze zza bezsennych, przymkniętych powiek. Przyglądała się metalowym wenflonom na jego przedramionach. Trody czy inensercje dla strzykawek?

Działający łącznik między Niszą a Poziomami Obelisku i OM3 Sanktuarium, pracował całkowicie w RL, nie potrzebował w doskonałej swej konstrukcji podłączania do NUMA, tak, jak robiła to ona nawet podczas seksu. Tak bardzo, jak inni pragnęli uciec w cyberprzestrzeń i jej symulowane symstymowe gry, tak on uczepiał się realności i czerpał z niej korzyści, osieroconej przez dotychczasowych właścicieli zamkniętych w przestrzeni procesorów. Nieoficjalnie i poza zasięgiem wzroku Sosonah był dostawcą mięsa knurobizonów do restauracji, adrenaliny do hospitów, implantów, części si do fabryk, namiarów na kukiełki…

W oczach Sosonah odbijały się jak w lustrze korpusy mieszkańców Poziomu, tłumy na deptakach, rozkołysane jak źdźbła trawy na wietrze, łąka ciał przebijana krótkimi wirami pragnień i spełnień, oferujący nieprzerwanie zasoby restauracji i portów NUMA, w których poziom korzystania, czyli dostępu do danych zależny był od zajmowanej w Obelisku pozycji. Lubiący dezintegrację, ludzie, rozproszeni jak bączki z wytrąconą prędkością, dziko miotane po nieznanej podłodze… Regilis śnił o ciągu cyfr, o drętwych spotkaniach geeków, wśród których lubił polować rozkoszując się ich naiwnością, o studni, w głębi której procentowała niespełniona obietnica, o nowym wszczepie maskującym dla bezIDeowca. Bał się zachodów słońca, szczególnie tego typu, jaki było mu dane oglądać wczoraj na zbrojonym balkonie Żałosnego Ramioza Gefortza z TomyTomby — najpierw w kolorze jasnej sepii, potem brudnej sepii, na końcu szarej sepii. Sztuczne tęcze, plastikowe, przejaskrawione kolory i ksynoszkło…


Sprzątające boty czyściły zabrudzone spermą i potem obicie fotela.


Podniosła się, prawie odklejając zdrętwiałe nogi od przesiąkniętego potem prześcieradła. Powtórzyła sekwencję nieuświadamianych ruchów: uderzyć kilkakrotnie dłonią w zdrętwiałe nogi, rozruszać mięśnie szczęk poprzez wykrzywianie twarzy, przypominające testowanie wynalazku, zetrzeć pot z czoła, ustawić okno na wyświetlanie chłodnego, jesiennego poranka… Czasem zatrzymywała się na moment przy tej ostatniej czynności, zastanawiając się cicho, jakby to było, gdyby naprawdę niebo miało taki kolor. Gdyby było o poranku żółto-seledynowo-srebrne, potem przechodziło w mieszany turkus z cynobrem, w końcu głęboko niebieskie, tak, jak opisywał to Mówiący-z-dysku w wizjach dawnych mieszkańców tej planety. W ich książkach. Oczywiście bardzo szybko odrzucała tę myśl od siebie, jako bezpodstawną i całkowicie zbędną w całym i tak już skomplikowanym procesie budzenia się. Im więcej czynności powtarzała rano, tym szybciej udawało się zapomnieć widok opadających na jej twarz kropli znienawidzonego, cuchnącego potu. W efekcie wymyśliła tyle niepotrzebnych detali, które osobie obserwującej ją z boku nasunęłyby na myśl egzystowanie w pewnej chorej manii lub obsesyjnej procedurze „obudzenie”. Elementów, takich jak przesuwanie zegarka na „swoje” miejsce lub pedantyczne układanie prześcieradła, przybywało z każdym dniem, z każdym przerwanym krzykiem snem.


Gdy musiała na chwilę przerwać, podłączywszy nadnercza do akumulatorów hormonalnych, próbowała nie myśleć, stosować za każdym razem nieudaną modlitwę, bardzo podobną do mantry lub bełkotu katatonika: „Nie ma nic, nie ma nic, jestem pusta, pusta, nie pamiętam, jestempusta, niepamiętam, jestem, nie…”


Odłączała przyłącza szybko, naładowana nową partią energii, zmobilizowana i gotowa do stawienia czoła czemukolwiek.


— Nie będzie pasować symstym. Gra nie warta świeczki — wycedził Loki Duch, cudacznie przeciągając „r”.

— Widziałem jej matrycę — Miedwied trajkotał jak najęty. Po raz pierwszy od pół miesiąca przebywał poza cyberprzestrzenią i bodźce, których nie zaplanował, znacząco przeszkadzały mu w koncentracji. — Możliwe, że się zgadza. Czy Regilis ją przygotował? — wypluwał powolnym bełkotem z siebie.

— Zrobię przesiew. Mam nadzieję, że podłączy się jeszcze raz. Przydałoby się coś poza cyklicznością snu. Wtedy będę miał pewność — podniósł oczy na towarzysza. — Potrafisz aktywować coś innego poza tym orrrdynarrrnym potem??

Uśmiech Ducha był biologicznym zgrzytem w jego zastąpionej przez implantowe przekierowania emocjonalności. Uśmiech to takie marnotrawstwo energii, powiadał. Lecz grymas na kształt uśmiechu pojawiał się. Można to tłumaczyć zasadą przyzwyczajenia mięśni, a nie mózgu i oszukałby nawet Pamuklarę, właściciela kukiełek, bo ten animalny tik nie wyrażał nic.


W Obelisku poruszano się sprawnie i szybko. Nikt nie zaniedbywał porannej dawki przez przyłącza, ślizgi, jak nazywali je młodzi ludzie, ślizgi. Śmieszna nazwa. Nowa, zmodyfikowana dawka wchodziła na rynek i kampania farmaceutyczna wykorzystała tę słowną alternatywę, by stworzyć kolejny pusty slogan, zapełniający wspólne korytarze i infostradę. „Pozwoli ci prześlizgnąć się przez życie…” — banał, podobnie wyzuty z istoty, jak każdy z niepotrzebnych, maniakalnych ruchów przebudzeniowych. Starsi używali tradycyjnych trod — bezpośredniość kontaktu z ciałem uważali za bezpieczniejszą formę obcowania z chemią. Zadziwiające, że wszyscy nazywali tę chemię lekiem.


Sosonah nigdy nie spotkała za dnia właściciela oczu, aż do dzisiaj.


Transporter był wyjątkowo załadowany. Ludzie przepychali się, dostatecznie podenerwowani z powodu działania porannej dawki hormonów. Jeszcze godzina i wszyscy uspokoją się w tym ich naturalnym, rutynowym spokoju powolności i mechaniczności. Teraz jednak wiercili się, następowali sobie na stopy, drapali się i poprawiali ubrania, kręcąc się jak w wielkim roju trutni gotowych do zapłodnienia wszechdostępnej pszczelej matki. Czasem mruczeli pod nosem, wypowiadając raz po raz formułki nauczone od rodziców, których znaczenia już dawno nie pamiętali: „cholera”, „jebany świat”, „zasraństwo”, „przesuń się, kurwa”, po kilku minutach jazdy uspokajali się. Bomby hormonów zaczynały działać, na ustach pojawiała się „maska pracownicza”, uśmiech „jest-mi-wszystko-jedno”…


Najpierw poczuła jego zapach. Stała sparaliżowana, powtarzając swoją mantro-manię. Na nic. Zapach, a raczej odór sprawił, że zapomniała słów i nie uświadamiając sobie tego, pojękiwała cicho, jak krzywdzone w ciemności dziecko. Ponieważ ścisk był niemiłosierny, jakoś nikt nie zwrócił na nią uwagi, nawet wtedy, gdy jęk przeszedł w cienki pisk, a oczy wywróciły się gałkami do wnętrza mózgu.


A tam, w środku jej ukrywanej, zalepianej bzdurnymi czynnościami podświadomości, czekał on. I jego kapiący pot… On, on uśmiechał się…


— Nic pani nie jest?

Czuła potrząsanie. Czuła uścisk na ramieniu. Jej oczy wróciły z koszmarnej podróży, próbowały przyzwyczaić się, osadzić w przestrzeni, zapomnieć o relatywności i znaleźć coś, jakiś element standardu, który spełniłby funkcję haka, zaczepiającego ją sztywno w tym, co powinno być normalnością.

Śmierdziała. Śmierdziała okropnie. Zdała sobie sprawę, że jej zwieracze nie wytrzymały ekspedycji do wnętrza siebie. Obcy ktoś, nadal trzymający ją za ramię („Jak on to wytrzymywał?” — myślała. — „Przecież muszę potwornie cuchnąć…”), potrząsnął nią jeszcze raz dla pewności i zaproponował wysiadkę na najbliższej stacji, żeby ochłonąć.

„Cholera, ale delikatny. Czemu po prostu nie powie, żebym się wynosiła, bo cuchnę?”

— To nie o smród tu chodzi — odpowiedział.

„Niee, gorzej już być nie mogło! To Ostry!” — pomyślała i zaraz złapała się na tym, że nie powinna myśleć składnie, bo On przecież wszystko i tak słyszy.

— Nie ma sprawy, nie zwracam na panią uwagi dlatego, żeby mi się pani odwdzięczała sympatią — i uśmiechnął się, a uśmiech miał ciepły, bardzo ciepły i pusty. — Po prostu bardzo źle pani wygląda. Chodźmy — powiedział i chwytając ją pod rękę pociągnął do wyjścia z transportowca.


Była to jakaś mało uczęszczana stacja, bo z otwierających się na całej długości pojazdu drzwi wysypało się zaledwie kilku pasażerów. Każdy wyglądał dość osobliwie, jakby reprezentował samym sobą odmienne przestrzenie, idee i czasy. Stacja nie leżała na trasie jej transportowca, ponieważ nie była nawet oznaczona. Czyżby przesiadała się podczas jazdy? Ale jak? Ale… wysiadła z pełnego transportowca… Na pewno był zatłoczony! Był? Skołowana rozglądała się dookoła. Obcy podeszli spokojnie do Ostrego. Każdy z osobna. Wcale nie sprawiali wrażenia, że się znają; nawet idąc obok siebie nie komunikowali się, ani nie starali się udowodnić, że cieszy ich lub smuci to spotkanie. Tak, jakby zostali zaprogramowani na wysiadkę w tym miejscu i na podejście do mężczyzny stojącego obok Sosonah.

Ostry nie stał spokojnie, bezradnie. Jego ciało wyrażało gotowość do działania, do ruchu. Trzymał nadal łokieć dziewczyny, a jego oczy odbijały się w nieskładnej pustce i jakimś niezrozumiałym zamyśleniu.


Błysk. Dzika istota liże jej zimną skórę. Lupin pełznie, ale… lupini przecież nie podróżują transportowcami. Szarpnięcie gdzieś wewnątrz. Odwrócenie. Błysk.


— Sądziłem, że nie przyjedziesz — zakomunikował na powitanie człowiek w dużym turkusowym kapeluszu, nie do końca zasłaniającym rondem chudą, pociągłą, bladą twarz i strąkowate, długie, zapewne farbowane włosy (ich kolor był nienaturalnie czarny, przechodzący momentami w granat lub absurdalnie w żółcio-zieleń). Miał nefrytowy wisiorek na szyi, który od razu przykuł wzrok Sosonah. Dłubał czymś w długich, pożółkłych paznokciach, należących do dłoni niepodobnych do jakichkolwiek dłoni, które dane było widzieć dziewczynie. Złapała się na tym, że bezwiednie gapiła się w poskręcane palce, guzy na kostkach, kurzajki i mięsaki. Miała ochotę powiedzieć sobie, że frapuje ją niemożliwość zidentyfikowania koloru skóry, lecz…

— Czy to ona? — zapytał drugi przybysz, schludnie wyglądający i będący tak jakoś nie na miejscu wśród galerii osobliwych typów, prezentujący swój nienagannie skrojony na orientalny wzór garnitur. Mógłby służyć za wzór elegancji, gdyby nie twarz przypominająca szczura, mimo że owalna i pozornie regularna, to w jakiś niezrozumiały sposób ściągnięta ku przodowi. Jakby zdziczała boska siła tworząc tę facjatę, w odruchu niezrozumiałego kaprysu pociągnęła za skórę na nosie i w ten sposób zburzyła symetrię, tworząc anormalną parodię twarzy Adonisa. Mężczyzna przymrużył oczy, w efekcie czego wydawały się jeszcze bardziej skośnie i ściągnięte ku nosowi. Powęszył chwilę w powietrzu, skrzywił nos i stwierdził:

— Już zaczyna mieć wizje?

— Tak — odpowiedział Ostry. — Karbo, Adrien… — uśmiechnął się do nich nie tłumacząc i nie komentując niczego. — Chodźmy.

I cały pochód dziwaków zaczął przemieszczać się w głąb peronu w stronę brązowych, chyba drewnianych drzwi.

Sosonah śmiała się w duchu z absurdalności całego wydarzenia. Całkiem nieznany człowiek prowadzi ją, a raczej ciągnie w brudne miejsce. Obok kilkunastu dziwolągów poczłapuje w tym samym kierunku, gapiąc się nie na nią, nie na Ostrego, a na drzwi. Po chwili rozbawienie przekształciło się w gorzką świadomość obcowania z niewyjaśnialnym zdarzeniem. Gdy uspokoiła euforię porannej dawki hormonów, by móc się skupić, uświadomiła sobie, że jest cała zabrudzona swoimi odchodami do tego stopnia, że pozostawia ślad za sobą. Przesiąknięte ubranie wydzielało kwaśny odór, a mimo to jakoś nikt nie zwracał na to uwagi. Nikt nie krytykował, ale również nikt nie powiedział jej, że pójdą w miejsce, w którym będzie mogła zadbać o swoją higienę.


Drzwi. Jej oczy jeszcze nie mogły się uspokoić po wewnątrzczaszkowej ekspedycji, więc skupioną ostrość uzyskiwała tylko na chwilę, by zaraz przejść w wizję wirujących kolorów, zacięć, zmuszających do kolejnej próby koncentracji. Drzwi otworzyły się i znaleźli się w ciemności, która zachłannie otuliła ich wszystkich bez wyjątku i połknęła czernią.


***


Arobyen obudził się. Widział. Kobietę. Nie pamiętał, żeby widział kiedykolwiek coś we śnie. Nenufi nie miewają snów. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek widział tak wyraźnie. Krzyczała, a on próbował ją przytulić. We śnie czuł jej zapach — kwaśna mieszanka odchodów, strachu, piżma i podniecenia. Widział ją, a ona widziała jego. Wiedział, że tak było.

Rozdział III

Czerń

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.